…Genezy koncepcji mojej skłonny jestem dopatrywać się w założeniach politycznych W. Ks. Witolda: obydwa państwa utworzyły wówczas związek, który upodobnić można do dwóch ludzi opartych wzajem plecami, a zwróconych twarzami w przeciwległe strony. Wielkie Księstwo Litewskie na wschód, Korona na zachód. W ten sposób każde z tych państw miało zabezpieczone tyły. Nic oczywiście nie stało na przeszkodzie, aby działać miały, zależnie od okoliczności, w jednym kierunku wspólnie. Józef Mackiewicz. Prawda w oczy nie kole, 2002

Józef Mackiewicz

 

Nie zawsze na tym miejscu ukazywać się będzie tzw. szablonowo ,,artykuł wstępny”. Życie obecne wywraca szablony. Czynniki, zarówno wewnętrzne, jak i zewnętrzne, kształtujące dzisiejszą rzeczywistość, uległy dalekiej modyfikacji.

Cóż o nich powiedzieć możemy w obecnej chwili? Redakcja, w której pracowałem do dnia 18 września, pracowałem do chwili, gdy przez otwarty lufcik z jesiennym wiatrem wdarły się echa karabinu maszynowego – leży w gruzach. Przez pogięte sztaby i połamane okiennice światło dnia pada na stosy poszarpanych papierów, podartych ksiąg, zniszczonych mebli; warstwa papieru, druków, odbitek, klisz, spluwaczek, szkła, kartonu i śmieci pokrywa podłogę. Po tej warstwie widziałem jak chodził wielki, bezczelny, taki ryży szczur i niechętnie wycofał się do dziury. Wyłamano maszyny i pozostały tylko zranione jak kikuty przewody drutów przy ścianach. Na tych gruzach leżą wielkie białe kawały gipsu, które stanowiły ongiś posąg marszałka Piłsudskiego w hallu.

Ze ściany zdarto Cudowny Obraz Matki Boskiej Trockiej. Prosiłem policję litewską, by zechciała lokal zabezpieczyć.

W tym nowym lokalu, w którym rozpoczynamy nową pracę, jest jeszcze zimno. Okna trzeba odmywać z kraty pogotowia przeciwlotniczego i trzeba wietrzyć. Zalatuje kiepską machorką. A za oknami, na dziedzińcu, leżą wielkie oka oliwy i smarów, tłuste, brudne wśród kamieni podwórza, pozostawione tu przez obce ciężarówki.

Tak się zaczyna nową pracę.

„Tylko nie skomleć!” – pisałem kiedyś, gdy zawisło nad nami widmo Berezy, rewizyj, konfiskat. Nie dać się złamać, pozostać sobą. – Widzieć rzeczywistość. – Dziś, w nowym składzie, w nowej redakcji, wśród nowej sytuacji, która oplątała wschodnią Europę – będziemy tę rzeczywistość traktować bez szablonów, uprzedzeń, bez zakłamania, bez fikcyj. – My, Wilnianie…

Nasuwa mi się najbardziej banalna obietnica, jaka kiedykolwiek zerwała się z dziennikarskiego pióra: będziemy pisać prawdę.

Ale dodam, proszę państwa: będziemy pisać prawdę w oczy!

Tylko siła wyższa może nas od tego powstrzymać. Żadne inne względy, żadne koterie, machinacje, wpływy, plany, partie, kulisy, żadne pogróżki. Tam, gdzie wypadnie ją mówić, mówić będziemy. I o tym, co było… i o tym, co jest, i o tym co, zdaniem naszym, być powinno.

Tuśmy wrośli od wieków, w tę Ziemię Wileńską i nikt jej obrazu z serca nam wyrwać nie jest w stanie. I po największej nawet burzy, ci z nas, co się ostali, zdrowi czy ranni, z okopów, lasu czy piwnic, z zagranicy, czy tylko z domu, wrócimy do swej ziemi i będziemy ją orać.

Nie dla nas jest hasło: wyczekać, przemilczać, przeczekać. Niech ono zostanie słusznym hasłem dla tych, dla których Wilno jest miejscem chwilowego postoju, czy schronienia na rozdrożu. My czekać nie mamy czasu. My przemilczać nie mamy czego. My jesteśmy u siebie w domu i musimy pracować i mieć prawo do głośnego mówienia.

W czasach, które obaliły zda się logiczne rachuby międzynarodowych polityków, które zaskoczyły nas burzą najbardziej nieoczekiwanych wypadków, trudno jest stawiać na stabilizację. Słusznie – raczej na ewolucję. Tylko wyników tej ewolucji tak dalece przewidzieć niepodobna, iż trzeba rzeczywistość brać za prawdę dnia dzisiejszego.

W dniu 28 października wkroczyły do Wilna wojska litewskie i wycofały się zeń wojska sowieckie. Ani dziś miejsca, ani zamiaru nie mamy poruszać głębi problemu wileńskiego. Jest on pełen ran, złej krwi, miłości i nerwów, ten stary kochany kłębek, strzelający z doliny wieżycami świątyń ku niebu. Ale chyba dzieci tylko zrozumieć tego nie mogą, iż w chwili obecnej dawna „sprawa Wilna” przeistoczyła się z problematu w dylemat. Prosty i surowy: albo SSRR, albo Litwa.

Do tych wszystkich, którzy odetchnęli z ulgą w dn. 28 października, zaliczamy się również. A nie sądzę, abym odbiegał daleko od prawdy, twierdząc, że zaliczają się do nich przede wszystkim wszyscy chrześcijanie zamieszkujący Wilno, bez różnicy swych aspiracji narodowych czy politycznych, a może i nie-chrześcijanie w większości.

W tej chwili zatem nie chcemy wypowiadać się ani w imieniu Polaków, ani Litwinów, ani Białorusinów czy Rosjan, ani z prawa, lewa czy centrum – po prostu: czujemy z całym Wilnem.

 

Gazeta Codzienna 1939 nr 1 (25 listopada)

 Józef Mackiewicz

 

 (..) Podczas okupacji niemieckiej działy się straszne rzeczy. Mieliśmy do czynienia z olbrzymią, zorganizowaną machiną terroru i okrucieństwa, która, jeżeli chodzi o Żydów, nie miała precedensu może nawet w historii. O tym każdy z nas wie na pamięć. Natomiast co wiemy o odwecie we wschodnich Niemczech? Zamiast odpowiedzi na to pytanie, stwierdzę po prostu: to co wymienię poniżej będzie pierwszą polską publikacją na ten temat. A działy się rzeczy dokonane nie przez zorganizowaną, bezduszną machinę, a, niestety, rękami indywidualnego ludzkiego rozbestwienia. Można się spierać, który z tych objawów był gorszy. Ale, jak na mój gust, decyzja w sporze nie wydaje się łatwa:

„W pewnej wsi – opisuje Thorwald – zamordowano chłopa niemieckiego i obcięto mu dla żartu głowę, gdy bronił swej żony, którą gwałciło szesnastu żołnierzy sowieckich po kolei, i to należało do porządku rzeczy. Dlaczego jednak przy okazji, na ścianie stodoły przybito gwoździami głową w dół czternastoletniego chłopca, tego nikt nie wiedział…” Kapelan amerykański, Francis Sampson, opowiada, że w Neubrandenburgu zgwałcone dziewczęta niemieckie wieszano za nogi do rozstawionych gałęzi drzew i rozcinano w pachwinach… W Pradze Czeskiej Niemki rozbierano do naga i kazano im w tym stanie uprzątać gruz; jednocześnie otwierać szeroko usta, żeby każdy przechodzień mógł w nie splunąć; matki krępowano drutami kolczastymi i wrzucano do rzeki, zaś dzieci topiono w miejskich rezerwuarach wodnych, odpychając za pomocą długich żerdzi od krawędzi. Proboszcz Karol Seifert opowiada, że dnia 20 maja 1945 roku, stojąc na brzegu Elby widział: rzeką płynęła drewniana tratwa, do której długimi gwoździami przybita była za nogi i ręce cała niemiecka rodzina z kilkorgiem dzieci… Były major sowiecki Klimow opisuje (Berlinskij Kreml), jak w rowach przydrożnych leżały kobiety niemieckie, którym powbijano kolbami między nogi butelki od piwa.

Dosyć cytat. Nie chodzi o ich ilość. Profesor Uniwersytetu Fryburskiego, ks. Bocheński, przekonywuje nas od dłuższego czasu, że ilość nie zmienia się w jakość. Przytoczyłem te przykłady dla trzech względów: po pierwsze dla zilustrowania pewnej kategorii informacji, których szersza opinia polska bądź nie posiada wcale, bądź tylko pobieżnie. Po drugie, że „wśród nas” znalazł się kapłan katolicki, ks. Kantak, który na łamach londyńskich „Wiadomości” oceniał „odwet sowiecki” pozytywnie… Po trzecie, dla postawienia następującego pytania: czy po tym co przeszli ci ludzie, względnie ich najbliżsi, powiedzmy matka, której syna przybito gwoździami do stodoły, lub córkę rozcięto pomiędzy gałęziami drzewa, jest w stanie, czy nie jest uznać to za ”słuszną karę Bożą” tylko dlatego, że jej rodacy dokonali zbrodni w innych krajach? Moim zdaniem, nie jest w stanie. Ani Niemka, ani żadna inna matka na świecie. Ze stanowiska politycznego łatwo jest, naturalnie, sprowadzić sprawę do ”kto pierwszy zaczął”… W buchalterii wojennej wpisać do zysków i strat… Tak samo jak z dialektyki typu bolszewickiego czerpać garściami argumenty. Ale odwołując się do wyobraźni piszących o życiu: jest – li możliwe, aby człowiek nad trupem bestialsko zamordowanej osoby sobie najbliższej zdobywał się na rachunek polityczny i – opłakiwał obcych ludzi, zamordowanych w obcym kraju? Gdyby taki się znalazł, musiałby chyba być ze stali i należeć do rasy „Ubermenschów”. A ja osobiście w rasę Ubermenschów szczerze nie wierzę.

 

* * *

 

Nigdy nie byłem tym co się nazywa „filoniemcem”. Wprawdzie uważałem i uważam, że polityczne zagrożenie niemieckie jest dla Polski znacznie mniej niebezpieczne niż zagrożenie bolszewickie, ale te polityczne przekonania nie odgrywają żadnej roli w niniejszych rozważaniach. Przyznam, że podjąłbym je może z większą namiętnością i większą ilością argumentów, gdyby np. cały naród rosyjski był pomawiany o winę i czyniony odpowiedzialnym za bolszewizm w takim stopniu, jak to czyni się cały naród niemiecki odpowiedzialnym za hitleryzm. Od dziecka miałem wśród Rosjan przyjaciół. Z nimi chodziłem do szkoły, z nimi bawiłem się i czytałem indiańskie historie. Walcząc z bolszewikami woziłem w kaburze siodła klasyków literatury rosyjskiej i – raptem, na rozkaz z góry, miałbym we wszystkich rzucać kamieniem? Dlatego, że ex cathedra narodowego areopagu zapadła uchwała, że to są wszystko potencjalni bolszewicy? Nonsens! Nie chcę i koniec. Ale tego buntu przeciwko postulatom rodzimego kolektywu nie traktowałbym i w tym wypadku za objaw jakichś odmiennych sympatii. A raczej jako protest w obronie zdrowego rozsądku, do którego dążyć każdy człowiek, moim zdaniem, ma nie tylko prawo, ale i obowiązek.

Jestem z wykształcenia przyrodnikiem i rozumuję w ten sposób: na co by zeszły moje lata nauki i studiów, za co miałbym sobie filozofię Arystotelesa, książki Aleksandra Humboldta, dzieła Darwina i wszystkich wielkich biologów, genetyków i psychologów ostatnich czasów, gdybym na starość lat miał zostać wyznawcą politycznego rasizmu? Czy zgoła cofnąć się do światopoglądowego poziomu wstępnie gimnazjalnej, gdy ludzi i narody z taką łatwością dawało się dzielić na: czarne – białe?!

