…Społeczeństwo dojrzałego narodu winno być jak rozwarty szeroko wachlarz. Niewątpliwie tak. Dodałbym od siebie, że im więcej ponad 180 stopni rozwarcia tego wachlarza, tym więcej świadczy o dojrzałości, dynamice, a więc i bogactwie myśli społeczeństwa. Podczas gdy zwinięty w mocnej garści robi wrażenie raczej krótkiej pałki.  Józef Mackiewicz. Kompleks niemiecki. Kultura, 1956

Józef Mackiewicz

 

Utkwiło mi dlaczegoś w pamięci jak jechaliśmy windą na piętro zajmowane przez biura 2 Korpusu Polskiego w Rzymie. Włoski boy, który obsługiwał windę, miał chyba lat trzynaście i był tego samego wzrostu co prof. Studnicki. Gdy otworzył drzwi, przez które wydreptał najpierw profesor, a za nim ja nie wytrzymał: "Come vecchio!" - szepnął ni to z podziwem, ni to ze wzruszeniem ramion.

Przy jednakowym wzroście, jakaż różnica! Było to lato 1945 roku. Władysław Studnicki urodził się w 1865 r., czyli miał wtedy lat 80. A dziś miałby 100. Dziś boy ten ma 33, pewno żonę i dzieci. A zresztą może mieć już drugą, i z pierwszej na przykład trzynastoletniego syna... Gdy się mówi, że "czas leci" na nikim nie robi to wrażenia, gdyż jest powiedzeniem równie oklepanym jak "człowiek oddycha" albo "człowiek je". Wrażenie robi dopiero, gdy nie ma czym oddychać, nie ma co jeść, gdy czas przeleciał.

- W którym roku urodził się Pański ojciec? - zapytałem raz Studnickiego, gdy się na taki temat złożyło.

- W osiemnastym - odpowiedział Studnicki z tą naturalną oczywistością w skrócie, z jaką każdy z nas rozumiałby pod tym rok 1918; rok już dla wielu z mglistej historii. A przecież chodziło, naturalnie, o rok 1818. Miał więc jego ojciec w powstanie listopadowe lat trzynaście, tyle co boy z windy, w powstanie styczniowe lat 45; a lat 47, gdy urodził mu się syn ochrzczony imieniem Władysław.

Profesor Władysław Gizbert-Studnicki (przydomka tego ostatnio nie używał) pochodził z Inflant i był człowiekiem na wskroś co się nazywa dziewiętnastowiecznym. "Profesorem" nazywano go później z trzech względów: po pierwsze, że wykładał jakiś czas w wileńskim Instytucie Badań Europy Wschodniej, po drugie, że tytuł ten pasował do jego wieku, po trzecie, że był niezwykle roztargniony. O roztargnieniu krążyło wiele opowiadań.

Miał on brata, Wacława, archiwariusza wileńskiego. Równie nie niskiego wzrostu, zresztą bliźniaczo podobnego i takoż roztargnionego. Raz, po zebraniu T-wa Przyjaciół Nauk w Wilnie, Studniccy pomylili się wzajemnie w paltach. Zresztą równie krótkich nie było w szatni. Zauważyli dopiero po wyjściu i razem poszli do komisariatu policji zameldować o kradzieży palt. Może to i anegdota, bo kto by tam chodził o to do policji. Ale autentyczne, gdy Studnicki jechał dorożką, raptem sobie coś przypomniał, zatrzymał, wysiadł i poszedł z powrotem. Dorożkarz zawrócił konia i posłusznie sunął obok chodnika myśląc, że taka jest profesorska fantazja. Dopiero na trzeciej ulicy odezwał się: "Panoczek, a do kiedyż tego będzie?" Wynikła wielka awantura, bo Studnicki był pewien, że wcale dorożką nie jechał. W redakcji, bywało, zjawiał się zawsze w sztywnym kołnierzyku, ale bez przypinanego krawata. (Wiązać nie nauczył się do śmierci.)

- Panie profesorze...

- Co? A, zapomniałem - odpowiadał, dotykając świecącej spinki ruchem roztargnionym, gdyż poza polityką, nie interesowały go drobiazgi. W ten sam sposób inne części garderoby nie zawsze były dopięte.

