…Henryk Sienkiewicz był pisarzem dla dzieci, które na zawsze zostają w nas i którymi my na zawsze zostajemy gdzieś w głębi naszych serc i w mrokach podświadomości. Stefan Żeromski był pisarzem dla młodzieży. Józef Mackiewicz jest pisarzem dla dorosłych, dla ludzi w wieku męskim, wieku klęski.
Marian Hemar. Tydzień Polski, 1966

WILNIANIE ZASŁUŻENI DLA LITWY, POLSKI, EUROPY I ŚWIATA

(1536 - 1612).
Pierwszy rektor Akademii Wileńskiej.
W 390 - tą rocznicę śmierci. Autor Czesław Malewski.

Na Mazowszu, koło miasteczka Grójca w lutym 1536 roku przyszło na świat dziecko, które miało odegrać ważną rolę w życiu Rzeczypospolitej.

Rodzice Piotra Skargi nosili podwójne nazwisko: Skarga Pawęski. Byli ludźmi oświeconymi. Właściwe nazwisko ich było Pawęski, ale dziad Piotra, ciężkich krzywd doznając, często skarżył się przed księciem panującym wtedy na Mazowszu i ten mu dał przezwisko "Skargi". Wnuk jego Piotr, dorósłszy najczęściej tego przezwiska jako nazwiska używał.

Julian Bartoszewicz w 1862 roku pisał: Pospolicie Skargę naszego liczą do szlacheckiej rodziny mazowieckiej Pawęskich. (...) Dzieduszycki oglądając starą wyzłacaną tarczę pod portretem Skargi w kościele P. Maryi Śnieżnej we Lwowie, odkrył nawet, że herbem jego był Radwan, okoliczność, o której nie wiedział najzabieglejszy i najpóźniejszy, a co idzie i najdokładniejszy historyk szlachty naszej Niesiecki. Skarga był sobie niezawodnie szlachcicem, ale o tym całe życie wiedzieć nie chciał, herbem się nie popisywał i nazwiska szlacheckiego nie nosił.

Piotr Skarga żył i pracował według zasady, którą często powtarzał: Wysokie o sobie rozumienie nie ma mądrości; gdzie mądrość tam skromność.

Rodzice zmarli mu w dzieciństwie. Matkę stracił w 8 roku życia, a ojca w 12 - tym. W tym czasie miał już ukończoną szkołę parafialną w Grójcu. Opiekunowie i krewni odwieźli go do Krakowa, aby tam dalej się kształcił.

Ukończył Akademię Krakowską ze stopniem bakałarza i rozpoczął pracę jako kierownik szkoły parafialnej w Warszawie przy kolegiacie św. Jana.

W Krakowie wyróżniał się wielkimi zdolnościami umysłowymi, pracowitością w zdobywaniu wiedzy i przede wszystkim czystością obyczajów. Zalety te zostały zauważone i wojewoda Andrzej Tęczyński zaprosił Piotra Skargę do swego domu, jako nauczyciela i opiekuna dla swego jedynaka Jana. Dzięki temu, nauczyciel mało starszy od ucznia, otrzymał możliwość wyjechać na studia do Wiednia na cztery lata. W Wiedniu dojrzał umysłem i wyrobił się w duszy i charakterze. Zrozumiał siebie. Poczuł powołanie do stanu duchownego. Wyjechał do Lwowa, gdzie ukończył seminarium i otrzymał święcenia kapłańskie z rąk arcybiskupa lwowskiego Tarły.

Wrodzony dar kaznodziei, jego kazania przyciągały do kościoła we Lwowie tłumy wiernych. Rosła jego sława. Przepowiadano mu szybkie biskupstwo. W owe czasy biskupi zasiadali w Senacie Rzeczypospolitej. Patrzono na niego jako na przyszłego senatora. We Lwowie został kanonikiem - kanclerzem kapituły. Posiadał ogromne dobra ziemskie od Tęczyńskiego za oddane usługi dla tego domu magnackiego. Ale zaszczyty i bogactwa nie nęciły Skargę. Poświęcił się w całości swoim obowiązkom pasterza. Znały go wszystkie szpitale, gdzie często opiekował się ciężko chorymi. Odwiedzał ponure lochy więzień. Z modlitwą i miłosierdziem wspomagał grzeszników, o ile okazywali skruchę. Gromił zaś z kazalnicy wysokich urzędników państwowych a często i króla za niedbałość i złe pojmowanie obowiązków względem Ojczyzny.

Chwała Skargi rozbrzmiewała coraz bardziej po kraju. Pięć lat pracy kapłańskiej we Lwowie i okolicach zaniosło sławę młodego księdza aż do króla Zygmunta Augusta. Król pomyślał o zaszczytach dla utalentowanego, pełnego wiedzy i cnót kapłana. Skarga jednak postanowił rzucić wszystkie urzędy i dostojeństwa księdza świeckiego i wstąpić do zakonu. Rozdał wszystko co posiadał ubogim i z małym zawiniątkiem udał się konno do Rzymu, gdzie Ignacy Loyola założył Towarzystwo Jezusowe (zakon jezuitów). Przebywał w Rzymie kilka lat. Z woli przełożonych wraca jako zakonnik do Polski. W tym czasie w Europie a i również w Rzeczypospolitej szerzy się reformacja. Po powrocie wysyłany jest często z kazaniami misyjnymi do Pułtuska, Piotrkowa, Połocka, Witebska, Warszawy, Rygi i Wilna. Jego kazania wywierały piorunujący efekt na słuchaczach w środowiskach reformacyjnych. Był żarliwym katolikiem i mówił o potrzebie walki z inowiercami. Walki "nie przemocą, nie pięścią, nie żelazem, lecz życiem cnotliwym, nauką, rozprawami, łagodnym obcowaniem i namową". Tym sposobem Skarga ściągał do kościołów Wilna niezliczone tłumy, skłaniając gorliwych wyznawców Kalwina do przyjęcia wiary katolickiej.

Kiedy Stefan Batory założył uniwersytet w Wilnie, Piotr Skarga został pierwszym rektorem uczelni. W Wilnie zostaje również nadwornym kaznodzieją królewskim.

Na Litwie przebywał 11 lat, gdzie w całej pełni zabłysnął jego talent krasomówczy. Tu wiele zdziałał dla rozwoju akademii w Wilnie oraz dla szkolnictwa Wielkiego Księstwa Litewskiego.

Coraz więcej pisano o jego świątobliwym życiu. Ukazywały się wiersze. Melchior Pudłowski w wierszu "O księdzu Skardze" w roku 1586 pisał:

Nie skarżcie się na Skargę,że się frasuje
Na nas, bo w nas niecnoty wielkie upatruje.
Raczej skarżmy się na się, jemu pokój dajmy,
Ażywota naszego lepiej poprawiajmy
Z jegoświętą nauką, co podaje z nieba.
Tedy nam już nie będzie skarżyć się potrzeba
Na jego frasowanie; i on chwalić będzie,
Jeśli w nas postępków pobożnych przybędzie.

Nowy okres życia rozpoczyna się w Krakowie, dokąd wezwali go przełożeni. W stolicy Polski, oprócz pracy duszpasterskiej dużo pisał, udzielał się społecznie, zakładał towarzystwa dobroczynne. Był nie tylko kaznodzieją dworu królewskiego, lecz doradcą i przyjacielem panujących władców na Wawelu.

W książce Ludwiki Życkiej "Ksiądz Piotr Skarga" (wydanej w Wilnie w 1912 roku z okazji 300 - lecia śmierci) czytamy: Nauczał żywym słowem z ambony i dziełami pisanemi, tu i tam złotoustą wymową i płomiennem słowem szczepiąc miłość Boga, Ojczyzny i bliźniego.

Kilka miesięcy przed śmiercią poprosił Skarga u króla o zwolnienie od obowiązków kaznodziei nadwornego. Uwolniony od obowiązków do końca spełniał obowiązki kapłana i obywatela. Władysław Syrokomla o ostatnim okresie życia Piotra Skargi napisał:

Skarga odszedłszy w domowe zacisze
Tam wciąż się modli i księgi swe pisze.

A pisał prawie aż do śmierci. Ksiądz Fabian Birkowski pisał: Skarga nie umiał pióra odłożyć od ręki - ale starym będąc, prawie umierając cnoty chrześcijańskie opisywał. Śmierć go zastała piszącego, i nie pierwiej pióro wzięła, aż lampę żywota zgasiła.

Zmarł 27 września 1612 roku w Krakowie. Pochowano go w kościele św. Piotra i Pawła, w grobowcu zakonnym pod wielkim ołtarzem. Tam też i obecnie spoczywa (w 1695 roku kości zmarłego, rozbierane przez wiernych jako relikwie, przełożono z trumny drewnianej do metalowej, którą z kolei zabezpieczono żelaznym łańcuchem). Kazanie pogrzebowe wygłosił dominikanin Fabian Birkowski. Kazanie to przyczyniło się w znacznej mierze do powstania pośmiertnej legendy Piotra Skargi, odgrywającej tak doniosłą rolę w okresie rozbiorów i niewoli narodowej.

Spuścizna literacka Piotra Skargi jest bardzo bogata i różnorodna. Dzieła jego to siła wiary, wielka miłość i gorący patriotyzm. Pisma jego w ciągu kilku wieków wydawano w wielu językach.

Pierwszym dziełem Skargi była książka napisana po łacinie w obronie Kościoła katolickiego w 1576 roku pt. "O Najświętszym Sakramencie Ołtarza", drugie zaś ukazało się w Wilnie pt. "O jedności Kościoła Bożego pod jednym pasterzem z przestrogą i upominaniem", trzecie Żywoty Świętych, które doczekało się 24 - ch wydań. Następne to: Pobudki ku cnocie miłosierdzia, Kazania na niedziele i święta całego roku. Oprócz wymienionych dzieł na szczególną uwagę zasługują kazania sejmowe, które są arcydziełem wymowy nie tylko w literaturze polskiej.

W pierwszym kazaniu, które nosi tytuł O mądrości potrzebnej do rady (wielu naszych rodzimych polityków znajdzie wiele rad pouczających) Skarga pisze: Przeszkodą do mądrości jest też pożądanie prędkie i skwapliwość w domysłach i podejrzeniu... Są ludzie, co za małym domysłem innych potępiają. Człowiek baczny, czeka uważając i jedne do drugiego przykładając, aż się co pewnego ukaże! Mądrość od Boga dana, nie jest posądzająca. Jest też przeszkodą do mądrości - obłudność i nieuprzejmość. Biada temu, mówi mędrzec, który jest malutkiego serca i ust złośliwych, który dwiema drogami chodzi i z tym się zgadza, i z owym, i to chwali co jeden czyni i mówi, i to co drugi, przeciwny czyni i mówi, a obiema nieżyczliwy ani uprzejmy i temu pochlebuje i owemu, a swoje myśli jakoby obu oszukał, a mniema, że jest mądry, a on jest tylko złośliwy i zdradliwy. Dalej Skarga mówi, że trzeba się uczyć każdego rzemiosła a szczególnie rzemiosła rządzenia. Wielkie to rzemiosło ludźmi rządzić, a jakoż je ma umieć ten, co się tego nie uczył? Z czytania i z ksiąg rośnie mądrość w kupę złożona i rozum wielu ludzi, w jedno zebrany. Kto jej nie wie, i w niej się nie kocha, jest jako dziecię, które ojca i matki nie zna. Nie tyle z czytania, ale i ze słuchania mamy nabywać mądrości i wiele nam pomagają towarzystwa i rozmowy z ludźmi mądremi. Kto ani czyta, ani słucha mądrych, ani się ich radzi, ani z nimi towarzyszy - skąd ma mądrym być i rozum dostawać? Próżno Boga kusi, kto o mądrość prosi, a sam o nią się doń nie przyuczysz, a rękami swemi nie przyłożysz, nic nie będziesz umiał... Nie tylko myśleniem, ale działaniem, dotykaniem się rzeczy i długim doświadczeniem, rośnie i nabywa się mądrość do rządów ludzkich.

W tym kazaniu widzimy Skargę nie tylko kapłana, ale i mędrca, który zna naturę ludzką, umie odróżnić mądrość i przebiegłość, wskazuje na potrzebę czerpania mądrości zarówno z ksiąg jak i z życia.

W kazaniu O zgodzie domowej mówi o szkodach i stratach, jakie wypływają z niezgód dzieci jednej matki Ojczyzny. Sejmy, zgromadzenia, zamiast lekarstwo wynaleźć na nieporządki krajowe, same stają się trucizną, gdyż przy większych zjazdach tylko kłótnia i niezgoda powiększa. Nie jeden naród już zginął przez to, że się wspólnie gryząc, jedni drugich zagryźli i umorzyli.

Wybitny współczesny historyk Janusz Tazbir w książce Życiorysy historyczne, literackie i legendarne (Warszawa 1980) pisał: ... autor "Żywotów Świętych" należał bez wątpienia do tych postaci, które posiadały "życie pośmiertne" znacznie ciekawsze i godniejsze uwagi niż doczesne. Już współcześni wyrażali swe uwagi na temat Skargi; stosunkowo wcześnie zaczęto go wymieniać wśród znakomitych przedstawicieli polskiego piśmiennictwa oraz czołowych szermierzy katolicyzmu.

Skarga należał do czołowych przywódców polskiej kontrreformacji.

Legenda o nim przeżywała rozmaite fazy rozwoju; znany początkowo przede wszystkim jako autor "Żywotów świętych", zyskał następnie rozgłos jako prorok klęski narodowej i zagłady państwa, jakim widział Skargę wiek XIX.

Kiedy krytycznie oceniano jezuitów, ujemnie wyrażano się o pierwszym Wazie na polskim tronie, to warto jednak zauważyć, że nie zaciążyło to na osądzie autora Kazań sejmowych; nawet ci bowiem, którzy nie lubili uczniów św. Ignacego Loyoli, czy też uważali Zygmunta III za ich "kukułkę na tronie", sławili jednocześnie patriotyzm Skargi.

Autor pierwszej obszerniejszej biografii autora "Żywotów Świętych" F. Birkowski pisał: obraz wymowy Skargi żyje i żyć będzie, póki Polska żyje.

Na zdjęciu: Piotr Skarga, mal. Jan Matejko, Piotr Skarga.

Wskazówki bibliograficzne

J. Tazbir, Piotr Skarga, Szermierz kontrreformacji, Warszawa 1978
J. Tazbir,Życiorysy historyczne, literackie i legendarne, Warszawa 1980
L.Życka, Ksiądz Piotr Skarga, Wilno 1912
Ks. Jan Kurczewski, O. Piotr Skarga, założyciel Bractwa Miłosierdzia w Wilnie, miesięcznik Litwa i Ruś, Wilno 1912

Nasz Czas 16 (555, 2002 r.)

Nasz Czas
 

WILNIANIE ZASŁUŻENI DLA LITWY, POLSKI, EUROPY I ŚWIATA

ps. "Zan" (? - 1946)

W okresie międzywojennym aktywny działacz harcerski - najmłodszy członek Gromady Włóczęgów Czarnej Trzynastki Wileńskiej. W czasie okupacji - żołnierz AK Szarych Szeregów. Ukończył kurs młodszych dowódców. W czasie operacji "Ostra Brama" w stopniu kaprala z cenzusem jest dowódcš 2 drużyny w plutonie osłony dzielnicy "D". w dniu 13 lipca po opanowaniu Góry Zamkowej zawiesza wspólnie z podchorążym "Krepdeszyn" (Jerzy Jensz) polską flagę na baszcie zamku. W 1944 r. aresztowany przez NKWD po przejściu ciężkich śledztw nas Łukiszkach zostaje zesłany do łagru przymusowej pracy w Jełszance nr 0332 k/Saratowa, a następnie w Kutaisi na skutek wycieńczenia organizmu umiera w 1946 r.

NG 28 (464), 2000 r.

Nasz Czas
 

WILNIANIE ZASŁUŻENI DLA LITWY, POLSKI, EUROPY I ŚWIATA

(1870 - 1936) Ferdynand Ruszczyc. Autor Beata Antonienko.

"Sztuka jest niema. Rozkłada dary swe - kwiecie barwne i pełne grona owoców - i cicho odchodzi. Kto poznać i wnikać chce, przyjrzy się tym kwiatom, nasyci się ich barwą, upoi się ich wonią. Gdy nadchodzi święto, sztuka wspólny dom wiankami zdobi, szyje i wdziewa szaty godowe. A poprzez czasy powszednie trudzi się w sadzie, by nie zabrakło kwiatów, by drzewa zakwitły i owoc wydały. Trudzi się w pasiece, by był wosk i miód. Taką jest sztuka." 1 Tak pisał o sztuce Ferdynand Ruszczyc, jeden z najsłynniejszych polskich pejzażystów. Był nie tylko malarzem, ale również rysownikiem, grafikiem, scenografem i pedagogiem, pracującym nad tym, aby nie zabrakło "kwiatów sztuki" dla społeczeństwa polskiego w Wilnie. Ferdynand Ruszczyc urodził się w 1870 roku w rodzinie Edwarda Ruszczyca (1810 - 1910) i Anny Margarety Alwiny Munch (1837 - 1918). Alwina Munch była z pochodzenia Dunką, wychowaną w Lipawie, Polskę jednak uważała za swoją drugą ojczyznę, chociaż językiem polskim władała źle. Do Edwarda Ruszczyca należał Bohdanów, który przypadł mu po śmierci ojca Ferdynanda Ruszczyca oraz brata Maksymiliana. Po śmierci drugiego brata - Emanuela - Edward Ruszczyc odziedziczył również drugi majątek, Wojgiany. Ruszczycowie herbu Lis rodem są znad Buga, gdzie już w XV wieku posiadali dobra dziedziczne Kodeń, sprzedane później Sapiehom. Bohdanów zaś należał do Ruszczyców od 1827 roku, kiedy to Ferdynand Ruszczyc, dziad artysty, kupił go na licytacji od marszałkowej Czechowiczowej. Edward Ruszczyc ożenił się z Alwiną Munch jeszcze w czasie służby wojskowej w 1858 roku. Oprócz syna Ferdynanda miał jeszcze cztery starsze córki: Marię (1863 - 1881), Annę (1861 - 1909), Adelinę (1863 - 1881) i Olgę (1864 - 1944). Córki były wychowane według zasad religii ewangelicko augsburskiej, wyznania ich matki, zaś syn Ferdynand był wyznania rzymskokatolickiego. Po powstaniu styczniowym rodzina Ruszczyców była zmuszona oddać Bohdanów w dzierżawę, zaś sami przenieśli się do Lipawy, gdzie ojciec Ferdynanda zajmował odpowiedzialne stanowisko kierownika rachuby lipawsko-romneńskiej kolei żelaznej, później został przeniesiony do Mińska Litewskiego. W latach 1883-1890 Ferdynand uczył się w mińskim państwowym gimnazjum typu klasycznego. Tutaj też zaczął uczyć się rysunków. Jego pierwszym nauczycielem był Kuźma Jakowlewicz Jermakow, wychowanek Petersburskiej Akademii Sztuk Pięknych. Ferdynand regularnie uczęszczał na jego lekcje, chociaż były one nieobowiązkowe oraz odbywały się poza rozkładem, za dodatkową opłatą. W gimnazjum był celującym uczniem, żaden przedmiot nie sprawiał mu większej trudności. Ferdynand od najmłodszych lat zetknął się z trzema prądami narodowościowo-kulturalnymi: polskim, niemieckim i rosyjskim. Najsilniejsze oddziaływanie na pewno miały na niego wpływy niemieckie i rosyjskie, jako że język niemiecki poznał przed polskim od matki, zaś w ciągu wielu lat miał do czynienia z wpływami rosyjskimi - najpierw gimnazjum, potem - studia w Petersburgu. Zwyciężył jednak ten wpływ najsłabszy - polski. Reminiscencje polskie mogły pochodzić tylko od ojca, chociaż nie ujawniał on swych uczuć patriotycznych. Mimo to Ferdynand zauważał każde słowo lub gest ojca, mówiący o jego stosunku do polskości lub do władz rosyjskich. Mówiło za siebie również to, że rodzina Ruszczyców swe stosunki z Rosjanami ograniczała do oficjalnych wizyt u współpracowników Edwarda Ruszczyca na Nowy Rok i Wielkanoc. W ukształtowaniu polskich uczuć patriotycznych u Ferdynanda Ruszczyca zaważył głos ziemi - Bohdanów. Tam zawsze wracał najchętniej, przyjeżdżał na wakacje, odpoczywał i czerpał natchnienie. "Chodzę i patrzę i tak mi tu dobrze. Zapominam o wszystkim, chcę być dzieckiem i cieszyć się z tego, co Bóg mi daje"2 - takie słowa zapisuje w swoim dzienniku po przyjeździe do Bohdanowa. W 1890 roku Ferdynand, zgodnie z życzeniem ojca, wstępuje na Wydział Prawa Uniwersytetu Petersburskiego. Jako wolny słuchacz uczęszczał również do Akademii Sztuk Pięknych. Po dwóch latach, po zdaniu wymaganych egzaminów, przenosi się do Akademii. W pierwszych latach profesorem jego był I.I. Szyszkin. Po 1895 profesorem jego został A.I.Kuindżi, ponieważ Szyszkin opuścił Akademię. Wokół Kuindżiego skupiała się garstka uczniów, którzy w niedługim czasie stali się sławni: Arkadiusz Ryłow, Mikołaj Rierich, Konstanty Wróblewski, Wilhelm Purwit i in. W 1897 roku Ruszczyc skończył Akademię Petersburską i otrzymał tytuł artysty. Na wystawę dyplomową zgłosił swoje trzy obrazy: "Gwiazda wieczorna", "Trytony" i "Wiosna". Ten ostatni kupił do swych zbiorów w Moskwie Paweł Tretiakow. Inny obraz Ruszczyca "Młyn zimą" kupił inny kolekcjoner - Sawwa Morozow. Dzięki tym transakcjom Ruszczycowi udaje się wyjechać na studia artystyczne do Europy Zachodniej. Zwiedził wtedy Niemcy, Francję i Włochy. Po ukończeniu studiów Ruszczyc na stałe zamieszkał w Bohdanowie. W tym czasie przebywali tam już rodzice artysty, ponieważ ojciec przeszedł na emeryturę i na dobre zajął się gospodarką majątku. Właśnie w latach pobytu w Bohdanowie (1898-1904) powstają najsłynniejsze obrazy artysty: "Ziemia" (1898), "Ostatni śnieg" (1898/1899), "Krewo", "Ballada" i wiele innych. Dużą pomocą w twórczości Ruszczyca była matka. Była jedynym powiernikiem jego pomysłów i zamierzeń artystycznych, z nią się tylko radził, jej się tylko zwierzał: "Podziwiam trafność sądów Mamy o malarstwie. Uwagi jej są dla mnie nieocenione. Zastępuje mi mentora. Codziennie pokazuję Mamie swoją robotę i z uwag jej czerpię wskazówki i zachętę do pracy... Nazywam ją swoim Kuindżim". 3 Jakiś czas Ruszczyc utrzymywał bliskie kontakty z Kuindżim i dawnymi kolegami z Akademii Sztuk Pięknych. Jego obrazy były wystawiane na wystawach w Petersburgu, ostatni raz w 1902 roku. Potem coraz częściej zaczyna brać udział w wystawach w kraju. Rozluźniły się również jego stosunki z Petersburgiem. Częściowo zaważył na tym coraz niższy poziom tamtejszych wystaw. W 1899 roku wziął udział w wystawie w Wilnie, a w końcu tegoż roku zadebiutował w Warszawie, gdzie sukces odniósł jego obraz "Ziemia" nabyty przez Towarzystwo Zachęty Sztuk Pięknych w Warszawie. "Dramatyczne napięcie w obłocznych światach, a poniżej na skłonie, oracz orzący rolę, wstępuje w górę z trudem wytrwałym. Genialny w syntezie obraz młodości zapowiadał - w wizyjnym może przeczuciu, - czym będzie, czym było całe dalsze życie Ruszczycowe" 4 - tak charakteryzował ten obraz Marian Morelowski w 1937 roku. Po sukcesie na wystawie warszawskiej popularność Ruszczyca zaczyna szybko wzrastać. Już w następnym roku został zaproszony do udziału w wystawie jubileuszowej z okazji 500-lecia Uniwersytetu Jagiellońskiego. W Krakowie poznał Stanisława Wyspiańskiego, Jana Stanisławskiego i Józefa Mehoffera. Zaraz po jubileuszu krakowskim został wybrany członkiem Towarzystwa Artystów Polskich "Sztuka" i w następnych latach uczestniczył we wszystkich wystawach tego Towarzystwa, które odbywały się zarówno w kraju, jak i za granicą. W 1903 roku z ramienia TAP "Sztuka" Ruszczyc urządził wystawę w Wilnie. Obrazy wystawiono w pawilonie w Ogrodzie Bernardyńskim. Wilno po raz pierwszy miało wówczas sposobność zapoznania się z obrazami Chełmońskiego, Stanisławskiego, witrażami Wyspiańskiego. Jeszcze w 1902 roku Polska Akademia Umiejętności przyznała mu nagrodę im. Barczewskiego za działalność malarską. W zimie 1903/1904 Ruszczyc brał udział w organizacji warszawskiej Szkoły Sztuk Pięknych i przez następne dwa lata przebywał w Warszawie wykładając w tejże Akademii. Na początku mieszkał przy Al. Ujazdowskich, w 1905 roku zaś, po tragicznej śmierci malarza Wacława Pawliszaka zastrzelonego przez Xawerego Dunikowskiego, przeniósł się do Włoch pod Warszawą. We Włochach wspólnie z przyjacielem Józefem Wierzyńskim wynajął niewielką willę-pałacyk, położoną w niedużym parku. Mimo że przenieśli się poza Warszawę, nie zaprzestali życia towarzyskiego, gdyż bardzo często odwiedzali ich tam przyjaciele i uczniowie Ruszczyca. Właśnie we Włochach powstał jeden z najbardziej znanych obrazów Ruszczyca "Nec mergitur". "...Brokat z gwiazd, bryła wody i jarzący się na niej korab złoty... Ten obraz ... jest tylko snem. Ruszczyc przeżywa sen i podaje go nam we śnie..."5 - w ten sposób pisał o obrazie "Nec mergitur" Karol Tichy, który jako jeden z pierwszych go zobaczył. W styczniu 1907 roku w Krakowie zmarł Jan Stanisławski. Rada Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie zaproponowała Ruszczycowi objęcie po Stanisławskim Katedry Pejzażu. Jakoże artysta wyraził na to zgodę, więc jeszcze w październiku tegoż roku przeniósł się do Krakowa. Nie zabawił tam jednak długo. Zrażony niesnaskami wśród artystów i intrygami w Akademii, Ferdynand Ruszczyc przesłał, 6 lipca 1908 roku rezygnację z prowadzenia katedry w Krakowie. Postanowił, że wróci do Wilna. Późniejsze próby ściągnięcia Ruszczyca do Akademii w Krakowie lub do Szkoły Sztuk Pięknych w Warszawie nie odniosły pozytywnego skutku. Karol Tichy sądzi, że decyzja powrotu do Wilna zapadła jeszcze przed objęciem katedry w Warszawie, a pracę w Krakowie Ruszczyc traktował jako przystań tymczasową: "Ruszczyc pod sercem nosił skarb opatulony - Wilno. Nie odsłaniał go profanom. Coś zarysowywało się w jego wyobraźni jeszcze w Warszawie, ale jeśli mu się kiedy o tem wyrwało, to z przymknionemi oczami, jak słowo pacierza". 6 Po powrocie do Wilna Ruszczyc odłożył pędzel pejzażysty. Z tego powodu później doczeka się wielu zarzutów od krytyków i miłośników sztuki. Według fotografa Jana Bułhaka Ruszczyc zajął się sprawą nie mniej ważną niż tworzenie obrazów, "wyszedł na ulice wileńskie i stanął do walki o wprowadzenie sztuki do życia codziennego. Postanowił ją uprzystępnić i rozpowszechnić". 7 Artysta zamieszkał w Wilnie przy ulicy Wileńskiej w domu Łąskiego, potem przeniósł się na Zarzecze 24. Od chwili pojawienia się Ruszczyca w Wilnie, żadna impreza czy uroczystość nie odbyła się bez jego udziału. Swoją pracę w Wilnie rozpoczyna od inscenizacji w maju 1909 roku "Lilli Wenedy". Wydaje mi się, że nie przypadkowo Ruszczyc zainteresował się teatrem. Przedstawienia teatralne w języku polskim były zabronione przez Murawiewa po powstaniu styczniowym. Na otwarcie polskiego teatru w Wilnie władze zezwoliły w 1905 roku. 17 października 1906 roku odbyło się pierwsze przedstawienie stałego teatru Nuny Młodziejowskiej. Prawie w tym samym czasie Ruszczyc zapisuje w swoim pamiętniku: "Teatr polski w Wilnie powinien być wystąpieniem silnym, tymczasem z wyboru sztuk i z głosów jakie dochodzą o tych wieczorach, znać jakie to było niemrawe, zwiędłe i niewyraźne". 8 Teatr najbardziej nadawał się do rozpowszechniania sztuki wśród społeczeństwa wileńskiego i dlatego artysta rozpoczął od pracy w teatrze. Rozpiętość pracy w czasie inscenizacji Ruszczyca była zawsze olbrzymia. Ruszczyc interesował się najdrobniejszym szczegółem. Każdy z aktorów otrzymał rysunek swego kostiumu wykonany w kolorach z wskazaniem materiału, a dla pań nawet z próbkami przypiętymi do rysunku z podaniem cen. W ten sposób Ruszczyc zabezpieczał się przed pomysłem indywidualnym mogącym zepsuć całą harmonię. "Lilla Weneda" odniosła ogromny sukces. Potem następują następne inscenizacje. W 1910 roku - Bazar-festiwal w Sali Miejskiej, w 1911 roku - "Sny o Pięknie", w 1912 roku - "W świecie bajek i zabawek", widowisko przeznaczone dla dzieci oraz dramat Rostanda "Orlątko". W 1913 roku inscenizuje we własnym układzie i scenografii "Wieczór poezji", poświęcony Krasińskiemu, Mickiewiczowi i Wyspiańskiemu. Dla wielu osób mu współczesnych było zagadką, jak Ruszczyc sobie radził z takim nawałem pracy. Jego przyjaciel J. Wierzyński tłumaczył to tym, że artysta zanim przystąpił do realizowania swych pomysłów, opracowywał je w wyobraźni do najdrobniejszych szczegółów. Inscenizacje Ruszczyca w Wilnie stały się sławne na tyle, że na wiosnę 1914 roku dyrektor Teatru Polskiego w Warszawie Arnold Szyfman powierzył mu inscenizację "Balladyny" J.Słowackiego. To przedstawienie również było ogromnym triumfem Ruszczyca. Oprócz teatru Ferdynand Ruszczyc interesował się innymi dziedzinami życia kulturalnego Wilna. W latach 1910/1911 wspólnie z Wacławem Studnickim redagował Tygodnik Wileński, pismo ilustrowane, poświęcone sprawom kultury regionu. Niestety czasopismo to było wydawane bardzo krótko, ponieważ cenzura carska była niezadowolona z krytyki niektórych posunięć władz w sprawie ich stosunku do życia kulturalnego w Wilnie, na którą ośmielili się redaktorzy pisma. Z okresu wydawania Tygodnika Wileńskiego rozpoczyna się współpraca Ruszczyca z Janem Bułhakiem, znanym fotografikiem wileńskim. Malarze na początku XX wieku bardzo często lekceważyli fotografię, nie uważali jej za sztukę. Ruszczyc zaś, według słów Buł- haka, "był pierwszym artystą malarzem w Polsce, który nie ignorował fotografii, nie odmawiał jej prawa bytu w sztuce". 9 Bardzo ważne miejsce zajmowała w twórczości Ruszczyca grafika książkowa. W jego dorobku jest ponad 50 zilustrowanych lub zdobionych książek, pism periodycznych, albumów i katalogów. Między innymi zdobił okładkę do dziś słynnego "Przewodnika po Wilnie" Juliusza Kłosa. W 1910 roku zmarł ojciec Ruszczyca - Edward, w związku z tym na artystę spadły obowiązki związane z opieką nad Bohdanowem. W 1913 roku Ferdynand Ruszczyc ożenił się z Reginą Rouckówną, córką Oskara Roucka, kierownika wileńskiego oddziału Towarzystwa Ubezpieczeniowego, właściciela Porudomina pod Wilnem. Ślub ich odbył się w małym kościółku pod wezwaniem św. Bartłomieja na Zarzeczu. W pierwszym roku I wojny światowej Ruszczyc nadal przebywał w Wilnie, zaś po zajęciu Wilna i Bohdanowa przez Niemców jesienią 1915 roku przeniósł się na wieś na stałe, gdzie przebywał aż do kwietnia 1919 roku. Bohdanów znalazł się w pasie przyfrontowym, we dworze ulokował się sztab korpusu z generałem kawalerii Rudolfem Ritterem von Frommel na czele. Rodzinie Ruszczyców we dworze pozostawiono tylko dwa pokoje z kuchnią. Musieli tam ulokować się wszyscy łącznie ze służbą. W tak trudnych warunkach przeżyli okupację niemiecką. Możliwości poruszania się ludności cywilnej były ograniczone, nawet dla przejścia do pobliskiej wsi były potrzebne przepustki, dlatego przejazd do odległego o 80 km Wilna był niemożliwy. Mimo to Ruszczyc starał się nie tracić kontaktu z życiem artystycznym i kulturalnym Wilna. W grudniu 1918 roku na zmianę Niemcom przyszli bolszewicy. Cztery miesiące okupacji bolszewickiej Ruszczyc przebywał w Bohdanowie, potem chcąc zorientować się w ogólnej sytuacji wybrał się furmanką do Wilna. W Turgielach spotkał się z oddziałami polskimi ppłk. Beliny-Prażmowskiego i z nimi wkroczył do Wilna. Był świadkiem wyzwolenia miasta 19 kwietnia 1919 roku. Po wyzwoleniu Wilna staje się aktualna sprawa odrodzenia Uniwersytetu Wileńskiego, który był zamknięty jeszcze po powstaniu listopadowym (1830-1831). Od początku Ruszczyc pracował w Komitecie Wykonawczym Odbudowy Uniwersytetu Wileńskiego. Komitet Wykonawczy wkrótce powierzył mu zorganizowanie Wydziału Sztuk Pięknych. Wydział ten miał licznych przeciwników, ale Ruszczycowi udało się przezwyciężyć tę niechęć. Artysta wziął udział w licznych pracach organizacyjnych przy odbudowie Uniwersytetu Wileńskiego, prawie żadna czynność nie odbyła się bez jego udziału: bierze udział przy opracowywaniu statutu i jednocześnie pomaga przywrócić historycznym murom uniwersyteckim dawny wygląd, nadaje dziedzińcom Uniwersytetu imiona (Piotra Skargi, Poczobutta, Sarbiewskiego itd.) oraz projektuje insygnia uniwersyteckie, togi, tablice pamiątkowe, zaproszenia, programy... Pracując nad ogólną organizacją Uniwersytetu, nie zaniedbuje prac nad Wydziałem Sztuk Pięknych. Z jego inicjatywy dla przyszłych studentów tego wydziału wprowadzono obowiązek matury. Na zaproszenie Ruszczyca wykładać na tym wydziale zgodzili się Józef Czajkowski, Wojciech Jastrzębski, rzeźbiarz Bolesław Bałzukiewicz, fotograf Jan Bułhak, zaś Juliusz Kłos obiecał objąć Katedrę Architektury. Na siedzibę wydziału upatrzono mury pobernardyńskie, zaś część pracowni urządzono w skrzydłach dawnego kompleksu Uniwersytetu przy dziedzińcu Smuglewicza. 28 sierpnia 1919 roku Józef Piłsudski mianuje pierwszych pięciu członków Senatu Akademickiego Uniwersytetu Stefana Batorego, w tym Ferdynanda Ruszczyca. Ruszczyc został również pierwszym dziekanem Wydziału Sztuk Pięknych, urząd ten sprawował do roku 1926. W dniu otwarcia Uniwersytetu, 11 października 1919 roku, F.Ruszczyc inscenizuje uroczysty wieczór w teatrze na Pohulance, zaś dzień później odbyło się uroczyste otwarcie Wydziału Sztuk Pięknych. Podczas wojny z bolszewikami, w 1920 roku artysta wstępuje do armii ochotniczej w Warszawie, zaś po wypędzeniu bolszewików z Wilna, wraca do miasta i ponownie przystępuje do pracy nad rozbudową Wydziału Sztuk Pięknych. Dzięki ofiarności woźnych, wyposażenie uniwersyteckie nie ucierpiało w czasie okupacji bolszewickiej i zarówno profesorowie, jak i studenci mogli przystąpić do pracy. W lokalu dziekanatu Ruszczyc zaczął gromadzić przedmioty odnoszące się do historii sztuki wileńskiej. Liczebność tych zbiorów ciągle rosła. Oprócz pełnienia obowiązków dziekana, Ruszczyc kierował pracownią malarstwa pejzażowego, co nie pozwalało mu tracić kontaktu z młodzieżą uniwersytecką. Był powszechnie lubiany przez studentów, którzy gotowi byli poprzeć każde jego poczynanie. "To mało, że Dziekan uczył nas poznawać i kochać piękno Wilna. Sam to piękno tworzył, rozsiewał dokoła siebie, wypełniał sobą bez reszty mury Uniwersytetu i miasta, i całe jego życie artystyczne i intelektualne" 10 - tak pisał o Ruszczycu I.Widawski, jeden z jego byłych studentów. Mimo że artysta miał wiele zajęć na Uniwersytecie, nie zaprzestał interesować się życiem społeczno-kulturalnym Wilna, dalej brał udział we wszystkich jego przejawach. W 1919 roku został wybrany radnym miasta Wilna, urząd ten pełnił do roku 1927. W tym samym roku utworzył Towarzystwo Miłośników Wilna, brał udział również w pracy różnych Komitetów, np. w Komitecie Budowy Pomnika Adama Mickiewicza w Wilnie oraz w Komitecie Koronacji Obrazu Matki Boskiej Ostrobramskiej. Dalej projektował okładki, programy, afisze, znaczki pocztowe, medale. Nie porzucił również pracy w teatrze, od którego przed laty rozpoczął pracę nad rozpowszechnianiem piękna i sztuki w Wilnie. Inscenizuje przedstawienia z udziałem studentów Uniwersytetu Stefana Batorego, otwierające doroczne bale akademickie ("Kulig przed stu laty", "Igrzyska na Zamku Dolnym za czasów Zygmunta i Barbary", "Ucieczka w przestworza") W teatrze wileńskim inscenizuje w 1924 roku "Cyda" Corneillea, a w 1930 roku - "Noc listopadową" Wyspiańskiego. W 1921 roku jako delegat artystów polskich Ferdynand Ruszczyc organizował pierwszą oficjalną wystawę polską w Paryżu w Grand Palais. O znaczeniu tej wystawy F.Ruszczyc pisał: "Wystawa dowiodła, że umieliśmy utrwalać w sztuce naszej nie tylko drogie nam tematy lub hasła, lecz że byliśmy wierni sztuce dla niej samej, nawet w czasach najgorszych, że możemy się wykazać z nieprzerwanej tradycji sztuki - dobrej i tęgiej". 11 W związku z tą wystawą Ruszczyc został odznaczony przez rząd francuski odznaką kawalerską Legii Honorowej. Ponownie gościł w Paryżu w 1929 roku już jako przedstawiciel Uniwersytetu Stefana Batorego na uroczystości odsłonięcia pomnika Adama Mickiewicza. W 1928 roku Ruszczyc zorganizował w Wilnie wystawę regionalną, która pokazała osiągnięcia odrodzonego życia gospodarczego i kulturalnego ziem północno-zachodnich Rzeczypospolitej w okresie pierwszych dziewięciu lat niepodległości. W 1929 roku artysta brał udział w organizacji uroczystości z okazji 350-lecia i 10-lecia jego wskrzeszenia. W uroczystościach tych brał udział prezydent Rzeczypospolitej Ignacy Mościcki. Gdy we wrześniu 1931 roku w podziemiach Katedry Wileńskiej odkryto groby królewskie, Ruszczyc udekorował wnętrze bazyliki i wykonał szereg rysunków kredką szczątków króla Aleksandra I i dwóch żon Zygmunta Augusta - Elżbiety Rakuszanki i Barbary Radziwiłłówny. Duże znaczenie w krzewieniu piękna przyznawał również Ruszczyc zapoznawaniu ludzi z historią Wilna. Nie szczędząc nigdy czasu oprowadzał on liczne delegacje, komisje, wycieczki po Wilnie, opowiadając o jego historii, kulturze i zabytkach, nie zważając na to, że nigdy nie lubił przemawiać publicznie. Mówił o sobie: "Nie lubię formułować, bo słowo jest brutalne i tak się jego nadużywa."12 Według wspomnień Jana Bułhaka "Ruszczyc był nieśmiały i nie miał daru krasomówstwa. Publicznie potrafił wypowiedzieć z pewnym trudem i wytężeniem tylko to, co uważał za bardzo ważne i konieczne do wyjawienia innym. Czynił to z uczuciem skrępowania, głosem niepewnym i ściszonym nie inaczej, jak pod nakazem obowiązku" 13 Mimo to jednak przemawiał, wykładał i pisał artykuły, uznając to za część swego posłannictwa. Ruszczyc pracował nie zważając na stan swego zdrowia, miał zajętą każdą godzinę dnia, w domu był gościem. W końcu jednak siły jego się wyczerpały. W nocy 28 października 1932 roku nastąpił atak spowodowany przez dusznicę serca i skrzep w mózgu. W wyniku artysta utracił mowę i władzę w prawej ręce. I tylko dzięki oddaniu żony i córki udało się mu przedłużyć życie o całe cztery lata. W pierwszym okresie choroby Ruszczyc przebywał w Wilnie. W 1933 roku stan jego zdrowia na tyle się poprawił, że mógł odbywać niedługie spacery po mieście razem z osobą towarzyszącą. W 1935 roku Ruszczyc przeniósł się na stałe do Bohdanowa. Tam zaczął porządkować swoje zbiory, urządził bibliotekę, liczącą klika tysięcy tomów. Artysta nauczył się pisać lewą ręką, próbował również rysować. W tych latach powstało wiele narysowanych przez niego wizerunków członków rodziny, namalował nawet kilka studiów olejnych z motywami bohdanowskimi. 4 kwietnia 1936 roku prezydent Rzeczypospolitej mianował Ferdynanda Ruszczyca profesorem honorowym Uniwersytetu Stefana Batorego. Było to ostatnie uhonorowanie jego zasług jeszcze za życia artysty. Ferdynand Ruszczyc zmarł 30 października 1936 roku w Bohdanowie. W przededniu uroczystości pogrzebowych Gina Ruszczycowa natrafiła na kartkę napisaną przez artystę: "Gdy będę musiał Was pożegnać, proszę byście mnie ułożyli w tę kochaną ziemię naszą bohdanowską, u stóp najdroższych rodziców. A że nie chciałbym rozstać się z umiłowanym moim Wilnem, niech mi wolno będzie cząsteczką w nim przebywać: ukryjcie w jednym z jego zakątków u świętego Bartłomieja na Zarzeczu jako wotum - serce moje. Wierzę w obcowanie dusz i dlatego wiem, że w godzinach trudnej walki będę z Wami. A gdy po szafirowym niebie wileńskim pomkną białe obłoki i będzie Wam wesoło - wówczas wspomnijcie mnie. Kupnych wieńców nie przynoście, ale jeżeli kto w ogródku zerwie garść kwiecia, niech je raz jeszcze obok siebie poczuję. A jeżeli zechcecie mnie pieśnią pożegnać, zagrajcie Warszawiankę, aby pod wiekiem trumny - po raz ostatni - oczy moje były wilgotne" 14 Spełniono życzenie Ruszczyca. Został on pochowany na cmentarzu rodzinnym Ruszczyców w Bohdanowie, a gdy orszak żałobny podążał z kościoła na cmentarz, zatrzymano się przed domem, gdzie w żałobnej ciszy odezwały się dźwięki Warszawianki. Po śmierci artysty powstały w Wilnie, Warszawie, Krakowie liczne komitety honorowe i wykonawcze dla uczczenia jego pamięci. Komitet Honorowy w Wilnie (w skład którego między innymi wchodzili metropolita wileński abp. Romuald Jałbrzykowski i gen. Łucjan Żeligowski) zorganizował wielką wystawę dzieł Ferdynanda Ruszczyca, której otwarcie nastąpiło 24 października 1937 roku. Później ta wystawa została pokazana w Warszawie i Krakowie. Została również odsłonięta tablica pamiątkowa w Warszawie na domu, w którym artysta mieszkał w latach 1904-1905 oraz jeden z dziedzińców Uniwersytetu Wileńskiego otrzymał imię Ruszczyca. Niestety całe archiwum Ruszczyców oraz biblioteka bohdanowska zostały roztrwonione w latach II wojny światowej w czasie okupacji rosyjskiej i niemieckiej. Ocalały tylko pamiętniki Ruszczyca i jego listy do żony. W czasie II wojny światowej został spalony również dwór w Bohdanowie oraz znaczna część wsi. Na szczęście ocalały groby Ferdynanda i Giny Ruszczyców. Już po wojnie miało miejsce kilka wystaw, poświęconych działalności Ferdynanda Ruszczyca. Oddano tym samym hołd artyście, który całe życie służył celowi postawionemu sobie jeszcze w latach młodości - służbie pięknu i Ojczyźnie: ...Przede wszystkim pragnę być dobrym synem Ojczyzny swojej, dla niej pracować i orać i jeżeli co wyrośnie jej złożyć wszystkie plony, bo kocham ją całym sercem swoim i do niej należę ciałem i duszą.15 Przypisy : 1. Romer J., W służbie sztuki, Wilno 1927, s.2 2. Ruszczyc F., Dziennik, cz.I, Warszawa 1994, s. 53 3. Tamże, s. 88-89 4. Morelowski M., Ferdynand Ruszczyc. Człowiek i dzieło. Wilno 1937, s. 13 5. Tichy K., Wspomnienia o Ferdynandzie Ruszczycu, w: Ferdynand Ruszczyc. Życie i dzieło. Księga zbiorowa. Wilno 1939, s. 5 6. Tichy K., op. cit., s. 10 7. Bułhak J., Dlaczego Ruszczyc przestał malować, Wilno 1936, s. 5 8. Ruszczyc F., Dziennik, cz.I, Warszawa 1994, s. 161 9. Bułhak J., Wiek męski Ferdynanda Ruszczyca, w: Ferdynand Ruszczyc. Życie i dzieło. Księga zbiorowa, Wilno 1935, s. 58 10. Widawski I., Ferdynand Ruszczyc wśród młodzieży uniwersyteckiej, w: Ferdynand Ruszczyc. Życie i dzieło. Księga zbiorowa, Wilno 1935, s. 331 11. Ruszczyc F., Liść wawrzynu i płatek róży, Wilno 1937, s. 74-75 12. op. cit. s. 22 13. op. cit. s. 22 14. Ruszczyc F., Dziennik, cz. II, Warszawa 1996, s. 652 15. Ruszczyc F., Dziennik, cz. I, Warszawa 1994, s. 100