Nie „bronię” ani Niemców, ani Rosjan. Bronię samego siebie przed infantylizmem narzucanych mi poglądów. (…)

 

* * *

 

Generalnym zarzutem wysuniętym przeciwko wszystkim Niemcom, który podczas toczącej się wojny obowiązywał pół świata, a obecnie podtrzymywany jest jeszcze przez pewną część opinii, jest zarzut, że nie obalili Hitlera, a przeciwnie dali się mu prowadzić i wykonywali posłusznie jego rozkazy. – Jest to zatem identyczny zarzut, który można wysunąć przeciwko Rosjanom, że pozwolili się opanować Leninowi, że słuchali Stalina i wykonywali służbę w GPU i NKWD. Podczas wojny zarzutu tego jednak nie wysunięto, gdyż pół świata wspierało bolszewików i pozostawało z nimi w sojuszu, a w tej liczbie i – Polska… Wskazuje to więc wyraźnie na koniunkturalność tego rodzaju oskarżeń i ich nie tyle moralną, co raczej propagandowo – polityczną genezę.

Tymczasem sprawa przedstawia się tak: „reżym” hitlerowski trwał w Niemczech zaledwie lat 12, podczas gdy bolszewicki w Rosji trwa już 38 i – trwa w dalszym ciągu. Który z nich był krwawszy i pociągnął za sobą więcej ofiar, można wykazać dopiero cytując cyfry statystyczne. Natomiast żadnej statystyki nie wymaga stwierdzenie faktu, że bardziej totalitarnym był i jest ustrój komunistyczny.

Ale rozciąganie odpowiedzialności zbiorowej na całe narody jest nie tylko propagandową grą koniunktury politycznej, jest zarazem rzeczą co najmniej śliską… Z całą świadomością wstępuję na tę śliską drogę, aby rozpatrzyć pytanie: dlaczego analogicznego zarzutu nie można wysunąć np. przeciwko narodowi polskiemu za tolerowanie ”reżymu” Bieruta już od lat dziesięciu? (…) Dalej: na Hitlera Niemcy dokonali kilku zamachów, na Bieruta Polacy ani jednego. Mało tego: nie jakiś tam jeden tylko odłam Polaków, ale w tej chwili wszyscy Polacy na świecie, zarówno w kraju, jak i na emigracji, uważają namawianie do zamachu na Bieruta bądź strzelanie do reprezentantów „reżymu”, słowem, każdą próbę obalenia tego ustroju politycznego siłą, za – prowokację, za którą płacić będzie naród, czyli za zbrodnię (nieobalenie Hitlera) to, co sobie samym za cnotę. I odwrotnie: za obowiązek dla każdego Niemca to, co sobie za zbrodnię. (…)

Ale w takim razie wypadłoby stwierdzić, że naród niemiecki przez okres o wiele dłuższy uchodził za „naród poetów i myślicieli”, niźli za gestapowców i SS – manów. Podobnych łamigłówek należałoby rozwiązać bardzo dużo na całym świecie. Chociażby nawracając do krótkiego dwudziestolecia Polski niepodległej: czy typem odpowiadającym mentalności narodu były bardziej rządy „Centrolewu” i sejmowładztwa, czy dyktatury, Brześcia i Berezy? Wyciągając aktualne konsekwencje z różnicy czynionej pomiędzy „własnym” i „obcym” ustrojem, musielibyśmy dojść także do wniosku, że w równym stopniu zbrodnią było ze strony Niemców, że nie strzelali ongiś do Hitlera, jak zbrodnią byłoby dziś, gdyby odwrotnie – strzelali do panów Nuschkego, Ulbrichta czy Grotewohla. Byłaby to co najmniej wygodna interpretacja dla wszystkich ustrojów komunistycznych na globie, których kolebką jest zawsze obca im Moskwa. W rezultacie należało by przyjąć zasadę, że z całego globu tylko jednemu Rosjaninowi dozwolona jest próba zamachu na krwawego satrapę Kremla i tytuł do ewentualnego bohaterstwa za czyn, który dokonany np. rękami Polaka, Litwina, Rumuna czy Bułgara przeistaczałby się automatycznie w – zbrodniczą prowokację. (…)

 

* * *

 

Niezależnie od powyższych uwag, formuła przyjmująca drastyczne rozróżnienie władzy „własnej” od „obcej” wydaje się posiadać jeszcze jedną wadę.

Mianowicie operując wyłącznie terminem „naród”, pomija istnienie czynnika w życiu bardziej konkretnego, jakim jest jednostka ludzka. Zaś właśnie w życiu mamy najczęściej do czynienia z wzajemnym stosunkiem: jednostka – władza, bez względu na to, czy jest ona „własna” czy „obca”. (…) Dlaczego np. ci literaci niemieccy, którzy piali hymny na cześć ”własnego” hitleryzmu, mają być piętnowani jako zbrodniarze, natomiast literaci piejący hymny na cześć ”obcego” im bolszewizmu rozgrzeszani jako „biedne ofiary” Że niby: muszą, że żona, dzieci?.. Że chcą żyć? A tamci nie chcieli żyć? Nie mieli żon i dzieci?

Naturalnie tak prosto to się wszystko nie tłumaczy. Komunizm używa odmiennej instrumentacji, której efekty w działaniu na społeczeństwo próbowałem odmalować w powieści „Droga donikąd”, a której technikę miejscami po prostu genialnie wyinterpretował Miłosz w swej książce „Zniewolony umysł” (największa pochwała: warszawska Nowa Kultura w numerze z dnia 13 listopada 1955 roku pisze ”Książka Miłosza to majstersztyk wrogiej propagandy…”). Z drugiej jednak strony narzuca się pytanie, choć w formie raczej wykrzyknika: Czy przy rozbudzonych współczesnych nacjonalizmach (pisze się: patriotyzmach), wśród wielu narodów Europy zabrakłoby piewców swego władcy, chociażby najgorszego z najgorszych, lecz którego jeden but stanąłby nad Atlantykiem, a drugi nad Wołgą, którego władza sięgnęłaby od piasków Egiptu po Ocean Lodowaty?! Wolne żarty! Nie darmo, choć niechętnie, porównuje się Hitlera do Napoleona.

W rezultacie odpowiedź na pytanie: co jest ”gorsze”, opiewać ”własny” hitleryzm, czy ”obcy” bolszewizm, wydaje mi się co najmniej sporna. Bezsporna może być chyba tylko dla tych, którzy w tym momencie wykrzykną:

„Jak pan śmie porównywać bolszewizm z hitleryzmem?!”

A, na takie dictum, uchylam kapelusza i uchylam się od dalszej dyskusji. Gdyż bez względu na to, z której strony ten okrzyk padnie, będzie on pokrewny tym obu totalizmom naraz. Bo tylko tępa, polityczna myśl totalitarna kwestionować może nadrzędne prawa obiektywizmu. A obiektywizm możliwy jest tylko przy zachowaniu zupełnie wolnej ręki w dziedzinie porównań. Ograniczając prawo porównań, ograniczamy prawo krytyki, prawo dyskusji, prawo apolitycznej nauki, ograniczamy myśl ludzką, słowem, zakreślamy krąg, w którym nie chciałbym się obracać, dając zresztą temu wyraz w dobrowolnym przyjęciu statusu emigranta politycznego.*

 

* * *

 

Celem niniejszego artykułu nie jest próba rewizji, czy obalania czyichś przekonań politycznych. Jest on raczej próbą dokonania wyłomu w nieco skostniałych kryteriach narodowego kolektywu. Skostnienie to oddziałuje w pierwszym rzędzie ujemnie na polską literaturę powojenną. Wydaje mi się, że aby rozszerzyć jej horyzonty, odjednostronnić, odpolrealistycznić, a przydać jej więcej prawdziwego realizmu, należałoby zastosować receptę: Mniej patriotyzmu, a więcej prawdy życia.

Byłoby oczywiście tendencyjną złośliwością, gdyby ktoś chciał wyciągnąć z moich uwag taki wniosek, że namawiam do zaprzestania opisów zbrodni hitlerowskich. Wręcz przeciwnie: zbrodni niemieckich nie wolno ukrywać, a należy je piętnować, a nawet im złorzeczyć i przeklinać. Łapanki warszawskie, podziemia Gestapo muszą znaleźć swoje odbicie w literaturze i źle by było, gdyby ktoś próbował zamazać prawdziwe oblicze powstania getta warszawskiego, źle przede wszystkim dlatego, iżby zubożył przez to naszą wiedzę nie tylko o niezwykłych faktach historycznych, ale pozbawił materiałów, mogących służyć w przyszłości do wymiaru rozpiętości, do jakich sięgać potrafi zbiorowa ludzka zbrodnia z jednej strony, a bohaterstwo z drugiej. Ale ta część została już wykonana. Nikt nie może powiedzieć, że dymy Oświęcimia przeszachrowano na mgiełkę zapomnienia. Oddają one strasznym, trupim swędem, jakim oddawały w rzeczywistości. To wszystko zrobiono. Zapomniano tylko o jednym, o najważniejszym: o człowieku. O tym, że obiektywne pojęcie zbrodni nie ogranicza się do popełnienia jej w stosunku do jakiegoś jednego narodu, ale w stosunku do każdego człowieka.

I tu muszę zauważyć, że powojenna literatura niemiecka znacznie nas wyprzedziła w obiektywnym naświetleniu jednego z największych kryzysów ludzkości, jakim była druga wojna światowa. W obecnej jej tendencji „szukania człowieka” jest bardziej, po prostu, ciekawa. Bo wiadomo, że w literaturze nie polityka, nie naród, a najciekawszy jest zawsze człowiek.

Literatura niemiecka potępiła hitleryzm i zbrodnie przez niego dokonane w doprawdy niezliczonych publikacjach, filmach i sztukach. Nie potrafiłbym nawet zacytować w przybliżeniu tych wszystkich druków, które bezpośrednio, pośrednio, czy tylko w wyniku akcji powieściowej, piętnują głupotę, barbarzyństwo i zbrodnie „własnego” hitlerowskiego rządu i systemu, popełnione w stosunku do obcych narodów, a w tej liczbie i Polaków. Po stronie polskiej, jak już wspomniałem wyżej, nie ma ani jednej książki, a bodaj żadnego artykułu, czy wystąpienia, które by piętnowało zbrodnie obcego, bolszewickiego okupanta w stosunku do Niemców…

W odróżnieniu od przepisu socrealizmu, szczerość każdego pisarza mierzy się nie tylko tym, o czym pisze, ale i tym co przemilcza. Z drugiej strony każdemu winno być wolno pisać co chce i co mu najbardziej leży na sercu. Jeżeli chodzi o mnie, nie wykreśliłbym nigdy ani jednego słowa nawet z tego, co wypisuje ksiądz Kantak, jeżeli poczuwa się za nie do odpowiedzialności zarówno wobec czytelników, jak i wobec własnej sukni kapłańskiej. Nie to jest ujemną stroną pewnego zespołu ludzkiego, że ktoś jeden pisze w nim – tak. Ale to, gdy nikt inny nie odważy się napisać – nie; zgłosić swojego indywidualnego veto, czy chociażby odmiennego zdania, nawet wówczas, gdy przebywa w wolnym świecie i ani Gestapo, ani NKWD nie grozi mu za to Oświęcimiem czy Kołymą.