NG 7 (546), 2002 r.

Ferdynand Ruszczyc jako pedagog i pejzażysta Wileńszczyzny. Autor dr Aleksandra Giełdoń

Referat z pewnymi zmianami został wygłoszony na międzynarodowej sesji naukowej "Wilno początku XX wieku: ognisko modernizującej się kultury"

Autorka publikacji jest absolwentką Uniwersytetu Jagiellońskiego, doktorem historii sztuki. Pracuje na Uniwersytecie Śląskim w Katowicach w Instytucie Sztuki.

Zajmuje się głównie sztuką XIX wieku, akademizmem i szkolnictwem artystycznym. Na swoim koncie ma szereg publikacji w pismach polskich i zagranicznych oraz recenzji wystaw współczesnych artystów, jest autorem wstępów do katalogów.

Ferdynad Ruszczyc powszechnie uchodzi za najwybitniejszego pejzażystę i animatora życia naukowego, kulturalnego i artystycznego Wileńszczyzny przełomu wieków. W rozlicznych opracowaniach, które powstały na jego temat, traktowany był Ruszczyc jako prześwietny Civis Vilnensis, założyciel i długoletni Dziekan Wydziału Sztuk Pięknych Uniwersytetu Stefana Batorego, inicjator aktywności kulturalnej Wilnian w różnorakich dziedzinach, projektant, scenograf, bibliofil, pisarz, ziemianin.1 Przy tych wszystkich rzeczywistych talentach podkreślano jego wysokie walory etyczne, staranne wykształcenie i wielką wrażliwość humanistyczną. Dla monografistów Ruszczyca fenomen jego postaci polega bowiem na tym, że ma ona wymiar uniwersalny i po wielokroć bywa przywoływana i analizowana w rozmaitych kontekstach, choć najczęściej wileńskich. W przypadku aktywności malarskiej Ruszczyca jest nieco inaczej - postrzega się go zarówno jako piewcę urody Ziemi Wileńskiej, ale także jako sztandarowego pejzażystę Młodej Polski o wieloaspektowym wymiarze - jako ekspresyjnego symbolistę, neoromantyka, filozofa natury.2 Zwracano też uwagę na literackość, mistycyzm i patriotyzm pejzaży Ruszczyca. Genezę twórczości artysty zasadnie wywodzono ze sztuki rosyjskiej przełomu wieków, widząc w niej, w jej pierwszym okresie, zarówno spuściznę realizmu Pieriedwiżników, pejzażu nastroju Kuindżystów, jak i echa böcklinowskiego symbolizmu, tak popularnego w Rosji pod koniec XIX wieku.3 Krytyka zagraniczna dopatrywała się w Ruszczycu typowego malarza północy, a to sytuując go w kręgu sztuki rosyjskiej, a to przywołując wręcz jego skandynawskie korzenie, bądź porównując z artystami z kolonii w Worpswede, czy Vilhemsem Purwitem.Krytyka krajowa widziała w Ruszczycu czołowego polskiego pejzażystę, odmiennego jednak od Stanisławskiego, co w żaden sposób nie obniżało rangi jego dokonań.

Celem tego wywodu jest ukazanie różnorakich okoliczności artystycznych, które ukształtowały Ruszczyca jako malarza Wileńszczyzny, z uwzględnieniem paradoksu, że malując wileńską naturę i tak będąc postrzeganym, tak naprawdę był malarzem uniwersalnym. Warto w tym miejscu zwrócić uwagę, że pozawileńska kariera Ruszczyca dokonała się w dużej mierze dzięki kontaktom z krakowską "Sztuką", co w licznych opracowaniach o Ruszczycu nie dosyć zostało zauważone. Także jego dokonania jako profesora wileńskiego Wydziału Sztuk Pięknych i koncepcja tego Wydziału były sumą wcześniejszych doświadczeń pedagogicznych w Krakowie i Warszawie, czasami niezbyt miłych. Sam Ruszczyc z biegiem czasu, wydaje się, przechodził swoistą ewolucję i proces dojrzewania duchowego ku Wileńszczyźnie, choć od pewnego momentu jest to bardziej czytelne z kart jego Dzienników, niż z obrazów, bo twórczość malarska około 1908 roku praktycznie została zamknięta. Bez względu jednak na etap biograficzny jawi się Ferdynand Ruszczyc niezmiennie, choćby na podstawie lektury Dziennika, jako artysta niezwykle wrażliwy na piękno natury (niezliczone opisy stanów i fragmentów przyrody) i absolutnie przekonany o szlachetności i mocy doskonalącej sztuki. Profesję swą traktował jak powołanie, wymagające uczciwości i całkowitego poświęcenia. Z czasem poświęcenie to, ze sztuki, przeniosło się na służbę Wilnu, i to nie tylko artystyczną. Mimo licznych zwątpień, obce były artyście tak symptomatyczne na przełomie wieków, nastroje destrukcyjne. Parnasizm łączył z romantycznym pozytywizmem.

Choć Ruszczyc zawsze związany był ze swą ziemią rodzinną, jednak w okresie swego pobytu w akademii petersburskiej (1892-97) jest przede wszystkim owładnięty pasją studiowania i zaistnienia w świecie sztuki. Wiele miejsca w Dziennikach poświęca opisom i niepokojom związanym z korektami Kuindżego i troskom o artystyczną karierę. Uderza w nich ogromne pragnienie uznania i akceptacji, pojawiają się na przemian stany rezygnacji i euforii. Późniejszy pobyt w Bohdanowie, po ukończeniu studiów (od 1897 r.) jest w dalszym ciągu intensywną pracą nad swym rozwojem i chęcią zaistnienia na scenie życia artystycznego. Jest to zjawisko ze wszech miar normalne u zarania kariery artystycznej. Naturalnym środowiskiem dla artysty, mimo patriotycznych przekonań, jest Petersburg i krąg twórców rosyjskich. Z innymi środowiskami nie czuje się, z racji swej dotychczasowej biografii, związany. Okres bohdanowski, zamykający się w latach 1897-1904, jest najbardziej wartościowym artystycznie w dorobku Ruszczyca. Wyzwolony spod wpływów sztuki akademickiej i böcklinowskiej symboliczności, zwraca się w stronę realnych motywów najbliższego krajobrazu i wyzwala swe naturalne skłonności do syntetyzacji formy i ekspresyjnej symbolizacji natury. Choć tematem jego prac są konkretne widoki i motywy zaczerpnięte z Bohdanowa, ich wymowa ma charakter uniwersalny. Jednakże w artyście coraz bardziej wzrasta przywiązanie do swego majątku i urody okolicznej przyrody. W tym też czasie zespół różnych czynników zadecyduje o zaniechaniu petersburskiej kariery. Artysta marzy jednak o szerokim uznaniu. Wystawia, i to z sukcesem, w Wilnie, a potem wspólnie z krakowską "Sztuką" między innymi w Krakowie, Warszawie i Wiedniu. Okres bohdanowski zamyka wyjazd artysty do Warszawy, do pracy w Szkole Sztuk Pięknych.

\Do Bohdanowa powróci artysta znowu w roku 1908, po złych doświadczeniach pracy najpierw w Warszawie, później w Krakowie. Wtedy jednak zaniecha już kariery malarskiej. Objawi się wówczas Ruszczyc projektant, animator kulturalny, społecznik, wreszcie gorący patriota Wileńszczyzny. To właśnie z tego okresu swego życia osoba Ruszczyca będzie najbardziej identyfikowana z Wileńszczyzną i samym Wilnem. Wtedy jednak, co wydaje się paradoksem, teren ten jako malarz zupełnie przestał uwieczniać. W licznych pracach rysunkowych o różnym przeznaczeniu z tego okresu, Ruszczyc dał się poznać raczej jako dokumentalista Wilna, nie wspominając o jego projektach z dziedziny sztuki użytkowej dla Wilna. W czasie pełnienia funkcji akademickich (1919 - 1932), w wielu swych przemówieniach do młodzieży, zachęcał do uwieczniania Wileńszczyzny. Postrzegał to w kategoriach obowiązku wobec historii. Pragnął, aby sztuka wileńska była odrodzoną kontynuacją, przerwanej przez proces rusyfikacji, wielkiej tradycji, zwłaszcza malarstwa pejzażowego, tego regionu. Sam jednak, zajęty licznymi obowiązkami, Wileńszczyzny już nie malował. Swe doświadczenia malarza realizował jako pedagog.

Powracający z Petersburga do Bohdanowa Ruszczyc trafił właściwie na grunt pozbawiony znaczącego środowiska artystycznego. Niegdyś świetnie rozwijający się Wydział Sztuk Pięknych Uniwersytetu Wileńskiego został unicestwiony w ramach restrykcji popowstaniowych w roku 1832, a powołana przez władze rosyjskie w 1866 roku Wileńska Szkoła Rzemieślnicza i Klas Malarstwa, programowo nie miała ambicji kształcenia artystycznego na poziomie wyższym. Mimo dobrego poziomu warsztatowego, jej absolwenci, najczęściej pochodzenia rosyjskiego i żydowskiego, udawali się za granicę, zwłaszcza do Paryża, aby tam dalej rozwijać karierę. Szkoła ta nie stanowiła więc przedłużenia tak dobrze funkcjonujących katedr uniwersyteckich. Długo kontynuowana, bo aż do lat 60. tradycja wileńskiego romantycznego malarstwa pejzażowego, także nie miała już bezpośrednich spadkobierców.

Nic dziwnego więc, że Ruszczyc w sensie artystycznym nie znalazł inspiracji w lokalnym środowisku. U progu swej samodzielnej kariery Ruszczyc był sukcesorem Petersburga. Lata studiów petersburskich Ruszczyca przypadały na okres kryzysu gigantycznej instytucji, jaką była akademia. Przestarzały statut, upadek autorytetów i niski poziom, nawet tak tradycyjnie przypisywanych "Petersburgowi" cech, jak rzetelność warsztatowa, wymusiły w roku 1894 roku reformę Pieriedwiżników. Powołane wówczas pracownie Archipa Kuindżego, Iwana Szyszkina i Ilji Riepina wprowadzały zasady suwerenności artystycznej studenta, którego rozwój był jedynie stymulowany, a nie kierowany przez profesora i niezależności artystycznej pracowni, za którą całkowitą odpowiedzialność brał wobec władz uczelni prowadzący ją profesor. W przypadku pracowni pejzażowej Kuindżego i Szyszkina dochodziła jeszcze częściowa praca w plenerze i solidne studia z natury. Warto w tym miejscu zaznaczyć, że studia plenerowe prowadzone były niemal od zarania w każdej akademii, również w petersburskiej, ale ich ranga w całej procedurze malarskiej niepomiernie wzrosła w obu wspomnianych atelier. Studenci zobowiązani byli nawet podczas letnich wakacji do studiowania indywidualnie przyrody w plenerze. Studia wakacyjne były później przedmiotem wnikliwej korekty profesorskiej. Nadal jednak obowiązywały kopie z dzieł uznanych mistrzów (Ruszczyc robił takie kopie zarówno w pracowni Szyszkina jak i Kuindżego).

Po latach studiów u Szyszkina, który, jak wspominał potem Ruszczyc, nauczył go warsztatu, ostatni, dyplomowy rok, z powodu rezygnacji Szyszkina z pracy na uczelni, spędza artysta w pracowni Archipa Kuindżego. Jest to ogromny wstrząs dla Ruszczyca. Szyszkin widział w nim marynistę (sam artysta wydaje się przygotowywał do tej roli wykonując mnóstwo szkiców i studiów wody pod kierunkiem Szyszkina, co odezwie się później w pracach już samodzielnych). Z kolei uwielbiany przez studentów Archip Kuindżi ostrożnie przyglądał się młodemu malarzowi i delikatnie skłaniał go do porzucenia nabytej w pracowni Szyszkina realistycznej drobiazgowości na rzecz większej syntezy i nastrojowości. Za akceptacją Kuindżego, dwa spośród przygotowywanych przez Ruszczyca obrazów dyplomowych: Trytony i Gwiazda wieczorna, utrzymane były w duchu podziwianego symbolizmu böcklinowskiego. Trzecia praca, Wiosna, studium topniejącego śniegu nad potokiem, swym charakterem z jednej strony zapowiada tak typową dla Ruszczyca, filozoficzną wrażliwość na prosty motyw natury, z drugiej, przez swój realizm, jest spuścizną po Pieriedwiżnikach. Te dwa nurty: symbolizm i realizm były punktem wyjścia samodzielnej kariery.

Kontakt z Kuindżim zaważył także w istotny sposób na późniejszej dydaktycznej karierze Ruszczyca. Ruszczyc, podobnie jak inni koledzy z pracowni, już niedługo wybitni pejzażyści: Arkadiusz Ryłow, Aleksander Borisow, Mikołaj Rierich, Konstantyn Bogajewski, Wilhelm Purwit, Konstantyn Wróblewski, czuł głęboki podziw i szacunek dla swego profesora. Wzmogło się to jeszcze bardziej po tzw. sprawie Konrada Krzyżanowskiego.5 Ostatnim akordem działalności pedagogicznej zdymisjonowanego Kuindżego była wystawa prac pejzażowych jego pracowni w 1897 roku, kończąca pobyt na Akademii wielu jego studentów, między innymi Ruszczyca, zauważona i wysoko oceniona przez krytykę. Od 1897 roku Kuindżyści organizują w Petersburgu Wystawy Wiosenne mające zastąpić dotychczasowe, doroczne wystawy akademickie. W jury tych wystaw zasiadają członkowie wybierani przez uczestników. Charakter prezentowanej na wystawach sztuki różni się zasadniczo od dotychczasowo preferowanej na akademii. To właśnie na Wystawach Wiosennych zaistniała Wiosna i Ziemia Ruszczyca, twórczość Jana Ciąglińskiego i symbolizujące pejzaże Kazimierza Stabrowskiego.6 W późniejszym okresie wiodącą rolę w rosyjskim życiu wystawienniczym przejmie konkurencyjny "Mir Iskusstwa", do którego, po wahaniach, krótkotrwały akces zgłosi Ruszczyc.

Mimo tej atencji dla swojego pedagoga, młody artysta cały czas doznawał braku oczekiwanego zainteresowania z jego strony, czemu dawał wyraz w Dziennikach. Łaknął wnikliwszych korekt i bardziej personalnego stosunku do własnej twórczości. Ruszczyc swe studia traktował w sposób niezwykle ambicjonalny i poważny, co przeniesie później na stosunek do swoich uczniów.

Samodzielna twórczość Ruszczyca w Bohdanowie stopniowo wyzwala się spod wpływów petersburskich pracowni (trójplanowego ujęcia motywu krajobrazowego, drobiazgowego i realistycznego sposobu malowania natury, nastrojowości). Prace samodzielne: cykl młynów (1897-98), Pejzaż ze stogami (1897), są pójściem w stronę syntezy i zmian kompozycyjnych. Jednakże dopiero dzieła takie jak Ziemia (1898), czy Ballada (1899) będą całkowicie oryginalnymi i dojrzałymi kreacjami. Motywy do prawie wszystkich swych prac czerpał artysta bezpośrednio z pobliskiej okolicy. Niejednokrotnie powstawaniu prac towarzyszyły notatki w Dzienniku opisujące zmagania z formą i szukaniem właściwego wyrazu całości. Najczęściej prace (choć nie zawsze) powstawały pod wpływem impulsu - motyw zaobserwowany w naturze ulegał przekształceniom i stopniowo nabierał symbolicznych znaczeń. Jednakże intencją Ruszczyca nie było obrazowanie tylko i wyłącznie fragmentu Bohdanowa i okolic. Natura ma tu wymiar uniwersalny, a przesłanie symboliczne. Nowe rozwiązania formalne, wprowadzone do swego malarstwa przez Ruszczyca, to przede wszystkim syntetyzacja formy, określanie jej za pomocą jednego, gęstego tonu barwnego, szukanie nowych rozwiązań kompozycyjnych - częste widoki z góry, ujęcia w zbliżeniu, "bez oddechu", zabudowywanie całej przestrzeni kompozycją, bądź pozostawianie dużej partii nieba ze zwartą masą obłoków, które wkrótce staną się wyróżnikiem malarstwa artysty. Nie ma w tych kompozycjach wrażenia planów, czemu sprzyja jednolite nasycenie intensywnym, impastowo kładzionym kolorem. Tak potraktowany motyw - z zatraceniem perspektywy powietrznej, fragmentarycznie skadrowany, pozbawiony szczegółów i trójwymiarowości, nieuchronnie podlega abstrahizacji (Obłok -1902). Zastosowane środki formalne są zarazem źródłem ekspresji i sprawiają, że abstarhizujące formy nabierają znaczenia symbolicznego.

Podczas swej stosunkowo krótkiej, samodzielnej kariery malarskiej ( od 1897 - 1908, choć najlepsze dzieła stworzone zostały do roku 1904) Ruszczyc bardzo szybko dojrzał i określił się jako malarz. W dużej mierze było to samodzielne dojrzewanie, w Bohpodanowie. Samodzielne, ale nie wyizolowane. W licznych analizach twórczości Ruszczyca podnoszona jest sprawa powinowactwa jego sztuki we wczesnym okresie ze środowiskiem petersburskim, mało natomiast uwagi, lub wcale, poświęca się jego związkom z Krakowem, który był wówczas najsilniejszym ośrodkiem modernizmu na ziemiach polskich. Mając już na koncie swe najlepsze, dojrzałe prace, a więc Ziemię, Balladę i cykl Młynów, w marcu 1900 roku Ruszczyc rozpoczyna współpracę z krakowską "Sztuką". "Sztuka" pierwsza wystąpiła z zaproszeniem artysty znanego już po wystawie wileńskiej i warszawskiej, na wystawę, która miała się odbyć w Gmachu Sukiennic z okazji 500 - lecia Uniwersytetu Jagiellońskiego.7 Ruszczyc decyduje się wziąć w niej udział. Pierwszy, osobisty kontakt ze środowiskiem krakowskim miał miejsce w czerwcu 1900 roku, kiedy to Ruszczyc przybył do Krakowa by uczestniczyć w obchodach. Poznaje wtedy artystów krakowskich: Tetmajera, Axentowicza, Stanisławskiego, Fałata, Wyspiańskiego. Pobyt w Krakowie trwa dwa tygodnie i nie ogranicza się tylko do oficjalnych spotkań, ale rodzi zażyłość, zwłaszcza ze Stanisławskim, który później wielokrotnie będzie odwiedzał artystę w Warszawie i vice versa. Kontakty z członkami "Sztuki" obfitują w liczne biesiady, wspólne obiady, śniadania, wycieczki za miasto, ale także sprowadzają się do wizytowania przez Ruszczyca pracowni krakowskich malarzy i nawiązywania oficjalnych kontaktów z prominentnymi postaciami świata kulturalnego i naukowego miasta, między innymi z Rektorem Uniwersytetu Jagiellońskiego Stanisławem Tarnowskim, Dyrektorem Muzeum Czartoryskich Marianem Sokołowskim, profesorem akademickim, a już niebawem dyrektorem Muzeum Narodowego, Feliksem Koperą. Ruszczyc wystawia w Sukiennicach Ziemię, Tamę i Balladę. Krytyka bardzo pozytywnie wyraża się o tych pracach. Z Krakowa wyjeżdża artysta już jako członek "Sztuki" i cieszący się jeszcze większym uznaniem pejzażysta. Było to pierwsze, tak bliskie, zetknięcie się artysty z artystycznym środowiskiem pozapetersburskim, o tak wysokiej renomie artystycznej. Być może kontakt ten zadecydował o ostatecznym zerwaniu związków z Petersburgiem. W Rosji wystawi swe prace Ruszczyc jeszcze dwukrotnie: w 1901 w Petersburgu i w 1902 roku w Moskwie, już nie na akademii, ale z opozycyjnym do niej "Mirem Iskusstwa".

Pod wpływem związków ze "Sztuką" nastąpiło więc przeorientowanie kariery artystycznej Ruszczyca. Urządzona w roku 1902 roku wystawa "Sztuki" w Wiedniu, której aranżacją się zajmował, objawiła twórczość artysty (zauważoną przez krytykę - Hevesi, Servaes) społeczności wiedeńskiej. Wspólne wystawy przyczyniły się także do umożliwienia handlowego obiegu prac Ruszczyca. Do tej pory nabywcami jego obrazów byli kolekcjonerzy rosyjscy (spektakularne zakupy Trietiakowa i Morozowa) teraz nabywcą Młyna w zimie stał się książę Karol Stefan Habsburg, rezydujący w galicyjskim Żywcu. Otrzymuje artysta także prestiżową nagrodę Polskiej Akademii Umiejętności w Krakowie im. Probusa Barczewskiego za Ruczaj leśny (Potok wiosenny, 1900), zakupiony do zbiorów TZSP w Warszawie. W 1903 roku Ruszczyc organizuje wystawę "Sztuki" w Wilnie, tym samym upowszechniając dorobek modernistów krakowskich i przyczyniając się do ożywienia tutejszego środowiska. Kontakty ze "Sztuką" trwają przez cały bohdanowski okres biografii artystycznej Ruszczyca, a także w ciągu dalszych lat. W tym czasie (1900 -1903) powstają takie obrazy jak: Stare jabłonie, Pustka (Stare Gniazdo), Powiew wiosny, Anioł Pański, Życie (niezrealizowane), W Świat, Wychodźcy, Przeszłość, Obłok, Bajka zimowa. W wielu z nich można doszukać się, obok indywidualnego stylu Ruszczyca, brzmienia modernizmu krakowskiego. Oddziaływanie jest zresztą obopólne. U Ruszczyca wzmaga się po roku 1900 symbolizacja tematu, która w niektórych pracach wyraża się przez deformację przedstawionych elementów pejzażu (Pustkowie). W innych pracach (Most zimą, Stare jabłonie) uderza zbieżność motywu i ujęcia z późniejszymi pracami niektórych twórców krakowskich.8

Kontakt Ruszczyca ze środowiskiem krakowskim przyniósł jeszcze jeden owoc - Ruszczyc zaczyna interesować się grafiką. W 1903 roku podczas pobytu w Krakowie wykonuje pierwsze próby z fluorofortami. Są to małe pejzażyki o dość zachowawczych cechach. Próbuje także swych sił w litografiii barwnej, wykonując do Teki Stowarzyszenia Polskich Artystów Kościółek na Litwie. Być może, te pierwsze próby graficzne, kontynuowane później w innych technikach (linoryty z Włoch), zrodziły się samoistnie, lecz wśród artystów krakowskich w owym czasie narasta zainteresowanie grafiką autorską. Autolitografię uprawia wówczas Jan Stanisławski, z którym Ruszczyca łączyły chyba najbliższe kontakty. Z Dziennika Ruszczyca wywnioskować można, że Stanisławski nakłonił go do projektu urządzenia wystawy historii pejzażu. Stanisławski planował ją w Krakowie, Ruszczyc w Warszawie.9 Niestety, Dzienniki Ruszczyca z tego czasu są dość lakoniczne. Artysta znajduje coraz mniej czasu na dokonywanie zapisów i na domiar, zdarza się to wtedy, gdy w jego życiu mają miejsce istotne wydarzenia artystyczne. W natłoku spraw nie ma czasu na pisane refleksje. Tak jest na przykład w przypadku wileńskiej wystawy "Sztuki", której nie poświęca miejsca w swych zapiskach. Na dodatek w trakcie działań wojennych zaginął istotny fragment Dziennika, właśnie z tego okresu. Nie mniej, na podstawie tych stosunkowo skromnych notatek, kontakt Ruszczyca ze środowiskiem krakowskim jawi się jako bardzo owocny, nie tylko z punktu widzenia oddziaływania bezpośrednio na twórczość malarza, ale także ze względu na pewną zmianę świadomości artystycznej i poszerzenie pola odbioru jego sztuki. Kontakt ten wkrótce przynieść miał jeszcze jedną istotną korzyść. Ruszczyc po pobycie w Warszawie, gdzie pracował jako profesor malarstwa w nowo powstałej Szkole Sztuk Pięknych, zniechęcony awanturami w kręgu artystów warszawskich i koncepcją dydaktyczną preferowaną w szkole, decyduje się objąć katedrę malarstwa pejzażowego na Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie, po zmarłym w 1907 roku Janie Stanisławskim. Rozpoczyna tym samym drugi etap swej kariery dydaktycznej. On także nie przyniesie mu satysfakcji. Rekompensatą będzie okres trzeci - wileński, po reaktywowaniu uniwersytetu w Wilnie w roku 1919. Doświadczenia zdobyte w Krakowie i Warszawie zostaną twórczo wykorzystane właśnie w Wilnie.

Obejmując w roku 1904 katedrę w warszawskiej Szkole Sztuk Pięknych trzydziestoczteroletni Ferdynand Ruszczyc miał poczucie szczególnej misji. Był już uznanym artystą, obecnym na znaczących wystawach, o dobrej prasie i ocenie w środowisku, cieszącym się autorytetem moralnym. Praca w Warszawie trwała trzy lata, do roku 1907. Ruszczyc nie czuł się tu dobrze ze względu na koteryjność i niesnaski środowiskowe. Po dramatycznym w skutkach zatargu między Pawliszakiem a Dunikowskim, zakończonym zastrzeleniem Pawliszaka, które było swoistym apogeum kłótni i nieporozumień w ówczesnym "towarzystwie" artystycznej Warszawy, zniechęcony i wstrząśnięty Ruszczyc korzysta z propozycji Fałata i w roku 1907 przenosi się do Krakowa, by tam objąć katedrę pejzażową. Wpływ na tę decyzję miały również różnice poglądów, co do koncepcji nauczania, między Ruszczycem a najpopularniejszym warszawskim pedagogiem, dawnym kolegą akademickim, Konradem Krzyżanowskim.

Szkoła Sztuk Pięknych w Warszawie uchodziła na tle ówczesnej praktyki dydaktycznej za nowatorską i wręcz eksperymentującą. Spotkało się w niej czworo dawnych kolegów z Petersburga: Kazimierz Stabrowski, Konrad Krzyżanowski, Ferdynand Ruszczyc i Eligiusz Niewiadomski i oni też tworzyli trzon artystyczny uczelni. Więzy koleżeńskie, a także charakter twórczości wymienionych artystów, niewątpliwie miały wpływ na obsadę kadrową uczelni. Szkoła ta, aczkolwiek prywatna, była pierwszą warszawską artystyczną uczelnią wyższego szczebla od czasu likwidacji Oddziału Sztuk Pięknych przy Uniwersytecie Warszawskim w roku 1866. Nowatorstwo systemu nauczania w niej polegało na tym, że co tydzień pracownie przechodziły pod dozór innego profesora, co gwarantowało wszechstronność kształcenia, programowo nie było też specjalizacji gatunkowych, w myśl modernistycznej zasady gesamtkunstwerk, jak na przykład w Krakowie. Każdy z czterech profesorów malarstwa mógł organizować naukę według własnego uznania. Towarzyszył temu, jak bezspornie wynika z pamiętników uczestników tych wydarzeń, powszechny entuzjazm młodzieży, świeżość, poczucie odkrywania czegoś nowego.

Ruszczyc włączył do swej pracy pedagogicznej pewne doświadczenia wyniesione z Petersburga. Od samego początku swej pracy skupiał się głównie na pejzażu, aczkolwiek prowadził też i inne ćwiczenia z młodzieżą (na przykład studium aktu). Mimo programowego odejścia od specjalizacji, pracownię Ruszczyca postrzegano jako pejzażową. Ruszczyc formułując jej założenia, położył nacisk na pracę plenerową studentów. Prace studenckie przeglądane były przez Ruszczyca w każdą sobotę i wtedy też urządzano, trwające tydzień, wystawki. Były one podsumowaniem tygodniowego malowania w plenerze. Większe wystawy miały być organizowane pod koniec roku. Profesor urządzał również dla studentów konkursy na najlepiej oddany motyw pejzażowy. Jak wspomina Karol Tichy: Terenem Ruszczyca stały się Łazienki. Co tydzień inna pracownia szła pod jego komendę.10 Ruszczyc często odwiedzał swój rodzinny Bogdanów, a także wiele podróżował, dlatego komasował zajęcia w plenerze, odbywając je w trakcie zimy, jesieni i lata tak, aby w sumie trwały cztery miesiące.11 W Dzienniku Ruszczyca, między wierszami, można doszukać się relacji z przebiegu zajęć w plenerze, aczkolwiek najwięcej miejsca w tym czasie zajmują w nich przemyślenia dotyczące sztuki i własnego malarstwa oraz relacje z uczestnictwa w oficjalnym życiu kulturalnym Warszawy, w którym brał czynny udział. Uczestnik tamtych zajęć, Zygmunt Kamiński, tak opisał w swych wspomnieniach zajęcia z Ruszczycem: Na gruncie szkoły artysta udzielał się uczniom, lubił z nimi przestawać; w ciepłe, pogodne dni prowadził do Łazienek na pejzażowe studia plenerowe z natury. Były to wyprawy gromadne, szumne. Młodzież ze sztalugami składanymi i ciężkimi kasetami malarskimi rozkładała się grupkami w parku "chlapiąc" z temperamentem soczyste pejzaże wiosennej zieleni pod okiem mistrza. Ruszczyc imponował dużą kulturą, doskonałą znajomością ludzi, promieniał wewnętrznym ciepłem pogodnego usposobienia, umiał zainteresować uczniów i pozyskać wielu wiernie oddanych adeptów.12 Zajęcia plenerowe, którym towarzyszył niezwykły entuzjazm młodzieży, odbywały się także nad Wisłą, na Saskiej Kępie, w Łowiczu i w Arkadii Nieborowskiej. Plenery dłuższe miały miejsce w Janowcu, Lublinie, Czerwińsku, Płocku, Kazimierzu. Sam artysta aktywnie w nich uczestniczył, nie tylko sprawując pieczę nad młodzieżą i służąc korektą, ale robiąc szereg notatek szkicowych i kolorystycznych.13 Wtedy jeszcze malował. Serdeczne stosunki Ruszczyca ze studentami uwzględniały jednak pewien dystans i oparte były na wzajemnym szacunku, choć przenosiły się na sferę prywatną. W pewnym sensie artysta powielał schemat wyniesiony z pracowni Kuindżego. Do Włoch pod Warszawą, gdzie wyprowadził się artysta zmęczony nieporozumieniami środowiskowymi i blichtrem życia towarzyskiego Warszawy, często przyjeżdżali jego studenci, by pod okiem profesora studiować plener.

Już dość szybko po objęciu katedry w szkole Ruszczyc zwątpił w zasadność prowadzonych w niej eksperymentów dydaktycznych. Pierwsze publiczne wystawy uczniów Szkoły przyniosły zresztą skrajne opinie recenzentów - od entuzjastycznych, widzących w zastosowanych w niej metodach nauczania, przyszłość dydaktyki artystycznej, krytyczne, wytykające często widoczną nieudolność warsztatową. Prace uczniowskie, ze względu na eksperymentatorski i nowatorski system kształcenia, wymykały się tradycyjnym konwencjom. Niektóre z nich raziły swą nieporadnością rysunkową. Swoboda twórcza i odejście od kanonów tradycyjnej edukacji zarówno budziły akceptację, jak i dezaprobatę.14 Jedynie pracownia Ruszczyca wypadła w tej ocenie pozytywnie. Ruszczyc przyzwyczajony do pewnej hierarchiczności w relacjach pracownianych i dogłębnego, realistycznego studiowania natury, wyniesionych z Petersburga, zaczął dystansować się od dydaktyki uprawianej w szkole. Wątpliwości nie pojawiły się od razu. Na początku swej pracy w Warszawie notuje w Dzienniku: Stosunek uczniów do natury niezmiernie mnie cieszy, jest szczerość i skromność. Nie ma pozy i popisywania się "talentem". [...] We wszystkich tych studiach widzę wpływ tego, com mówił o naturze. Jest to dla mnie wielka radość.15 Z czasem szczególne różnice poglądów wystąpiły miedzy nim a Konradem Krzyżanowskim, którego zwolennicy dość szybko zaczęli malować w zamaszystej manierze profesora. Jeszcze w trakcie pracy w Szkole wyznaje Ruszczyc w Dzienniku dość lakonicznie: Prace wakacyjne uczniów - Wpływ Krzyżanowskiego. Różnica naszych poglądów.16 Ale tuż później pojawiają się narastające obawy o poziom szkoły. Narzeka na rozleniwienie i znudzenie uczniów, na stan przesytu. Jak się wydaje, Ruszczyc miał na myśli metody dydaktyczne, gdy pisał: [...] duch wyjaławiający szylerowskich korytarzy, [o lokalu na Wierzbowej - przyp. autorki] deprawujące ciągłe atrakcje, śmieszny i smutny snobizm.17 A gdy już opuścił Warszawę, i przejazdem odwiedził w Werkach plener Krzyżanowskiego, napisał: W Jerozolimce. Kolonie uczniów i uczennic Krzyżanowskich. Siedzimy długo nad cudnym jeziorkiem. Mam wrażenie, że natura do tej młodzieży, zdemoralizowanej przez to ciągłe wojażowanie, mało przemawia. [...] To jednak zatruta studnia.

Ruszczyc, jak zresztą pozostali profesorowie warszawscy, nie wychował w pierwszym okresie istnienia Szkoły Sztuk Pięknych, jakichś wybitnych pejzażystów. Dokonania w tym zakresie są nikłe na tle osiągnięć akademii krakowskiej, nastawionej w owym czasie wręcz na pejzaż. Krytyka warszawska, co daje się odczuć, dostrzegła jednak na wystawach szkolnych kilka talentów: Józefę Buchartową, Zofię Plewińską, Jadwigę Kernbaumównę, Janusza Nawroczyńskiego.19 Wszyscy wymienieni byli uczniami Ruszczyca.

Z uczelnią warszawską, po trzyletnim pobycie, pożegnał się Ruszczyc 28 czerwca 1907 roku jakże znamiennymi słowami, jakby przetransponowanymi z jego malarstwa: Ja się z Państwem nie żegnam. [...] Rozrzuciliśmy po cichych alejach parków, po brzegach rzeki, po łąkach, pajęczynę wspomnień, podziwu i wdzięczności dla natury. Otuliliśmy tymi nićmi naturę i jak nic nie zginie, nie zginie i to. Będzie rosło w nas. I gdy zapadać będzie wieczór i cisza będzie w naturze wśród blasku dnia, gdy po wysokim niebie sunąć będą obłoki, lub na wiosnę, gdy topnieć będzie śnieg i budzić się zacznie natura, będziemy ze sobą.20

Od nowego roku akademickiego miał Ruszczyc objąć w Krakowie katedrę po Stanisławskim. Z Dzienników malarza można dość precyzyjnie wywnioskować jaki przebieg miał ten proces, a także jaki rozwój miała jego dalsza praca w Krakowie, aż do rezygnacji w 1908 roku.21 Wydarzenia potoczyły się bardzo szybko. Przybyły do Krakowa 3 stycznia 1907 roku Ruszczyc, w związku z jubileuszową wystawą "Sztuki", zastał już Stanisławskiego na łożu śmierci. 8 stycznia wziął udział w jego pogrzebie, wygłaszając, jako przedstawiciel uczelni warszawskiej, słynną mowę pogrzebową zaczynającą się od znamiennych słów: Kochał słońce. W kwietniu 1908 roku, jako delegat "Sztuki", Ruszczyc organizuje i otwiera w Towarzystwie Zachęty Sztuk Pięknych w Warszawie dwie wystawy: pośmiertną Stanisławskiego i VI wystawę Stowarzyszenia Artystów Polskich "Sztuka". Jednakże już w marcu trwały pertraktacje Fałata z Ruszczycem odnośnie objęcia katedry po Stanisławskim. Mimo że Ruszczyc źle czuł się w Warszawie, wahał się, czy przyjąć propozycję krakowską. Tęsknił za Wileńszczyzną.

Ruszczyca postrzegano w środowisku krakowskim jako najlepszego następcę Stanisławskiego spośród wszystkich malarzy polskich, z którym łączyło go również duchowe pokrewieństwo. Fałat, w liście do Ministerstwa tytułował go najwybitniejszym polskim pejzażystą po Stanisławskim.22 Akademia pod dyrekturą Fałata w ogóle uważana była za ognisko najlepszych pejzażystów polskich. W istocie tak było, biorąc pod uwagę choćby jej profesorów: Fałata, Wyczółkowskiego, Stanisławskiego, Ruszczyca. Jak się wkrótce okazało, atmosfera, która doprowadziła Ruszczyca do opuszczenia Warszawy, miała powtórzyć się i w Krakowie. Niesnaski i pomówienia, spowodowane niekorzystnymi dla niektórych członków "Sztuki" recenzjami po Wystawie Jubileuszowej w 1907 roku, zamieszczonymi anonimowo w "Czasie", doprowadziły do szeregu spraw honorowych między profesorami akademii. Zamieszano w nie stroniącego od podobnych sytuacji Ruszczyca. Artysta wolał opuścić uczelnię, niż pozostawać w atmosferze wzajemnej niechęci czy wręcz wrogości. Fałat próbował korespondencyjnie nakłonić Ruszczyca, przebywającego w swym ukochanym Bohdanowie koło Wilna, do cofnięcia swej rezygnacji. Próbowali nakłonić go do tego także jego uczniowie.23 Ruszczyc jednak zdania nie zmienił. Odchodzi z Akademii krakowskiej w roku 1908.24

Rezygnacja Ruszczyca odbiła się szerokim echem w Krakowie i Wiedniu. Mimo nacisków Ministerstwa, artysta nie objął ponownie katedry. W związku z tym, zajęcia w ramach katedry pejzażowej przestały się odbywać, a ona sama na czas jakiś, została zlikwidowana.

Wszystkie te doświadczenia być może przyczyniły się do porzucenia przez artystę malarstwa na rzecz sztuki użytkowej i działalności społecznikowskiej zaraz po powrocie do Wilna. Choć intensywny okres malarski zamknął się w życiorysie artysty, po latach miał powrócić do uczenia malarstwa. Koncepcja Wydziału Sztuk Pięknych, którą stworzył Ruszczyc na Uniwersytecie Wileńskim, wykorzystywała niewątpliwie jego doświadczenia w tym zakresie - i te z okresu pobytu w Petersburgu, i w Warszawie, i w Krakowie. Jednocześnie urzeczywistniała jego osobiste przekonania, że sztuka winna być poparta erudycją i kulturą umysłową. Umiejscowienie Wydziału Sztuk Pięknych właśnie przy uniwersytecie było poza tym powrotem do specyficznej polskiej tradycji z czasów początków szkolnictwa artystycznego. W Wilnie jego rozwój zapowiadał się wówczas szczególnie obiecująco. Ruszczyc miał tego świadomość i konsekwentnie do tej tradycji nawiązał. W nowo powstałym wydziale znalazły miejsce różne dyscypliny sztuk plastycznych - od sztuki stosowanej, konserwacji i architektury, po malarstwo. Szczególnie rozwinięty był blok przedmiotów teoretycznych z doborową kadrą profesorską. Artyści związani z uniwersytetem reprezentowali różne opcje artystyczne - od przetrwałych tradycji impresjonistycznych Szturmana, po formizm Pronaszki i ekspresjonizm Matusiaka. Jednakże pluralizm estetyczny oparty był na solidnych studiach z natury.

Pracownia malarstwa, którą prowadził Ruszczyc, zdecydowanie nastawiona była na pejzaż. Tak też została określona w programie studiów: Pracownia pejzażu i kompozycji pejzażowej.25 Jej program zdefiniowały niejako słowa wypowiedziane przez Ruszczyca w mowie inaugurującej otwarcie Wydziału Sztuk Pięknych: chcę stworzyć zastęp młodych artystów, którzy by umieli odczuć urok Wilna i którzy by zapłonęli ochotą podtrzymania przede wszystkim tego, co jeszcze ocalało, a potem tworzenia dalszych promieni sztuki z tego samego ogniska wystrzelających.26 Taka też była orientacja jego pracowni. W gruncie rzeczy kontynuowała ona w sensie ideowym te wartości, które przypisane były do pejzażu wileńskiego jeszcze w okresie romantyzmu. Specyfika nostalgicznej rodzimości pejzażu wileńskiego została więc podtrzymana. Nie zdeterminowało to jednak w żaden sposób jego wyrazu artystycznego.

Bezpośrednim zastępcą Ruszczyca (co było koniecznością wobec jego licznych obowiązków), w stopniu adiunkta, był Aleksander Szturman (1869- 1944), artysta obeznany, dzięki podróżom, z europejskimi prądami artystycznymi i o pewnych doświadczeniach pedagogicznych. W roku 1931 pracownia miała również nowego asystenta w katedrze pejzażowej, w osobie Bronisława Jamontta (1886 - 1957). Na stanowisko asystenta, a później na swego następcę, wyznaczył Jamontta sam Ruszczyc. Po odejściu Ruszczyca z Wydziału Sztuk Pięknych, na skutek choroby, Jamontt faktycznie objął po nim pracownię, szczycąc się już tytułem profesora pracowni pejzażu i kompozycji pejzażowej.

Ruszczyc, mimo nawału zajęć, znajdował czas aby doglądać studentów podczas pracy plenerowej, która najczęściej odbywała się w Ogrodzie Bernardyńskim i w Ogrodach Misjonarskich. Korekty te odnotowywał w swoim Dzienniku, wyszczególniając nawet studentów, których prace wyróżniły się czymś interesującym.27 Ruszczyc zazwyczaj dawał studentom jakieś zadanie, którego punktem wyjściowym był wybrany przez niego motyw pejzażowy. Postępy pracy omawiał indywidualnie i pod koniec zajęć dokonywał ogólnego przeglądu. Metoda ta nie różniła się od stosowanej przez niego w pracy ze studentami w szkole warszawskiej czy krakowskiej. Nie różniła się też od schematu wówczas i do dziś stosowanego w pracy dydaktycznej. Jednakże nie uczył podstaw rzemiosła. Ruszczyc nie był dobrym korektorem, jak wspomina Marian Szyszko - Bohusz, jego uczeń. To była siła twórcza zapładniająca nas swoją obecnością raczej widzianą z odległości niż nas bezpośrednio dotykającą. Siła, z której płynęła wiara w Sztukę i jej sens.28 Niezmiennie wyznając zasadę kultu czystej sztuki, był wielkim autorytetem dla młodzieży, która nigdy nie zakwestionowała jego poglądów.

W pracowni Ruszczyca panował pluralizm stylistyczny, choć wielu wileńskich absolwentów w swym malarstwie pejzażowym pozostawało pod wpływem postimpresjonistycznego koloryzmu Szturmana. Odezwie się on nawet po latach eksperymentów z innymi trendami artystycznymi, często już po II wojnie, która nieraz w okrutny sposób doświadczyła artystów wileńskich.29 Wielu z byłych studentów pracowni Ruszczyca i Szturmana, równolegle obok malarstwa, uprawiać będzie grafikę, w której dominującym motywem staną się wileńskie zabytki. Nie było wśród wileńskich absolwentów kontynuatora stylu malowania Ruszczyca i jego pojmowania natury. Nie było pejzażysty w dawnym rozumieniu tego słowa, parającego się niemal tylko tym gatunkiem malarskim. Ostatnim takim pejzażystą na Wileńszczyźnie był chyba Ferdynad Ruszczyc.

Przypisy:

1 Spośród licznych publikacji na ten temat najbardziej znaczące, ukazujące osobę F. Ruszczyca w różnych kontekstach, to: Ferdynand Ruszczyc. Życie i dzieło. Księga zbiorowa, Wilno 1939; Ferdynand Ruszczyc. Pamiętnik wystawy, Muzeum Narodowe w Warszawie, Warszawa 1966, Ferdynand Ruszczyc 1870 -1936. Życie i dzieło, Muzeum Narodowe w Krakowie, Kraków 2002.
2 Na ten temat: P. Krakowski, O symbolizmie w pejzażach Ferdynanda Ruszczyca, [w:] Ferdynand Ruszczyc Pamiętnik..., op. cit; .E. Cleg g, Ferdynand Ruszczyc: talent europejski., [w:] Ferdynand Ruszczyc 1870 - 1936...., op. cit.; S. Krzysztofowicz -Kozakowska, Malarz żywiołów, tamże.
3 Na ten temat: J. Ruszczycówna, Źródła twórczości artysty, [w:] Ferdynand Ruszczyc. Pamiętnik ..., op. cit., K. Mytarewa, W Petersburgu, [w:] tamże, L. Skalska - Miecik, Echa sztuki rosyjskiej w twórczości warszawskich modernistów, [w:] "Rocznik Muzeum Narodowego w Warszawie", tom XXVIII, 1984.
4 Na ten temat: E. Cl e g g , Ferdynand Ruszczyc: talent europejski., [w:] Ferdynand Ruszczyc 1870 - 1936...., op. cit
Atmosfera tej pracowni bardzo przypominała wzajemne relacje Stanisławskiego i jego uczniów, z tą tylko różnicą, że Kuindżi, od roku 1882 nie wystawiał i nie pokazywał swych prac, w przeciwieństwie do Stanisławskiego, malującego wespół ze swymi studentami. Na ten temat: L. Skalska, Polscy uczniowie Petersburskiej Akademii Sztuk Pięknych w latach dziewięćdziesiątych XIX wieku., "Rocznik Muzeum Narodowego w Warszawie", tom XVI, 1972; Taż, Konrad Krzyżanowski. Lata Studiów w Petersburskiej Akademii Sztuk Pięknych w świetle materiałów archiwalnych., tamże.
6. Wśród tej grupy, którą tworzyli K. Stabrowski, E. Niewiadomski, K. Krzyżanowski, F. Ruszczyc, K. Wróblewski, J. Mańkowski, E. Trojanowski, B. Kubicki, zwłaszcza wysoko cenieni byli Kazimierz Stabrowski i Eligiusz Niewiadomski.

Nasz Czas
 

WILNIANIE ZASŁUŻENI DLA LITWY, POLSKI, EUROPY I ŚWIATA

(1875 - 1947) Publicystyka Heleny Romer - Ochenkowskiej na łamach wileńskiego "Słowa". Autor Krystyna Glavdeliene (Taraszkiewicz)

Kontynuując cykl publikacji poświęconych pracom odradzającej się polskiej inteligencji wileńskiej, zamieszczamy w znacznym skrócie, pracę magisterską Krystyny Glavdelienë (Taraszkiewicz). Praca została obroniona w roku b. pod kierunkiem naukowym dr Jana Sawickiego na Uniwersytecie Pedagogicznym w Wilnie.

Autorka publikacji jest absolwentką Mickuńskiej Szkoły Średniej.

Zainteresowanych dogłębnym poznaniem tematu odsyłamy do pracy autorki.

I. Rys biograficzny Heleny Romer - Ochenkowskiej

Helena Romer - Ochenkowska (1875 - 1947) znana literatka, dziennikarka, działaczka oświatowa i społeczna o wielkich zasługach na polu kulturalnym, społecznym i literackim była energiczną, zapału iżycia pełną działaczką ludową.

Helena Romer - Ochenkowska urodziła się w Wilnie w starym dworze romerowskim na Bakszcie 2 sierpnia 1875 roku jako pierwsze i jedyne dziecko ziemianina powiatu święciańskiego, znanego malarza i rzeźbiarza Alfreda Romera (1832 - 1897) oraz Wandy z Sulistrowskich.

Wrodzona duma, zuchwałość, beztrwoga i jakiś niepowstrzymany pęd przed siebie, którego nie mieli rodzice Heleny, pchał ją od dziecka do hazartów, awantur oraz walki z całym otoczeniem. Przyszłą pisarkę zawsze niecierpliwiły osoby odznaczające się brakiem uczuć patriotycznych, które to u Heleny Romer stały zawsze na pierwszym miejscu w ocenie ludzi.

Helena Romer - Ochenkowska pochodzi ze znanego rodu szlacheckiego Romerów, pieczętującego się herbem Scipio, zamieszkałego na ziemiach litewskich od XV wieku. Pradziad Heleny Romer - Ochenkowskiej, Michał Romer był prezydentem miasta Wilna w 1812 roku, marszałkiem szlachty, więźniem stanu w Warszawie na Treta i w Piotropawłowskiej fortecy, później zaś długoletnim wygnańcem w Woroneżu. Dziad pisarki, Edward Romer był dwukrotnie więziony w Wilnie u Bazylianów, a następnie wraz zżoną i małymi dziećmi, został zesłany do Wiatki i innych miejscowości Rosji na lat 17.

Ojciec, Alfred Romer, w 1863 r. pod zarzutem sprzyjania powstańcom, został aresztowany. Osadzono go w fortecy w Dyneburgu wraz z wieloma innymi przedstawicielami szlachty. Więziony był około dwóch lat, a następnie został skazany na wygnanie, od czego rodzinie z trudem dało się go wykupić. Majątek uległ przymusowej sprzedaży, a nadzór policji trwał wiele lat.

Do dziewiątego roku życia Helena Romerówna była wychowywana i kształcona w domu. Średnie wykształcenie zdobyła w Krakowie. Szkołę ukończyła z wyróżnieniem w 1892 roku. Po ukończeniu szkół średnich powróciła Romerówna na Litwę. Od wczesnej młodości wprzęga się w rydwan pracy niepodległościowej. Pod grozą ostrych kar współdziała młoda i pełna zapału społeczniczka w zakładaniu bibliotek, czytelni, w organizowaniu teatrów i przedstawień ludowych, poświęcając tej pracy całą swoją niespożytą energię i możliwości pieniężne jakimi rozporządzała. W roku 1905 założyła trzy tajne szkoły: w Karolinowie (na 50 - 60 dzieci), w miasteczku Komaje i w pobliskiej wsi. W Komajach zorganizowała też herbaciarnię, w której odbywało się nauczanie dorosłych analfabetów oraz wypożyczano i sprzedawano książki. Zorganizowała też sześć bibliotek obiegowych (Karolinów, Komoje, Kobylnik, Swir,Łyntupy, Wiszniew).

W roku 1904 Helena Romer zawiera małżeństwo z Henrykiem Ochenkowskim i osiada w Wujówce pod Radzyminem. Małżeństwo okazało się nietrwałe.