Trudno określić w tej chwili, jaki procent Niemców potępia nie tylko Hitlera, ale wszystko cokolwiek ubocznie związane było z jego „reżymem”. Prawdopodobnie ponad 90 proc. Zdarzają się jednak wyjątki, a kto wie, może z 10 proc., może mniej, które byłyby skłonne nie całą przeszłość hitlerowską widzieć w równie czarnych barwach. Te wyjątki notowane są ze szczególnym nieraz podkreśleniem: „Spójrzcie no na tych! Co oni wypisują!” A ja bym powiedział: chwała Bogu! Chwała Bogu oczywiście dla samych Niemców przede wszystkim. Bo naród, który wykazuje zbyt daleko posuniętą jednolitość opinii, zbyt wielką dyscyplinę, solidarność, przesadną monomyślność, postulatowość, w którym nie ma nikogo, kto by mówił inaczej, nie budzi zaufania w swoją szczerość. Tego rodzaju społeczeństwo wydaje się nieco sztuczne „podciągane” do jednego mianownika. Słusznie kiedyś napisał W. A. Zbyszewski w pięknym artykule, broniąc Władysława Studnickiego przed masowym potępieniem za zgłoszenie się na świadka obrony w procesie von Mansteina, że społeczeństwo dojrzałego narodu winno być jak rozwarty szeroko wachlarz. Niewątpliwie tak. Dodałbym od siebie, że im więcej ponad 180 stopni rozwarcia tego wachlarza, tym więcej świadczy o dojrzałości, dynamice, a więc i bogactwie myśli społeczeństwa. Podczas gdy zwinięty w mocnej garści robi wrażenie raczej krótkiej pałki.*

 

* * *

 

Powiada się u nas, że emigracja jest po to, żeby „służyła krajowi” i to przez duże K. Przyjmując to założenie za słuszne: na odcinku literackim na czym ta wierna służba ma polegać?

Swojego czasu wojewoda Bociański konfiskował moje artykuły o pewnym powiecie, w którym chłopi nie mieli czym karmić bydła i zrywali strzechy z chałup na słomę do sieczki. Motywował te konfiskaty państwowym interesem wyższej miary: artykuły są żerem dla propagandy sowieckiej. Otóż wydaje mi się, że dziś na emigracji funkcję wojewody wypełnia zastępczo źle pojęta służba krajowi: „Co kraj na to powie? Jakie to zrobi wrażenie w kraju?” Ta wieczna licytacja hasłami „Kraju” (przez duże K), ta ciągła obawa, żeby nie wyjść ze „służby”, czy, co gorsza, nie zostać z niej wyrzuconym, doprowadza w końcu do tego, że zamiast korzystać z szerokich horyzontów wolności i nowych myśli, literatura emigracyjna dobrowolnie odkłada siebie cenzurą tzw. dyscypliny narodowej. Służba, jak każda służba, ma tylko ograniczone środki działania. Kto służy, ten nie rządzi. W rezultacie emigracyjny polrealizm nie jest żadnym przeciwstawieniem obowiązującego w kraju socrealizmu, tylko jego konkurentem, równie, a czasem (niestety!) bardziej ciasnym od tamtego. Przy tym chronicznie chorym na brak konsekwencji. Tak na przykład z jednej strony ubolewa się nad ubezwłasnowolnieniem literatów w kraju pod obcą przemocą, z drugiej wdaje się z nimi w poważne polemiki, stwierdzając tym samym, że są właśnie – własnowolni. Takoż drobne flirty poprzez Żelazną Kurtynę, per: Zbyszku, Kochany Pawełku czy Dziubdziusiu, mało wnoszą, jeszcze mniej sprzyjają rodzeniu się niezależnej myśli, czy chociażby rozprostowaniu ramion przy codziennym wschodzie słońca. A tymczasem, jak wiemy, kula ziemska się obraca i wraz z nią kroczy tzw. współczynnik czasu i postępu, pozostawiając zajętych drobnymi polemiczkami przy Żelaznej Kracie, na starym miejscu.

Zapytać by można: co mają wspólnego z tymi uwagami Niemcy? Jako Niemcy, zgoła nic. Natomiast jako „kompleks niemiecki” stanowią dosyć charakterystyczny przykład dreptania na miejscu.

Niedawno poznałem młodzieńca urodzonego w Stryju, dzieckiem deportowanego do Kazachstanu, szkolonego w Indiach, dorastającego w Afryce, zmężniałego w Londynie, który – ponad wszystko – nienawidzi Niemców. Nie był w Niemczech i nie zna ich. Nie zetknął się. Z całego szerokiego świata tę rzecz wyniósł z emigracyjnego piśmiennictwa polskiego. Nad własnym poglądem się nawet nie zastanawia i nie chciałby go w sobie wyrobić. Tamto mu wystarcza. Jest przekonany, że inaczej być nie powinno. On, w swoim mniemaniu, służy w ten sposób krajowi.

Niemcy stanowią dziś dla całego świata jeden z najważniejszych problemów, wokół którego toczą się bądź rozbijają konferencje najpotężniejszych mocarstw. Natomiast dla wielu Polaków są zamkniętym kręgiem i skamieniałym w tym ujęciu kompleksem psychicznym. Jeżeli stosunek do jednego tylko państwa czy jednego narodu hamuje wszelką żywotną elastyczność i stanowi kamień do potknięcia na drodze samodzielności myślenia, to cóż dopiero mówić o możliwościach polskiego „wkładu” czy „udziału” w postępie wszechświata. 

Prawdziwa służba krajowi wydaje mi się polegać na czymś zupełnie odwrotnym. Na stworzeniu takiego słowa, takiej myśli twórczej, takiej literatury na emigracji, która by oderwała się od hamulców na kraj nałożonych, maksymalnie pozbyła wszelkich kompleksów i możliwie zerwała z wszelką koniunkturalną służalczością.*

 

Kultura 1956 nr 1 (99)

„… bez znajomości historii nie ma kultury”

Józef Mackiewicz

5 sierpnia 1940 był dniem upalnym. Rano przybyłem do Wilna dla załatwienia kilku sprawunków i po południu miałem wracać pociągiem podmiejskim na wieś. W dusznej atmosferze wisiały nieruchawo transparenty czerwone. Z każdej nieomal witryny wyzierał portret Stalina, częściowo już wyblakły od słońca i popstrzony przez muchy. Chodniki były nagrzane, przechodnie spoceni. Na placu przed dworcem kolejowym zbitą ciżbą stał tłum ludzki, a z trzech ulic wylotowych napływały wciąż nowe grupy manifestantów.

Łatwo było odgadnąć, że maszerowali wszyscy, kogo rozkaz maszerowania dosięgał bezpośrednio. Szli dorośli i dzieci. Jak się później okazało, dzieci te trzymane były od rana bez obiadu w szkołach, a później tkwiły na skwarze. Leniwie kołysały się transparenty i sztandary czerwone. Nad kurzem wzbijanym nogami, nad zaduchem ludzkim płynęły dźwięki „Międzynarodówki”.

Z trudem lawirując, przeciskałem się w kierunku poczekalni dworcowej. Jeszcze dwa – trzy razy zapytałem przechodniów na chodniku o przyczynę uroczystości. Nikt nie wiedział. Uroczystości, pochody i manifestacje odbywały się teraz zbyt często.

- Zapytaj pan tych, co idą – mruknął któryś.

Obok maszerowała właśnie delegacja – sądząc z zewnętrznego wyglądu – jakiegoś artelu rzemieślniczego.

- O co chodzi? – spytałem szeptem zacnego majstra, który nie mógł złapać nogi w szeregu.

W tej chwili poznałem go: szewc z ul. Zarzecznej. Poprawił nogę i maszerował teraz jak stary komunista. Udał, że mnie nie zna.

- O ważne rzeczy chodzi – odpowiedział.

W poczekalni dworca panował tłok nieopisany. Nikogo nie wypuszczano na peron. Pociągi miały odejść później. Trzeba czekać. Wielu próbowało się przepchnąć koło biletera, ale w drzwiach stał bojec z czterograniastym bagnetem na karabinie. Kontroler w przejściu patrzał tępo przed siebie. Na czapce jego widniała gwiazda, daszek opadał na oczy… W zmarszczkach twarzy taił się brud stacyjny i zniechęcenie.

- Panie! – wołała jakaś kobieta, zaciągając z wileńska – niechaj pan zlituji sie, mnie dzieci czekajon w domu.

- Nie ma tu żadnych „panów” – odburknął kolejarz. Kobieta się cofnęła.

- Jak do niego, cholera, mówić? – zapytała szeptem sąsiadkę.

- Wiadomo jak: powiedz pani „towarzyszu”.

- Towarzyszu!… – zaczęła znów tamta biadającym tonem i urwała raptownie.

- Nie można teraz. Czego się pchacie? Ech, naród jaki niezorganizowany! – zawołał oficer NKWD, wyrastając nagle w przejściu.

Okrzyk, który się zerwał z jego ust, nie był groźny, nie poparł go też ani przekleństwem, ani srogą miną. Raczej stanowczość i dobrze wyreżyserowana perswazja brzmiały w jego głosie. I wtedy ten „niezorganizowany naród” zaczął się cofać, tłocząc się nagle do tyłu, jak uprzednio tłoczył się ku przodowi. Ktoś rozdusił babie w ścisku pusty kosz. Syknęła, ale nie ośmieliła się krzyknąć. Oczy wszystkich skierowane były na tego uzbrojonego męża NKWD z wyrazem przymilnego strachu. W kącie koło drzwi kwiliło dziecko. Obok leżało kilku drwali wprost na cemencie, rozłożywszy swój skromny posiłek pomiędzy piły, siekiery, plwociny i niedopałki papierosów. „Niezorganizowany naród” bab, dzieci, robotników, wyleniałych inteligentów, który w tak podniosłej chwili ośmielał się wysuwać swe indywidualne interesy, jechać dokądś za indywidualnymi biletami, spędzony został do tej dusznej poczekalni i zamknięty na razie na klucz, aby nie przeszkadzał „narodowi zorganizowanemu” na placu przed dworcem w jego manifestacji…

Dowiedziałem się wreszcie, że manifestacja odbywa się ku czci delegatów litewskich, którzy przywieźli z Moskwy uroczystą zgodę Rady Najwyższej ZSRR na włączenie Litwy do związku wolnych narodów. Za oknami zagrała muzyka.

Wielkie okna dworców kolejowych, dzień i noc w ciągu wielu lat wpatrzone w miasto przed podjazdem, z biegiem czasu zachodzą bielmem kurzu. W dodatku pająk ze strony zewnętrznej rozpostarł swą pajęczynę, więc patrzyłem przez nią jak przez kratę więzienną na tę najbardziej podłą manifestację, na jaką zdobyć się może zbiorowisko ludzkie: bezwolne stado wiwatowało z okazji utracenia wolności, z okazji przywiezionego mu jarzma, udawało radość. Usprawiedliwiała okoliczność, że znaczna większość nie wiedziała w ogóle o co w tej manifestacji chodzi. Natomiast wiedziała z całą pewnością i przekonaniem, że poszła na nią i pójdzie na każdą następną manifestację, że nie odmówi swego udziału, pokornie i bezwolnie, we wszystkim, czego od „mas pracujących” będzie się wymagało w przyszłości. Tylko za samo miano przynależności do tych „mas”. Bo bez tego grozi utrata posady, prześladowania, więzienie, głód, wrota NKWD. Podły strach o rubel w kieszeni, o własną skórę, o mleko dla dziecka, o prawo patrzenia na własne podwórko, strach – najbardziej przyziemne z ludzkich uczuć – stanowił bramę tryumfalną dla delegatów powracających z Moskwy: bramę udekorowaną czerwonymi flagami.

Wmaszerowała kompania honorowa wojska litewskiego. Zdrowe, silne chłopy w stalowych hełmach, z karabinami w ręku, z których od 15 czerwca 1940 nie padł ani jeden strzał protestu, ani jeden – w obronie ich ojczyzny.

Oficer wyjął szablę z pochwy. Przyjemnie mignęła w słońcu wydłużona stal. Ale nie po to, by rąbać wrogów, jak to przysięgał przed Bogiem. W tej chwili po śmiesznych frazesach „Bóg i Ojczyzna” depcze, chrzęszcząc butami, cały naród, kroczący w manifestacji komunistycznej. I oficer daje klingą znak, i kompania honorowa prezentuje broń przed zejściem wolności do – grobu. Zagrzmiał hymn sowiecki. Delegaci litewscy wychodzą z dworca.