Debiut literacki Heleny Romer - Ochenkowskiej przypada na rok 1904. Wówczas to została napisana trzyaktowa historyczna sztuka wierszem ,,Karylla, czyli miłość patriotyczna?, wydana w Krakowie w drukarni Uniwersytetu Jagiellońskiego pod pseudonimem Scipio.

Rok 1905 jest także bardzo owocny w pracy pisarskiej Heleny Romer - Ochenkowskiej. W owym czasie wydaje młoda autorka pierwsze swe prace oświatowo - popularne: podręcznik dla nauczania geografii pod tytułem ,,Co jest na niebie i na ziemi", który miał osiem wydań do 1926 roku i był używany do początkowej nauki tego przedmiotu oraz przewodnik dla pedagogów ludowych. ,,Rady dla nauczycieli wiejskich", oparty na własnym doświadczeniu autorki, zdobytym w paroletniej pracy pedagogicznej. W tym też okresie nakładem Zawadzkiego ukazują się komedyjki dla dzieci: ,,Dwie siostry", ,,Czary w lesie", ,,Nocświętojańska", potem ,,Nasza szkapa".

Po pobycie we Francji, Helena Romer - Ochenkowska rozwija ożywioną działalność literacką. Wydaje pierwsze swe powieści: w roku 1907 ukazuje się głośny utwór z życia proletariatu wileńskiego ,,Dwaświaty" , a w roku 1908 - powieść ,,Majaki?, która stała się najambitniejszym jej utworem.

Dnia 21 stycznia 1906 roku rozpoczyna działalność publicystyczną w "Kurierze Litewskim", pierwszym po ponad czterdziestoletniej przerwie czasopiśmie polskim w Wilnie. Naczelnym redaktorem był wówczas poeta i pisarz Czesław Jankowski.

Od roku 1912 bierze czynny udział w organizacji i popieraniu wysiłków niepodległościowych Polskiej Organizacji Wojskowej. Właśnie w tym okresie udaje się do Krakowa, gdzie poznaje Józefa Piłsudskiego, którego osoba wywrze na młodej społeczniczce ogromne wrażenie. Oczywiście do końca życia zostanie entuzjastką Marszałka . ...,,Piłsudskiemu byłam wierna od chwili, gdy poznałam w Krakowie w 1912 roku i zajrzałam mu w te nasze litewskie oczy. Przypominał mi dziadka i ojca, coś najdroższego i najgłębszego. Najświętsze sprawy i marzenia mego życia, te , w których się wychowałam. Nie pchałam się ku niemu dla zaszczytów i kariery, jak tylu innych, ale służyłam Jego idei bez uchyleń, bez wahań ani załamań. Lubił mnie, żebym była mniej harda, to bym na pewno więcej go widywała, ale ja zawsze czekałam aż On pierwszy przemówi i zwróci się. Nazywał mię swoją sąsiadką, że to z Bakszty i ze święciańskiego sąsiedzi byliśmy" - tak pisała Helena Romer - Ochenkowska w swoich pamiętnikach.

Pisarka podziwiała marszałka Józefa Piłsudskiego, widziała w nim prawdziwego człowieka czynu i wzniosłych myśli.

Aż do chwili wybuchu I wojnyświatowej Helena Romer - Ochenkowska prowadzi działalność propagandową na rzecz niepodległości. Z Krakowa na Litwę i odwrotnie wozi i przechowuje broń, różne rozkazy, listy, uzbierane ze składek pieniądze. Nauczanie dzieci, organizowanie przedstawień szkolnych, obiegowe biblioteki w wielu miejscach, herbaciarnia i sprzedaż książek do nabożeństwa i elementarzy w Komajach - nie było rzeczy, której by pisarka dla ludu nie zrobiła.

W latach 1915 - 1916 wykładała w Wilnie na kursach popularnych dla dorosłych historię Polski, a na Uniwersytecie Ludowym im. Adama Mickiewicza język polski. Przebywając w Warszawie w latach 1916 - 1917 prowadziła ożywioną pracę pisarską. Swe prace publikowała w ,,Tygodniku Ilustrowanym" i w ,,Bluszczu". W Warszawie Helena Romer - Ochenkowska napisała kilka prac publicystycznych: ,,Historia dwu obrazów. Częstochowa i Ostra Brama" (1919 ), ,,Krótka historia oświaty na Litwie i Białej Rusi"(1919), ,,Przewodnik po Wilnie ,,Wilno"(1919). Wszystkie te prace doczekały się wydań broszurowych.

Do wyzwolenia Wilna zajmuje się również agitacją na rzecz Legionów Piłsudskiego. Zarządza pocztą z Wilna oraz pomaga młodzieży wileńskiej w przyjeździe do Legionów.

Dnia 4 maja 1919 roku powróciła Helena Romer - Ochenkowska w mury ukochanego miasta nad Wilią. ,,Przybyłam do Wilna w niecało 2 tyg. po wstrząsającem i wspaniałem zwycięstwie, po tym cudzie pod Ostrą Bramą 19 kwietnia 1919"

W swoim pamiętniku pisarka charakteryzuje ten okres następująco:,,Gdy człowiek na gołej ziemi - oto byłam ja w 1919 roku w Wilnie. Znalazłam się w nowym powojennym świecie wśród ludzi, dla których moje nazwisko znaczyło tylko tyle, o ile wiedzieli o mojej pracy dla Legionów. Wszelkie tradycje Romerów, choćby te najpiękniejsze, więzień, wygnań i ofiar dla Ojczyzny - to były sprawy dawne i nieznaczne dla przybyszów z Polski, którzy się zaroili w Wilnie"(...). Byłam więc jakby ,,napływowym elementem", a ten nie był lubiany. Pamiętam scenę jaką zrobiłam w bibliotece Uniwersytetu Stefana Batorego Michałowi Brensztejnowi, gdy powiedział do Czesława Jankowskiego o ,,przybyszach": Cóż znieśliśmy Murawjowa, zniesiem i ich - och podli ! (...) Tak zaczynałam w 1919 roku w maju to życie w Wilnie, które przez 20 lata splotło się w cierni róż. Dużo, dużo mi dało szczęścia i goryczy sporo. Przekonałam się, że należę do osób, którym nic darmo nie przychodzi, które nic nie wygrają przypadkiem na loterii życia, tylko mają to, co twardym trudem zdobędą".

Była sekretarką Koła Młodzieży i Koła Polek, udzielała się społecznie w Białym i Czerwonym Krzyżu. W roku 1919, w końcu lat, została zatrudniona w gazecie ,,Nasz Kraj", redagowanej przez Piotra Górnickiego. W redakcji czasopisma była jedyną osobą z Wilna, toteż powierzono jej bardzo ważny dział miejscowy.

Od sierpnia 1922 roku współpracowała ze ,,Słowem", redaktorem którego był Stanisław Cat- Mackiewicz. W gazecie Helena Romer - Ochenkowska prowadziła dział recenzji. Pracowała dużo i obficie. Odchodzi z pisma w roku 1925. Po odejściu ze ,,Słowa" nie rezygnuje z pracy dziennikarskiej i od tego samego roku wchodzi w skład redakcji ,,Kuriera Wileńskiego". W ,,Kurierze Wileńskim" zamieszcza przede wszystkim liczne recenzje teatralne, artykuły o charakterze polemicznym oraz felietony. Na tym jednak nie przestaje. Niestrudzona - obsypała swymi artykułami i inne czasopisma, nie tylko swego regionu. Brała udział w zjazdach i wycieczkach dziennikarskich, by potem informować swoich stałych czytelników o Lwowie, Wielkopolsce i Pomorzu. Jest autorką licznych (z upływem czasu - coraz wartościowszych) broszur i artykułów o Wilnie i o ważniejszych epizodach Wileńszczyzny w dziejach Polski. W Warszawie interesowały się nią głównie pisma kobiece. Z ,,Kurierem Wileńskim" była związana aż do wybuchu II wojnyświatowej.

Oprócz pracy dziennikarskiej i literackiej przez cały okres dwudziestolecia międzywojennego brała Helena Romer - Ochenkowska czynny udział we wszelkich imprezach kulturalnych Wilna. Od roku 1929 przez sześć lat była wiceprezesem Związku Zawodowego Literatów Polskich w Wilnie. W latach trzydziestych była członkiem zarządu Syndykatu Dziennikarzy Wileńskich. Często brała udział w ,,Środach Literackich, i należała do klubu ,,Smorgonia".

Helena Romer - Ochenkowska była osobą popularną i znaną w świecie artystyczno - kulturalnym Wilna. Jej trud i poświęcenie się drogiej nad wyraz sprawie - sprawie Ojczyzny zostały docenione, o czymświadczą liczne nagrody I odznaczenia. Z okazji dziesięciolecia odrodzenia Polski, w listopadzie 1929 roku Helena Romer - Ochenkowska otrzymała Krzyż Oficerski orderu ,,Polonia Restituta" za działalność polityczną, społeczną i oświatową.

W roku 1931, w styczniu, święci swe 25 - lecie pracy dziennikarskiej, obchodzone uroczyście w Związku Literatów. Wśród licznych przemówień okolicznościowych, znajomych i przyjaciół głos zabrał przewodniczący uroczystości - Marian Zdziechowski: ,,Nie przeczuwałem - przemówił profesor - że koło końca mej doczesnej po tym świecie wędrówki, spadnie na mnie miły obowiązek przewodniczenia w gronie Jej przyjaciół i wielbicieli i wysławianie jej działalności mającej za sobą 25 lat twórczości literackiej i pracy obywatelskiej. Jedno zaś i drugie przepojone gorącem, z atmosfery domowej wyniesionym umiłowaniem ojczystego kraju z jego naturą i ludźmi, głębokim odczuciem t.z. tutejszości, którą tym bardziej cenię,że sam w miarę lat czuję się coraz bardziej tutejszym człowiekiem. (...)"

Pracę dziennikarską i literacką we wrześniu 1939 roku przerywa wybuch wojny. Okres drugiej wojnyświatowej Helena Romer - Ochenkowska spędziła na Wileńszczyźnie i w samym Wilnie.

W roku 1945 zmuszona została opuścić swój majątek i Wilno. Ogarnia ją bezgraniczna rozpacz i ból. Z Wilnem wiązało się całe życie pisarki, była cząsteczką tego miasta. Wszystek ból przelewa na kartki swego pamiętnika: ,,1945 IV - I oto po 5- ciu latach wojny, nieopisanych cierpień moralnych i fizycznych, muszę na wieki wyjechać z mojego Wilna! (...) Wyjazd z Wilna to strach, to szaleństwo, to owczy pęd Polaków, którzy jak błędni wyjeżdżają masowo, opuszczają Wilno, 600 lat swego życia. Dlaczego" Bo się boją bolszewików. A tam w Polsce też bolszewicy panują i panować będą, jestem tego pewna - jedzie się tracąc pamiątki, meble, pieniądze na nie wiadomo jaką nędzę, poniewierkę na los straszny. A zostać nie mogę, bo nie mam dachu nad głową, ani człowieka, z którym zostać! Ale codzień błagam Boga o śmierć, bo opuszczać Wilno to dla mnie niemożliwa potworność. Każdy może porzucić Wilno, tylko nie ja. To podłość, to zdrada i ja ją spełniłam, bo nie mam wyboru. Los mój tam będzie straszny. Obyż choć ślad po mnie w Wilnie został. Kochałam to miasto jak człowieka. Żyło dla mnie a ja dla niego. Strata Karolinowa, to było nic w porównaniu. Teraz duszę ze mnie wydzierają, tak się staram zostać, znaleźć kogoś, dach nad głową, a tam znajdę" Akurat. A podróż piekielna i pamiątek resztę zgubię i siebie. O śmierci, Boże, śmierci! Wilno ukochane moje"

Przed wyjazdem do Polski większość swoich zbiorów (książki, artykuły, meble, obrazy Alfreda Romera i inne pamiątki) zdeponowała w Bibliotece imienia Wróblewskich(obecnie Biblioteki Akademii Nauk). Zabrała ze sobą nieliczne pamiątki.

W roku 1945 przybyła do Torunia i odtąd poświęciła swe pióro głównie literaturze dziecięcej.

Życie w Toruniu nie splotło się w wianki róż. Po dwu latach schorowana, osamotniona i oderwana od umiłowanych warunków pracy dnia 26 marca 1947 roku Helena Romer - Ochenkowska umiera. Po trudach pracowitego żywota na zawsze ją przygarnęła ziemia pomorska. Spoczęła na cmentarzuśw. Jakuba w Toruniu.

II. Helena Romer- Ochenkowska a ,,Słowo" wilenśkie

W tak napiętej i skomplikowanej sytuacji polityczno - społecznej, która utworzyła się w Wilnie w latach 1919 - 1925, rząd oraz władze wileńskie, mimo wszelkich ograniczeń i trudności, starały się wykazać wielką dbałość o zapewnienie korzystnych warunków dla rozwoju kultury.

Świadectwem danej dbałości było chociażby wznowienie (w roku 1919) działalności Uniwersytetu Stefana Batorego (USB). To najważniejszy czynnik kulturotwórczy. Z całej Polski, zachęceni możliwością objęcia katedr, napływali profesorowie, zdolni doktorzy.

Wraz z innymi czynnikami kulturotwórczymi, po roku 1919 zaczyna rozwijać się prasa wileńska. Rozpowszechniona jest opinia, że w okresie międzywojennym Wilno miało prasę, która znacznie przerastała wymiary wojewódzkiego miasta, a także była bardziej zróżnicowana niż na przykład krakowska. Nie tylko Polacy, ale także zamieszkujące Wilno mniejszości narodowe miały swoją prasę codzienną. Znaczną popularnością cieszyło się w Wilnie konserwatywne czasopismo ,,Słowo" wychodzące od 1922 roku, redagowane przez Stanisława Mackiewicza. Pismem codziennym Narodowej Demokracji był ,,Dziennik Wileński" - pierwotnie redagowany przez Jana Obsta, a następnie kierowany przez doc. Stanisława Cywińskiego. Orientację demokratyczną reprezentował redagowany przez Kazimierza Okulicza ,,Kurier Wileński". Na łamach tych trzech dzienników, które odgrywały ważną rolę wżyciu kulturalnym Wilna, pojawiały się często informacje ożyciu artystycznym i imprezach kulturalnych, czasem wydawano nawet specjalne dwustronicowe lub czterostronicowe wkładki, zawierające wiersze, fragmenty prozy, artykuły o sprawach kultury i plastyki. Autorami wzmianek i recenzji byli oprócz dziennikarzy także literaci, krytycy i historycy sztuki. Obok spraw współczesnych wiele uwagi poświęcano dziejom sztuki regionu i popularyzacji idei ochrony zabytków.1

Helena Romer - Ochenkowska, po powrocie do Wilna w roku 1919, została zatrudniona w gazecie ,,Nasz Kraj", która ukazywała się do 1920 roku. W tej gazecie była sekretarzem do spraw miejscowych.2 W latach 1920 - 1922 wraz z Kazimierzem Okuliczem współredagowała ,,Gazetę Krajową", pismo o kierunku demokratycznym. Z ,,Gazetą Krajową" współpracował również Stanisław Cat - Mackiewicz. Redaktor pisma, Kazimierz Okulicz nosił się z zamiarem powierzenia mu stanowiska swego zastępcy. Do nominacji jednak nie doszło. Gdy ,,Gazeta Krajowa" ugrzęzła w długach, Stanisław Cat - Mackiewicz nakłonił grono wpływowych osobistości miejscowych do wykupienia dziennika. Dziennik wykupiono, zmieniono tytuł na ,,Słowo"3. W sierpniu 1922 roku naczelnym redaktorem czasopisma został Stanisław Cat - Mackiewicz.4 Stanisław Mackiewicz (1896 - 1966) - publicysta, pisarz, poseł na sejm, polityk konserwatywny. Urodził się w Petersburgu, pochodził z rodziny zubożałych ziemian. Nauki pobierał w Petersburgu, w Wilnie i w Krakowie. Maturę zdał w roku 1916 w polskim gimnazjum Stowarzyszenia Nauczycieli i Wychowawców w Wilnie (później Gimnazjum Zygmunta Augusta). Po maturze zapisał się na Wydział Prawa Uniwersytetu Warszawskiego, później studia kontynuował na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie. Magisterium otrzymał 12 maja 1924 roku na Uniwersytecie Wileńskim. Współpracował z warszawskim biuletynem ,,Straży Kresowej" ( l. 1919 - 20), następnie z ,,Dziennikiem Powszechnym" w Warszawie; pisał do ,,Dziennika Poznańskiego". Współpracował z tygodnikiem ,,Polska". W okresie międzywojennym zajmował czołowe stanowisko w organizacjach monarchistycznych i konserwatywnych II Rzeczypospolitej.5

Na pewno wady i zalety dziennika ,,Słowo" wiązały się bezpośrednio z osobą i osobowością naczelnego redaktora. Czym i kim był główny redaktor ,,Słowa?" O pewnych cechach osobowości Stanisława Cata - Mackiewicza pisze Jerzy Jaruzelski: ,,Był wyniosły, apodyktyczny, nieznośnie megalomański. Głupotę nazywał kalectwem najobrzydliwszym i odpowiednio postępował z ludźmi (...) Lubił być duszą towarzystwa (...)Żył z anegdot (...) Chętnie brał udział w pojedynkach. Pyszałek. Ale kpił z siebie(...) 6

Obcy był Stanisławowi Catowi - Mackiewiczowi rozmysł i przebiegłość w kontaktach z ludźmi. Zbyt zgodna była opinia o nietaktach i aroganckiej bezpośredniości Stanisława Mackiewicza. Nie znosił reguł, rygorów, nakazów jak w publicystyce tak i wżyciu prywatnym. Raz mogło to objawiać się w swobodzie obyczajów, raz w politycznym warcholstwie.7

Stanisław Cat - Mackiewicz jak i każdy inny człowiek mieścił w sobie przeróżne przymioty ducha, temperamentu i umysłu. Sposób redagowania dziennika ,,Słowo" na pewno niektóre z tych cech osobistych uwydatnił. Oblicze czasopisma bezpośrednio wiązało się nie tylko z oryginalnością ręki, ale i z osobowością Cata - Mackiewicza, a także z jego poglądami politycznymi. Naczelny redaktor pisma, jak pisał Jaruzelski, był przeciwnikiem wszystkiego, co zaledwie zabarwiało się lewicowością, ,,przeciwnikiem programowym, otwartym, ufnym w swe racje przeciwnikiem".8 Czasami był skłonny wybaczać lewicowość, jeżeli chodziło o osoby, które go interesowały lub przyciągały swoimi zdolnościami. Był przekonany,że jego racje wreszcie wezmą górę.

Stanisław Cat - Mackiewicz był dziennikarzem działającym w sferze politycznej wszystkimi środkami. Dzięki własnym aspiracjom politycznym, własnym walorom zawodowym zrobił ze ,,Słowa" coś więcej niż organ wileńskiego środowiska konserwatywnego.

Jaruzelski charakteryzuje pismo w następujący sposób: ,,Słowo" było domem przestronnym, całkiem nieortodoksyjnym organem superkonserwatystów".9

Funkcje redaktora naczelnego Stanisław Mackiewicz pełnił przez cały czas, od roku 1922 do wybuchu drugiej wojny światowej; wydawcą był od lutego 1923 roku.

Zmiany, które zaszły, a przede wszystkim upadek ,,Gazety Krajowej", wykupienie wydawnictwa oraz zmiana na stanowisku redaktorskim, Helena Romer - Ochenkowska przyjęła niezbyt przychylnie. Owszem, sądziła,że ,,Gazeta Krajowa" była redagowana coraz bezładniej i dlatego upadła, lecz wybranie Stanisława Cata - Mackiewicza na miejsce redaktora naczelnego nie było, jej zdaniem, decyzją słuszną. Uważała go wprawdzie za bardzo zdolnego dziennikarza, lecz mimo wszystko, nie zaakceptowała takiego obrotu sprawy.10

Początkowo ,,Słowo" miało wiącej fundatorów niż pracowników. Do współwłaścicieli czasopisma należał badacz literatur słowiańskich, znawca Rosji, publicysta, profesor Marian Zdziechowski. Obok Zdziechowskiego figurowały następujące osoby: Marian Broel - Plater, Stanisław Wańkowicz, Jan Tyszkiewicz, i ordynat nieświeski Albrecht Radziwiłł, a także Eustachy Sapieha i Aleksander Meysztowicz. Nie wiadomo, kto ile zainwestował oraz jak później wspierał gazetę. Najprawdopodobniej najwięcej zainwestował w ,,Słowo" Jan Tyszkiewicz - najbliższy osobisty i publiczny przyjaciel naczelnego redaktora.

Oprócz tego istniało inneźródło wpływów. Regularnie w ,,Słowie" były zamieszczane subsydia organizacji w postaci ogłoszeń, reklam, całostronicowych komunikatów. Te subsydia zamieszczał Związek Ziemian, Związek Polaków Zakordonowych, a zwłaszcza Wileński Bank Ziemski.11

,, Jeśli znaczenie prasy mierzyć nie tylko ilością rozpowszechnionych egzemplarzy, ale także znaczeniemśrodowisk, do ktrórych ona dociera, oraz autorytetem samych pism, trzeba by jednak dziennikom konserwatywnym wyznaczyć miejsce wyższe niż to, które wynikałoby z ich liczby i nakładów".12 Rzeczywiście, nakłady prasy konserwatywnej były niskie. Wiadomo, iż w początkowych latach drukowano zaledwie dwa - trzy tysiące egzemplarzy ,,Słowa". W stosunku do miejscowych konkurentów nie był to wynik dobry. Na przykład ,,Dziennik Wileński" dochodził wówczas do dziesięciu tysięcy egzemplarzy. Do roku 1926 sytuacja nie polepszyła się i tylko pod koniec lat trzydziestych dziennik stopniowo się piął. Nakład dochodził do siedmiu tysięcy egzemplarzy, a czasem do dziesięciu tysięcy.13

Redakcja czasopisma ,, Słowo" mieściła się w piętrowej kamienicy u zbiegu Królewskiej i Zamkowej. W skład redakcji, który początkowo składał się z ośmiu dziennikarzy i korektora,14 wchodził między innym Czesław Jankowski.

Helena Romer - Ochenkowska w ,,Słowie" prowadziła dział recenzji teatralnych oraz ogłaszała inne artykuły. Pracowała bardzo dużo i obficie, lubiła swoją pracę.

Recenzje teatralne pisywał także Czesław Jankowski.15

Oprócz Heleny Romer - Ochenkowskiej i Czesława Jankowskiego ze "Słowem" współpracowały następujące osoby: historyk literatury Stanisław Cywiński, literat, publicysta Kazimierz Leczycki, rysownik, karykaturzysta Feliks Dangel, Eugenia Kobylińska - Masiejewska, pisarka, nauczycielka. Recenzentem opery w Wilnie był Michał Józefowicz. Funkcje administratora ,,Słowa" pełnił Stefan Grabowski. Artykuły wstępne pisywał (obok głównego redaktora) Władysław Studnicki. Stopniowo wokół ,,Słowa" wileńskiego gromadziło się coraz więcej osób. Od 1923 roku związał się z czasopismem dziennikarz Jerzy Wyszomirski. Krytyk literacki, nauczyciel Władysław Arcimowicz debiutował w pismie w 1924 roku. Z gazetą współpracował także Walerian Charkiewicz, redaktor czasopisma akademickiego,,Alma - Mater Vilnensis". Michał Kryspin Pawlikowski, literat, publicysta również pisywał do ,,Słowa".

Przesłanką powodzenia gazety był sposób redagowania. Stanisław Cat - Mackiewicz w ,,Słowie" i wokół niego gromadził ludzi ciekawych i oryginalnych.Artykuły wstępne redaktor zawsze rezerwował sobie, czasami ustępował miejsca W. Studnickiemu. Wstępniaki, które były podpisywane Cat, były prawdziwym zjawiskiem polskiego dziennikarstwa politycznego.16

Konstanty Pruszyński, jak pisał Jaruzelski, uznaje go za najdziwniejszego publicystę Rzeczypospolitej, który z gończym węchem i zdolnością wyłuskiwał kwintesencje z całych epok, splątane zjawiska, mimo wszystko utrzymując dystans i chłód. ,,Umiał (Stanisław Cat - Mackiewicz) wycisnąć samą treść z każdej sprawy; patrzył w sposób, o jakim nikomu się nie śniło. Miał odrębny styl,odrębny świat porównań, odrębne skojrzenia".17

Helenę Romer - Ochenkowską i Stanisława Mackiewicza dzieliła różnica poglądów. Publicystka na przeciągu całegożycia uważała siebie za demokratkę, wypowiadała hasła lewicowe, lecz umiarkowane. Nie godziła się z programem pisma. O swoich poglądach sporo pisze w pamiętniku:,, Oni mię uważali za rodzaj renegata sfery szlacheckiej, bo stałam w obozie demokratycznym, a ja ich za renegatów tradycji narodowej i szlacheckiej. Jednak piętno ziemiańskie było dla mnie pewną trudnością w tej znów sferze, w której się obracałam. ,,Jaka z Romerówny może być demokratka?" - mówili bardziej czerwoni, niż rozumni działacze i socjały - do furii mię to doprowadzało"18 Helena Romer - Ochenkowska, jak sama stwierdziła po latach, czuła się obca wśród pracowników pisma.

Była zawsze sobą, ze słynną odwagą cywilną wypowiadała swe przekonania, wedle których działała. W każdym środowisku zachowywała zawsze zupełną swobodę i pewność siebie. Mimo wszystko, odczuwała, że jest jakoś osobno, że nie tworzy całości ,,zcementowanej" z tą czy inną sferą, kółkiem,środowiskiem.19

Mimo różnicy poglądów politycznych, było jednak coś, co łączyło Helenę Romer - Ochenkowską i naczelnego redaktora ,,Słowa". Po pierwsze - wspólne pismo, z którym obydwoje współpracowali, a po drugie -łączyła ich ,,krajowość", i Helena Romer, i Stanisław Mackiewicz należeli do tak zwanych ludzi ,,tutejszych".

Trudno sądzić, dlaczego między dwojgiem ludzi, którzy jednakowo odgrywali ważne role wświecie publicystycznym Wilna, doszło do niezgody i nieporozumień.

W jesieni 1922 roku, aby uniknąć konfliktów i zatargów z redaktorem naczelnym, Helena Romer - Ochenkowska wyjeżdża na kurs bibliotekarski do Warszawy. Kurs Bibliotekarstwa i Oświaty Pozaszkolnej upoważniał publicystkę do ubiegania się o posadę w Bibliotece Uniwersyteckiej.20 Wyjeżdża zrozpaczona, gdyż nie chciała rezygnować z pracy, która jej odpowiadała.21 Helena Romer zrozumiała, że nie tylko nie będzie mogła, ale i nie będzie chciała więcej pisać w ,,Słowie".

Nie tylko z naczelnym redaktorem nie układały się stosunki , ale również z innymi współpracownikami gazety. Nie wiadomo z jakich powodów (jeżeli takie istniały) pogorszyły sią stosunki Heleny Romer - Ochenkowskiej i Czesława Jankowskiego. Publicystka uważała,że Jankowski ciągle kopie jej dołki.22

Rola Czesława Jankowskiego na gruncie wileńskim była szczególnie wielka. Polegała ona, jak pisze Andrzej Romanowski ,,na wydobywaniu i pielęgnowaniu pierwiastków kultury polskiej, tkwiącej głęboko w naszej ziemi i w naszych duszach - na wykazaniu wielkiej wartości sił duchowych ludzi ,, tutejszych?. Przemawiała przez Jankowskiego twórcza plemienność człowieka tutejszego, krajowego wychowanka i dziedzica ziem dawnego Księstwa Litewskiego"23

Także redaktor naczelny ,,Słowa" Stanisław Mackiewicz zachował przez całeżycie sentyment dla Jankowskiego: ,,nie mieliśmy - pisał po jego zgonie - bardziej autentycznego pisarza" 24

Na wszystkie tego typu opinie Cz. Jankowski zapracował przede wszystkim swą pracą oświatową i dziennikarską. Wileńscy pisarze (Zdzisław Kleszczyński i inni) zwracali się nieraz do niego o radę, pomoc, ocenę czy nawet zwykłą protekcję.25

Natomiast Helena Romer - Ochenkowska, która także niejednokrotnie korzystała ze wskazówek i rad Cz. Jankowskiego,26 była innego zdania. Uważała,że Cz.Jankowski, ,,chytry, zręczny, dowcipny i umiejący być wszędzie ,,persona grata" po prostu zapanował w ,,Słowie"27 Czuła się pokrzywdzona i zepchnięta na margines

W roku 1923 Helena Romer kurs Bibliotekarstwa i Oświaty pozaszkolnej skończyła i zdała egzamin. Po powrocie do Wilna, mimo wszystkich rozczarowań i zarzekań, na krótko wznowiła współpracę ze ,,Słowem".

Do ,,Słowa" zaczęła pisać dopiero w czerwcu 1923 roku. Były to ,,Listy z podróży", które publicystka nadsyłała z Paryża. Korespondencja Heleny Romer - to pierwsze artykuły w gazecie na początku roku. Zupełnie zrezygnować z publicystyki nie mogła. Sądziła, iż pisanie weszło już jej w nałóg, a szczególnie - notowanie swych wrażeń.28

,,Listy z podróży" zamieszczała Helena Romer - Ochenkowska od 9 czerwca do 4 sierpnia 1923 roku (ogółem siedem listów). Po powrocie do ojczyzny w ,,Słowie" obejmuje znowu dział recenzji teatralnych. Recenzuje Teatr Polski "w Lutni". Dnia 11 sierpnia w gazecie ukazuje się pierwsza od wznowienia współpracy recenzja teatralna Heleny Romer - Ochenkowskiej.29

Zamieszczała je w ,,Słowie" aż do roku 1925. Nie zostawiła tej pracy z dwóch powodów. Po pierwsze potrzebowała ,,te trochę parę pieniędzy", a po drugie - nie chciała ,,zejść z areny i być zerem". Lubiła zresztą bardzo teatr i stanowisko recenzenta. Była zdania, iż artyści uznawali jej rady i twierdzili,że się naprawdę zna na tym.30

Karol Wyrwicz - Wichrowski, aktor wileński, scharakteryzował Romer jako recenzentkę następująco:

,,Pani Helena Romer - Ochenkowska, (...) kochająca teatr bardziej może impulsywnie, żachnie się nieraz, gdy Jej się coś nie podoba, nawet czasem i zamaluje porządnie ,, na odlew" (oczywiście piórem), ale czuje się,że jeśli nawet pasja trochę zbyt krewko pokieruje dłonią, to jest to raczej pasja zagniewanej mamusi na ukochanego niesfornego bachora, który nie tak postąpił, jakby mamusi zdaniem należało, ale kiedy coś dobrego dzieje się w teatrze - cieszy się wraz z nami, czemu daje wyraz w ciepłych serdecznych dla nas słowach".31

Współpracując nadal z czasopismem H. Romer - Ochenkowska nie zmieniła już nigdy swego zdania i oceny na temat gazety. Ton, kierunek i atmosfera ,,Słowa" nie dogadzały jej: sądziła,że nie ma tu głosu ani znaczenia.

W roku 1925 H. Romer - Ochenkowska odchodzi ze ,,Słowa". Z pracy dziennikarskiej jednak nie zrezygnowała i w tym samym roku weszła w skład redakcji ,,Kuriera Wileńskiego". Redaktorem pisma był wówczas Józef Batorowicz, zaś od roku 1926 - Kazimierz Okulicz.

Wiadomo, że ,,Kurier Wileński" i ,,Słowo" między sobą ostro konkurowały. Należy sądzić, iż przede wszystkim chodziło o czytelniczą popularność. Podobno, Stanisław Cat - Mackiewicz miał kilka zatargów z redaktorem ,,Kuriera Wileńskiego" Kazimierzem Okuliczem, lecz jak wyznawał Okulicz, nie o pisma chodziło ani o różnice polityczne, lecz o sprawyściśle prywatne.32

Helena Romer - Ochenkowska i Stanisław Cat - Mackiewicz znaleźli się na różnych biegunach. Helena Romer, współpracując z ,,Kurierem Wileńskim?, gdzie pisała recenzje teatralne i literackie, jak również omówienia Śród Literackich, nie tylko uważnieśledziła dalsze dzieje ,,Słowa?, ale i aktywnie brała w nich udział.

Publicystka wspominała i zarzucała wszystkim, kto czytał i prenumerował to pismo. Niejednokrotnie atakowała swoją rodzinę, która czytała nie tę gazetę, z którą ona współpracowała. W liście do Antoniego Romera z 1932 roku napisała:

,,Jakoś to dziwnie nieprzyjemnie dla mnie się złożyło, że podczas kiedy ja od lat 13 - tu stale pracuję w dziennikarstwie i osiągnęłam w tym niezgorsze sukcesy oraz szacunek uczciwych ludzi, to moja rodzina z małemi wyjątkami, czyta i prenumeruje, nie tylko,że nie tę gazetę, w której piszę, ale albo ten plugawy ,,Dziennik Wileński", albo ,,Słowo", które było mi przychylne do stycznia 1932 r., a po tej dacie rozpoczęło kompanię głupią, ordynarną i...bezcelową"(...)33

Natomiast rodzina uważała,że zarzuty Heleny Romerówny nie są słuszne, bowiem każdy człowiek prenumeruje to pismo, które odpowiada jego ideologii, które mu dogadza i po prostu jest dla niego sympatyczne.

Antoni Romer niejednokrotnie podkreślił, że w ogóle Helena Romer - Ochenkowska nie ma racji wojując ze ,,Słowem", że nie powinna była odmawiać S. Mackiewiczowi współpracy, którą kilkakrotnie proponował. W swoim liście do Heleny Romer pisał:,,Można się zgadzać lub nie zgadzać z tym, co pisze Mackiewicz, ale każdy przyzna, że pisze interesująco,że ma wielki dar publicystyczny.34

Zdaniem Antoniego Romera ,,Słowo" i ,,Kurier Wileński" w Wilnie (początek lat czterdziestych) - to ,,dwa grzyby w barszczu". Mimo to sądził, że w ,,Kurierze Wileńskim" było ,,dość ubogo", a tam w (,,Słowie"): Mackiewicz, Studnicki, Limanowski, Charkiewicz, Wyszomirski i inni. Nie porównać zasięgu sił, talentów.Był przekonany,że Helena Romer o wiele więcej mogła zdziałać i być pożyteczniejsza współpracując ze ,,Słowem", toteż namawiał, aby dobrała odpowiedni czas i powróciła do pisma, bo, jak pisał, szkoda będzie tej drogi, którą już miała poza sobą w publicystyce.35

Co sądziła o tym wszystkim Helena Romer?

Helena Romer - Ochenkowska stała na swoim. Ostro krytykowała czasopismo ,,Słowo", lecz czy tylko te pismo? Co sądziła o gazecie, z którą współpracowała? W listach adresowanych do Antoniego z Janopola narzeka i na ,,Kurier Wileński" i na jego redaktora, który, jej zdaniem, zaniedbywał interesy dziennika oraz ciągle jest narażony na kłopoty finansowe, ponieważ jest leniwy i niezaradny.36

Do końca nie da się wyjaśnić, dlaczego Helena Romer nadal współpracowała z ,,Kurierem Wileńskim", a do ,,Słowa" nigdy już nie powróciła. Jak sama mówiła, z dwóch przyczyn. Po pierwsze w ,,Kurierze Wileńskim" miała bardzo niezależne stanowisko i nikt ją nigdy nie nakłaniał do pisania, czego nie chciała, zaś Kazimierza Okulicza, mimo jego dziennikarskich błędów, szanowała. Po drugie nie chciała mieć nic wspólnego ze Stanisławem Mackiewiczem.

Mimo tak drastycznej charakterystyki ,,Słowa" nie przeczy zdaniu, które niejednokrotnie obijało się o jej słuch, zgadzając się z opinią, że ,,Słowo" było lepiej redagowane niż ,,Kurier Wileński", że było wyższe, bogatsze, śmielsze.

Co, natomiast, sądził o współpracy Heleny Romer Ochenkowskiej z ,,Kurierem Wileńskim" Stanisław Cat - Mackiewicz. W swoim artykule napisał: ,,Pani Helena Romer - Ochenkowska.Świetna pisarka, nestorzyca publicystyki wileńskiej, jest osobą, o wyraźnych tendencjach i przekonaniach. Dlatego też w pismie, w którym pracuje (,,Kurier Wileński"), a które jest niepotrzebną makulaturą powstałą na tle zbyt hojnie rozdawanych subsydiów na prasę rządową, nie odgrywała nigdy wybitniejszej roli". S.Mackiewicz zarzucał H. Romer - Ochenkowskiej ,,tendencyjność oraz ,,zbyt wyraźne przekonania."37

Szkoda, że niemiła atmosfera oraz niekorzystne warunki pracy, jakie utworzyły się w "Słowie", nakłoniły publicystykę do porzucenia czasopisma. Sądzę, jednak,że talent dziennikarski H. Romer - Ochenkowskiej na tym nie ucierpiał. Pozostawiła ona po sobie cudowne artykuły - "Perły literatury regionalistycznej", które były znane i czytywane przez współczesnych jej czytelników. Uważam, iż rozmaita treść dorobku publicystycznego H. Romer w przyszłości będzie nadal pociągać uwagę nie jednego zjadaczy lektur.

Przypisy:

1. J. Poklewski Polskieżycie artystyczne w międzywojennym Wilnie, Toruń 1994, s. 195
2. Literatura Polska. Przewodnik encyklopedyczny, t. 2, Warszawa 1985, s. 302
3. Jerzy Jaruzelski, Stanisław Cat - Mackiewicz 1896 - 1966, Wilno - Londyn - Warszawa, Warszawa 1987, s. 67
4. Dnia 1 sierpnia 1922 roku w 1 numerze "Słowa" został zamieszczony następujący komunikat: "Administracja "Słowa" zawiadamia,że przejęła całkowicie dotychczasowe zobowiązania "Gazety Krajowej" względem jej prenumeratorów oraz ogłaszających się". Komunikat ogłosił administrator "Słowa" Stefan Grabowski. (Słowo, nr 1, 01 VII 1922)
5. Stanisław Cat - Mackiewicz. Biogram pióra Jerzego Jaruzelskiego, Polski Słownik Biograficzny, t. 19, Wrocław 1974, s. 91-92
6. J. Jaruzelski, op. cit., s. 58-59
7. Tamże, s. 65
8. Tamże
9. Tamże
10. H. Romer - Ochenkowska, Pamiętnik, Centralna Biblioteka Akademii Nauk Litwy, (Dalej: CBANL), Dział rękopisów, F 138, nr 2199, s. 78
11. J.Jaruzelski, op. cit., s. 51-52
12. Tamże, s. 56
13. Tamże
14. Tamże, s. 51
15. Czesław Jankowski recenzował w ''Słowie" Teatr Wielki na Pohulance (1922 - 25). W wypadkach nieobecności H. Romer (Kursy, wyjazdy za granicę) teatr w Lutni recenzował Czesław Jankowski lub Władysław Laudyn
16. J. Hernik Spalińska, op. cit., s. 24
17. J. Jaruzelski, op. cit., s. 66
18. H. Romer - Ochenkowska, Pamiętnik, s. 61
19. Tamże
20. H. Romer - Ochenkowska, (Materiał dotyczący tematów bibliotekarstwa 1891 - 1936), CBANL, Dział Rękopisów, F 138, nr 2193, s. 9
21. H. Romer - Ochenkowska, Pamiętnik s. 75
22. Tamże, s. 78
23. A. Romanowski, Młoda Polska wileńska, Kraków 1997, s. 79
24. Tamże, s. 78
25. Tamże, s. 79
26. Tamże
27. H. Romer - Ochenkowska, Pamiętnik, s. 78
28. Tamże, s. 81
29. Hro (Helena Romer - Ochenkowska) Teatr polski, Co on robi w nocy? Farsa w 3 - ch aktach Nealla i Fernera, Słowo, nr. 176, 11 VIII 1923.
Na początku recenzji zamieściła następujący tekst: "Co" Ja mam pisać znowu sprawozdania teatralne" Za nic na świecie! Nie mażadnych występowiczów, a miejscowych artystów znam już za dobrze, nic nowego o nich nie powiem... A jednak... o 8-ej "Hro" siedziało po dawnemu na recenzyjnym krześle (...)".
30. H. Romer - Ochenkowska, Pamiętnik, s. 81
31. M. Kozłowska, Helena Romer - Ochenkowska i Wanda Stranisławska o teatrach wileńskich w latach 1922 - 1939, [w:] Wilno teatralne, Warszawa 1998, s. 430
32. J. Jaruzelski, op. cit., s. 59
33. A. Romer z Janopola, Korespondencja R, (1921 - 1935), 35 listów, CBANL, Dział rękopisów, F 138, nr 1219, s. 16
34. A. Romer z Janopola, Korespondencja R, (1909 - 1936), 88 listów, do Heleny Romer - 12 listów (1927 - 1935), CBANL, Dział rękopisów, F 138, nr 1247, s. 30
35. Tamże, s. 32
36. Tamże, s. 16
37. S. Cat - Mackiewicz, Helena Romer - Ochenkowska, Słowo, nr 48, 1902 - 1939.

NG 35 (524, 2001 r.

Nasz Czas
 

WILNIANIE ZASŁUŻENI DLA LITWY, POLSKI, EUROPY I ŚWIATA

Rozmowa z mieszkającą w WarszawieWilnianką, pisarką Haliną Popławską

Z wybitnych Wilnian, z którymi spotykam się w Polsce, pragnę dziś przedstawić pisarkę panią Halinę Popławską. Kilkanaście lat temu kilka jej książek można było nabyć w księgarniach wileńskich. Książki Haliny Popławskiej świetnie się czyta, są źródłem prawdziwej wiedzy historycznej. Stanowią pomocniczą lekturę dla humanistów i bezsprzecznie edukacyjną dla młodzieży.

Pani Halina Popławska herbu Drzewica przyszła na świat w Wilnie 7 lipca l918 roku. Została ochrzczona w kościele Wszystkich Świętych.

Wróćmy do tamtych wileńskich lat...

W roku l936 ukończyłam Gimnazjum ss. Nazaretanek i rozpoczęłam studia romanistyczne na Uniwersytecie Warszawskim, ponieważ po śmierci profesora Glixellego nie było w Wilnie romanistyki. Na początku wojny zapisałam się na Uniwersytet Wileński Stefana Batorego, na Wydział Historii, który jeszcze istniał kilka miesięcy do jego zamknięcia. Przez dwa lata (1940-1941), do wojny niemiecko - sowieckiej studiowałem muzykę (fortepian i śpiew) w Konserwatorium Wileńskim. Przez następne dwa lata pracowałam w tajnym nauczaniu.

W 1946 r. , po ewakuacji z Wilna, podjęłam przerwane przez wojnę studia na Uniwersytecie Warszawskim, uzyskując w 1948 r. tytuł magistra.

Nie kontynuowała Pani studiów muzycznych?

Nie, chociaż do dziś kocham muzykę i lubię grać na fortepianie.

Interesował natomiast mnie zawsze świat śródziemnomorski i jego kultura. Dzięki stypendiom rządów Francji, Włoch i Hiszpanii umożliwiającym pobyt w tych krajach mogłam pogłębić znajomość języków, literatury i historii tych ziem (Dyplomy Instytutu Fonetyki na Sorbonie, kurs literatury włoskiego Renesansu we Florencji).

A praca zawodowa?

Początkowo pracowałam w Bibliotece Narodowej w Warszawie oraz prowadziłam lektorat języka włoskiego na Uniwersytecie i w Akademii Sztuk Pięknych, następnie zostałam wykładowcą w Instytucie Iberystyki na Uniwersytecie Warszawskim, prowadząc zajęcia z literatury hiszpańskiej okresu Renesansu i Baroku.

A kiedy tak na dobrą sprawę zaczęła Pani zajmować się pisarstwem?

W 1978 r., w stopniu starszego wykładowcy, przeszłam na emeryturę i mogłam swobodnie oddać się pracy literackiej. Były to w większości powieści ściśle historyczne, oparte na poważnych studiach przedstawianej epoki (dokumenty, pamiętniki itp.) W wyniku wydałam 16 książek. Ponadto dokonałam kilku przekładów z literatury francuskiej i włoskiej.

Drugim nurtem działalności wydawniczej były prace dydaktyczne, m.in. pierwszy w Polsce dogłębny podręcznik języka włoskiego we współpracy z śp. Zofią Szenajchową oraz dwutomowy przegląd wiadomości o kulturze i literaturze hiszpańskiej i hiszpano-amerykańskiej we współpracy z śp. Krystyną Niklewicz.

Najważniejszym jednak moim osiągnięciem w ocenie krytyków literackich jest tryptyk rewolucyjny, na który składają się trzy powieści: "Kwiat lilii we krwi", "Szkaplerz wandejski", "Spadek w Piemoncie".

Każda z powieści wymienionego tryptyku stanowi odrębną całość. Nie łączy ich akcja ani bohaterowie, toteż ewentualna nieznajomość "Kwiatu lilii we krwi" czy "Szkaplerza wandejskiego" w najmniejszym stopniu nie utrudnia lektury "Spadku w Piemoncie".

Wspólnym mianownikiem tych powieści jest czas, burzliwy okres, który rozpoczął lipiec 1789 r., a więc wybuch rewolucji francuskiej.

Opierając się na materiałach z tamtej epoki starałam się ukazać prawdę o rewolucji francuskiej. Zajęło to mnie całe dziesięć lat.

Poza tym cenię sobie napisaną przeze mnie trylogię z czasów młodego Ludwika XV i Marii Leszczyńskiej ("Szpada na wachlarzu", "Jak na starym gobelinie", "Na wersalskim trakcie") oraz dwuczęściową powieść z czasów Napoleona III, epoki mniej opisywanej w naszej literaturze pt. "Talerz z Napoleonem".

Czy Pani książki ukazały się również w innych językach?

Wiem, że były tłumaczone na język czeski.

Bardzo bym chciała, aby moje książki ukazały się również w języku litewskim i innych.

Życzę, aby tak się stało.

Rozmawiała Łucja Antonowicz - Bauer

Nasz Czas 25/2004 (650)

Nasz Czas
 

WILNIANIE ZASŁUŻENI DLA LITWY, POLSKI, EUROPY I ŚWIATA

(1867 - 1935). Świece i szable.Wspomnienia osobiste. Autor Stanisław Cat - Mackiewicz

"Słowo" wileńskie, którego byłem założycielem, redaktorem i wydawcą, zaczęło wychodzić 1 sierpnia 1922. Mój pierwszy wywiad z Marszałkiem Piłsudskim odbył się w r. 1923 i wszedł w skład "Pism - mów - rozkazów" (t. VI, s. 163). Oczywiście miałem swoje poglądy na ordynację wyborczą i chciałem, aby Marszałek powiedział coś takiego, co by mi odpowiadało. Ale Marszałek mówił co innego. Później, w czasie układania konstytucji, kiedy już nikt prawie dostępu do Marszałka nie miał, przypomniano sobie ten wywiad oraz interpretowano go w "Gazecie Polskiej". Ta moja pierwsza rozmowa z Marszałkiem odbyła się w tzw. "doktorskich" domach na Portowej. W tych "doktorskich" domach mieszkał Jan Piłsudski, ale Marszałek mnie przyjął - o ile pamiętam - w mieszkaniu Wacława Wyszyńskiego.

* * *

Pierwszy raz zobaczyłem Piłsudskiego w Warszawie, w tramwaju. Był to luty 1917 i straszliwy mróz, 20 poniżej zera, i tramwaj był cały oszroniony. Mieszkałem na Nowowiejskiej i wsiadłem do tramwaju na pl. Zbawiciela, aby jechać do uniwersytetu. Na następnym przystanku do pustego wagonu wszedł Piłsudski i dwóch oficerów w szynelach szaro - błękitnych, jak się określało ten kolor jeszcze za czasów strzeleckich. Piłsudski miał szary kołnierz futrzany, jego towarzysze - olbrzymie szabliska w błyszczących pochwach. Próbowałem zwrócić uwagę konduktora,że to Piłsudski, ale konduktorowi nazwisko to nic nie mówiło. Wtedy Warszawę emocjonował Zdzisław Lubomirski.

* * *

Mój drugi wywiad z Marszałkiem miał już charakter o wiele bardziej zasadniczy. Był to rok 1925, okres walki Marszałka z gen. Sikorskim. Sikorski bronił zasady parlamentarnego ministra spraw wojskowych, Marszałek chciał, aby na czele wojska, obok ministra, stał generalny inspektor sił zbrojnych, który by bronił wojska przed nadmierną ingerencją parlamentu, aby generałowie dywizji nie byli wyznaczani według klucza partyjnego, jak już wówczas byli dobierani starostowie i wojewodowie. Piłsudski był tedy symbolem całej lewicy polskiej od lewego skrzydła ludowców do PPS włącznie. "Słowo" było pismem ziemiańskim i ultrakonserwatywnym, ale napisałem do Marszałka list do Druskienik w sprawie wywiadu o naczelnych władzach wojskowych i otrzymałem zgodę. O ile pamiętam, w korespondencji pośredniczył Jan Piłsudski. Marszałek mieszkał w Druskienikach w małym domku niczym nie różniącym się od innych małych domków na tej samej ulicy. Było przy nim dwóch adiutantów: Galiński i Zarychta. Galiński rozmawiał ze mną w pokoiku, do którego miał przyjść Marszałek. Jak mi się zdawało, Marszałek leżał w łóżku w izdebce obok, do której drzwi były uchylone. Oczekiwanie trwało bardzo długo, zdaje się że godzinę. Rozmawialiśmy półgłosem. W końcu Marszałek wszedł, zgarbiony, i stary, był w czarnych spodniach i kurtce strzeleckiej bezżadnych odznak. W ręku miał skrzyneczkę z tytoniem i bibułki papierosowe. Byłem trochę stremowany, lecz znowuż chciałem narzucić Marszałkowi mnóstwo swoich poglądów. Przy pierwszych pytaniach, dotyczących władz wojskowych, Marszałek powiedział: - Czy pan napiszesz - zdaje się,że użył właśnie tego wileńsko - archaicznego zwrotu "pan napiszesz", tak właśnie jakby to powiedział mój ojciec - to, co ja panu powiem, czy pan napiszesz to, co pan chce, abym ja powiedział. Byłem trochę urażony tą podejrzliwością wobec mej dziennikarskiej lojalności. Podniosłem oczy na Marszałka i oświadczyłem: - Przecież ja tylko notuję, a potem dam Panu Marszałkowi do przeczytania ten wywiad. Pierwszy raz piszę wżyciu wspomnienia i piszę je w warunkach całkiem specjalnych. Toteż mam zamiar być zupełnie szczery. Otóż pamiętam,że gdy podniosłem oczy na Marszałka, on zaczął mi w oczy patrzeć długo, o wiele dłużej niżby to wynikało z konwenansów rozmowy z dziennikarzem. Nie wiedziałem, co począć, lecz uważałem sobie za obowiązek swoich oczu nie spuszczać. Marszałek przeciągnął to bardzo długo, wreszcie przeszedł do odpowiedzi na pytanie. W czasie wywiadu Marszałek powiedział: "i tylko osioł". Było wyraźne, kogo ma na myśli, ale ja przez przyzwoitość, aby nie używać słowa "osioł", bo w r. 1925 jeszcze się mówiło tak prawie jak przed pierwszą wojnąświatową, zmieniłem tego"osła" na "i tylko ograniczony karierowicz". Marszałek, czytając później wywiad swego "osła" nie przywrócił, widać pomyślał sobie,że "ograniczony karierowicz" także nieźle oddaje sytuację. Po wywiadzie wtrąciłem,że Marszałek tak kocha Wilno,że to jest ukochane jego miasto. - No i Lwów - powiedział Marszałek, co mnie zaskoczyło. - A czy był Pan Marszałek teraz na Popowszczyźnie - zapytałem, gdyż wtedy na tym uroczym przedmieściu wileńskim drzewa z ogrodów wychylały się przez płoty i dotykały się nad jezdnią, tworząc tunele zieloności. - Nie, nie byłem. Zacząłem gadać o drzewach i zapytałem o sytuację zagraniczną, znowuż mając w przygotowaniu teorie, do których chciałem Marszałka zachęcić. - Mnie się zdaje - powiedział Marszałek - że Francja nie może w obecnej chwili dać wolnej ręki Niemcom,że przesadzamy trochę z obawami. Pomaszerowałem na kolację z adiutantem Zarychtą do jakiejś druskienickiej restauracji. Tutaj dałem wolę rozpychającej mnie argumentacji. Polska - wywodziłem - jest wciąż jeszcze w pozycji dobrej. Ale Niemcy się będą wzmacniać i Sowiety będą się wzmacniać. Polska musi wejść na drogę połączenia się z innymi państwami; krajami takimi są Węgry i Litwa kowieńska. Najlepszym węzłem między tymi państwami a Polską byłaby unia dynastyczna. Popularność Piłsudskiego będzie w Polsce wzrastać: Piłsudski powinien być monarchą polskim, litewskim i węgierskim. Prosiłem Zarychtę, aby powtórzył to moje rozumowanie Marszałkowi. Nie wiem, czy to zrobił. Dziś, gdy kontroluję te swoje młodzieńcze teorie, uważam, że nie popełniłemżadnego błędu w przewidywaniach. Niemcy istotnie urosły później w siłę, jako też Rosja; we wzrost popularności Marszałka nie wierzyło wtedy ludzi bardzo wielu, którzy za rządów pomajowych byli wielkimi dygnitarzami, ja ten wzrost zakładałem i na nim chciałem budować. Rozumowania więc były logiczne, tylko... nie wiedziałem wówczas,że w polityce logiki trzeba się wystrzegać jak zarazy. Po biesiadzie z Zarychtą powróciłem do domu Marszałka. Zarychta poszedł z napisanym już wywiadem do Marszałka. Spacerowałem po chodniku przed domkiem. Zarychta przyszedł mi powiedzieć,że Marszałek prosi. Poszedłem wtedy jakimiś małymi schodkami na mansardę, na "salkę", jak się mówiło w Wilnie, czyli na poddasze. Marszałek siedział przy stole zawalonym papierami. Jestem prawie pewny,że oświecała ten stółświeca wetknięta do butelki. Na wąskich pasmach papieru moje gryzmoły były w dwóch miejscach poprawione ostrym, trochę spiczastym, pismem Marszałka, które znamionuje podobno według grafologów człowieka skrytego. Ten kawałek swego wywiadu z poprawkami Marszałka oprawiłem później w czeczotkowe ramki i darowałem mej córeczce Basi. Potem, już po zamachu majowym, byłem kiedyś w willi Marszałka w tychże Druskienikach. Pamiętam,że schody oświetlała lampa naftowa, mała z taką blaszką z tyłu, najtańsza, kuchenna lampka naftowa. W tej willi, a raczej w tym nędznym domku z tą groszową lampką naftową, przyjmował Marszałek Grandiego, ambasadora wielkiego Mussoliniego, który zamieszkiwał najwspanialsze pałace rzymskie. Cóż to za przykład surowości obyczajów i bezinteresowności ze strony tego dyktatora. I dodajmy do tego, cóż to za niedbała duma prawdziwego szlachcica.

* * *

W kilka miesięcy później Marszałek sam, po tym moim wywiadzie w Druskienikach, w r. 1925 za pośrednictwem Sławka zaprosił mnie, abym przyjechał do Sulejówka. Miałem spotkać się z Wieniawą i pamiętam, że z emocji spóźniłem się do Ziemiańskiej na Mazowieckiej, gdzie na mnie czekał Wieniawa, o całe dwadzieścia minut. W drodze Wieniawa krytykował prezydenta Wojciechowskiego. Ja miałem wszystko zatrute stanem mego miękkiego i niezbyt świeżego kołnierzyka. Istotnie, było to przed Bożym Narodzeniem 1925 i w willi Marszałka w Sulejówku, znów oświetlonej lampami naftowymi, ale o wiele elegantszej niż domki w Druskienikach, znalazło się sporo odświętnych gości. Przyjechali Jur - Gorzechowski, p. Nałkowska i ówczesny minister spraw wojskowych gen.Żeligowski ze swym synem, wyglądającym jak niedopierzony wróbel.Żeligowski wrócił właśnie z Anglii i opowiadał o kominkach w Anglii, Marszałek także wspominał czasy angielskie. Była obecna p. Marszałkowa i kilkuletnia Marszałkówna. W pewnej chwili Wieniawa mi powiedział: - Marszałek dziś z panem rozmawiać nie będzie. Przy pożegnaniu Marszałek bardzo uprzejmie naznaczył mi spotkanie na dzień następny w mieszkaniu Stanisława Cara na Marszałkowskiej. Wracałem z gen. Żeligowskim i bawiłem go opowiadaniem historii, która rzekomo zaszła w Brześciu Litewskim. Wojewoda zauważył, że jakiś Żyd z Kamieńca Litewskiego zadeklarował bardzo dużą kwotę na pożyczkę państwową, i wymyślił,że trzeba tak zacnemu kupcowi podziękować za gorliwość obywatelską. Kazał więc go wezwać, a sam wyjechał na polowanie. Patriota z Kamieńca przyjechał w strachu, a władze wojewódzkie, nie wiedząc, dlaczego był wezwany, wsadziłły go do aresztu. Po trzech dniach wojewoda przybył, nieporozumienie się wyjaśniło, gorliwy obywatel nie tylkoże został wypuszczony na wolność, lecz usłyszał podziękowanie z ust samego wojewody. Wszystko dobre, co się dobrze kończy. Nazajutrz siedziałem naprzeciwko Marszałka, który tłumaczył mi różne rzeczy. Pamiętam,że krytykując politykę finansową ówczesnego premiera Grabskiego, wziął ze stołu lichtarz brązowy i na nim pokazywał mi jakiś przykład. Wbrew moim zwyczajom, mówiłem w odpowiedzi bardzo mało. Ale, doprawdy, byłem nie tyle dumny, ile niesłychanie zdziwiony,że gdy zacząłem mówić, w wyrazistych oczach Marszałka dojrzałem błysk zaciekawienia.

* * *

Potem, w czasie zamachu majowego, miałem zdarzenie niesamowite. 11 maja byłem w Warszawie u płk. Sławka w jego mieszkaniu na poddaszu Szopena 1. 12 maja przyjechałem do Krakowa. Przyszły tam wiadomości o zamachu, i prof. Jaworski, największa inteligencja konserwatystów krakowskich, prezes NKN - u podczas wojny, odprowadzając mnie do przedpokoju, powiedział mi: - Niech pan powiadomi Sławka,że jesteśmy z nimi. Powiadomiłem o tym istotnie Sławka, ale prof. Estreicher zdezawuował i prof. Jaworskiego, i mnie, skromnego posłańca. Napisał w "Czasie" artykuł "Rokosz" (czy coś takiego), a potem zajął stanowisko arcynierealne,że teraz nie powinien rządzić ani Sejm, bo dowiódł swej nieudolności, ani Piłsudski, bo dokonał zamachu stanu, ale ktoś trzeci. Było to istotnie zajęcie stanowiska politycznego według zasady: "Hundert Professoren, Vaterland, du bist verloren". 13 maja rano wracałem do Warszawy. Pociąg nasz zatrzymał się w Pruszkowie i stał długo, wreszcie dojechał do jakiejś podmiejskiej stacji, stamtąd nie pamiętam już jakim wehikułem dojechałem do Bristolu, gdzie mieszkał Aleksander Meysztowicz. W windzie hotelowej stałżołnierz z karabinem. - To wojska Piłsudskiego - objaśnił mnie służący hotelowy. Skontaktowałem się ze Sławkiem, który mi zaproponował, abym spowodował odwiedzenie Marszałka przez kilku wybitnych konserwatystów. Zacząłemłazić po Warszawie, ciągle przechodząc przez linię frontu, co nie było trudne. Imponował mi sposób, w jaki warszawianki reagowały na kule. Miasto było podniecone, ale bezżadnej paniki, nastrój był trochę taki, jak w Nicei podczas karnawału albo w dawnym Stambule podczas bajramu. Na Mazowieckiej na własne oczy widziałem następujący wypadek. Wychodziłem z bramy pod nr 1, gdy wzdłuż jezdni świsnęła potężna fala kul karabinowych. Było ich tak dużo, że nawet odważna publiczność warszawska rzuciła się do bramy. Wtedy zobaczyłem, jak na trzecim piętrze domu naprzeciwko jakiś pan otworzył okno i kilka razy strzelił z rewolweru, celując do ludzi na ulicy. Widziałem jego rękę i niklowy, bębenkowy rewolwer. Wypadki tego dnia były tak oszałamiające, że z tego incydentu nie wyciągnąłemżadnych konsekwencji, ale scenę tę przypominam sobie bardzo wyraźnie. Widać był to jegomość o niewyżytym pociągu do morderstwa. Ludziom takiego gatunku dopiero czasy drugiej wojnyświatowej stworzyły odpowiednie warunki i sympatyczną atmosferę. W Klubie Myśliwskim zgromadziło się wreszcie kilku ludzi. Nie byli to właściwie mówiąc żadni politycy konserwatywni, ale po prostu arystokraci i inni członkowie tego arystokratycznego klubu. Był tam Adam Czartoryski, Aleksander Wielopolski, którzy pomagali Meysztowiczowi i mnie w namawianiu ks. Zdzisława Lubomirskiego, aby do Marszałka pojechał, był także Antoni Jundziłł, prezes kresowego związku ziemian, który zawzięcie ten projekt zwalczał. Eustachego Sapiehy i Janusza Radziwiłła nie było tego dnia w Warszawie, ku mojej rozpaczy. Wreszcie udało się nam ks. Lubomirskiego namówić, aby zgodnie z propozycją Sławka stanął na czele komitetu pojednawczego, który by spróbował wszcząć pertraktacje o zawieszenie broni. Ucieszony, ale nie bardzo pewny, czy ktoś tej decyzji nie odkręci, pobiegłem na pl. Saski do Sławka. Dostałem jakąś kartkę i samochód, ale oficer, którego otrzymałem jako asystę, oświadczył mi,że ma rozkaz zawiezienia mnie na Pragę. W chwili, kiedy mijaliśmy most Kierbedzia, wznoszono tam gorączkowo jakieś ubezpieczenie ziemne i wyglądało,że wojska Marszałka są w odwrocie. Samochód zatrzymał się przed Dworcem Wileńskim, i mnie, ciągle nie orientującego się, dlaczego zostałem tu przywieziony, wprowadzono do pokoju, który zapewne był gabinetem zawiadowcy stacji. Na stole leżała szabla w błyszczącej pochwie, a za stołem, w marszałkowskim mundurze, wesoły, młody, uśmiechnięty, siedział Marszałek. Zaczął do mnie mówić jak gdybym był jakimś bliskim jego znajomym, zaczął mi opowiadać o sytuacji, pamiętam, żeśmiejąc się mówił o gen. Romerze,że dotychczas nie wie, za kim się opowiedzieć. - Lubiłem bardzo tego Romera - mówił. Słuchałem tego wszystkiego całkowicie oszołomiony. Oczywiście było dla mnie rozkoszą rozmawiać z Marszałkiem w tak historycznej chwili. Ale jego wesołość, pewność siebie, niesłychany spokój budziły we mnie jakiś zryw strachu. Otóż wydawało mi się,że przed chwilą widziałem odwrót jego wojsk. Patrzyłem na wesołego Marszałka i z rozczuleniem a strachem wywoływanym w sobie wizją tego człowieka w razie klęski. Poza tym gryzło mnie jeszcze inne uczucie: oto tam zostawiłem tego wahającego się Lubomirskiego, którego ktoś w każdej chwili może odkręcić. A tutaj rozmowa zapowiada się na długo. Raptem Marszałek przerwał pogawędkę i zaskoczył mnie propozycją, która mi niesłychanie pochlebiła, lecz jeszcze więcej zdumiała. Oto zaproponował mi, abym to ja był tym przewodniczącym komitetu pojednawczego, i zaczął wymieniać członków, których bym mógł do tego komitetu zaprosić, między innymi biskupa Galla. Tutaj z miejsca odpowiedziałem Marszałkowi, że absolutnie nie mam potrzebnego autorytetu do wystąpienia w takiej roli,że przecież mógłbym być wnukiem niektórych z tych panów iże wreszcie mam już zgodę ks. Lubomirskiego, ale błagam Marszałka, aby go zechciał przedtem przyjąć, bo to "... rozumie Pan Marszałek"... Marszałek skinął głową, i niedługo byłem już z powrotem w Klubie Myśliwskim. Szeptem zapytałem Meysztowicza, czy się nic nie zmieniło, i później tymże otwartym samochodem jechałem z byłym regentem i przyszłym ministrem sprawiedliwości znowuż na Pragę. Jakiś samolot wojsk rządowych leciał nad nami, gdyśmy jechali przez Krakowskie Przedmieście. Meysztowicz zacząłżartować, tak jak to zawsze robił jego syn, a mój kolega z partyzantki Dąbrowskiego, Walutek Meysztowicz, podczas akcji bojowej. Ostatni akt tego dramatu był nieudany, prawie tak nieudany jak trzecie akty sztuk teatralnych na emigracji. Wróciliśmy do Klubu Myśliwskiego i ks. Lubomirski zaczął przez telefon szukać jakichś swoich przedwojennych znajomych jako kandydatów do tego komitetu. Albo nie było ich w domu, albo odmawiali. Biskup Gall także odmówił. Trwało to do późnego wieczoru, aż dowiedzieliśmy się,że w podobnej misji udał się do Belwederu gen.Żeligowski.