Poprzez cieniutką kratę zakurzonej pajęczyny widzę limuzynę, która lśniąc lakierem na słońcu okrąża plac i zatacza się pod samo niemal okno. Przywiozła przedstawicieli prasy miejscowej. Z limuzyny wysiada między innymi mój dobry znajomy, Polak, były wyższy urzędnik kolejowy dyrekcji wileńskiej, teraz – przedstawiciel polsko-komunistycznej Prawdy Wileńskiej. Taki jak dawniej, gdy chadzał po tym samym dworcu, jak po własnym podwórku, tłusty na twarzy, rubaszny w gestach. Lubił popić przy bufecie, pogadać z dyżurnym przodownikiem policji, pochwalić się wpływami w wyższej hierarchii urzędniczej, patriotyzmem polskim, nabożnością, nawet antysemityzmem. Dwadzieścia lat wiernej służby w polskim urzędzie państwowym i dwa miesiące w prasie bolszewickiej. Tak, to on. W pumpach, z bródką, pewny siebie i… z ogromną czerwoną kokardą w klapie. Rok jeszcze nie minął, gdy pamiętam… ach, co tam, głupstwo wszystko.

Mam suche oczy i sucho mi w gardle.

Znałem go rzeczywiście od bardzo dawna. Znałem jego żonę, ot, taką sobie, miłą, gościnną mieszczkę, bezpretensjonalną i bardzo nabożną. Kiedyś, pamiętam, u nas na wsi rozszalała się burza. Piorun trzasnął w sosnę, drugi rozłupał starą jabłoń. Na świecie zrobiło się czarno. Wtedy to ona, ruchem pełnym zaufania, z książeczki do nabożeństwa wyjęła święte obrazki i ustawiła każdy w innym oknie, a sama spokojnie uklękła. Burza się kończyła.

Marzeniem jej był Rzym. Na rok przed wojną z drobnych oszczędności urzędnika polskiego dał się uciułać kapitalik wystarczający na udział w wycieczce do Rzymu. Pojechała. Po powrocie zbyt rozwlekle i drobiazgowo opowiadała najdrobniejsze szczegóły. A to ją, zemdloną w Bazylice Św. Piotra, podejmował gwardzista papieski, to znowuż papież…

W okresie bolszewickim zostaje „uprawdomem” (administratorem domów znacjonalizowanych). Pokłóciła się z pewnym lokatorem Żydem i krzyczała do niego: „Jak towarzysz śmie! Ja, stara komunistka!…” – i ręce ściśnięte w kułaki przyciskała do swych miękkich, trochę już zwiędłych piersi.

Robotnicy, tłukący kamienie pod domem na szosie, pocieszali mnie:

- Jeszcze pan będziesz pisał. -Jak Polska wróci. – Jak bolszewików diabli wezmą.

Tego dnia na podwórzu pobliskiej szkoły ludowej wyznaczony był wiec przedwyborczy. Te „pierwsze wolne wybory” odbywały się w ten sposób, że nikt nie wiedział, kim są kandydaci, i skąd się u nas w kraju wzięli. Ale też nikt absolutnie tą sprawą się nie interesował, nie pytał i oczywiście – nie protestował. Przyjęto jako rzecz jawną i najzupełniej normalną, że wszystko jest z góry narzucone, od kandydatów aż do treści ich przemówień i uchwał ”’mas pracujących”. Musi być też napisane w gazetach, rozplakatowane po ulicach, że wybory są „najwolniejsze na świecie”, i że „pierwszy raz w historii kraju odzwierciedlać będą prawdziwą, niefałszowaną wolę ludu pracującego”. To wszystko na opak uważano za rzecz najzupełniej normalną.

Dlaczego? Doprawdy, diabli wiedzą, dlaczego.

Poszliśmy razem. Przede mną szedł kamieniarz o mocno czerwonej, przepitej trochę twarzy. Kulał przy tym na jedną nogę, za to tym energiczniej wymachiwał lewą ręką, rozczapierzając dlaczegoś wszystkie palce. Droga wypadła przez lasek sosnowy. Jego rozpięta, niedbale puszczana bluza rozdymała się na wietrze przesłaniając mi widok. Z tyłu szła w milczeniu reszta robotników, i do nich to pokrzykiwał kulawy, nie odwracając głowy:

- Ja im dam wybory, taka ich mać, tam i nazad i w poprzek! To oni myślą, że oni z robotników mogą wariatów strugać! Zaczekajcie chłopcy, my im jeszcze pokażem.

- Daj Antoś lepiej spokój – odezwał się któryś i obojętnie splunął na wrzosy.

Ale kulawy uspokoił się dopiero przy zbliżaniu do szkoły. Tam na ganku wisiała już czerwona flaga. Pod nią tkwiło dwóch policjantów litewskich, jeszcze w dawnych, „burżuazyjnych” mundurach, ale bez naramienników. Znak Pogoni zastąpiła gwiazda na czapkach. Poniżej na stopniach stał mówca, nie znany nikomu w okolicy. Przed furtką mała szara limuzyna, przez której szybę dostrzec było można młodą dziewczynę. Przeglądając się w lusterku szofera, malowała sobie usta.

Mówca mówił długo i monotonnie, słuchano go poziewając w zgodnej ciszy. Oklepane, wyświechtane, zbanalizowane do niemożliwości frazesy padały równo jak krople z dachu. Znać zresztą było, że agitator jest zmęczony, że już tuzin podobnych wieców dziś odklepał, i że wszędzie mówił to samo, z tą samą intonacją i tym samym gestem. Tłum stał lub siedział na trawie, nie okazując żadnego zainteresowania. Nawet oświadczenie, że „głosowanie jest obowiązkiem obywatelskim”, przeto w dokumentach stawiane będą pieczątki, nawet ten zastraszający przymus nie był nowością, i wiedziano o nim zawczasu.

Siedziałem na trawie, pośrodku podwórza, gdy mówca kończąc przemówienie krzyknął: „Niech żyje Respublika Radziecka!” – „Niech żyje ojciec i nauczyciel mas pracujących, nasz kochany wódz i towarzysz, genialny Stalin!”

- Niech żyje! – ryknął pierwszy kulawy kamieniarz i szeroko wymachując lewą ręką w rozpiętej bluzie zasłonił mi znowu widok podobnie jak tam w lasku.

- Niech żyje! – wrzaśnięto ze wszystkich stron.

Policjanci stanęli na baczność. Wszyscy zerwali się z miejsc. Zostałem sam jeden na trawie, pośrodku podwórza, tak jak siedziałem, a w tej chwili jak rozduszony robak wśród depczących wokół nóg i wzniesionych do góry rąk. Wstałem w końcu, splunąłem i powlokłem się drogą do domu. Po chwili dopędzili mnie powracający z wiecu robotnicy.

Szli milcząc, jakby żując coś niesmacznego, coś co przeczuwali – nie da się łatwo strawić. Na zakręcie minął nas samochód i ciężko buksując, torował sobie w piachu drogę na następny wiec. Z okna wychyliła się ta sama dziewczyna i powiewała czerwonym szalem, machając swą chudą ręką, wysterkającą z rękawa równie czerwonej bluzki. Uśmiechała się przy tym, tym standardowym, typowym, sztucznym sowieckim uśmiechem, którego pełno na każdym zdjęciu, plakacie, fotografii kinowej, ilustracji gazetowej, o którym twierdzą szpalty sowieckie, wypluwane codziennie z maszyn rotacyjnych, że zaświtał na ustach jako radość z wolności i szczęścia. Lepki, fałszywy, gadzinowy uśmiech spodlonej maski ludzkiej.

I znów pierwszy kulas, a za nim kilku innych podnieśli ręce i odkiwali przyjaźnie. Po czym odwracając głowę kulas odezwał się spokojnie, cedząc rzeczowo przekleństwa:

- Paszła ona k p…. matieri! k… czerwona!

- Ot, Żydówka parszywa – mruknął na wpół do siebie – Może ona i nie Żydówka, a tak, prosto bl…

Pozostał nam jeszcze kawałek drogi piaszczystej, wyboistej, pod górę. Z lewa, wysoko nad sosnami, przypiekało słońce. Daleko, daleko już, ginął w zieleni obłok kurzu za samochodem.

- Taksówką, taka ich mać, rozjeżdżają. Komunisty, mać ich… – odsapnął kulawy, któremu iść było ciężko.

Nie wytrzymałem:

- To po jaką cholerę darliście się „Niech żyje!”, jeśli teraz przeklinacie.

Nastała chwilka ciszy, i tylko w ostatnim skwarze brzęczały jesienne muchy.
No… a to jakże inaczej?… – odpowiedział kamieniarz i odwrócił ku mnie swą nalaną twarz, na której malowało się szczere zdziwienie.

 

Wiadomości 1947 nr 24 (63)

Józef Mackiewicz

 

Niemcy użytkowali groby katyńskie jako kopalnię dla swej akcji propagandowo-politycznej, której usiłowali nadać jak najszerszy zasięg.

Stosunki polsko – sowieckie już uprzednio tak dalece uległy zepsuciu, iż wymagały tylko wbicia ostatniego klina pomiędzy obydwie strony. Chodziło też Niemcom o urobienie własnej opinii w Rzeszy, bardziej jeszcze o propagandę pośród podbitych narodów Europy, a zwłaszcza Europy Wschodniej, którym wstrząsające fotosy z masakry katyńskiej miały w sposób plastyczny przedstawić los, jaki je czeka pod panowaniem bolszewickim. – Ale wygrywanie propagandowe niesłychanej zbrodni miało też na celu wstrząśnięcie sumieniem świata demokratycznego, który się połączył w sojuszu z bolszewikami dla wspólnej walki z Hitlerem.

Celem pobocznym było też przelicytowanie i usunięcie na plan drugi własnych, hitlerowskich zbrodni, które z niesłabnącą energią reklamowane były przez prasę i propagandę Zjednoczonych Narodów.

Akcja niemiecka częściowo odniosła skutek. Poza tym zerwanie stosunków polsko-radzieckich i pierwszy w ten sposób rozłam w obozie aliantów zapisała na swe dobro, w rubryce: sukces.

W drugiej połowie kwietnia krytycznego 1943 roku mieszkałem w dalszym ciągu w swym małym, wiejskim domku w odległości 12 kilometrów od Wilna i do miasta przychodziłem piechotą i rzadko. Za czasów okupacji sowieckiej zmieniłem swój zawód dziennikarza i literata na bardziej odpowiadający warunkom – zostałem mianowicie furmanem ciężarowego wozu. Za czasów okupacji niemieckiej siedziałem cicho na wsi i nie byłem niepokojony, jakkolwiek władze niemieckie nie mogły oczywiście nie wiedzieć o mojej egzystencji.

Na jakiś tydzień przed Wielkanocą sprzedawałem na rynku w Wilnie palto letnie i tu spotkałem dawnego swego kolegę(…)

Było ciepło. Wiosna.(…) Właśnie przeżuwano wrażenia i komentarze do straszliwej, nowej zbrodni, odkrytej pod Smoleńskiem. – Poza tym wlokło się życie przygnębiające, głodne, biedne, apatyczne(…)

- Od wczoraj telefonuje Klau. Werner Klau, szef biura prasowego przy Gebietskommissariat Wilna-Stadt, dopytuje, czy ktoś z pracowników nie zna przypadkiem twego adresu. Chcą cię zaprosić do Katynia. (…)

Dopiero w drugiej połowie maja 1943 roku wlecze nas poprzez powietrze pudło starej, niemieckiej „JU 88″, samolotu o typie przestarzałym. Leci dwóch dziennikarzy portugalskich, jeden dziennikarz szwedzki. Z Warszawy Niemcy wyekspediowali ekipę dziesięciu robotników fabrycznych, ażeby się przekonali na miejscu i opowiedzieli rodakom. To są ich chwyty propagandowe, stosowane już od dłuższego czasu. – Towarzyszy nam oficer Wehrmachtu, będący łącznikiem z Ministerstwem Spraw Zagranicznych (b. attaché niemiecki w Tokio). Gdy lądujemy za Dnieprem, termometr wskazuje zaledwie 3 stopnie powyżej zera, pada drobny deszczyk (…)

Plan sytuacyjny jest taki: Na zachód od Smoleńska prowadzi linia kolejowa w kierunku Witebska do stacji Gniezdowo. Mniej więcej równolegle biegnie szosa. Do tej stacji przywożeni byli jeńcy polscy w roku 1940, na wiosnę, to nie ulega już żadnej wątpliwości i przez nikogo nie jest kwestionowane. W Gniezdowie ich wyładowywano. Szosa biegnie dalej przez Katyń. Z Gniezdowa do Katynia około 4 kilometry. Po bokach wilgotne laski, wyręby, na których wyrosły już pojedyncze brzózki, olszyna. Wzrok mija je obojętnie, ślizgając się po mokrych badylach, gałęziach, strzelistych prętach jakichś krzaków. – I tylko myśl, pobudzana wyobraźnią, kołuje po tej szosie do wtóru obracających się opon: ”Tędy, tędy, tędy jechali ci ludzie, w taką samą czy podobną wiosnę. Co myśleli? Co szeptali?” (…)

W chwili, gdy ja przybyłem do Katynia, rozkopano już wszystkie siedem grobów. Niektóre były opróżnione. Inne zastałem jeszcze w trakcie prac ekshumacyjnych, ale raczej na ukończeniu. Rzeczą pierwszą, która się rzuciła w oczy, było zaśmiecenie lasu wokół dołów już pustych. Skąd zaśmiecenie to pochodziło, wyjaśniło się niebawem i jednocześnie naprowadziło mnie na najważniejsze odkrycie.