* * *

Przed pobytem Marszałka w Nieświeżu miałem u niego audiencję w gmachu Ministerstwa Spraw Wojskowych. Pamiętam obraz Rosena na ścianie przedstawiający rewię na pl. Saskim oraz gen. Pożerskiego, który miał mieć audiencję tegoż dnia. Był to oficer dawnej służby rosyjskiej i rozpytywał pilnie adiutantów o jakiś szczegół właściwego przypięcia szabli podczas audiencji. Znów czekałem bardzo długo, przy tym straszono nas, że może Marszałek przyjedzie dopiero wieczorem. W czasie rozmowy Marszałek mi powiedział,że nieżyczy sobie, aby w czasie jego pobytu w Nieświeżu były wygłoszone jakieś mowy napastujące Sowiety, które znajdują się w stanie niesłychanej podejrzliwości i rozdrażnienia. - Ja się zwłaszcza tego waszego profesora boję - powiedział Marszałek, który bardzo lubił prof. Zdziechowskiego i przed tą audiencją odwiedził go w jego mieszkaniu na Zygmuntowskiej w Wilnie. - Nie przypuszczam - odpowiedziałem - aby to miała być manifestacja w sprawie polityki zagranicznej, raczej chciałem urządzić manifestację monarchistyczną. - A, manifestację monarchistyczną to sobie róbcie - machnął ręką Marszałek.

* * *

"To zamczysko" - powiedział ze swoistym sobie, podkreślającym akcentem Marszałek, wznosząc w Nieświeżu toast za "dom Radziwiłłów, który tak dawno przeszłości naszej służy", w tej sali jadalnej, w której stał olbrzymi stół pamiętający być może czasy Panie Kochanku, świece w kandelabrach na stole i kilkadziesiąt portretów radziwiłłowskich na ścianie. W ogóle zamek w Nieświeżu był bardzo ubogi w meble; porozkradano je w czasie wojny. Zamek ten składał się z baszt, murów, sal pustych, olbrzymich korytarzy, jak w średniowiecznym klasztorze, i wreszcie z olbrzymiej ilości portretów, zbroi, rogówłosich i jelenich i wreszcie pasów słuckich. Podobno w Nieświeżu było dwa tysiące kompletów zbroi, a portretów było niewątpliwie kilkaset. Elektryczności nie było, tylkoświece. Wielka sala piwniczna, w której Rybeńko i Panie Kochanku ugaszczali szlachtę, była zarzucona zbrojami. Nie wiem, czy jest w Europie drugi taki zamek, z tak upiornym realizmem wskrzeszający przeszłość. Pisałem już,że typ polskiego katolicyzmu stworzył nasz wiek XVII. Typ naszej arystokracji stworzył znów wiek XVIII. To w XVIII w. stworzył się ten system rodzin, których członkowie jeszcze w r. 1939 byli wszyscy z sobą na ty, stanowiąc jak gdyby jakąś bliską i solidarną rodzinę. Do tego systemu nie wchodzili jacyś Hornostaje, Zabrzezińscy, Hlebowicze, Glińscy, którzy byli w XVI w. panami na równi z Radziwiłłami, Sapiehami i Tyszkiewiczami. Do arystokracji polskiej w XVIII w. należały rodziny ześredniowiecza i rodziny późniejsze, ale wiek XVIII zamknął ich liczbę. Rodziny wzbogacone w XIX w. już do tego zamkniętego klubu przyjęte nie zostały. Arystokracja polska, a nie królowie, rządziła Polską w XVIII w. W XIX w. wpływ jej był jeszcze ogromny, przeważający. Rola jej skończyła się 11 listopada 1918. Ale Nieśwież była to ostatnia usługa oddana przez nią sprawie polskiej. W Nieświeżu arystokracja polska opowiedziała się za Marszałkiem i pociągnęła później za sobą ziemiaństwo całej Polski. Inicjatywa tego urodziła się w głowie dziennikarza, który pochodzeniowo nic wspólnego z tą arystokracją nie miał. Co sprawiło, że zostałem konserwatystą, że organizowałem manifestację w Nieświeżu? A no dzisiaj myślę, że to, iż miałem temperament... rewolucjonisty. Rewolucjonistą jest ten, kto ma przekonanie całkiem inne niż jego otoczenie. A zresztą, gdy siedziałem na szarym końcu stołu jadalnego w Nieświeżu, z przyjemnością myślałem,że na tym miejscu nie jestem pierwszy z mej rodziny,że tu nieraz w XVIII w. na tym samym szarym końcu siedzieli i pili Marcin Mackiewicz, Jerzy Andrzej Mackiewicz i inni Mackiewiczowie, których tak często wspominają dziejopisarze nieświescy.

* * *

Niesamowite są czasami zakątki w historii. Pierwszy car Rosji Michał przyjął kołpak Monomacha w monasterze Ipatjewoskim. I ostatni car Rosji Mikołaj rozstrzelany został w domu Ipatjewa. Zamek w Nieświeżu zbudował Mikołaj Radziwiłł Sierotka, wojewoda wileński. W r. 1939 po usunięciu z zamku księcia Leona, XVII ordynata na Nieświeżu, przez wojska sowieckie, zamek zajął i sprawował w nim rządy komisarz cywilny mianowany przez władze wojskowe. Nazwisko tego komisarza brzmiało Sierotka.

"Wiadomości" Londyn, nr 185, 16 X 1949

NG 28 (464), 2000 r.

Konterfekt rodu Piłsudskich. Autor Wiesław Jan Wysocki Dawno przebrzmiał czas rodzinnych silva rerum, kronik rodowych i herbarzy, sag i pocztów, ale po latach wyrzekania się antenatów przyszedł czas przywracania im chwały, co tym większe ma walory, iż wśród tych, co ongiś byli nazywani bene nati et possesionati są liczni dobrze zasłużeni... Z tym większą satysfakcją przyjąć należy efemerydę, jaką stało się pojawienie "Kroniki rodu Piłsudskich", z którym to nazwiskiem najnowsze dzieje Polski związane są całkiem szczególnie i na trwale. Zainteresowania genealogiczne mają znaczący dorobek, wystarczy wymienić: "Compedium" W. Kojałowicza, "Herbarz Polski" Niesieckiego, "Dzieje starożytnego Narodu Litewskiego" T. Narbutta, "Rocznik Towarzystwa Heraldycznego we Lwowie" W. Semkowskiego, "Kronikę" Stryjkowskiego, "Poczet Rodów Litewskich" A. Bonieckiego - by na heraldianach litewskich poprzestać - należą do znamienitych i poczytnych, obok kalendarzy, "świętych" ksiąg szlacheckich. "Kronika rodu Piłsudskich"1 dołącza do owych kompediów sławy i honorów dobrze urodzonych. Czerpie z zestawień genealogicznych rodów Korony i Litwy, ale oparta jest na dwóch zasadniczych źródłach: 1) na obszernym archiwum dokumentów rodzinnych - przechowywanych obecnie w AGAD w Warszawie - wywiezionych przez Stefana Piłsudskiego nim dwa majątki rodowe z jego linii Szyłele i Czabiszki - gdzie je pierwotnie gromadzono, trafiły w obce ręce; 2) na urzędowym akcie wywodowym wszystkich gałęzi rodu Piłsudskich sporządzonym w Wilnie w roku 1832, wypis którego Stefan Piłsudski uzyskał w roku 1917 z tzw. Ksiąg Szlacheckich Guberni Litto - wileńskiej, przechowywanych podówczas w Departamencie Heroldii w Piotrogrodzie (Petersburgu). Autor "Kroniki..." sięgnął również do opracowań dawnych a niezastąpionych, jak choćby I. Burzyńskiego "Opisanie... powiatu Rosiańskiego"2 czy S. Kutrzeby i W. Semkowicza "Akta Unii Polski i Litwy".3 Autorami "Kroniki..." są Stefan i Rowmund Piłsudscy, krewni Marszałka, choć wywodzący się z innej linii. Stefan Piłsudski zapoczątkował pracę, ale nie było dane mu jej dokończyć, 2 sierpnia 1944 r. wraz z żoną został zamordowany przez hitlerowców. "Kronikę..." ukończył ich syn, Rowmund (zmarły 5 grudnia 1988 r.) długoletni prezes ruchu "Niepodległość i Demokracja", dedykując ją pamięci rodziców. Jego wkład polegał na uaktualnieniu i uzupełnieniu szeregiem załączników dzieła ojca oraz dołączeniu zdjęć z portretów rodzinnych. W ostatniej fazie pracy nad tekstem "Kroniki..." Rowmunda wspomagał Tadeusz Kadenacy, wnuk Zofii z Piłsudskich Kadenacowej, ulubionej siostry Marszałka. Z osobą protoplasty rodu Piłsudskich łączy się przekaz, iż pochodził on z wielkoksiążęcej dynastii Dowsprunga, mitycznego władcy Litwy z okresu przedgiedyminowego. A zatem rodowi przysługiwała mitra książęca, jednakże w tradycji familijnej kniaziowskie pochodzenie rodu było pomijane. Wielu ironizowało wokół ciągot szlachty litewskiej do szukania swych protoplastów w starożytnym Rzymie. Bojarzy głosili się bowiem potomkami Rzymian, popleczników Pompejusza, którzy na czele z Publiuszem Libonem vel Palemonem schronili się na Litwie przed zemstą Cezara. W przekonaniu Litwinów szlachta polska była podlejszej kondycji, gdyż - jak twierdzili: "Lachowie nie była szlachta, ale byli lud prosty; ani mieli herbów swoich, ale my szlachta staraja rymskaja!" W ten to sposób Litwini ujawnili swój kompleks, boć w istocie było na odwrót. W 1413 r. podczas odnawiania unii polsko-litewskiej w Horodle szlachta polska przyjęła do swoich rodów herbowych kilkudziesięciu bojarów z Wielkiego Księstwa i pozwoliła im pieczętować się znakami koroniarskimi. Piłsudscy to jednak ród prastary, sięgający korzeniami w głąb dziejów pogańskiej Litwy, a ściślej Żmudzi (Żemajti). Z upływem stuleci stawał się też w swoim województwie coraz bardziej majętny. Według Niesieckiego ród wywodził się od Ginwiłłów albo Ginetów (Ginejtów). Najstarszym znanym członkiem rodu był... Rowmund, żyjący w XIII wieku. Później to o pogańskim rodowodzie imię nie było używane, aż do chrztu... autora "Kroniki..." Prawnuk pierwszego Rowmunda, bojar Ginet Koncewicz - drugi protoplasta - wraz z synem Milusem brał udział w zjeździe w Morodle Zarembów. Jego zstępnymi byli Marek i Stanisław Giniatowicze (Giniejtowicze), których wymieniają dokumenty z czasów panowania Jagiellończyków - Jana Olbrachta i Aleksandra. Syn Stanisława, Bartłomiej Giniatowicz, starosta upicki, pod koniec wieku XVI, nabył na Żmudzi majątek Piłsudy. Nazwa Piłsudy jest spolonizowaną starolitewską nazwą Pilsotas, jaką nosiła południowo - zachodnia część Żmudzi. Synowie Bartłomieja zaczęli do nazwiska Giniatowicz (Giniejtowicz), dodawać drugi człon - Piłsudski. Liczne dokumenty oraz akt wywodowy szlachectwa Piłsudskich, przeprowadzony w Wilnie 16 czerwca 1832 r. przed komisją rządową, na czele której stał hrabia Ignacy Zabiełło, potwierdzają, iż: - "Familia Piłsudskich będąca dawną i strategiczną szlachtą, pełnieniem wysokich urzędów i posiadaniem licznych dóbr odznaczająca się, używa przydomku Rymszów Giniatowiczów i herbu Kościesza z odmianą". Jednakowoż marszałek Józef Piłsudski nie używał przydomka Rymsza ani nie nazywał się Giniatowiczem. A jeśli już w dawnych dokumentach wyczytać można o piastowaniu wysokich urzędów przez Piłsudskich, to po prawdzie - nie były to dygnitarstwa rangi najpierwszych w państwie - hetmanów, wojewodów czy kasztelanów, ile raczej urzędy lokalne o randze powiatowej - starostów, stolników, chorążych, podczaszych lub w służbie wojskowej - rotmistrzów i pułkowników. Majątek Piłsudy, znany też jako Poworcie, niezbyt długo pozostawał w ręku Giniatowiczów Piłsudskich, bo już około 1630 r. jako wiano jednej z córek Wacława Piłsudskiego przeszedł do rodu Dowgiałłów. Jednakże w 1781 r. Franciszek Piłsudski, piwniczny Wielkiego Księstwa Litewskiego, odkupił rodową majętność od Dowgiałłów. I choć Piłsudcy uważali Piłsudy za swój matecznik rodzinny, w drugiej połowie XIX stulecia dopuścili do ich utraty; majątek stał się własnością bliżej nie znanego szlachcica litewskiego - Woydyłły. Co dalej stało się z Piłsudami "Kronika..." milczy. Giniatowicze-Rymsza - Piłsudscy byli rodem licznym, ale poszczególne gałęzie szybko ginęły. Do naszych czasów utrzymały się w linii męskiej tylko dwie gałęzie, obie wywodzące się od Jana Kazimierza (1627-1711), kolejno porucznika w korpusie litewskim, podczaszego grodzieńskiego i chorążego poznawskiego, przy tym człowieka majętnego w liczne dobra ziemskie na Żmudzi i Grodzieńszczyźnie. Syn Jana Kazimierza, Ferdynand Ignacy, piastujący urząd strażnika Księstwa Litewskiego, był stronnikiem Stanisława Leszczyńskiego i oponentem Augusta II Sasa. Ożeniony był z Ludwiką Urszulą Billewiczówną, co nie było niczym wyjątkowym, bo rodziny Piłsudskich i Billewiczów częstokroć łączyły się małżeństwami. Stefan Dominik Giniatowicz Piłsudski (1870 - 1944) był prawnukiem Ferdynanda Ignacego; z wykształcenia prawnik, szczególniej zainteresował się sagą rodową i zapoczątkował gromadzenie materiałów historycznych, co później dokończył syn, Rowmund. Z trzech synów Stefana Dominika i Zofii z Lipińskich Piłsudskich żyje dziś już tylko jeden - Mariusz (mieszka w Warszawie). Początek drugiej linii Piłsudskich, także wywodzących się od Jana Kazimierza, dał jego najmłodszy syn, Roch Mikołaj, stolnik wołkowyski i chorąży bieżański. Prawnuk Rocha, Jan, był marszałkiem szlachty powiatu Telsze, ale jego potomkowie ulegali coraz bardziej rusyfikacji i ostatecznie stracili kontakt z rodziną. Kilku z nich miało nawet osiągnąć w armii rosyjskiej, w drugiej połowie XIX stulecia, laury generalskie. Możliwe, iż gdzieś na wschodzie żyją po dziś dzień Rosjanie noszący nazwisko Piłsudski. Wierna polskości pozostała gałąź rozpoczynająca się od Rocha Mikołaja, którego wnuk - Kazimierz - był dziadem Józefa Wincentego, ojca Marszałka. O pradziadku Komendanta pisano: ... był prawdziwie wielkim panem (...) Ogromne dobra - Żemigoła, Budowlany, Połupiszcze, pozwalały mu żyć na wielkiej stopie". Józef Wincenty Piłsudski był z wykształcenia agronomem, w czasie Powstania Styczniowego pełnił funkcję Komisarza Rządu Powstańczego na powiat kowieński. W roku 1863 ożenił się ze swą cioteczną siostrą Marią Billewiczówną, która wniosła w posagu cztery majątki, m. in. Zułów. Niestety, ten "wspaniały uczony agronom" nie miał daru rządzenia i wkrótce potracił wszystkie posiadłości. Także piękny i majętny Zułów przez nieprzemyślane i utopijne inwestycje został zrujnowany, gdy zaś tamtejszy dwór spalił się, Piłsudscy zmuszeni byli zamieszkać w Wilnie. Maria Piłsudska zmarła na gruźlicę w 1884 r. i została pochowana w Sugintach, skąd w 1936 r., zgodnie z życzeniem Syna, przewieziono jej szczątki na wileńską Rossę. Józef Wincenty i Maria z Billewiczów Piłsudcy mieli dwanaścioro dzieci (dwoje zmarło w niemowlęctwie) sześciu synów i cztery córki. Najstarsza z córek, Helena (1864 - 1917) pozostała niezamężna; Zofia (1865-1935) wydała się za Bolesława Kadenacego; Maria (1873 - 1921) wyszła za mąż za Cezarego Juchniewicza; Ludwika (1880 - 1924) - za Leona Majewskiego. Chlubą rodziny i rodu był oczywiście Józef Klemens, Naczelnik Państwa i pierwszy marszałek Polski. Z drugiego małżeństwa z Aleksandrą Szczerbińską (zmarła w Londynie w 1963 r.) miał dwie córki: Wandę, lekarza psychiatrę i Jadwigę, inżyniera architekta, a w czasie wojny pilota w transporcie lotniczym, zamężną z Andrzejem Jaraczewskim, kapitanem marynarki wojennej. Najstarszym bratem Marszałka był Bronisław (1866 - 1918), syberyjski zesłaniec i etnograf. Dalej - Adam (1869 - 1935), wiceprezydent Wilna i senator RP; Kazimierz (1871 - 194 I ), urzędnik w Najwyższej Izbie Kontroli Państwa. W 1939 r. po zajęciu Wilna przez wojska sowieckie aresztowany wraz z bratem Janem (1876 - 1950), byłym ministrem skarbu, wywieziony został do Moskwy i osadzony na Łubiance i Butyrkach. Po tzw. amnestii z 1942 r. (umowa Majski - Sikorski) Jan wyjechał do Anglii, zaś Kazimierz, wyczerpany więziennymi trudami, zmarł w Bucharze. Ani Marszałek, ani ktokolwiek z jego braci nie zostawili syna; "po mieczu" jedynym żyjącym Piłsudskim jest Mariusz, brat Rowmunda. Ponieważ jest bezdzietny, okryte chlubą nazwisko Piłsudski pozostanie li tylko na kartach historii. Wdzięczna pamięć każe się upomnieć o "kądziel"... Córka Jadwigi Piłsudczanki i Andrzeja Jaraczewskiego - Joanna wyszła za mąż za Janusza Onyszkiewicza. Na marginesie tego wywodu genealogicznego warto wspomnieć też o ewolucji herbu Piłsudskich; heraldycy przypisują rodowi różne godła: Komoniska, Strzały i Kościeszy odmienionej. Potwierdzenie tego ostatniego mamy już w XVII w. Znak Kościesza - tarczę ze strzałą i półkrzyżem - znajdujemy na gotyckiej wieży Srebrnych Dzwonów katedry krakowskiej, gdzie umieszczono ją po śmierci Marszałka, by znaczyła miejsce jego spoczynku. "Kronika rodu Piłsudskich" wydana w Londynie w 1988 r. w nakładzie 200 numerowanych egzemplarzy jest - co zrozumiałe - prawie nieznana w kraju. Cymelium to wzbogaca umieszczona wewnątrz okładki mapa Żmudzi z 1659 r. z zaznaczonymi posiadłościami rodu Piłsudskich. Przywołując unikatową wręcz "Kronikę..." warto pamiętać, że czeka upamiętnienia rodowe gniazdo - litewski matecznik Marszałka - Zułów. Zbyt wiele to miejsce znaczy. "Dąb Marszałka" w Zułowie poddany został zabiegom konserwatorskim i ogrodzony żelaznym płotem z inicjałami "JP" na furtce (dar 1 pułku zmech. w Wesołej). Położony ma być w obrębie ogrodzenia granitowy głaz narzutowy. W kościele w Powiewiórce, gdzie Józef Piłsudski był chrzczony, odrestaurowano oryginalną chrzcielnicę. For. z archiwum Ryszarda Mackiewicza Linia genealogiczna po mieczu marszałka J. Piłsudskiego Stanisław Rymsza Giniatowicz (XVI - XVII w.) Bartłomiej Rymsza Giniatowicz Piłsudski (XVI - XVII w.) Melchior Piłsudski (XVI - XVII w.) Jan Kazimierz Piłsudski (1614 - 1710) Roch Mikołaj (XVIII w.) Kazimierz Ludwik (XVIII w.) Kazimierz (ok. 1750 - 1820) Piotr (1795 - 1851) Józef Wincenty (1833 - 1902) Józef Klemens (1867 - 1935) Przypisy: 1 Stefan i Rowmund Piłsudscy, Kronika rodu Piłsudskich, Londyn 1988. 2 Wilno 1874. 3 Kraków 1932.

NG 5 (494)2001 r

Nasz Czas
 

WILNIANIE ZASŁUŻENI DLA LITWY, POLSKI, EUROPY I ŚWIATA

(1901-1948)
Andrzej M. Kobos

W piekle XX wieku

Witold Pilecki urodził się 13 maja 1901 roku w Ołońcu w północnej Rosji, właściwie w Karelii, gdzie jego ojciec, Julian, był rewizorem leśnym. Ród Pileckich mieszkał na Litwie, rodzina matki Witolda, Ludwiki, pochodząca z Mohylewszczyzny, była zesłana po Powstaniu Styczniowym w okolice Pietrozawodska, na krańcach rosyjskiego imperium. Dziad Witolda, Józef Pilecki, po tymże Powstaniu przesiedział siedem lat na Syberii, zanim został wykupiony przez rodzinę. Polskie tradycje niepodległościowe były więc w rodzinie Witolda bardzo żywe.

Od 1910 roku Ludwika Pilecka z czworgiem dzieci zamieszkała w Wilnie. Tam chodził do szkół. Ukończył szkołę handlową. Wstąpił do tajnego skautingu-harcerstwa, zakazanego przez władze carskie. W 1918 roku w momencie wycofywania się Niemców z Wileńszczyzny, Polacy zorganizowali się aby zapobiec przejęciu władzy w Wilnie przez bolszewików. Witold wstąpił do oddziałów samoobrony dowodzonych przez gen. Władysława Wejtkę. W 1919 roku służył w partyzanckim oddziale legendarnego zagończyka Jerzego Dombrowskiego. W walkach odwrotowych z bolszewikami w lipcu 1920 roku dowodził pod Grodnem sekcją kompanii harcerskiej. Od 5 sierpnia 1920 roku służył znowu pod rtm. Dombrowskim w 211 pułku ułanów i z pułkiem tym walczył na przedpolu warszawskim pod Radzyminem. Później pułk wszedł pod rozkazy gen. Żeligowskiego. Witold walczył w Puszczy Rudnickiej i w zajmowaniu Wilna. Odwagą i brawurą odznaczył się w tej wojnie kilkakrotnie, dwukrotnie został odznaczony Krzyżem Walecznych. Po wojnie, w 1921 roku zdał maturę w Gimnazjum im. Lelewela w Wilnie. Uzdolniony artystytycznie, rysował, malował i pisał wiersze. Pracował w harcerstwie. W 1926 roku, po ukończonych kursach i praktykach mianowany został podporucznikiem rezerwy w kawalerii. Był ziemianinem, gospodarował w rodzinnych Sukurczach, fascynowała go przyroda i konie.

Zmobilizowany 26 sierpnia 1939 roku w ramach 19 Dywizji Piechoty, był dowódcą plutonu kawalerii. Resztki dywizji rozbitej przez Niemców wycofały się w kierunku planowanego przez polski sztab tzw. przedpola rumuńskiego, aż w Lubelskie, pod Włodawę. Tam odtworzono oddziały kawalerii 41 DP, dowodzone przez mjr. Jana Włodarkiewicza. Witold Pilecki został jego zastępcą. Tak splotły się losy wojenne tych dwóch ludzi. Po agresji sowieckiej 17 września i kapitulacji, Pilecki i Włodarkiewicz zakopali broń i przedarli sie z powrotem do Warszawy. Na konto ppor. Pileckiego i jego żołnierzy w kampanii wrześniowej zapisano zniszczenie siedmiu niemieckich czołgów i dwóch nieuzbrojonych samolotów. Pilecki uznał to potem za "rezultat niewielki."

9 listopada 1939 roku w Warszawie Pilecki, Włodarkiewicz i kilku innych oficerów założyli jedną z pierwszych wojskowych organizacji konspiracyjnych pod nazwą Tajna Armia Polska (TAP). Było to w sześć tygodni po założeniu w Warszawie Służby Zwycięstwu Polski (SZP; później Związek Walki Zbrojnej a od zimy 1943 roku Armia Krajowa). Cele TAP deklarowały: "(1) kontynuowanie walki o niepodległość; (2) wypracowanie programu Rzeczypospolitej, który by zapewnił jej odrodzenie moralne i polityczne, gospodarcze i kulturalne; (3) moralne podtrzymanie społeczeństwa w czasie okupacji." Organizacja ta była organizacją oficerów zawodowych i ziemian, niewątpliwie miała profil narodowo-katolicki. Mjr. Jan Włodarkiewicz został jej komendantem, ppor. Witold Pilecki inspektorem organizacyjnym, ppłk Władysław Surmacki szefem sztabu. TAP sięgała poza Warszawę, do Siedlec, Lublina, Radomia i Krakowa. W 1940 roku liczyła prawdopodobnie ok. 8000 zaprzysiężonych członków, miała w posiadaniu kilkanaście karabinów maszynowych, kilka rusznic przeciwpancernych i 4000 karabinów. Po początkowych konfliktach z SZP (osobiście gen. Roweckiego z mjr. Włodarkiewiczem - Rowecki w raporcie do gen. Sosnkowskiego określił w listopadzie 1940 ideologię organizacji jako "faszyzm katolicki"), w jesieni 1941 Włodarkiewicz podporządkował TAP Związkowi Walki Zbrojnej (ZWZ). Został nawet pierwszym dowódcą "Wachlarza" - oddziałów ZWZ na kresach wschodnich, przygotowywanych na wypadek wojny niemiecko- sowieckiej.

Sprawy te zresztą nie dotyczyły już konspiratora ppor. Witolda Pileckiego. Od nocy 21/22 września 1940 roku Witold Pilecki był więźniem nr 4859 w Konzentrazionlager Auschwitz. Poszedł do Oświęcimia świadomie i dobrowolnie, z konkretnym celem.


* * *
W 1940 roku Niemcy aresztowali wielu żołnierzy TAP. Liczni z nich znaleźli się w KL Auschwitz od samego początku jego istnienia. W obozie uwięzionych było m. in. dwóch członków ścisłego kierownictwa TAP, ppłk. Władysław Surmacki i dr Władysław Dering, szef służby zdrowia TAP.

W roku 1940 "Auschwitz" nie budził jeszcze takiej grozy, jak już niedługo później. Niewielu ludzi w Polsce miało wyobrażenie o warunkach tam panujących, nie było żadnych potwierdzonych informacji; Auschwitz uchodził nie za obóz eksterminacyjny, a raczej za surowy ośrodek internowania.

Pilecki zgłosił Włodarkiewiczowi projekt swojego dobrowolnego pójścia do KL Auschwitz dla przesyłania raportów o sytuacji oraz stworzenia tam zakonspirowanej organizacji oporu wśród więźniów. Nie do końca wyjaśnione są okoliczności podjęcia tej decyzji przez Pileckiego. Pilecki był w pewnym konflikcie z Włodarkiewiczem na tle ambicji tego ostatniego i jego oporów wobec ZWZ. Włodarkiewicz wahał się z wyrażeniem zgody na propozycję Pileckiego. Płk. Tadeusz Pełczyński, szef wywiadu ZWZ, został powiadomiony o propozycji Pileckiego. W listopadzie 1941, po wcieleniu TAP do ZWZ, ppor. Witold Pilecki, wówczas już więzień KL Auschwitz, został awansowany przez gen. "Grota"-Roweckiego do rangi porucznika, chociaż nie było praktykowane awansowanie uwięzionych żołnierzy. Sam Pilecki zeznał przed komunistycznym sądem wojskowym w 1948 roku, iż poszedł do Oświęcimia z rozkazu gen. "Grota," przekazanego mu przez Włodarkiewicza. Jest również oczywiste, że Pilecki nie zdawał sobie w pełni sprawy z tego, gdzie dobrowolnie idzie.

Pilecki został zaopatrzony w fałszywe dokumenty na nazwisko Tomasza Serafińskiego z Krakowa, rzekomo zmarłego w Warszawie podczas działań wojennych w 1939 roku (później okazało, że Serafiński żył nadal).

19 września 1940 roku hitlerowcy urządzili na Żoliborzu, Grochowie i Mokotowie wielką łapankę. Pilecki przebywał wówczas w mieszkaniu Eleonory Ostrowskiej w Alei Wojska Polskiego na Żoliborzu. Niemcy, szukając mężczyzn, dosyć pobieżnie przeglądali mieszkania, i to nie wszystkie. Pilecki, mimo, iż mógł się ukryć, sam wyszedł do żołnierza niemieckiego stojącego w drzwiach mieszkania. Wychodząc z żołnierzem szepnął Ostrowskiej: "Zamelduj gdzie trzeba, że rozkaz wykonałem." Nie próbował ucieczki możliwej na ulicy.

Podczas tej łapanki, Niemcy zatrzymali 2000 mężczyzn. W ujeżdżalni dawnego pułku szwoleżerów przez dwa dni kopano ich leżących i katowano bykowcami. W dwa dni później przewieziono ich do KL Auschwitz. Był to dopiero drugi wielki transport więźniów z Warszawy. W tym samym transporcie wywieziono do Auschwitz Władysława Bartoszewskiego. O nocy 21/22 września 1940 roku Pilecki napisał w raporcie napisanym po ucieczce z obozu w 1943 roku:

"Około 10 wieczór pociąg się zatrzymał w jakimś miejscu i dalej już nie ruszył. Słychać było krzyki, wrzaski - otwieranie wagonów, ujadanie psów. (...) Oślepieni reflektorami, pchani, bici, kopani, szczuci psami, raptownie znaleźliśmy się w warunkach, w jakich wątpię, by ktoś z nas był kiedykolwiek. (...) Pędzono nas przed siebie, ku większej ilości skupionych świateł. W drodze kazano jednemu z nas biec do słupa w bok od drogi i zaraz w ślad za nim puszczono serię z p-ma. Zabito. Wyciągnięto z szeregu 10 przygodnych kolegów i zastrzelono w marszu z pistoletów na skutek odpowiedzialności solidarnej za "ucieczkę," którą zaaranżowali sami SS-mani. Wszystkich jedenastu ciągnięto na rzemieniach uwiązanych do jednej nogi. Drażniono krwawymi trupami psy i szczuto je na nich. Robiono to pod akompaniament śmiechu i kpin. Zbliżaliśmy się do bramy umieszczonej w ogrodzeniu z drutów, na której widniał napis: 'Arbeit macht frei.' Później dopiero nauczyliśmy się go dobrze rozumieć." (...)

W ciągu paru dni czułem się oszołomiony i jakby przerzucony na inną planetę. Wpędzenie nas w nocy kolbami esesmanów za druty, na teren oświetlony reflektorami - przebiegamy przez niesamowicie roześmianych, wrzeszczących "capów," porządkujących szeregi nasze drągami, mających zielone i czerwone łatki w miejscach, gdzie wiesza się ordery, wśród dzikich chichotów i żartów dobijających chorych i słabych lub tego, kto miał nieostrożność powiedzieć, że był sędzią lub jest księdzem - zrobiło na mnie wrażenie, że zamknięto nas w zakładzie dla obłąkanych. (...)

Tu oddaliśmy wszystko w wielkie worki, do których odpowiednie przywiązano numery. Tu ostrzyżono nam włosy na głowie i na ciele, pokropiono trochę prawie zimną wodą. Tu wybito u mnie pierwsze dwa zęby za to, że numer ewidencyjny na tabliczce napisany niosłem w ręku, a nie w zębach. Dostałem w szczękę ciężkim drągiem. Wyplułem dwa zęby. Pociekło trochę krwi.