Ażeby uplastycznić jego doniosłość, należy pokrótce przedstawić metodę prac ekshumacyjnych. Ogólne kierownictwo spoczywało w rękach niemieckich oczywiście. Ale bezpośrednie roboty wykonywane były przez ekipę Polskiego Czerwonego Krzyża, na czele której stał dr Wodziński z Krakowa. Do swej dyspozycji miał robotników, zarówno wolnego najmu spośród mieszkańców okolicznych, jak też przydzielonych jeńców sowieckich. Trupy wydobywane z dołów śmierci układano szeregami na ziemi. Z szeregów brano po jednym, celem dokonania oględzin i zrewidowania. Mundury były przeważnie w dobrym stanie, rozpoznawało się nawet gatunek materiału, jedynie odbarwione. Wszystkie części skórzane, w tej liczbie buty, robiły na pierwszy rzut oka wrażenie gumowych. Ponieważ z reguły każde zwłoki sklejone były niejako sokiem trupim, lepkim, strasznym, cuchnącym, więc o rozpinaniu kieszeni, ani tym bardziej ściąganiu butów, mowy być nie mogło. Operacja odbywała się tedy w ten sposób, że specjalni robotnicy, w obecności dyżurnego delegata Polskiego Czerwonego Krzyża, rozcinali nożami kieszenie i cholewy butów, bo w tych ostatnich też znajdowano nieraz ukryte różne przedmioty. Wszystko znalezione wydostawano na światło dzienne. Wszystko co mogło stanowić wartość dowodową, pamiątkę dla rodziny, wskazówkę przy identyfikacji, lub wartość materialną (dokumenty osobiste, legitymacje, pamiętniki, notatki, listy, fotografie, medaliki, książeczki do nabożeństwa, kwity, medale, ordery, pierścionki itd.) składane było do specjalnie na ten cel przygotowanych kopert, zaopatrzonych kolejnym numerem. Takiż numer ewidencyjny przyczepiano następnie do zwłok, które, o ile nie wykazywały specjalnego interesu dla ekspertyzy medycznej, odkładano zaraz do innego szeregu. Po czym grzebano je w nowych, wspólnych mogiłach.

Wprawdzie zarówno Komisja Ekspertów Międzynarodowych, jak późniejsze sprawozdanie sekretarza Geheime Feldpolizei, Vossa i dr Buhtza słusznie zwracają uwagę na daty znalezionych przy zwłokach gazet, nie uwzględniły ich jednak w tym stopniu, na jaki zasługują, z punktu widzenia interesu dowodowego i rozwiązania zagadki:

Kiedy dokonano mordu? – a więc: kto?

Zachowano kilka gazet, jako eksponaty, resztę rzucano w las. Ale w większości wypadków nie były to całe gazety. W większości wypadków były to części gazet. Papier gazetowy stanowi dla człowieka biednego, jakim jest jeniec, materiał nieraz niezbędny dla licznych celów. Tak więc zastępuje brak portfelu, portmonetki i w ogóle służy do opakowania przeróżnych przedmiotów, które się nosi w kieszeni, worku czy plecaku; zastępuje bibułkę do palenia, wkładki do butów, nawet ciepłe skarpetki itd. Otóż tych strzępów gazetowych, obok całkowitych lub części gazet, rozrzuconych po lesie, jako rzeczy bezwartościowych, była – masa.

Pochylony, przerzucałem kawałkiem patyka w tych strzępach przesiąkłych trupim odorem. I ja też nie od razu zwróciłem należytą uwagę na skrawki gazet. Dopiero, gdy następnie udałem się na miejsce właściwej rewizji zwłok, dokonywanej przez dr Wodzińskiego, gdy raz i drugi z kieszeni trupa wydobyto przy mnie gazetę, trzeci i piąty raz i każda z datą: marzec – kwiecień 1940 roku – pojąłem siłę przekonywującą tego faktu. – Głos Radziecki, sowiecka gazeta po polsku, przewijała się szczególnie często pośród innych pism w języku rosyjskim. Głos Radziecki! Dziś mogę potwierdzić zeznania niektórych jeńców, którzy konstatowali, że obozy jenieckie w r. 1940 specjalnie tą gazetą były obsyłane… Daty zaś nie budziły wątpliwości. Tu zaznaczyć muszę, że wszelki druk zachował się w grobach stosunkowo najlepiej. Niektóre z gazet wykazywały doskonałą wyrazistość, przebijając mniej więcej tak wyraźnie, jak przebijają litery drukowane poprzez normalnie zatłuszczony papier.

Wróciłem, wciąż z chustką przytkniętą do nosa, wyrzygałem się dyskretnie za pniem grubej sosny i znów grzebać począłem patykiem w strzępach cuchnących papierów, porozrzucanych po lesie. Tam, gdzie skrawki gazet nie wykazywały daty, odczytywałem ustępy depesz, opis zdarzeń, z których wyraźnie wynikało, że dotyczą pierwszych miesięcy roku 1940. Nie późniejszych.

A więc jednak nie ulega wątpliwości: zbrodni mogli dokonać tylko bolszewicy.

Przy zwłokach w Katyniu znaleziono około 3300 listów i kartek pocztowych, otrzymanych przez jeńców od rodzin w kraju, a kilka napisanych i nie wysłanych – do kraju. Ani jeden z tych listów, ani jedna z tych kartek nie posiada daty późniejszej niż kwiecień 1940 r. Potwierdzają to rodziny w kraju, których korespondencja uległa raptownemu przerwaniu w tym czasie. Bolszewicy mogliby odpowiedzieć, że dla jakichś przyczyn zakazali jeńcom korespondować. Tego nie twierdzą, bo brak im ku temu uzasadnienia. Ale mogliby tak twierdzić – bez uzasadnienia. Natomiast w stosunku do gazet nie mają żadnego wytłumaczenia, żadnego, które by licowało ze zdrowym rozsądkiem ludzkim. (…)

(…) Po upływie kilkunastu dni rzecz przestała być rewelacją. Zarówno raport policyjny sekretarza Geheime Feldpolizei Vossa, jak bardzo sumienne sprawozdanie prof. Buhtza, ustaliły oficjalnie, że w siedmiu grobach znaleziono 4143 zwłoki. Tylko. (…)

Po powrocie z Katynia pytano mnie wiele razy o „wrażenia”. Naturalnie wrażenie jest takie, o którym się zwykło mówić, że „mrozi krew w żyłach” . Stosy trupów nagich budzą najczęściej odrazę. Stosy trupów w ubraniu raczej grozę. Może dlatego, że nici tych ubrań wiążą je jeszcze z życiem, którego je pozbawiono, a przez to stwarzają kontrast. W Katyniu znaleziono wyłącznie prawie wojskowych i to oficerów. Wymowność tego munduru robi wrażenie zwłaszcza na Polaku. Odznaki, guziki, pasy, orły, ordery. Nie są to trupy anonimowe. Tu leży armia. Można by zaryzykować określenie – kwiat armii, oficerowie bojowi, niektórzy z trzech uprzednio przewalczonych wojen. To jednak, co najbardziej nęka wyobraźnię, to indywidualność morderstwa, zwielokrotniona w tej potwornej masie. Bo to nie jest masowe zagazowanie, ani ścięcie seriami karabinów maszynowych, gdzie w ciągu minuty czy sekund przestają żyć setki. Tu przeciwnie, każdy umierał długie minuty, każdy zastrzelony był indywidualnie, każdy czekał swojej kolejki, każdy wleczony był nad brzeg grobu; tysiąc za tysiącem! – Być może w oczach skazańca układano w grobie poprzednio zastrzelonych towarzyszy, równo, w ciasne szeregi, może przydeptywano je nogami, ażeby mniej zajmowali miejsca. I tu doń strzelano w tył głowy. Każdy trup wydobywany w moich oczach po kolei, każdy z przestrzeloną czaszką, od potylicy do czoła, wprawną ręką, to kolejny eksponat straszliwego męczeństwa, strachu, rozpaczy, tych wszystkich rzeczy przedśmiertnych, o których my, żywi, nic nie wiemy.

Rozmawiałem kiedyś z człowiekiem, któremu strzelono w tył czaszki i który żył jeszcze trzy dni, gdyż kula ugrzęzła gdzieś między zwojami. – „To było – wyszeptał – to było jakby szklanka pękła, dzyń! i koniec”. – Może…

Szarpiące, ekscytujące nerwy pytanie, jakaś drapieżna ciekawość, która później nie da spać przez wiele nocy, powraca z każdym, którego niosą: „Jak to wyglądało w szczegółach!”

Zdaje się, że każdego z jeńców uśmiercało trzech oprawców. Dwóch trzymało go z boków, za ręce, pod pachami. Trzeci strzelał. Jak przy operacji. – Indywidualność ostatnich odruchów i cierpień da się nieraz odczytać z tego, co po nich zostało: wybite zęby, szczęka wytrącona uderzeniem kolby, rany kłute, sowieckim, trójgraniastym bagnetem. Wielu jest skrępowanych misternym węzłem sznura. Niektórzy mieli zarzucone na głowę mundury, lub płaszcze związane u szyi, a wnętrze wypełnione trocinami, ażeby uniemożliwić krzyki. – Usta otwarte, usta pełne piasku i oczodoły puste, które nie wyrażają nic ponad śmierć.

Ale osobowość każdego nie wyraża się tylko mundurem, odznakami stopnia oficerskiego, czy krzyżem na piersiach, albo schowanym w kieszeni. Przemawia przede wszystkim wyrazem przedmiotów, które miał przy sobie do ostatniej chwili, a które jeszcze żyją, bo mówią literami, które można odczytać. Nazwisko za nazwiskiem… tysiące.

- Chce pan przeglądnąć tę listę? – zwraca się obojętnym tonem Niemiec, podsuwając długie kolumny maszynopisu.

Ciszewski Tadeusz… Tego znałem z Bracławszczyzny.

Anton Konstanty rtm… To mój kolega z jednej klasy gimnazjalnej. (…)

Listy, listy, listy. Listy do rodzin. Ogromna większość zachowana jeszcze w stanie możliwym do odczytania. Dużo jest takich, które przez jeńców zostały napisane w Kozielsku, ale już – nie wysłane. Przy zwłokach znaleziono około 1650 listów, 1640 kartek pocztowych i 80 depesz. Ani jeden z tych listów, ani jedna kartka, ani depesza, nie posiada daty późniejszej niż – kwiecień 1940 roku!