[Lagerfuehrer Karl Fritz:] 'Popatrzcie, to jest krematorium. Wszyscy pójdziecie do krematorium, 3 tysiące stopni ciepła. I ciągnął dalej, że jest to jedyna droga na wolność przez komin.' (.) Dobre widoki dla nas: przez komin. Pobledliśmy, drżałem. Bałem się." (...)

Witold Pilecki - "Tomasz Serafiński" otrzymał numer obozowy 4859. Pracował w obozie oświęcimskim w różnych komandach: był sprzątającym, pielęgniarzem (dzięki dr Deringowi), stolarzem, rzeźbiarzem, grabarzem, paczkarzem, piekarzem. Chorował kilkakrotnie, przetrzymał, dzięki dr Deringowi, zapalenie płuc.

Napisał potem:

"Obóz, warunki przeżycia były tym, co wyraźnie klasyfikowało charaktery - wartości indywidualne; jedni staczali się, stając się coraz większymi draniami bez skrupułów, inni za to jakby dla przeciwwagi podnosili się ciągle moralnie, silnie rzeźbiąc w charakterach własnych jak w kryształach. Zdarzały się ciągle niespodzianki, jak załamania tych, którzy się silnymi wydawali, tak również nagłe odrodzenie się moralne indywidualności słabych."

Pilecki nie załamał się.

"Pisałem w listach do rodziny (...), by mnie nie starano się z lagru wykupić, co mogłoby się zdarzyć, gdyż nie miałem żadnej sprawy, a hazardowała mnie gra i oczekiwana w przyszłości rozgrywka na miejscu. (...) znalazłem w sobie radość wynikającą ze świadomości, że chcę walczyć."

Witold Pilecki poszedł dobrowolnie do Auschwitz głównie po to, żeby założyć organizację oporu. Szczegóły planu zmieniły się w rzeczywistości obozu zagłady, ale później Pilecki określił swoje założenia następująco:

· podtrzymanie na duchu kolegów przez dostarczanie i rozpowszechnianie wiadomości z zewnątrz:

· zorganizowanie w miarę możliwości dożywiania i rozdzielania odzieży wśród zorganizowanych;

· przekazywanie wiadomości na zewnątrz oraz jako uwieńczenie wszystkiego;

· przygotowanie oddziałów własnych do opanowania zrzucenia tu broni lub siły żywej (desantu).

Pilecki w ciągu kilku tygodni zorganizował zalążki konspiracji obozowej. Posłużył się modelem głęboko utajnionych "piątek," które miały bardzo ograniczone kontakty jedna z drugą. Bazą było pięć górnych piątek, niezależnych i nic o sobie nie wiedzących, które rozwijały się w dolne piątki. Pierwsza górna piątka powstała w jesieni 1940, druga dopiero w marcu 1941 w stolarni obozowej. Do pierwszej piątki należeli: płk. Wladysław Surmacki (nr 2759), kpt. dr. Władysław Dering (nr 1723), rtm. Jerzy de Virion (3507), Eugeniusz Obojski (nr 194) i Alfred Stossel (nr 435). Ta piątka została zaprzysiężona przez Witolda Pileckiego. Organizacja przyjęła nazwę "Związek Organizacji Wojskowych" (ZOW) Z biegiem czasu organizacja rozrosła się do wielu komórek i komandów obozu. Należeli do niej m. in. narciarz Bronisław Czech (nr 349) i artysta rzeźbiarz prof. Xawery Dunikowski (nr 774). Objęła nawet kilku więźniów funkcyjnych. Szpital obozowy, jaki był, stał się ważną enklawą konspiracji. Zorganizowano pierwszy kontakt z ludnością cywilną poza obozem, który wykorzystano dla przerzutu lekarstw do obozu. Konspiracja miała własny sąd, wydawała wyroki śmierci na kapusiów, które wykonywano przy pomocy wszy zakażonych tyfusem, albo zamieniając kartoteki więźniów z wyrokami śmierci od SS (spenetrowano również tzw. "Aufnahmenkommando" Oddziału Politycznego).

Inicjatywa ruchu oporu Pileckiego była pierwsza, ale później nie jedyna. Każde prawie środowisko próbowało zorganizować się. Powstały grupy oporu PPS pod kierunkiem Stanisława Dubois (nr. 3904), ZWZ płk. Kazimierza Rawicza (nr 9319), prawicowej ONR Jana Mosdorfa (nr 8230). Celem Pileckiego było połączenie wszystkich grup konspiracyjnych i przygotowanie powstania w obozie. Do ZOW Pileckiego przystąpiło wkrótce kilku socjalistów i członków ZWZ. Płk Rawicz objął zwierzchnictwo wojskowe nad połączonymi grupami konspiracyjnymi i symbolicznie-formalnie podporządkował je Komendantowi ZWZ. Po przeniesieniu Rawicza do Mauthausen, przywództwo wojskowe objął płk Juliusz Gilewicz (nr 31033; zginął zadenuncjowany w 1943 roku, już po ucieczce Pileckiego). Utworzono "komitet polityczny" z przedstawicieli lewicy (m. in. Stanisław Dubois) i prawicy (m. in. Jan Mosdorf). Wciągnięto do konspiracji grupę więźniów Czechów. Nawet w tej konspiracji, w samym jądrze piekła, nie obyło się bez tarć, głównie ambicjonalnych.

Oczywiście siły były minimalne wobec hitlerowskiej machiny zbrodni. Ale siła konspiracji tkwiła w jej znaczeniu psychologicznym i moralnym. Ofiary były ogromne. Napisał potem Pilecki:

"Wielki młyn lagru wyrzucał wciąż trupy. Wielu kolegów ginęło, których stale trzeba było zastępować innymi. Wciąż trzeba było wszystko wiązać. (...) W wysiłku pracy codziennej walczyliśmy o to, by jak najmniej oddać do komina istnień polskich, a dzień czasami wydawał się rokiem."

Kiedy z końcem 1941 roku Niemcy rozpoczęli wielką rozbudowę Birkenau (Auschwitz II) i podjęli masową eksterminację Żydów, konspiracja obozowa objęła po części ten nowy obóz. Chodziło głównie o zebranie wiarygodnych informacji o eksterminacji Żydów i przesłanie ich do Warszawy. Okazało się, że płk Jan Karcz, po przetrzymaniu 9 dni okrutnego przesłuchania w bunkrze bloku 11, został przeniesiony do Birkenau. Karcz stworzył tam piątki ZOW, głównie z więźniów przeniesionych z Auschwitz I. Nie ma informacji czy wciągnięto do konspiracji jakichś Żydów, którzy nie ulegli natychmiastowemu zagazowaniu. Zbierano informacje, rozdawano nieco żywności i lekarstw. Z wiosną 1942 przywieziono do Auschwitz pierwsze więźniarki, które osadzono w Birkenau. Z czasem kilkanaście kobiet weszło do konspiracji obozowej. Próbowano ratować młode dziewczęta- więźniarki.

Według Józefa Garlińskiego, wiosną 1942 roku w Auschwitz było około 1000 wtajemniczonych i zaprzysiężonych członków ZOW. Dokładne liczby są nie do odtworzenia. Ideą Pileckiego było opanowanie zbrojne obozu, gdyby zaatakowano go z zewnątrz, zrzucono tam broń i desant lub nawet tylko dokonano ciężkiego nalotu bombowego. Pilecki podzielił Auschwitz I na cztery bataliony; każdy blok miał być szkieletowym plutonem. Wyznaczono nawet dowódców. Pilecki do końca wierzył, że więźniowie byli zdolni do opanowania obozu. Rozgoryczony, najwyraźniej rozmijający się z realiami, napisał później:

Tragedią naszą było nie to, żeśmy - jak myślała Warszawa - byli kościotrupami, lecz przeciwnie, że jakkolwiek byliśmy silni i lokalnie bieg wypadków mieliśmy w swoim ręku, ze względu jednak na ogólną sytuację - społeczeństwo, represje - ręce mieliśmy związane i z oddali musieliśmy uchodzić za bezradnych. Potrzebny był nam rozkaz.

Informacje z obozu przesyłano różnymi kanałami. Pilecki nawiązał kontakty z komandem "mierników," którzy wychodzili poza obóz dla prac mierniczych, wynosząc przy tym meldunki. Wciągnął w konspiracje, więźnia woźnicę W szpitalu obozowym pod podłogą gabinetu głównego lekarza, dr Dering zainstalował odbiornik radiowy. Zdarzały się, chociaż bardzo rzadko, zwolnienia więźniów z obozu. Pierwszy meldunek dotarł tak do Warszawy w listopadzie 1940 i w marcu 1941 został przekazany do Londynu przez kuriera komendanta ZWZ gen. "Grota." W 1942 roku kilku uciekinierów przekazało meldunki ZOW do Komendanta ZWZ.

Na początku 1943 Pilecki zaczął myśleć o ucieczce z obozu. Były ku temu trzy powody. Po pierwsze, Pilecki zdał sobie sprawę, że "Warszawa" nie ma zamiaru zorganizowania uderzenia na obóz - postanowił więc interweniować osobiście. Po drugie, docierały do niego informacje o zaciskającej się wokół ZOW i niego samego pętli niemieckiej. Z końcem 1942 i początkiem 1943 roku ZOW poniósł duże straty. Niemcy stracili wielu konspiratorów, którzy tkwili w ZOW niemal od początku. Tak zginęli np. Alfred Stossel z pierwszej górnej piątki i płk Jan Karcz, kierujący ZOW w Birkenau. Po trzecie, Niemcy rozpoczęli akcję przerzucania więźniów z niskimi numerami do innych obozów. Pileckiemu udało się raz wyreklamować z takiego transportu.

Z kilku koncepcji ucieczki, Pilecki zdecydował się na ucieczkę przez komando wypiekające chleb w piekarni poza obozem. Od rożnych członków ZOW Pilecki, Jan Redzej i Edward Ciesielski otrzymali z magazynu odzieży cywilne ubrania, przybory do golenia, 400 dolarów, klucz do drzwi piekarni, środek nasenny, preparat mylący psy i cyjanek potasu. Każdy z nich wiedział zbyt dużo, żeby mogli ryzykować dostanie się żywymi w ręce Niemców. Podstępem, przez szpital, zostali przyjęci do komanda piekarzy.

Uciekli w noc niedzieli wielkanocnej 26/27 kwietnia 1943. Pracując na nocną zmianę w piekarni, zostali w niej zamknięci przez strażnika niemieckiego, uśpili innego strażnika wewnątrz, przecięli kabel telefoniczny, otworzyli drzwi i wyszli na wolność. W siąpiącym deszczu torem kolejowym doszli do Soły, a potem do Wisły przez którą przeprawili się znalezioną szczęśliwie łódką. Ksiądz na plebanii w Alwerni nakarmił ich i dał im przewodnika. Przez kilka wsi, Tyniec, okolice Wieliczki, Puszczę Niepołomicką dotarli do Bochni, a stamtąd do Wiśnicza, gdzie Pilecki odszukał prawdziwego Tomasza Serafińskiego. Ten ułatwił mu kontakt z komórkami AK, które zresztą potraktowały uciekinierów bardzo podejrzliwie. Do podejrzeń przyczyniły się zresztą namowy Pileckiego żeby zaatakować obóz w Oświęcimiu.

25 sierpnia 1943 roku Pilecki, już w Warszawie, nawiązał w końcu kontakt z oficerem KG AK, dr Henrykiem Gnoińskim, który zajmował się sprawami kacetu w Auschwitz. Gen. Stefan "Grot"- Rowecki był już od dwóch nieomal miesięcy w rękach niemieckich. Pilecki apelował o atak na Oświęcim, który jednak uznano za niewykonalny siłami AK. Napisał szczegółowy raport o obozie, tzw. Raport "Witolda," który został przekazany do Londynu. Rząd polski w Londynie bezskutecznie apelował zresztą wcześniej do Brytyjczyków o bombardowania obozu. Istniał też plan ataku na obóz i otwarcia go na pół godziny, gdyby Niemcy zaczęli masowo mordować więźniów z Auschwitz I. W pobliże obozu wysłano dwóch cichociemnych. Jeden z nich, ppor. Stefan Jasieński, wysłany prze KG AK w lipcu 1944, ranny wpadł w ręce niemieckie i zginął w obozie.

Podziemie Pileckiego w Auschwitz nie spełniło zasadniczego zadania, dla którego "Witold" go stworzył. Nie doszło do walki o obóz. Pilecki w Warszawie zrozumiał niewykonalność tego w istniejących warunkach. Lojalnie przekazał tę informację konspiracyjnym kanałem do kpt. Stanisława Kazuby w obozie. W Warszawie skontaktował się z rodzinami kilkunastu więźniów i uzyskał dla nich zapomogi z funduszów AK. Pomagał im też w życiowych sprawach.

* * *

W Warszawie Pilecki otrzymał konspiracyjny przydział do Oddziału III Kedywu KG AK. Wyczerpany obozem, pełnił funkcje administracyjne. Otrzymał awans na rotmistrza (w kawalerii odpowiednik stopnia kapitana). Z wiosną 1944 podjął konspirację w konspiracji. Zaczął pracować nad tworzeniem tajnej, kadrowej organizacji "NIE," przygotowywanej w przewidywaniu nadchodzącej okupacji sowieckiej Polski. Organizacją NIE dowodził płk Emil Fieldorf "Nil," poprzednio dowódca Kedywu KG AK. Pilecki, pracujący nad przygotowaniem wywiadu, podlegał Stefanowi Miłkowskiemu "Jeżowi."

1 sierpnia 1944 wybuchło Powstanie Warszawskie. Pilecki, mimo, że oficerowie NIE mieli być wyłączeni z walk, Pilecki wstąpił do batalionu "Chrobry II" w Śródmieściu. W 1 kompanii walczył najpierw jako szeregowy, potem ujawnił swój stopień oficerski. Pod koniec Powstania dowodził 2 kompanią w rejonie ulic Towarowej i Pańskiej. W Powstaniu zetknął się ze swoim współucikienierem z Auschwitz, Edwardem Ciesielskim; trzeci uciekinier, kpt. Jan Redzej, zginął w Powstaniu. W oddziale poznał ppor. Bolesławem Niewiarowskim "Lekiem." Losy ich splotły się w rok później. Przed kapitulacją Powstania, Pilecki ukrył kilkanaście sztuk broni w mieszkaniu matki "Leka." 5 października 1944 znalazł się ponownie w rękach niemieckich, tym razem jako oficer Armii Krajowej z prawami jenieckimi.

W obozie jenieckim w Murnau był małomówny, usiłował dokumentować życie jeńców. Miał głębokie poczucie służby i czuł się związany przysięgą wojskową jako oficer NIE. Po wyzwoleniu obozu, 8 maja 1945 roku stanął w Murnau do raportu u gen. Tadeusza Pełczyńskiego "Grzegorza." Płk. Kazimierz Iranek-Osmecki polecił mu czekać na dalsze dyspozycje. W czerwcu, w Murnau rtm. Pilecki zgłosił chęć wstąpienia do II Korpusu gen. Andersa we Włoszech z życzeniem powrotu do kraju.

11 lipca 1945 roku rtm. Witold Pilecki został przyjęty do II Korpusu. Od płk. "Hańczy," szefa komórki na Kraj Oddziału II (wywiadu) Polskich Sił Zbrojnych, otrzymał polecenie zorganizowanie grupy, która przewiozłaby do Polski większe sumy pieniędzy. Pilecki ściągnął z Murnau do San Giorgio we Włoszech Marię Szelągowską, z którą współpracował wcześniej w Polsce. Spotkał też por. Niewiarowskiego "Leka," towarzysza broni z Powstania Warszawskiego. Spisywał wspomnienia oświęcimskie, które potem przechowywano w Studium Polski Podziemnej w Londynie. Po śmierci płk. "Hańczy" odwołano przerzut pieniędzy, a Pilecki zaczął podlegać płk. Kijakowi. 5 i 11 września odbył dwie rozmowy z gen. Andersem, który zatwierdził jego powrót do kraju. Zadanie Pileckiego zbierania informacji o sytuacji w kraju zostało sformułowane ogólnikowo, zakres pozostawiono jego możliwościom i decyzjom. Z końcem października 1945, przez Bremę, Pragę, Pilzno i Dziedzice, Pilecki, Szelągowska i Niewiarowski powrócili do Polski. Pilecki wrócił jako Roman Jezierski i otrzymał w Dziedzicach dokumenty repatriacyjne. Po wizycie w Krakowie, dotarł 8 grudnia 1945 do Warszawy. Rozpoczął ostatnie półtora roku swojej pracy konspiracyjnej, tym razem pod okupacją komunistyczną - w rzeczywistości sowiecką.

* * *

Nie miejsce tutaj na bardziej szczegółowy opis sytuacji w Polsce w tamtym okresie. W kraju szalał terror komunistyczny UB i "ludowego" wojska w oparciu o NKWD i Armię Czerwoną, skierowany przeciwko dawnemu podziemiu antyniemieckiemu i całemu ruchowi niepodległościowemu, Armii Krajowej w szczególności. Łamano krwawo wszelkie swobody obywatelskie oraz niepodległościowe aspiracje Polaków. Lasy były pełne zdezorientowanych oddziałów partyzanckich. Najpierw Armia Krajowa, a potem NIE (które nie rozwinęło swojej działalności; nierozpoznany gen. Fieldorf został w lutym 1945 aresztowany przez NKWD i zesłany na Ural) i Delegatura Sił Zbrojnych zostały rozwiązanie, a w ich miejsce powstała obywatelska w swoim założeniu organizacja "Wolność i Niepodległość" (WiN).

Dla bezkompromisowego i wiernego przysiędze NIE (z wiosny 1944) Witolda Pileckiego pozostała jedynie walka. Po przybyciu z Włoch napisał:

"Po Powstaniu ja też znalazłem się po tamtej stronie a rozumiałem dobrze, że obowiązkiem moim jest być tu w Kraju (jakkolwiek mnie tam było lepiej), gdyż wynikało to z obowiązków nowej pracy i (nowej) nowo złożonej przysięgi (na nową epopeję)."

Dawna siatka NIE nie istniała, infrastruktura Akowska były zniszczona albo zerwana, WiN dążył do przejęcia kontroli nad oddziałami leśnymi i do umożliwienia powrotu tysiącom dawnych żołnierzy podziemia do w miarę normalnego życia w warunkach nowej okupacji.

Witold Pilecki zaczął tworzyć swoją siatkę od początku. Jednym z pierwszych jego współkonspiratorów był Makary Sieradzki, towarzysz broni jeszcze z 1939 roku z TAP. "Witold" mieszkał w różnych miejscach w Warszawie, a od lutego 1946 przy ul. Skrzetuskiego 20 m. 1, u Eleonory Ostrowskiej. Pracował jako magazynier w firmie budowlanej i wraz z Szelągowską prowadził wytwórnie wód kwiatowych, projektując etykietki na flakoniki. Spotkał się z kilkoma dawnymi współwięźniami oświęcimskimi, był nawet raz w 1946 roku w dawnym obozie Auschwitz. Przygotowywał książkę o Oświęcimiu, gromadził materiały. Wiele z nich przepadło, co najmniej jedna kopia jego raportu wpadła potem w ręce bezpieki. Zdołał skupić wokół siebie kilku współpracowników, Makarego Sieradzkiego, Tadeusza Płużańskiego, Tadeusza Szturm de Sztrema (socjalistę), Marię Szelągowską, Witolda Różyckiego (pracownika Ministerstwa Żeglugi i Handlu Zagranicznego). Różycki przekazał Pileckiemu tekst umowy handlowej z ZSRR i wewnętrzny serwis informacyjny. Płużański wyjechał nawet na krótko do Włoch, do II Korpusu, ale wkrótce powrócił do Polski. Niewiarowski "Lek" przekazywał pewne informacje przez kurierów i później wyjechał z kraju.

Informacje o konspiracji grupy "Witolda" pochodzą prawie wyłącznie z materiałów UB i sądu, mogą więc być po części sfabrykowane. W każdym razie instrukcja sygnowaną w imieniu gen. Andersa formułowała zadania tak (fragment):

"Zadaniem sieci obserwacyjno-informacyjnej jest obserwacja i badanie stosunków na terenie Kraju, w szczególności w odniesieniu do postanowień i pociągnięć tymczasowej administracji warszawskiej, ich wpływu na życie wewnętrzne Polski; szczególnie ważnym jest zbieranie dowodów demaskujących dążenia do zupełnej sowietyzacji Polski; badanie nastrojów w społeczeństwie, warunków życia, palących potrzeb politycznych, gospodarczych i społecznych, nastrojów wewnątrz armii Żymierskiego, ogólnej sytuacji wojskowej okupanta; ważniejsze sprawy personalne dotyczące wybitniejszych osób ze sfer reżimu warszawskiego, okupantów sowieckich oraz działaczy politycznych i społecznych. Przekazywanie drogą, według indywidualnej oceny warunków miejscowych najodpowiedniejszą, informacji oraz wskazówek otrzymanych od swoich komórek nadrzędnych; w szczególności chodzi o to, by możliwie szeroko docierały prawdziwe wiadomości o położeniu ogólnym politycznym, rozwoju spraw polskich na terenie międzynarodowym, o działalności wojska na obczyźnie, organizacji polskiego wychodźstwa i jego działalności, o działalności legalnego Rządu RP i jego wskazaniach. (...)"

We wrześniu 1946, kurierka II Korpusu, kpt. Jadwiga Mierzejewska "Danuta," przekazała Pileckiemu instrukcję dotyczącą "rozładowania lasu," tj. rozwiązania oddziałów leśnych, legalizacji i przerzucenia szczególnie narażonych ludzi na Zachód. Miała zmontować nowe drogi przerzutowe i przywiozła sugestię, aby sam Pilecki opuścił Polskę, czemu on stanowczo odmówił. Skontaktowała się z kpt. Ryszardem Jamonttem-Krzywickim "Szymonem," byłym adiutantem trzech komendantów polskiego podziemia, generałów Michała Tokarzewskiego, Stefana Roweckiego i Tadeusza Komorowskiego. Poleciła mu utrzymywać kontakt z rtm. Pileckim. Po pewnym czasie opuściła Polskę.

Instrukcja likwidacji podziemia nakazywała zaprzestanie akcji zbrojnej i sabotażowej, zlikwidowanie organizacji podziemnych i skupienie się na akcji propagandowej.

"Wobec zupełnej niemożności podjęcia obecnie walki orężnej, wobec nikłych szans skutecznej walki politycznej, największy wysiłek należy włożyć w pracę nad obroną życia i ducha narodowego przed sowietyzacją (...)"

"Witold," chociaż był zwolennikiem radykalnych działań zbrojnych. poprzez swoje kontakty przekazał tę instrukcję do oddziałów leśnych w Białostockiem, Borach Tucholskich i na Kielecczyźnie.

Pilecki wciągnął do współpracy kpt. Wacława Alchimowicza z Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego (później potajemnie straconego przez UB). Rzekome plany "Witolda" zamachów na prominentów MBP i UB, płk. Józefa Czaplickiego, płk. Józefa Różańskiego i płk. Lunę Brystigierową, były realne, czy były prowokacją UB podsuniętą poprzez agenta Kuchcińskiego.

W kwietniu 1947 Pilecki otrzymał nową instrukcję zbierania i przekazywania materiałów dowodowych o aresztowaniach, więzieniu i wywózce do Rosji, żołnierzy podziemia i żołnierzy II Korpusu, który powrócili byli do kraju. Kurier, który przywiózł tę instrukcję, Stanisław Kuczyński, został wkrótce aresztowany. Pilecki rozważał nawet wówczas ujawnienie się. Tadeusz Płużański nawiązał krótki, bezskuteczny kontakt z Kazimierzem Rusinkiem, dawnym swoim współwięźniem ze Stutthoffu, obecnie sekretarzem generalnym reżimowego Zrzeszenia Związków Zawodowych.

* * *


Pętla wokół Witolda Pileckiego zacisnęła się ostatecznie, prawdopodobnie wskutek inwiligacji Kuczyńskiego przed jego aresztowaniem. 8 maja 1947 (według danych UB, 5 maja) Witold Pilecki został aresztowany w Warszawie. Wraz z Pileckim wpadło około 100 adresów, a później legendarna "skrytka Witolda." UB aresztowało natychmiast 23 osoby, z których siedem zwolniono. Podążając tropem Kuczyńskiego, UB rozbiło kilka punktów przerzutowych w Szczecinie aresztując kilkanaście innych osób.

14 maja 1947 w X Pawilonie więzienia mokotowskiego, Pilecki napisał wiersz (sic!) Dla Pana Pułkownika Różańskiego, który kończył się tak:

Dlatego więc piszę niniejszą petycję,
By sumą kar wszystkich - mnie tylko karano,
Bo choćby mi przyszło postradać me życie -
Tak wolę - niż żyć, a mieć w sercu ranę.

W początkowej fazie śledztwa utartym zwyczajem wielu konspiratorów, Pilecki usiłował prowadzić grę ze śledczymi. Próbował ratować innych ludzi. Wydał skrytkę ze swoimi papierami w mieszkaniu Eleonory Ostrowkiej przy ul. Skrzetuskiego. Napisał list do Różańskiego, bagatelizujący działalność innych. Przeszedł niezwykle ciężkie śledztwo. Został wyjątkowo storturowany przez kilku śledczych, w tym sadystę Eugeniusza Chimczaka (w procesie Adama Humera i innych w 1996 roku Chimczak został skazany na 8 lat więzienia). Zachowały się relacje kilku współwięźniów, według których Pilecki miał zdarte paznokcie, nie mógł utrzymać prosto głowy, słaniał się chodząc. Nie załamał się, nie wydał innych, zachował do końca żołnierski honor.

3 marca 1948 rozpoczął się przed sądem wojskowym proces grupy Witolda": Witolda Pileckiego, Marii Szelągowskiej, Tadeusza Płużańskiego, Ryszarda Jamontta-Krzywickiego, Maksymiliana Kauckiego, Witolda Różyckiego, Makarego Sieradzkiego i Jerzego Nowakowskiego. Witold Pilecki nie przyznał się do współpracy z wywiadem obcego mocarstwa, ani do żadnych planów zamachów, nie potępił swoich dowódców z II Korpusu, choć być może mógł tak kupić swoje życie. Przyznał się do zbierania informacji o sytuacji w Polsce na rzecz II Korpusu i do zorganizowania trzech skrytek broni. Składowi sędziowskiemu przewodniczył ppłk. Jan Hryckowian, oskarżał prok. mjr Czesław Łapiński. Gorzką ironią był fakt, że kilka lat wcześniej obaj byli oficerami Armii Krajowej. Obrońcy byli symboliczni.

W ostatnim słowie przed sądem Witold Pilecki powiedział:

"Nie byłem rezydentem, a tylko polskim oficerem. Wykonywałem tylko rozkazy aż do chwili aresztowania mnie. Nie miałem przeświadczenia, że dopuszczam się szpiegostwa i przy ferowaniu wyroku proszę o wzięcie tego pod uwagę."

15 maja 1948 roku sąd skazał Witolda Pileckiego, Marię Szelągowską i Tadeusza Płużańskiego na karę śmierci, Makarego Sieradzkiego na dożywotnie więzienie, Różyckiego na 15 lat, Kauckiego na 12 lat, Jamontta-Krzywickiego na 8 lat i Jerzego Nowakowskiego na 5 lat więzienia. W uzasadnieniu wyroku nazwano Witolda Pileckiego "płatnym rezydentem wywiadu Andersa."

Po wysłuchaniu wyroku Pilecki zdołał szepnąć do Eleonory Ostrowskiej: "A więcej nikogo nie wzięli. Ja już żyć nie mogę, mnie wykończono. Bo Oświęcim to była igraszka." Do żony Marii szepnął: "I tak dobrze, że się tak stało."

Szelągowską i Płużańskiego ułaskawiono. Przeciwko ułaskawieniu Pileckiego wnosił skład sędziowski. Maria Pilecka napisała prośbę o łaskę do prezydenta Bolesława Bieruta. Sam Witold Pilecki napisał też do Bieruta pełen godności list do ułaskawienie. Bolesław Bierut nie skorzystał z prawa łaski.

Wyrok śmierci na rtm. Witoldzie Pileckim wykonano w starej kotłowni więzienia mokotowskiego wieczorem 25 maja 1948 strzałem w tył głowy. Istnieje relacja więźnia, ks. Jana Stępnia:

"Czekaliśmy w napięciu na ten moment. Gdy usłyszałem szept: 'już idą,' zbliżyłem się do okna razem z dwoma współwięźniami, którzy znali Witolda Pileckiego. Nie zapomnę tego widoku. Prowadzono dwóch skazanych. Pierwszy pojawił się Witold Pilecki. Miał usta zawiązane białą opaską. Prowadziło go pod ręce dwóch strażników. Ledwo dotykał stopami ziemi. I nie wiem czy był wtedy przytomny. Sprawiał wrażenie zupełnie omdlałego. A potem salwa."

Jak z setkami innych straconych, funkcjonariusz więzienny, prawdopodobnie Władysław Turczyński, wywiózł nocą furką zwłoki w juchtowym worku i gdzieś pogrzebał. Miejsce to dotąd pozostaje nieznane, być może na tzw. "Łączce," pod murem Cmentarza Komunalnego na Powązkach. Pozostało po obecnie po rtm. Pileckim kilka tablic pamiątkowych i symboliczny grób w Ostrowi Mazowieckiej.

W procesach odpryskowych od grupy Pileckiego skazano na śmierć przynajmniej sześć osób, z których tylko jedną ułaskawiono, oraz przynajmniej siedem osób na kary długotrwałego więzienia.

* * *

Nad sprawą Witolda Pileckiego ciąży "długi cień" Józefa Cyrankiewicza, więźnia KL Auschwitz, długoletniego premiera PRL. Józef Cyrankiewicz trafił do Auschwitz z więzienia na Montelupich w Krakowie 4 września 1942 (nr 62933). W obozie Cyrankiewicz współpracował z socjalistami oraz z komunistami niemieckimi i austriackimi, których podejrzewano o wsypy. 26 czerwca 1944, przed transportem do Buchenwaldu, Henryk Bartoszewicz, członek kierownictwa ZOW, wtajemniczył Cyrankiewicza w konspirację obozową ZOW. Wkrótce potem nowy więzień Auschwitz, inspektor katowicki AK, Wacław Stacherski, przekazał mylną informację jakoby Cyrankiewicz był przywódcą ZOW. Na podstawie tej informacji, latem 1944, komendant Okręgu Śląskiego AK, płk Zygmunt Janke "Walter" mianował konspiracyjnie Józefa Cyrankiewicza "Rota" dowódcą ZOW.

Tak rozpoczęła się legenda Cyrankiewicza-bojownika oświęcimskiego, rozdmuchana natychmiast po wojnie. Po wojnie Cyrankiewicz odszukał prawdziwego Tomasza Serafińskiego i dowiedział się od niego o roli Pileckiego w Auschwitz. Po powrocie samego Pileckiego miał mu pośrednio zaproponować ujawnienie się i milczenie w zamian za zapewnienie bytu materialnego. W meldunku nr. 6 z 4 września 1946, Pilecki wspomina "C." i to, iż ten spotkał się z Serafińskim i szukał materiałów do referatu "Oświęcim walczący." Maria Bielecka wspomina:

"Kiedy po powrocie do Polski [w 1946 r.] odwiedził mnie Witold Pilecki, powiedziałam mu, że straciłam okazję do wysłuchania relacji o Oświęcimiu. Witold uśmiechnął się: 'Ten odczyt się nie odbył. Miał go wygłosić Cyrankiewicz. Kiedy dowiedziałem się o tym, napisałem do niego, że jestem w posiadaniu dokumentu dotyczącego jego pobytu w Oświęcimiu. I jeżeli on ośmieli się mówić o konspiracji w Oświęcimiu, to ja opublikuję posiadany dokument. Odczyt się nie odbył.' "

 Już w więzieniu mokotowskim Pilecki powiedział do współwięźnia, ks. Czajkowskiego: "Jeżeli Cyrankiewicz dowie się o moim [tu] pobycie - będę zgładzony." Cyrankiewicz odmówił prośbom oświęcimiaka Tadeusza Pietrzykowskiego i Ludmiły Serafińskiej o ratowanie życia Pileckiego. Od Października 1956 blokował wysiłki córki Pileckiego, Zofii, o rehabilitację ojca. Stan ten utrzymywał się jeszcze po śmierci Cyrankiewicza, do roku 1990.

* * *

Rehabilitacja rtm. Witolda Pileckiego przez Izbę Wojskową Sądu Najwyższego nastąpiła dopiero 1 października 1990 roku. W styczniu 1993 roku morderstwo sądowe na Witoldzie Pileckim posłużyło jako jeden z trzech przykładów w liście otwartym kombatantów i historyków "O sprawiedliwość i prawdę," domagającym się wymierzenia sprawiedliwości żyjącym jeszcze zbrodniarzom stalinowskim w Polsce.

Rotmistrz Witold Pilecki nie "wyszedł" przez komin krematorium w Auschwitz, nie zginął w Powstaniu Warszawskim. Zginął za wolną Polskę z rąk polskich komunistów, a zwłoki jego pogrzebano gdzieś na wysypisku śmieci. Tam prochy bohatera pozostają NN - nieznane i nierozpoznane.

Nasz Czas
 

WILNIANIE ZASŁUŻENI DLA LITWY, POLSKI, EUROPY I ŚWIATA

(1901 – 1948)
Wilnianin - najodważniejszy z odważnych
Witold Pilecki 1901 - 1948

Męstwa oraz poświęcenia w walce z okupantami, o ludzką godność i prawdę, którymi się wykazał Witold Pilecki w czasie walk z bolszewikami, a szczególnie w ciągu ostatnich dziewięciu lat swego życia, od początku II wojny światowej do Jego zamordowania w dniu 25 maja 1948 roku, mogłoby wystarczyć co najmniej na setki czy nawet tysiące osób. Mimo że brytyjski historyk Michael Foot zaliczył go do szóstki najodważniejszych ludzi w okupowanej Europie, jego zachowanie się, dowodzące, iż nie istnieją granice odwagi i poświęcenia, winduje go wyraźnie na miejsce pierwsze.

Po 60 latach od zakończenia II wojny światowej i 57 latach od Jego męczeńskiej śmierci, przed miesiącem, postać Witolda Pileckiego ponownie znalazła się w Wilnie i przemówiła poprzez swoje zdjęcia i liczne listy, słane w latach 1923 - 1931 do Kazimiery Daczówny, zamieszkałej w ówczesnych Nowych Święcianach (obecnie Švečioneliai). Ponad sto listów i kilkanaście zdjęć tego bohatera, dotychczas nieznanych światu, znalazły się w redakcji, stanowiąc dobrą okazję do przypomnienia współczesnym mieszkańcom Wilna i Ziemi Wileńskiej Jego imienia, praktycznie nieznanego, tym bardziej, iż jest to Wielki Syn Ziemi Wileńskiej, i że właśnie w Wilnie, Sukurczach pod Lidą, w Nowych Święcianach dojrzewała osobowość tego, który pierwszy dobrowolnie udał się do obozu zagłady Auschwitz oraz pierwszy przekazał światu raport (urywki publikujemy na str 16 - 18 ) o bestialstwach hitlerowców. Następnie po wojnie zmuszony również na sobie powtórnie odczuć nie mniej okrutne od hitlerowskich metody postępowania perelowskich oprawców.

..."Niemożliwie jest dziś dokładnie ustalić, w jakim zakresie wobec Pileckiego i pozostałych podejrzanych stosowano niedozwolone metody śledztwa. Wiadomo natomiast, że oficerowie śledczy w tej sprawie, tacy jak wymienieni już poprzednio Eugeniusz Chimczak i Stefan Alaborski, słynęli na Mokotowie z okrucieństwa"

Biorąc to pod uwagę, prawdziwa wydaje się relacja Zofii Pileckiej - Optułowicz, córki Witolda: "Dopiero po rozmowie z księdzem Czajkowskim, który widział ojca jako świadka na swoim kapturowym procesie, przestaliśmy wierzyć, że żyje.(...) Ksiądz Czajkowski opowiedział nam, że ojciec nie mógł podnosić głowy, miał połamane obojczyki, ręce zwisały mu bezładnie wzdłuż ciała. Ksiądz twierdził, że żyje dzięki ojcu, który nie chciał przeciw niemu świadczyć. Ponadto wdowa po nim - Maia Pilecka - zapamiętała, że w czasie pożegnania z mężem po zakończeniu procesu miał zerwane z pałców rąk paznokcie..." (Adam Cyra. Ochotnik do Auschwitz Witold Pilecki 1901 - 1948. Oświęcim 2000).

Ród Pileckich od pokoleń mieszkał na Litwie, rodzina matki Witolda, Ludwiki, pochodząca z Mohylewszczyzny, była zesłana po powstaniu styczniowym w okolice Pietrozawodzka, na krańcach rosyjskiego imperium. Dziad Witolda, Józef Pilecki, po tymże powstaniu spędził 7 lat na Syberii, zanim został wykupiony przez rodzinę. Polskie tradycje niepodległościowe były więc w rodzinie Witolda bardzo żywe.

Od 1910 roku Ludwika Pilecka z czworgiem dzieci zamieszkała w Wilnie. Tu Witold Pilecki chodził do szkół. Ukończył Szkolę Handlową. W 1914 wstąpił do tajnego skautingu-harcerstwa, zakazanego przez władze carskie.

W 1918 roku w momencie wycofywania się Niemców z Wileńszczyzny, Polacy zorganizowali się, aby zapobiec przejęciu władzy w Wilnie przez bolszewików. Witold wstąpił do oddziałów samoobrony, dowodzonych przez gen. Władysława Wejtkę. W 1919 roku służył w partyzanckim oddziale legendarnego zagończyka mjr. Jerzego Dąbrowskiego. W walkach odwrotowych z bolszewikami w lipcu 1920 roku dowodził pod Grodnem sekcją kompanii harcerskiej. Od 5 sierpnia 1920 roku służył znowu pod mjr. Dąbrowskim w 211. pułku ułanów [późniejszy 13. p.uł.] i z pułkiem tym walczył z bolszewikami pod Radzyminem w bitwie warszawskiej, zwycięsko zakończonej "cudem nad Wisłą". Odwagą i brawurą odznaczył się w tej wojnie kilkakrotnie, dwukrotnie został odznaczony Krzyżem Walecznych.

Po wojnie organizował wileńskie harcerstwo, w 1921 roku zdał maturę w Gimnazjum im. Joachima Lelewela w Wilnie. Był uzdolniony artystycznie, rysował, malował i pisał wiersze.

Przez kilka lat pełnił obowiązki sędzi śledczego w Wilnie. Od 1924 był wieloletnim sekretarzem Związku Kółek Rolniczych Ziemi Wileńskiej. Ostatnie lata przed wojną mieszkał i gospodarował w rodzinnych Sukurczach. Był to niestety ostatni szczęśliwy okres jego życia i spokojnej pracy na roli.

Po zakończeniu kampanii wrześniowej w roku 1940, za wiedzą przełożonych, dał się dobrowolnie zamknąć w obozie koncentracyjnym Auschwitz. Stworzył obozową konspirację, ruch oporu i samopomocy więźniów, na zewnątrz przesyłał meldunki wywiadowcze. 27 kwietnia 1943 roku uciekł, opracował szczegółowy raport, który przesłano do Londynu - pierwsze na świecie studium hitlerowskich lagrów i ośrodków zagłady. Po Powstaniu Warszawskim, ponownie trafił do hitlerowskiego obozu Murnau. W grudniu 1945 roku powrócił do kraju. W maju 1947 roku został aresztowany, był torturowany, przeżył farsę pokazowego sądu, który skazał go na karę śmierci. Prośby o łaskę, kierowane przez rodzinę do Bieruta i Cyrankiewicza (współwięźnia "Witolda" w Oświęcimiu) pozostały bez odpowiedzi. 25 maja 1948 roku został zamordowany na Mokotowie, jak w Katyniu - strzałem w tył głowy. Zwłok rodzinie nie wydano. Miejsce wiecznego spoczynku dotychczas nie jest znane. Rehabilitowany dopiero w roku 1990.

Listy kierowane do Kazimiery Daczówny zachowały się niemal cudem i dotarły do redakcji po ośmiu latach od śmierci tej, którą Witold Pilecki darzył serdeczną przyjaźnią. Stanowią one dziś jeszcze jeden interesujący a wymagający zbadania dokument historii Ziemi Wileńskiej, pisany ręką bohatera, który wraz z Raportem i innymi dokumentami stanowi swoisty testament dla obecnych pokoleń.

Wszystkim tym, którzy przyczynili się do zachowania listów, podzielili się wspomnieniami, odtwarzając bieg tamtych wydarzeń oraz sprzyjali, aby publikacje, poświęcone Witoldowi Pileckiemu, poprzez nasze łamy po raz pierwszy mogły się ukazać w prasie na Litwie, redakcja "NCz" wyraża serdeczną wdzięczność.

Ryszard Maciejkianiec.

Nasz Czas 17/2005 (666)

Nasz Czas
 

WILNIANIE ZASŁUŻENI DLA LITWY, POLSKI, EUROPY I ŚWIATA

(1901-1964)

Już w okresie dwudziestolecia należał do bardzo popularnych pisarzy. Jego powieści (oparte na własnych przeżyciach) Kochanek Wielkiej Niedźwiedzicy, Piąty etap i Bogom nocy równi cieszyły się wielką poczytnością o czym świadczą nie tylko liczne wydania krajowe ale również tłumaczenia. Piasecki okres 1939-1944 spędził na Kresach, a od 1946 znalazł się na emigracji - początkowo we Włoszech, następnie w Anglii. Przebywając na emigracji również pisał, jednak ponieważ należał do przeciwników PRL-u jego powieści mogły się ukazywać tylko w oficynach emigracyjnych, a od lat osiemdziesiątych również w drugim obiegu w kraju.

***

Nikt nie da nam zbawienia... to trzeci - ostatni - tom trylogii, której akcja rozgrywa się w środowisku mińskiego półświatka. Tom ten obejmuje okres wkroczenia wojsk bolszewickich do Mińska aż do wyzwolenia miasta przez oddziały polskie co nastąpiło 9 sierpnia 1919 roku. Jak pisał autor we wstępie do książki:                         

Bohater powieści, Aleksander Baran, to postać autentyczna. Pochodził z Wilna i takie miał nazwisko. Został rzeczywiście rozstrzelany latem 1919 roku w Mińsku na Komarówce. Meliny, złodzieje - są przeważnie autentyczni. Przygody w 50% rzeczywiste. Jest tam sporo fantazji, lecz nie ma nic z próżni. Wszystkio powstało z czegoś, co przeżyłem w więzieniach lub na wolności.

***

Upadek Wieży Babel. Prezentowany tom przedstawia autora Kochanka Wielkiej Niedźwiedzicy po raz pierwszy z innej, dotychczas nieznanej strony. Po raz pierwszy w książce zebrano pisane przez Sergiusza Piaseckiego krótkie formy literackie, utwory dotychczas nigdy nie publikowane (w formie książkowej), wydobyte z pisarskiego archiwum bądź rozproszone w trudno dostępnych czasopismach emigracyjnych. Znajduje się tutaj jeden tekst międzywojenny, ?bajeczka' Cegła, którego pomysł fabularny rozwinie autor po wojnie do rozmiarów powieści w 7 pigułkach Lucyfera. Mieszczą się tutaj utwory realistycznie ukazujące okupacyjną rzeczywistość z lat II wojny światowej na kresach wschodnich, jak Strzęp legendy czy Aniuta, a także w różny sposób przetwarzające doświadczenia emigracyjne, np. w opowiadaniach Kombinator, Niezłomni oraz Szczęście. Są tu też teksty o wyraźnej intencji satyrycznej i charakterze politycznym, jak np. groteska Wowa Pierwszy, Operacja ?Pokój' czy próba sceniczna Największy balon świata. Wybór otwiera Upadek Wieży Babel, fragment nie ukończonej, pisanej do ostatnich tygodni przed śmiercią trzeciej części cyklu powieściowego Wieża Babel, którego oba początkowe tomy (Człowiek przemieniony w wilka i Dla honoru Organizacji) ukazały się niedawno w Wydawnictwie LTW.

Nasz Czas
 

WILNIANIE ZASŁUŻENI DLA LITWY, POLSKI, EUROPY I ŚWIATA

(1894 - 1943). 70-lecie zorganizowanej służby onkologicznej w Wilnie i jej inicjator prof. Kazimierz Pelczar. Autor Krystyna Rotkiewicz

Autorka publikacji Krystyna Rotkiewicz jest lekarzem Instytutu Onkologii Uniwersytetu Wileńskiego. Niniejsza publikacja stanowi poszerzoną wersję referatu, wygłoszonego przez autorkę na IV Światowym Kongresie Polonii Medycznej, który miał miejsce w Warszawie 1 - 4 czerwca 2000 roku.

Pewnego mroźnego zimowego dnia, grupa wilnian wierząca w lepsze jutro ludzkości i możliwości owocniejszego leczenia i pielęgnowania chorych na jednym z pięter Wileńskiego Domu Starców otworzyła szpital na 10 łóżek, by leczyć i pielęgnować chorych na raka.

Założycielem szpitala i wieloletnim jego kierownikiem był prof. Kazimierz Pelczar (do dnia rozstrzelania go w Ponarach w 1943 r.)

Z ziarna rzuconego w urodzajną glebę Zarzecza 1 grudnia 1931 r., w 1934 r. - wyrósł Instytut, w którym leczono chorych na nowotwory, w 1945 r. - Republikański Onkologiczny Dyspanser,w 1957 r. - Litewski Instytut Onkologiczny (w 1979 r. jego klinika została przeniesiona do Santaryszek),w 1990 r. - Litewskie Centrum Onkologii,od 2002 r. 03.14 - Instytut Onkologii Uniwersytetu Wileńskiego.

Na 70 - lecie utworzenia Zakładu Badawczo - Leczniczego dla chorych na nowotwory Litewskie Towarzystwo do Walki z Rakiem, Litewskie Centrum Onkologii i Polskie Stowarzyszenie Medyczne na Litwie 20 września 2001 r. zorganizowało konferencję, której głównym akcentem było wspomnienie dzieła prof. K. Pelczara, jako twórcy onkologii wileńskiej, przedstawiono życiorys i dorobek naukowy profesora.

W konferencji uczestniczyli goście z Polski, licznie przybyła też rodzina profesora z Paryża i z Polski - córka Maria, syn Wojciech z żoną Izabelą, wnuk Kazimierz - Piotr i prawnuczkowie Basia i Szymon.

Wspomnienie mego dziadka profesora Kazimierza Pelczara powinno przynieść ducha pojednania, pokoju i szacunku wobec drugiego człowieka - powiedział artysta plastyk z Warszawy, wnuk profesora Kazimierz Piotr Pelczar.

Kim był profesor Kazimierz Pelczar

Profesor K. Pleczar - wychowanek wydziału lekarskiego Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie, profesor Uniwersytetu Batorego w Wilnie, dziekan Wydziału Medycznego, kierownik Katedry Patologii Ogólnej i Eksperymentalnej, utalentowany, głębokiej wiedzy naukowiec, niestrudzony eksperymentator i badacz, jeden z nielicznych onkologów w Europie, wychowawca kilkunastu pokoleń medycznej młodzieży i jej wielki przyjaciel, bardzo aktywny inicjator i organizator różnych odcinków służby zdrowia, lekarz z prawdziwego powołania i zamiłowania, o którym jego przyjaciele mówili z uwielbieniem i wdzięcznością.

Konrad Górski, profesor USB w l. 1934 - 1939, członek Polskiej Akademii Umiejętności, później Polskiej Akademii Nauk, jeden z biografów prof. K. Pelczara, pisze, że zgodnie z zasadą mówienia o zmarłych tylko dobrze, niektórzy mówią "wszelkie rzeczy dobrze", niezależnie od tego, czy są one prawidłowe czy w najlepszej intencji zmyślone. Jednak o profesorze K. Pelczarze - pisze prof. K. Górski - trzeba mówić słowami najlepszymi z możliwych, gdyż był to człowiek wszechstronnie wykształcony, promieniowała zeń inteligencja, erudycja, oczytanie, umysł o żywych zainteresowaniach humanistycznych i artystycznych, mądry, ruchliwy społecznik, ale przede wszystkim był człowiekiem niezwykłej dobroci, prawdy, o nieprzeciętnych walorach etycznych i bardzo głębokim morale humanista, wspaniały towarzysz chwil spędzonych w przyjacielskim gronie, o wysokiej kulturze obcowania z ludźmi, ujmujący niezwykłym osobistym urokiem.

Cała osobowość profesora była jak gdyby napełniona poczuciem misji, którą pełnił w Wilnie w latach 1930 - 1943.

Społeczeństwo Wilna z wielką wdzięcznością przyjmowało posługę profesora, ze łzą w oku wspominają go współcześni mu mieszkańcy Wilna, ze wzruszeniem mówią o profesorze Ci, co znali Go osobiście. A należy do nich między innymi emerytowany profesor Povilas Čibiras, żyjący do dzisiaj student profesora K. Pelczara.

Gdzie i jak się kształtowała osobowość prof. K. Pelczara

Profesor K. Pelczar urodził się 2 08 1894 r. w Truskawcu w obwodzie lwowskim, jako syn Zenona i Marii z Krasnodębskich w znanej polskiej rodzinie inteligenckiej, od wieków związanej z Krakowem, często wymieniany w encyklopediach. Żoną profesora była Janina ze Smosorów, bliska krewna znanego lekarza, pioniera polskiej balneologii, profesora i rektora Uniwersytetu Jagiellońskiego, prezydenta m. Krakowa Józefa Dietla.

Ojciec profesora, dr Zenon Pelczar, znany lekarz balneolog Drohobycza, właściciel sanatorium w Truskawcu, był autorem kilku publikacji, m.in. "Truskawiec jako zakład leczniczy", "1827 - 1927 Stulecie Truskawca" "Przewodnik po zdrojowiskach".

Dr Zenon Pelczar pobudził i rozwiązał w synu zainteresowanie do nauk medycznych i przyrodniczych, toteż po ukończeniu z odznaczeniem szkoły średniej w Drohobyczu, w 1912 r. Kazimierz Pelczar wstąpił na Wydział Lekarski Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie.

Po dwóch latach jednak studia zostały przerwane, gdyż po wybuchu I wojny światowej został powołany do armii austriackiej i wysłany na front, stąd 23 lutego 1915 r. dostał się do niewoli rosyjskiej. Pracował w katolickim szpitalu w Kijowie, w guberni samarskiej, walczył z tyfusem plamistym, był zastępcą głównego lekarza w obozie dla jeńców wojennych. W 1919 r. wstąpił do wojska polskiego we Wschodniej Rosji, gdzie był zastępcą głównego lekarza pociągu sanitarnego, pracując pod kierunkiem profesora Witolda Orłowskiego. Wracał przez Chiny, Japonię, i 1 lipca 1920 r. uczestniczył w bitwie pod Warszawą w armii generała Sikorskiego. Został wówczas odznaczony Krzyżem Walecznych.

W 1920 r. powrócił do ukochanego Krakowa i kontynuował naukę na UJ, i pomimo kilkuletniej przerwy, 24 I 1924 r. otrzymuje absolutorium, a 28 10 1925 studia zostały uwieńczone dyplomem ze stopniem doktora wszechnauk lekarskich.

Jego wybitne zdolności i zamiłowanie do pracy naukowej sprawiły, że zwrócił na siebie uwagę wybitnego profesora patologii ogólnej i eksperymentalnej Karola Kleckiego, więc już jako student został młodym asystentem w Zakładzie Patologii Ogólnej i Eksperymentalnej UY, a także prezesem "Bratniej pomocy medyków", współpracował przy zakładaniu drukarni i jadłodajni.

Po uzyskaniu dyplomu doktora wszechnauk lekarskich do roku 1930 pracował jako starszy asystent.

W okresie asystentury pogłębiał swe wiadomości, pracując badawczo w różnych zakładach naukowych. W zakładzie chemii lekarskiej u prof. Leona Marchlewskiego studiował przemianę materii. Jako że szczególnym przedmiotem jego zainteresowania były problemy onkologiczne, w r. 1927/28 wyjechał do Berlina, gdzie studiował przeszczepianie tkanek nowotworowych i ich hodowlę in vitro. W 1928 r. odbył specjalizację w Instytucie Pastera i w Instytucie Radowym w Paryżu, gdzie studiował biologię i zjawisko odporności w chorobach nowotworowych, w tym okresie zagranicznym wydał 3 prace naukowe.

Po powrocie do kraju pracował nadal nad odpornością w chorobach nowotworowych i przygotowywał pracę habilitacyjną, którą ogłosił w 1929 r. Tytuł pracy - "Badania serologiczne nad odpornością w nowotworach złośliwych". Do podania do przewodu doktorskiego dołączył pokaźny spis prac naukowych. Na drugim akcie habilitacyjnym zwolniono dr K. Pelczara z wykładu habilitacyjnego i 2 VII 1929 nadano mu tytuł veniam legendi z patologii ogólnej i eksperymentalnej.

Na krótko, nim nadano mu tytuł veniam legendi, otrzymał zaproszenie z Uniwersytetu Stefana Batorego w Wilnie do wzięcia udziału w konkursie na obsadzenie Katedry Patologii Ogólnej.

W protokole komisji, a później we wniosku rady ministrów do prezydenta podkreślano, że doc. K. Pelczar w pracach swych wykazuje tę wielostronność zainteresowań, które muszą być udziałem każdego patologa. Znajomość licznych metod badań i - co najważniejsze - znajomość chemii lekarskiej stanowią te warunki, które w kwalifikacjach na katedrę patologii wysuwają znacznie docenta K. Pelczara. Wszystkie prace K. Pelczara są ciekawie ujęte, tchną dużą erudycją, wykazują umysł krytyczny i ścisły, nie pozbawiony mimo to jednak tej lotności, która w połączeniu z sumiennością, nadaje dopiero pracom naukowym istotnie cenną wartość.

W r. 1930 doc. K. Pelczar został powołany na USB, otrzymał tytuł profesora i został kierownikiem Katedry Patologii Ogólnej na Wydziale Medycznym. Zainteresowania naukowe i wszechstronna umysłowość predestynowały go do pracy naukowej i dydaktycznej.

Przybywszy do Wilna, zaczął urządzać pomieszczenia do badań naukowych, starał się o kredyt na adaptację gmachu, urządził bibliotekę.

Młody naukowiec, stawiający na pierwszym miejscu badania nad nowotworami, znalazł szerokie pole działania, zrozumienie i współpracę otoczenia.

Podejmowane były prace nad chorobą reumatyczną, gruźlicą, cukrzycą, dusznicą bolesną. Wielkie nadzieje wiązał profesor z wynalezionym przez siebie lekiem - kefaliną, która była produkowana w Berlinie.

W badaniach naukowych wykazywał ogromną ekspansywność, z odwagą podejmował bardzo trudne problemy.

Stworzył wokół siebie atmosferę, w której dojrzały młode talenty naukowe, a jego uczniowie nieraz bywali powoływani na odpowiedzialne stanowiska - na Litwie, w Polsce, Stanach Zjednoczonych, Kanadzie, Rosji, np. Stasys Čepulis, kierownik Katedry Stomatologii.

Jerzy Olszewski - badacz i profesor uniwersytetu w Toronto, Mikołaj Beklemiszew - członek Radzieckiej Akademii Nauk, Jerzy Sztachelski - minister zdrowia i opieki społecznej w Polsce.

W latach 1937 - 38 był profesor K. Pelczar dziekanem Wydziału Medycznego USB. W 1933 r., po śmierci prof. Karola Kleckiego proponowano mu Katedrę Patologii Ogólnej i Eksperymentalnej na UJ- odmówił, pozostał w Wilnie.

Prof. K. Pelczar, naukowiec, zdawałoby się całkowicie zajęty badaniami naukowymi, był też wierny tradycjom społecznym lekarza, dostrzegał brak zorganizowanej pomocy onkologicznej w Wilnie. Już w r. 1931, 5 maja wraz z prof. K. Michejdą i kilku innymi profesorami wznowił Wileński Komitet do Zwalczania Raka, założony z inicjatywy Polskiego Komitetu do Zwalczania Raka.

Przy wybitnej pomocy prof. k. Pelczara zorganizowany został cykl wykładów popularnych dla społeczeństwa wileńskiego o problemie traka, propagujących jego uleczalność. Jako wielki społecznik, dostrzegał profesor brak placówki badawczo - leczniczej w zakresie nowotworów złośliwych.

Profesor K. Pelczar postanowił stworzyć taką placówkę i stworzył ją bardzo szybko, bo już 1 XII 31 r. w Wilnie przy ul. Połockiej 6, dosłownie z niczego, otrzymawszy od Magistatu miasta zgodę na częściowe wykorzystanie niewielkiego domu (części domu) dla nieuleczalnie chorych.

Zakładowi Badawczo - Leczniczemu dla chorych na nowotwory patronowali Wileński Komitet do Walki z Rakiem, a kierownikiem Zakładu był sam profesor K. Pelczar.

Zakład energicznie się rozwijał, w 1933 r. otwarto oddział rentgenologiczny, pracownię histopatologiczną, w 1935 r. zakupiono rad, a oddziałem kierował dr W. Biełoszabski, przeszkolony w tym zakresie we Francji.

Prof. K. Pelczar był zwolennikiem centralizacji, ujednolicenia i kontroli lecznictwa nowotworów, nawiązał kontakt między Instytutem Radowym im. M. Curie - Skłodowskiej w Warszawie a Wileńskim Komitetem do Walki z Rakiem sam wszedł jako członek do Rady Towarzystwa Instytutu.

Z biegiem czasu Zakład stawał się coraz bardziej wykwalifikowaną placówką, lecznicą nowotworów. Stał się on zalążkiem Litewskiego Instytutu Onkologii, rozbudowanego, znakomicie wyposażonego, w 1990 r. przekształconego w Litewskie Centrum Onkologii.

W czasie 13 sesji naukowej w 1973 r. ówczesny dyrektor Instytutu prof. A. Telyčënas w uznaniu zasług prof. K. Pelczara uznał go założycielem onkologii wileńskiej.

Profesor K. Pelczar - lekarz z powołania i zamiłowania codziennie systematycznie badał chorych i kierował ich leczeniem, współpracował wymieniając się doświadczeniami z innymi klinikami uniwersyteckimi.

Jakim był lekarzem - najlepiej charakteryzują go ci, którzy sami obserwowali lub doświadczali posługi lekarza prof. K. Pelczara.

Jedna z jego współpracowniczek, p. H. Masłowska tak scharakteryzowała jego postawę przy pełnieniu czynności zawodowych: "Dla chorych miał uśmiech i słowo otuchy, nawet wtedy, gdy zbliżał się do beznadziejnie chorych, potrafił ich natchnąć otuchą i spokojem, uspokajał ich bardziej niż zastrzykami morfiny. Udziałem chorych był też czarujący uśmiech profesora. Toteż chorzy oczekiwali na każde Jego pojawienie się. U łoża chorego był kimś, kto wszystko wie, wszystko rozumie".

Takimi samymi słowy wspomina prof. K. Pelczara żyjąca do dzisiaj w Wilnie znana wileńska nauczycielka - polonistka Olga Gobryk, której chorą matkę leczył i się nią opiekował profesor aż do jej śmierci w styczniu 1943 r.

Profesor stworzył też wspaniałą atmosferę w kierowanym przez siebie zakładzie.

Pani H. Masłowska wspominam, iż personel uwielbiał profesora, gdyż dawał on współpracownikom dużo serca. Kiedy był słynny "Kaziuk wileński" w całym zakładzie było wielkie święto - imieniny Profesora. Zawsze musiał być ogromny tort w kształcie serca.

Jako onkolog - lekarz, naukowiec i społecznik, prof. K. Pelczar posiada jeszcze dwie wielkie zasługi.

6 - 8 grudnia 1936 r. zorganizował IV Ogólnopolski Zjazd do walki z nowotworami z udziałem naukowców z Litwy, Łotwy, Niemiec, Polski. Dr. Bronisława Dłuska, rodzona siostra Marii Curie - Skłodowskiej, była członkiem komitetu honorowego zjazdu.

Zasługą prof. K. Pelczara jest też inicjatywa i zabiegi o budowę nowego zakładu dla chorych na nowotwory, jako że zakład przy ul. Połockiej 6, miał ograniczone możliwości rozszerzania się.

Miało to być pomieszczenie na 120 łóżek; plan był ekonomiczny, wzorowany na Instytucie w Kopenhadze, miał być wybudowany przy zbiegu ulicy Konarskiego i zaułka Zakretowego.

W podzięce za poparcie i częściowe sfinansowanie projektu do ministra opieki społecznej prof. K. Pelczar pisze: "W lepszych warunkach lekarze będą mogli lepiej pełnić swe powołanie, natomiast od chorych doczeka się pan Minister błogosławieństwa".

Jako naukowiec pozostawił prof. K. Pelczar wielką spuściznę naukową: 85 prac naukowych i referatów, a tematy prac - to przemiana materii, witaminy, szok anafilaktyczny, onkologia, hematologia, reumatologia, balneologia. W badaniach swoich nie ignorował mądrości ludowej. Badał huby brzozowe i dębowe, ich skład chemiczny, działanie farmakologiczne.

Profesor K. Pelczar biegle władał językami angielskim, niemieckim, francuskim, rosyjskim, bardzo często wygłaszał swoje referaty na międzynarodowych zjazdach, nieraz po 2-3 w ciągu jednego zjazdu, a były to zjazdy patologów, reumatologów, onkologów:

W Paryżu w 1931 r., Madrycie 1934 r., Brukseli w 1936 r., Oxfordzie 1937 r., Londynie 1938 r., Moskwie 1940 r.

W związku z tak częstym uczestnictwem w różnych zjazdach, musiał podróżować samolotem, 11 XI 1937, jako jeden z nielicznych, ocalał z katastrofy samolotowej na trasie Warszawa - Kraków.

Profesor K. Pelczar był wielkim społecznikiem, brał udział w organizacjach naukowych i społecznych, był:

1. Kierownikiem Zakładu Patologii Ogólnej i Eksperymentalnej USB

2. Kierownikiem Wileńskiego Zakładu Badawczo Leczniczego dla Chorych na Nowotwory w Wilnie przy ul. Połockiej 6

3. Dziekanem Wydziału Medycznego USB w 1937/38

4. Zastępcą profesora na Katedrze Bakteriologii i Serologii USB

5. Członkiem Międzynarodowego Komitetu do Walki z Rakiem w Londynie

6. Członkiem Unii Międzynarodowej do walki z nowotworami w Paryżu

7. Członkiem Komitetu redakcyjnego czasopisma "Acta Cancerologica" w Budapeszcie

8. Referentem czasopisma "Zeitschriftfre z Krebsfaschung"

9. Prezesem Wileńsko - Nowogródzkiej Izby Lekarskiej

10. Prezesem Towarzystwa Przyrodników im. M. Kopernika

11. Wiceprezesem Towarzystwa Eugenicznego

12. Członkiem zarządu Towarzystwa Przyjaciół Nauk

13. Członkiem Towarzystwa Dobroczynności

Pisał artykuły w prasie, wygłaszał referaty przez radio.

Oprócz pracy teoretycznej, prof. K. Pelczar zajmował się praktyką lekarską.

Zbliżała się druga wojna światowa, a z nią nieszczęście i niedole ludzkie.

Uniwersytety: Rzymski Królewski Uniwersytet, Uniwersytety w Londynie, Paryżu, Nowym Yorku, Warszawie zaczęły zapraszać profesora, ale on odmawiał, pozostał w Wilnie, by tu wypić swój gorzki kielich aż do dna.

Nadal nie ustawał w pracy badawczej i leczniczej. Wykorzystał każdą okazję do niesienia pomocy. Zorganizował Komitet Pomocy Uchodźcom z terenów, zajętych przez Związek Radziecki, organizował miejsca pracy, opiekował się tymi, co byli bez kawałka chleba.

W zakładzie leczniczym przy ul. Połockiej 6 utrzymywał rodaków, Litwinów, Białorusinów, Żydów - komu zagrażało aresztowanie przez gestapo.

Nagle z 16 na 17 września późnym wieczorem profesor został zabrany z domu w charakterze zakładnika za zlikwidowanie bardzo niebezpiecznego agenta Gestapo.

17 września, rano, 1943 r. prof. K. Pelczar został rozstrzelany w Lesie Ponarskim, a już w kilka godzin po rozstrzelaniu, dotarł do Wilna telegram z Berlina, by profesora zwolnić. Niestety, było za późno.

Nasz Czas 16 (555), 2002 r.

Nasz Czas
 

Początek strony
JSN Boot template designed by JoomlaShine.com