Kto ich nie miał w ręku, wydobytych z dołów śmierci, z masy poklejonych trupów – ten może jeszcze dopatrywać się w mordzie katyńskim sprawy, którą dziś należy traktować w płaszczyźnie politycznej rozgrywki. Kto je czytał, zaciskając usta i nos chustką, kto wdychał ich słodkawą woń trupią, nad zwłokami „kochanego”, do którego były pisane, dla tego nie ma i nie może być względów innych, jak obowiązek rzucenia prawdy w oczy świata.
Listy te były chowane na piersiach i w bocznej kieszeni, i w tylnej kieszeni, i w cholewach butów, zależnie od ówczesnej woli żyjącego jeszcze adresata. Chowane jak relikwie. Później wystawione na pokaz i profanację wrogiej niemieckiej propagandy. (…)

Raz jeden miałem takie prawdziwe łzy w oczach, tzn. nie od trupiego swądu i nie od zbawczego dymu ognisk, a tam właśnie, na werandzie domu w miejscowości Gruszczenka.

Było to trzeciego dnia pobytu. Wróciliśmy z Kozich Gór. Za czystym szkłem gablotki, nadpsute kartki, rozpięte pineskami, o wielkim, bardzo czytelnym piśmie: listy dzieci do ojców.

„8 stycznia 1940 r. – Tatusiu kochany!! najdroższy!.. Czemu nie wracasz” Mamusia mówi, że tymi kredkami, coś mi podarował na imieniny… Do szkoły teraz nie chodzę, bo zimno. Jak wrócisz, ucieszysz się pewno, że mamy nowego pieska. Mamusia nazwała go Filuś… Cześ”.

„12. II. 40. – Kochany Papo, pewno wojna się prędko skończy. Bardzo za Tobą tęsknimy wszyscy i strasznie Ciebie całujemy. Irka przycięła sobie włosy i Mama się bardzo gniewała. Czy mieszkasz w ciepłym domu, bo u nas brak opału. Mama chciała Tobie posłać ciepłe rękawiczki, ale… W kwietniu przejedziemy do wuja Adama i napiszę wtedy Tobie, jak tam wygląda…”

W kwietniu… w kwietniu 1940 Kochany Tatuś Czesia i Papo Irki zastrzeleni zostali wystrzałem w tył głowy z rozkazu Stalina.

To nie są rzeczy nowe, o których tu pisałem. Dziesiątki „miarodajnych” osób zna je doskonale. To są tylko rzeczy, których się nie publikuje, aby kogoś nie rozdrażnić, komuś innemu się nie narazić…

 

„Lwów i Wilno” 1947 – nr 10  i 11

Józef Mackiewicz

Założenie z góry, kto ma być „dobry”, a kto „zły”, utrudnia przedstawienie rzeczy, czy to powieściowe, czy historyczne, czy, sądzę, każde inne. Dlatego autorzy powieści kryminalnych dla uzyskania maksymalnego zaciekawienia u czytelnika, uciekają się do znanego chwytu, aby do końca nie było wiadome, kto okaże się mordercą… W rezultacie okazuje się często, że jakaś poczciwa ciocia, której nikt nie podejrzewał. Robią to też wielcy pisarze.

Np. w jednym z najznakomitszych dzieł literatury światowej, „Bracia Karamazow”, Dostojewski urywa akcję na poszlakach wskazujących, że zabił Mitia Karamazow. Dopiero w końcu dowiadujemy się, że nie on. Bez tego napięcia i zaciekawienia akcją strona filozoficzna książki straciłaby 70% czytelników. Odwrotnie, beznadziejnie nudna jest-literatura sowiecka, gdyż z reguły wiadomo, że sekretarz Obkomu, Partkomu, Gorkomu będzie postacią świetlaną, a przeciwnik ustroju komunistycznego zdecydowanym podlecem. Taki schemat podziału na z góry „złych” i „dobrych” odnajdujemy często w literaturze narodowej o tematyce historycznej. W tym wypadku linią rozgraniczającą będzie przynależność narodowa występujących w książce osób. A im bardziej patriotycznie usposobiony autor, tym więcej z góry wiadome.

Dlatego – przyznam szczerze – z pewnym ociąganiem się brałem do ręki książkę Wiktora Trościanki pt. „Wiek męski” powieść o tle historycznym z czasów 20-lecia niepodległości i kampanii wrześniowej. Słyszałem bowiem, że autor należy do tzw. Obozu Narodowego, w skrócie przezwanego u nas tradycyjnie „endecją”. Obawiałem się zbytniej jednostronności. Omyliłem się. Jest to książka niezmiernie ciekawa i z talentem napisana.

Swoim zwyczajem czytania jednocześnie kilku książek na zmianę, czytałem właśnie Sołżenicyna „Krąg pierwszy”; atamana kubańskich kozaków Naumienki „Wielikoje priedatielstwo /Wielka zdrada/” byłego ministra hitlerowskiego Alberta Speera „Erinnerungen /Wspomnienia/”. Wszystkie o tle historycznym. W pierwszej dominującą rolę gra załganie sowieckie; w drugiej „słowa honoru” oficerów brytyjskich, łamane jak zapałki; w trzeciej kretynizm dyktatora i pochlebców. ” – Zacząłem czytać Trościankę i na razie odłożyłem tamte, dopóki nie skończyłem „Wieku męskiego”. Nie dlatego, sądzę, iżby porwała mnie akcja, której znaczna część odbywa się w moim rodzinnym mieście Wilnie. Raczej pochłonęły mnie refleksje, jakie się nasuwają przez konfrontację tego odcinka polskich dziejów z tym wszystkim, co wiemy dziś o szerokim świecie doby współczesnej.

Już słyszałem, że to powieść „autobiograficzna”. Niech będzie, lub nie. To nie ma znaczenia ani dla oceny artystycznej, ani rzeczowej. Zaczyna się w Wilnie po pierwszej wojnie, później w Warszawie. Toczy się przez Polskę niepodległą do drugiej wojny i kończy ucieczką z powrotem do tego Wilna, już przez kordony okupantów. – Zaczyna się młodością, szukaniem dróg, miłością, żeniaczką, jak to w życiu i powieściach odtwarzających życie. Wileńskie krajobrazy przetykane odwrotną stroną medalu „miłego miasta”…

Wilno, choć położone w tzw. Polsce-B miało, z niewygasłych jeszcze tradycji, poważny wpływ na kształtowanie psychiki odrodzonego państwa. Dochodziły fryzowane tradycje i legendy, które usiłowano przybudować do starych. Dochodził konflikt międzypaństwowy z Litwą, bliskość granicy sowieckiej, komunistyczna infiltracja, mieszanina narodowo-wyznaniowa mieszkańców kraj,; masa nierozwiązanych problemów. Na rozwiązanie zabrakło, do r. 1939, czasu. O tym Wilnie onych dni napisało po wojnie sporo osób. Jerzy Putrament na swój politrukowski ład; Czesław Miłosz, Wiktor Sukiennicki z pozycji poszukiwań form demokracji; Tadeusz Lopalewski, który zdążył zawetować na rzecz PRL-u; towarzyszka Jędrychowska, słowem dużo ludzi. Nawet Anatol Mikulko. Był taki, później w Związku Patriotów moskiewskich. Pomijam masę różnych przyczynków. Złożyło się tak jednak, że chyba wszystkie te prawdziwe i nie zawsze prawdziwe wspomnienia pisane były pod kątem, mniej lub więcej, demo-socjalistycznym. Lub w kraju teraz: pod-komunistycznym.

Trościanko, pierwszy bodaj, napisał z pozycji „endeckiej”. Trzeba mu jednak przyznać, iż nie forsuje w swej książce, nie przenosi na koci bruk wileński dogmatów „Pana Romana” w tym stopniu, jak to w obozie przeciwstawnego mu kultu czyni się często z wersetami „Komendanta”. Z mego punktu widzenia dostrzegam w jego książce pewne zgrzyty. Wyróżnia się ona jednak tym przede wszystkim, że autor pisze również o rzeczach, o których tamci nie piszą. Przemilczają bądź zupełnie, bądź prawie zupełnie. I tego powieść Trościanki, od strony wileńskiego tła historycznego stanowi cenne uzupełnienie

„Kogo to obchodzi!…” – jest to slogan spreparowany przez towarzyszy w łonie KC Partii dla zniechęcenia czytelników do niekomunistycznego „wspominkarstwa”. Poparty przez stronników „nieodwracalności przemian”, przerzuca się po trochu na emigrację. Nasza mała emigracja tym się, moim skromnym zdaniem, różni od Wielkiej Emigracji, że nie stanowi natchnienia dla kraju, lecz przeciwnie: pada plackiem przed byle inspiracją z tamtej strony. Więc też zaczyna narzekać, że za dużo u nas „wspominkarstwa”, a za mało tego „czym żyje Kraj” /przez duże K/, a już zwłaszcza przemodna dziś na całym świecie „Młodzież”.

Zwróćmy jednak uwagę na zabawne rozgraniczenie u źródeł tej inspiracji, „Lenin w Poroninie w r. 1912″ nie jest tam lekturą dla staruszków, a „Piłsudski w Magdeburgu w r. 1917″ jest już dla staruszków. „Bitwa warszawska w r. 1920″ to nudne wspominkarstwo, nikogo dzisiaj nie obchodzące; ale „Pamiętniki” z tego samego roku, byle po bolszewickiej stronie, to żywa historia. Nawet rok 1905 o wieleż jest aktualniejszy od dwudziestolecia niepodległości. Owszem, zaczyna się od kampanii wrześniowej r. 1939 w walce z Niemcami. Żywe, aktualne zawsze. Ten sam jednak rok 1939 po stronie pierwszych deportacji sowieckich, to ględzenie reakcji, zalatujące naftaliną konfiskowanych futer. Terror niemiecki, kacety niemieckie, zbrodnie niemieckie nie schodzą z afisza kin, literatury, radia, rocznic, obchodów, czytanek szkolnych, wycieczek zbiorowych, terror i łagry sowieckie w identycznych latach, to wspomnienia minionych ludzi „minionego okresu”. Ta dwoistość sloganów rozciąga się do pewnego stopnia i na dziedziny dalekiej przeszłości. Bolesław Chrobry jest wciąż świeży, jakby co tylko otrzymał partbilet PZPRu. O kilka wieków późniejsi od niego Jagiellonowie, to zardzewiałe dzieje, nie warte postępowego pióra…

Rozprawa sanacji z polskim komunizmem, owszem. Ale poza tym?… – OZON, oficerowie legionowi, Rydz-Śmigły, przewrót majowy, Dmowski, BBWR, tamte sprawy, sprawki, ideały, problemy, dążenia, cała ta miniona niepodległość – już słyszałem inspirowaną szeptaninę i pod adresem książki Trościanki. Kogo to dziś obchodzi?!” Wspominkarstwo godne na użytek starych ramolów chyba. Zdarza się nawet usłyszeć zarzut, te opisy krajobrazu tak nie rymują się z postępem, zalatując ni to Rodziewiczówną, ni to Orzeszkową…

Trościanko opisuje:

„Noc na Zwierzyńcu pachniała już bzem. W rzece tonęły gwiazdy. Michał otworzył drzwi na balkon i słuchał jak na drugim końcu miasta lokomotywa ruszała w świat…”

” … ścigały się z dzwonnicami kościołów bukiety kasztanów, klonów… Na linii najbliższej śródmieścia ogrody bzów, zwykłych pojedynczych i pełnych, giętkich, w których najlepiej było szukać szczęścia…”

„Popołudniowe słońce zeszło z domów przedmieścia i położyło się długimi smugami na polach owsa, kartofliskach, piaskach… Autobus podnosił ogon jasnego kurzu, bo dawno już nie było deszczu..

„Za oknem koniki polne zaczęły swój dialog z ciszą”… „Nad wierzchołkami sosen przesuwał się księżyc, zaglądając do ptasich gniazd…”

„Plaga Kozłowskiego widziana z mostu Poniatowskiego… Mrowisko odpoczynku”.

Szczerze zazdroszczę autorowi, autorowi takich podpatrzeń. Piękne są też jego opisy przechadzek po ulicach, wśród domów, kościołów, po zaułkach starego Wilna.

„Zgrzytem” bym tego, ostatecznie, nie nazwał. Ale jedna rzecz szczególnie mnie zastanowiła w książce Trościanki. Wspomina on – ustami swego bohatera – że jest z dziada-pradziada synem tamtej ziemi. Ja też. Jak więc doszło do tego, że dzieli nas aż taka przepaść w stosunku do ojcowizny? Bo to już nie różnica poglądów politycznych, programów, haseł, czy niechęci personalnych do przedstawicieli jakichś ugrupowań. W autorze „Wieku męskiego” odczuwa się po prostu żywiołową niechęć do historycznej przeszłości rodzinnego kraju.

Wilno było stolicą Wielkiego Księstwa Litewskiego przez długie wieki związanego wieloma uniami z Koroną Polską. Odrębność Wielkiego Księstwa zniesiona została definitywnie przez Konstytucję 3 maja 1791 a więc dopiero u samego schyłku długich dziejów „Obojga Narodów”. Tradycje jednak tej odrębności, czy tylko romantyzmu historycznego, przetrwały poprzez Mickiewicza: „Litwo, ojczyzno moja …”, cały wiek XIX aż do ostatnich czasów. Odżyły z chwilą odrodzenia Rzeczypospolitej po pierwszej wojnie światowej. Czy to w postaci „idei federacyjnej” Piłsudskiego, czy „idei jagiellońskiej” w programie politycznym tzw. „krajowców”, o bardzo różnych zresztą odcieniach. W skąpszym „regionalizmie”. W gestach, afektach, patosie jednostek: konkretnych planach innych. W hasłach, sloganach, nierealnościach i błędach. Na tle okrzepłej tymczasem państwowości Republiki Litewskiej, o wyraźnie antypolskiej, antyunijnej tendencji emocjonalnej, i początków antypolskiego nacjonalizmu białoruskiego, co rzecz całą niezmiernie komplikowało. – Nawet na najbardziej pobieżne przedstawienie stanu faktycznego w tym splocie, nie byłoby tu miejsca. Powstrzymuję się też od precyzowania własnego stanowiska, jakie próbowałem zająć w koncepcjach odrodzenia tej sui generis idei jagiellońskiej, przed samą wojną i po wrześniu 1939, dopóki władze litewskie nie odebrały mi koncesji na redagowanie i wydawanie pisma./Na Litwie wymagały te rzeczy specjalnej „koncesji”/.

Wszystko to można uważać za mrzonki, za pomysły nierealne, plany poronione. Dobrze. Z politycznego stanowiska nacjonalizmu polskiego można traktować tamte programy jako fałszywe, jako szkodliwe dla interesów polskości, czy Polski w ogóle. Zgoda. To rzecz poglądów i wolnej polemiki. Ale Trościankę wyraźnie drażni już sama historyczna nazwa jego ojcowizny, – /Język polski nie zna rozróżnienia, jak niemiecki, pomiędzy: „Heimat” – bliższa ojczyzna, i „Vaterland” – ojczyzna w szerszym pojęciu./ – Zwłaszcza wydaje się, że działa mu na nerwy staropolska jej pisownia: „W Księstwo”, przez „X”. Skąd się u niego ta głęboka niechęć, przechodząca w szyderstwo, bierze?

Zastanawiam się. Czy dlatego, że nacjonalizmy, podobnie jak socjalizmy, komunizmy, faszyzmy, mają w swym dążeniu do bezwzględnej dominacji ten wspólny pierwiastek, że nie znoszą konserwatyzmu? Czy też działa tu znane prawo, które kłótni rodzinnej i wojnie domowej przydaje często bardziej zaciekły charakter? – Bo i z drugiej strony – i w tym Trościanko ma niewątpliwie rację – ideolodzy „W. Księstwa” z większą zaciętością zwalczali endeków polskich niż „endeków” litewskich czy białoruskich, chociaż byli oni wielokrotnie bardziej wrogo usposobieni do każdej formy wspólnoty, dostrzegając w niej wręcz zdradę narodową.

W każdym razie ten fragment książki wydaje mi się potraktowany z przejaskrawieniem osobistych emocji autora. Zbiegiem okoliczności pokrywają się w tym miejscu z pewnymi ultra-OZONowymi tendencjami. Widziałem na własne oczy czytanki szkolne przeznaczone dla szkół wiejskich na Wileńszczyźnie, gdzie Mickiewiczowskie:

„… Ojczyzno moja”, drukowane było z wykropkowaną: „Litwo”…

Inny rys, na którego temat chętnie bym podjął dłuższą gawędę polemiczną z autorem, to retrospekcja okresu sprzed pierwszej wojny. Czasy panowania rosyjskiego kolorowane są u nas w zgęszczonej czerni ucisku. Tradycja tego przedstawienia nie należy już do „Obozu Narodowego”, lecz wszechnarodowego. Pod tym względem prześcigniona bywa wielokrotnie przez pióra lewicy polskiej, a juz zwłaszcza lewicy piłsudczykowskiej. Trościanko nie jest w tym ani oryginalny, ani odosobniony. Przelicytują go i Miłosz, i Sukiennicki, i… Zresztą wszyscy Polacy piszą to samo. Może z jednym wyjątkiem relacji M. K. Pawlikowskiego, „bezprzebłyskość” /biezproswietnost/ onego życia – kto go nie znał! – może się wydać przygnębiająca. A kto znał, też przeważnie będzie pisał na nutę narodowej martyrologii, bo taki jest usus odindywidualizowanego patriotyzmu, i kolektywna reguła. Nie żeby było nieprawdą. Ale wytwarzane nastroje osiąga się tu przez cytowanie prawdziwych faktów, z pominięciem innych prawdziwych faktów. Za obszerny to temat. Zatrzymajmy się na jednym przykładzie cytowanym w powieści Trościanki.

Na str. 40 przytacza on słowa prof. Stanisława Cywińskiego do ucznia: „Widzicie chłopcy… Tu, w Wilnie z polskiego można było… głośno szydzić, po cichu myśleć jak o modlitwie. Tutaj widzimy w publicznych miejscach napisy: wosprieszczajetsia goworit po polski . Wy tego nie rozumiecie. I chwała Bogu…” itd.

Prof. Cywiński na pewno tak mówi i, czy mógł mówić. Był wielkim patriotą polskim i wielkim, ideowym wrogiem Rosji. Był też i moim nauczycielem w 4-ej klasie gimnazjalnej, pierwszego polskiego gimnazjum w Wilnie. Stowarzyszenia Nauczycielstwa Polskiego, utworzonego zaraz po wkroczeniu Niemców w r. 1915. Cywiński był wtedy, pamiętam, „orientacji” austro-niemieckiej, zwolennik Piłsudskiego. Większość klasy, może przez przekorę, „orientacji” rosyjskiej, i – bywało – bił nas na głowę w polemice, co zresztą, ku naszej uciesze, odbierało wiele czasu od nudnej lekcji łaciny, którą nam wykładał. Zapewne i później popadał Cywiński w wywody tego rodzaju. /Później stał się gorącym przeciwnikiem Piłsudskiego/.

Ale zarówno słowa Cywińskiego jak wybór tych właśnie w książce Trościanki, może sugerować czytelnikowi, że w Wilnie pod zaborem rosyjskim „tak-było” niejako zawsze i do końca. Czyli z pominięciem faktów, zwłaszcza tych po r. 1905. Należy to, jak wspomniałem, do linii patriotycznej przedstawiania rzeczy w ten sposób nie tylko w literaturze, ale i historiografii polskiej. – /Por. Władysław Pobóg-Malinowski: „Najnowsza historia Polski”, tom I, str. 201, gdzie twierdzi, że na Litwie, nawet po r. 1905: „… fala ucisku… za nauczanie języka polskiego… karze wysoką grzywną lub więzieniem…; narzucano też język rosyjski w nauce religii i uparcie dążono do wyrugowania polskiego nawet z kościoła katolickiego…/!/” itd./

W rzeczywistości fakty przedstawiały się nieco inaczej. Właśnie w tym czasie godziny języka polskiego wprowadzone zostały do gimnazjów rosyjskich w Wilnie. O ile się nie mylę, prof. Cywiński wykładał wtedy język polski w niektórych z nich. A w gimnazjum, do którego uczęszczałem sam /prywatne gimnazjum Winogradowa, „ze wszystkimi prawami”/, zdarzyło się np…. – Proszę mi wybaczyć, że i mnie porywa namiętność wspominkarstwa:

Język polski wprowadzony został jako nie obowiązujący, „na żądanie rodziców”. Naturalnie wszyscy rodzice dzieci polskich zgłosili to żądanie. Wykładała p. Gosiewska. /Nawiasem: ciotka, jakże pamiętnego w Londynie, ś. p. Kazimierza Rudzkiego, ułana krechowieckiego, męża milej pani Ludwiki Rudzkiej z „Ogniska”/. Ale na lekcje polskiego trzeba było przychodzić o pół godziny wcześniej. Stąd, mimo ciągłych upomnień nauczycielki i odwoływania się do odczuć patriotycznych, spóźnianie się na lekcje stało się regułą. Wreszcie sam dyrektor, postrach gimnazjum, Emilian Jelifierijewicz Prawosudowicz, miał tego dosyć. Osobiście ustawił się pewnego ranka w szatni i każdego, kto się spóźnił na „język polski”, ukarał godziną odsiedzenia po lekcjach..

Z religią katolicką też było inaczej, niż o tym pisze Pobóg-Malinowski. Wykładano ją w klasach w języku polskim /kapelan X. Kiersnowski/. I modlitwa przed lekcjami dla katolików wszystkich klas, odbywała się w największej sali gimnazjum /bo katolików było najwięcej/, też w języku polskim. Prawosławni i Żydzi mieli swoje mniejsze salki.

Autor „Wieku męskiego” jest zapewne młodszy i tamtego wieku nie pamięta. A różnił się on i poniektórymi manierami od tego, który miał nastąpić. Jeszcze tylko jedno krótkie wspomnienie: Już za czasów niepodległości był w Wilnie generał Jasiński, Jedyny pełny „endek”, którego widywałem w pełnym mundurze generała polskiego. Kiedyś, akurat w towarzystwie wicemarszałka sejmu Aleksandra Zwierzyńskiego i Piotra Kownackiego, słyszałem jego opowiadanie z czasów, gdy był młodym podporucznikiem gwardii artylerii konnej w Petersburgu:

Jasiński trafił do gwardii mimo wyjątkowo niskiego wzrostu. Pewnego razu, jeden z wielkich książąt, schodząc po schodach kasyna oficerskiego, z lekka podchmielony, a ubawiony niskim wzrostem podporucznika, który akurat wstępował na górę, mijając dotknął go białą rękawiczką w ciemię czapki. Jasiński obraził się i zgłosił do raportu. Dowódca pułku odradzał robić z rego „sprawę”, ale Jasiński się uparł. Skargę przekazano wyżej . Generał brygady też odradzał, ale Jasiński się uparł. Generał dywizji perswadował, iż ze względu, hm… na osobę wielkiego księcia… Ale podporucznik nie ustąpił. Regulamin nie przewidywał w takich wypadkach nic innego niż przekazanie sprawy instancji wyższej. Generał korpusu zapytał, czy podporucznik Jasiński nie zechce wycofać skargi. – Nie, wasze priewoschoditielstwo. – Dobrze – powiedział generał z uśmiechem. – „Awoś nie dadim obidiet /a nuż nie damy pokrzywdzić/”.

- I wielki książę zmuszony był przeprosić podporucznika Jasińskiego /Polaka-katolika/.

Ongisiejsza pragmatyka oficerska… – Ale wróćmy do książki Trościanki.

Słyszałem od wszystkich, co ją dotychczas przeczytali, że byli wstrząśnięci dramatycznym opisem napadu oficerów jednego z pułków legionowych na mieszkanie prywatne wspomnianego prof. Cywińskiego. Stało się to w lutym 1938. Zasłużony pedagog, stary patriota i stary człowiek, był bity na oczach rodziny kolbami pistoletów po głowie. Zmasakrowanego, umazanego we krwi, powalono na ziemię i kopano, tratowano butami.

- Na miłość boską! … Panowie! … Zostawcie męża! – błagała żona. – Przecież on chory, bezbronny… kaleka!

- Mamo! … Za co oni biją?!!!

Następnie oficerowie legionowego pułku w liczbie około pół setki, w białych rękawiczkach z pistoletami, przy szablach z opuszczoną pod brodę podpinką czapek, na znak, że działają służbowo, wtargnęli do redakcji „Dziennika Wileńskiego”, gdzie skatowali i skopali butami Aleksandra Zwierzyńskiego, prof. Fiedorowicza, pobili innych pracowników, w chamski sposób znieważyli Zofię Kownacką…

Fragment istotnie dramatyczny. Robi szczególne wrażenie, gdyż Trościanko opisuje bez patosu. Raczej sucha sumienna relacja jak to było. Że było tak właśnie, a nie inaczej, we wszystkich szczegółach, wiem dobrze. Znałem bowiem czas i miejsce, i osobiście tych ludzi, /Poza jedynym sprostowaniem, że Zofia Kownacka nie miała „siwych oczu”, jak czytamy w książce, mógłbym potwierdzić każde słowo z relacji Trościanki na podstawie tego, co już nazajutrz słyszałem z pierwszej ręki/.

Najbardziej wstrząsające wydaje się wszakże nie to, że starzy, zasłużeni Polacy byli masakrowani kolbami pistoletów, leżąc na ziemi, kopani w głowę oficerskimi butami oficerów polskich

…Za to jedynie, że prof. Cywiński ośmielił się w „Dzienniku Wileńskim” zamieścić artykui – nie wymieniając zresztą imienia, jakoby krytykujący zmarłego przed trzema laty Piłsudskiego… Najbardziej wstrząsający wydaje mi się fragment przybywających po napadzie przedstawicieli egzekutywy prawa, policji, na czele z wicestarostą grodzkim. Którzy nie ścigają przestępców, lecz… aresztują i zabierają do więzienia ofiary przestępstwa.

Pamiętam, iż nie nastąpiła żadna reakcja ze strony społeczeństwa. Nawet nieśmiałe próby ogłoszenia protestu ze strony zawodowego Syndykatu Dziennikarzy przeciwko masakrowaniu kolegów z redakcji spełzły na strachliwym gadulstwie.

Dramat pokolenia? W Polsce? – Dziś, z coraz dalszej perspektywy, już europejskiej, z lekka tylko przymrużywszy oczy na tzw. niedopuszczalne porównania, wydaje się raczej: dramatem epoki. łącznie z tym krępowaniem obiektywnego porównania. /Najdonioślejszy, jak wiemy, wynalazek przewrotu bolszewickiego/. Epoki kultu ponad prawem, sloganu ponad argumentem, faryzeizmu słów, zacieśnienia horyzontów myślowych; epoki neo-”humanizmu” w służbie dzierżących władzę; „awangardyzmu” z konfidencjonalnego poparcia. Epoki, w której wielki humanista komunistycznego maquis, Albert Camus, laureat Nobla, może napisać: „”Żyjemy w czasach,.. doskonałej zbrodni… która morderców nawet zamienia w sędziów …” Ale nie może wytknąć palcem klasycznego przykładu ich sędziowania jak np. Sowietów w sprawie katyńskiej, w Norymberdze/. Bo by – przestał być „humanistą”.

Poniektóre szczegóły, które się kiedyś uważało u nas za ujemne zjawisko specyficznie polskie, z dzisiejszej perspektywy nie wydają się już tak bardzo polskie. Nawet w ich nieprzejrzystości na zamglonym odcinku wileńskim, nie zdają się teraz lokalnym paradoksem, a raczej prototypem współczesnego „postępu”.

Trościanko tylko ubocznie dotknął głośnej sprawy „wileńskiej lewicy akademickiej”, wyczerpująco przedstawionej przez Wiktora Sukiennickiego w jego książce: „Legenda i rzeczywistość” /Paryż, 1967/. Pamiętam z owych czasów, że trudno było rozeznać się w tej gmatwaninie. Komunizujące „Żagary” wychodziły jako dodatek sanacyjnych organów prasowych, bo już wtedy była stawka na „Młodzież”, która te „Żagary” firmowała. Dzisiejszy minister spraw zagranicznych PRL-u, Stefan Jędrychowski /zanim zdążył jako członek komunistyczno-litewskiego sejmu zjeździć do Moskwy z prośbą o włączenie Wilna do „rodziny mas pracujących” w r. 1940/, jeszcze w r. 1933 otrzymywał polskie państwowe stypendium zagraniczne i posadę w konsulacie Rzeczypospolitej w Strasburgu. Katolicyzujący komunista, Henryk Dembiński – stypendium państwowe do Rzymu.

Sukiennicki w swej książce poświęca m.in. sporo trafnych spostrzeżeń roli pewnej sanacyjnej posłanki. Teraz Trościanko uzupełnia je charakterystycznym fragmentem. Chodziło o to, że pani ta, wskutek swych powiązań legionowych, cieszyła się wpływami niejako nadetatowymi. Mimo iż podczas procesu „lewicy akademickiej” wyszło na jaw, iż jest to agentura bolszewicka, związana z wywrotową działalnością KPZB /Komunistycznej Partii Zachodniej Białorusi/, posłanka sanacyjna upodobała sobie bronić głównego prowodyra tej jaczejki, Henryka Dembińskiego. Tymczasem prokurator oskarżający nie potraktował tego świadka obrony z rewerencją należną wysokim ustosunkowaniom. I oto w kancelarii prokuratora zjawia się trzech panów oficerów, z bronią u pasa, w białych rękawiczkach i td. itd… Tym razem nie doszło wprawdzie do pobicia. Ale nie oficerowie zostali ukarani za wybryki, lecz – prokurator przeniesiony…

Historyczne tło powieści Trościanki nie stanowi jednak jakowejś jednostronnej krytyki, tym mniej „rozprawy” z rządami „sanacji”. Przeciwnie, autor ocenia bezstronnie i „własną stronę”. Oto np. bohater powieści, Michał Oszurko, udaje się na wiec zorganizowany na Pradze w Warszawie, przez Stronnictwo Narodowe:

” … na deski mównicy wchodzi młody, przystojny mężczyzna… Koledzy! … Nad Czechosłowacją wisi już śmiertelne niebezpieczeństwo… To prawda, że nam Zaolzie podstępnie zabrano. Ale to także prawda, że nie wolno nam regulować tej sprawy w spółce z Trzecią Rzeszą!. . Kierownictwo Stronnictwa jest przeciwne udziałowi Polski w akcji przeciwko Czechosłowacji. Nie tędy droga do Wielkiej Polski! Nie po drodze nam z maszerującym, głodnym, wilczym germanizmem…

„Michał powoli zapalał się i wtapiał w masę. Klaskał, gdy klaskały dłonie grube jego sąsiadów. Pokrzykiwał „Nie pozwolimy „Wara”!… Już, już utożsamiał się z nimi, gdy nagle na słowa „Wielkiej Polski moc – to my”, podniosły się w pozdrowieniu wyciągnięte ręce. Patrzył jak obudzony ze snu. Dlaczego? Przecież przed chwilą ten młody człowiek tyle mówił o stylu rycerzy spod swastyki. Tyle miał racji, ośmieszając ponurość ich parademarszów. A czymże jest ten nadęty gest wyrzuconej ręki?”

Jedna z najsympatyczniejszych postaci powieściowych to piłsudczyk, współpracownik sanacyjnego organu w Warszawie. Ciekawe są ustępy dotyczące bezpośredniego zetknięcia z marszałkiem Rydzem-Śmigłym. Wbrew powszechnie nastałej opinii – nawet wśród tych, którzy go wonczas windowali na cokół nowego kultu /”zwyciężymy, bo z nami Śmigły Rydz!”/, a teraz ściągają z tego cokołu na poziom niefortunnego następcy „genialnego” poprzednika – potraktowany jest Rydz-Śmigły w powieści Trościanki ze spokojną raczej sympatią. Był grzeczny i skromny. Czym się wyróżniał wśród otaczających go kult-macherów. Osobiście wydaje mi się, że Rydz-Śmigły nie był winien fatalnej przegranej w kampanii wrześniowej. Ostatecznie odziedziczył tylko taką siłę zbrojną, jaką po piętnastu latach „gier wojennych” pozostawił mu w spuściźnie Piłsudski. Miał za mało czasu i środków, aby dokupić trochę czołgów, samolotów, nowoczesnego sprzętu. Co zdążył, to zrobił. Ale nie mógł zdążyć. Stosunek sił na korzyść wroga był właśnie: fatalny. A po wkroczeniu bolszewików: beznadziejny. Jako wódz naczelny przegranej kampanii, zapłacił za to niechęcią ze strony potomności. Byłby to los dosyć konsekwentnie /winien czy nie winien/ rozpowszechniony wszędzie indziej. Gdyby nie zdarzył się paradoks, że ci, którzy nie tylko przegrali, ale stawiali na drugiego wroga, a obecnego okupanta, i pomagali mu do zwycięstwa – doszli dziś do zaszczytów i chadzają po obu stronach w aureoli bohaterów narodowych.

Dobrze podcieniowany jest w powieści Trościanki optymizm, zarówno ten urzędowy, jak nieurzędowy, wobec zawisłej nad Polską groźby wojny. Wiara we własne siły, których nie było. Klęska, rozczarowanie, rozpad. Ucieczki, tułaczki, i konwersacje już bez znaczenia.

Do szczególnie udanych ustępów powieści zaliczyć wypada świetne sceny batalistyczne. Z umiarem, bez malowanej bohaterszczyzny, przedstawione są działania bojowe, odwroty, rozkazy w próżnię, pękające granaty, zaciśnięte zęby walczących…

Tak się kończyły projekty na przyszłość obojga młodych, Michała i Maryli Oszurków, a zarazem i przyszłość ich ojczyzny. Tej od złej, i tej od dobrej strony.

Trościanko nie zgęszcza barw tej złej strony. Przeciwnie, pominął niejedno: nie wspomniał Brześcia, ani Berezy, ani wielu innych jawnych i pokątnych dramatów, które nazwałem raczej dramatem epoki nie jednego pokolenia. Napisał to co chciał, nie „kłamiąc za ojczyznę”, jak to w modzie. I to jest, sądzę, ważne w tym co napisał. Kłamstwo zostawmy tym, którzy na łgarstwie budują, i dlatego bez niego obejść się nie mogą, bo im ich budowla się rozleci.

Pomijam ustępy powieści poświęcone ciekawym rozważaniom prof. Adama Żółtowskiego na temat miejsca i wizji Polski. Chciałbym tylko jeszcze stwierdzić, że taka jaka była w tamto dwudziestolecie, przy wszystkich brakach, nadużyciach i nawet gwałtach, była to jednak, w porównaniu z dzisiaj komunistyczną, twarz wolności. Bardzo niedoskonałej, to prawda. Od niej więc powinna by zacząć się ewolucja ku udoskonaleniu. Z perspektywy emigracji: „Poprawka do nostalgii”, jak to ładnie nazwał Czesław Jeśman, w recenzji o książce Trościanki w „Tygodniu Polskim”. Cios jaki spotkał nas, urodzonych z ludzką twarzą, polega moim zdaniem na tym, że dziś, po trzydziestu latach, zmusza się nas do wyrzeczenia się tej twarzy na rzecz „komunizmu /socjalizmu/ z ludzką twarzą” i każe zaczynać ewolucyjne udoskonalenia nie od wolności, lecz od doskonalenia najgorszej niewoli. Po co nam to potrzebne? Nam, nie; ale tym, którzy rządzą współczesną epoką świata. W tym właśnie dostrzegałbym sedno naszego wieku klęski, która szczególnie dotknęła nie tylko nas, ale całą wschodnią Europę.

Pod tym tytułem: „Wiek klęski”, zapowiedziany jest dalszy ciąg losów Michała Oszurki z Wilna. Nie mogę wiedzieć, co autor zechce czytelnikowi pod tym znakiem ukazać i jak tę klęskę zinterpretować. Jestem bardzo ciekaw. Sądząc po ciekawej i doskonale napisanej pierwszej powieści.

„Wiadomości”/Londyn/nr 38/1277/z 1970 r.

Początek strony
JSN Boot template designed by JoomlaShine.com