Mówiąc "człowiek dziewiętnastowieczny" nie należy rozumieć człowieka pewnego typu. Raczej odwrotnie. Ludzie tamtej epoki odznaczali się właśnie nieskończoną indywidualnością i tym może głównie różnili się od kolektywnych typów epoki dzisiejszej. Studnicki był indywidualistą wśród indywidualnych; z krewkości charakteru, z temperamentu politycznego, z małego wzrostu przy wielkości ducha, bynajmniej nie w przenośnym znaczeniu tego słowa. A w takim znaczeniu: Gdyby zaproponować było Studnickiemu miliard dolarów za to, aby wypowiedział jedno słowo wbrew swemu przekonaniu, Studnicki nie powiedziałby nawet pół słówka wbrew swemu przekonaniu. Czytelnik myśli naturalnie, że to metafora. Nie, to dosłownie: za żadne dobra ziemskie. Sam mógł zmieniać przekonania; z socjalisty za młodu przedzierzgnąć się w konserwatystę; dochodził rozumowo do zmiennych poglądów na zmienne rzeczy, choć niezbyt często. Był w tym na tyle uczciwy, że można go było przekonać, co na ogół nie udaje się prawie nigdy. Raz w Londynie powiedział:

- Stroński napisał o mnie straszne głupstwo i muszę natychmiast sprostować.

- Czy warto, panie profesorze? O ten błahy fragment. Całość artykułu była bardzo ładna.

- Przekonał mnie pan. Nie będę prostował. (...)

Studnicki przeważnie nie rozumiał, jak można nie powiedzieć zaraz tego, co się myśli. Naturalnie był politykiem i właściwie tylko politykiem. Choć zapewne żadnym taktykiem. Atakował, wymyślał przeciwnikom od ostatnich; przesadzał nieraz niemożebnie; przekręcał rzeczy tendencyjnie; dreptał po pokoju tam i z powrotem i wymachiwał krótkimi rękami w podnieceniu. Ale nie potrafił znaleźć się w kłamstwie XX wieku, gdy ilość łgarstwa przeistaczać się poczęła już w jakość. Toczył wzrokiem po obecnych i stawał się nieporadny w tej specyfice XX wieku. Dlatego zaliczyć go wypada do ludzi XIX wieku.(...)

Zmieniłem temat i zacząłem go rozpytywać o jego zesłanie na Syberię.

Było to w roku 1890, jeszcze za nieboszczyka cara Aleksandra III.

- A jak karmiono wtedy - zapytałem - w etapowym więzieniu na Butyrkach?

- Nie wiem.

- Jak to?..

- My za drobną dopłatę kazaliśmy przynosić sobie z restauracji. Jakaś zupa, kotlety, słodkie. - Kuchnią Studnicki nigdy się nie interesował. Jadł co na talerzu i myślał o polityce. I tylko raz słyszałem, że pochwalił jedzenie:..

Ale było to już, gdy dowieziono go na zesłanie syberyjskie, do wielkiej wsi gdzieś pod Minusińskiem. Socjalista, zesłaniec Studnicki wszedł do przeznaczonej mu na mieszkanie izby, obwieszonej ikonami i tanimi litografiami carskich portretów, obrzucił wzrokiem i zarządził gospodyni: "Bogi mogą zostać, ale carów wszystkich won stąd!"

- No i co na to ta baba?

- Poczciwa była. Zdejmowała ze ścian portrety carów, wynosiła z izby i biadoliła: "Już jak oni jemu, biednemu, musieli nadokuczać, że on ich tak nienawidzi..." Ale gotowała obiady, pierogi, wszystko pyszszsznie! - Pochwalił po raz pierwszy Studnicki.

- A był nadzór?

- A jakże. Codziennie rano. Ale ja pisałem do późna w nocy i rano spałem. Czasem tylko przez sen słyszałem, jak nadzorca cicho puka do drzwi gospodyni i pyta: "Jewo błagorodie, spiat jeszczo?"

- I co pan profesor robił całymi dniami?

- A więc było tak. Rząd płacił za moje utrzymanie 8 rubli miesięcznie. Izba z pełnym utrzymaniem kosztuje 7 rubli. Zostawał mnie rubel. Z domu przysyłali mi 10 rubli miesięcznie. Można było chodzić, robić wycieczki, polować. Powietrze bardzo zdrowe. Ale ja nie polowałem. Nafta do lampy kosztowała kilka kopiejek na cały miesiąc. W Minusińsku była olbrzymia biblioteka. Raz na miesiąc najmowałem trojkę, jechałem, nabierałem masę książek, czytałem i pisałem. Napisałem tam swoją książkę o Syberii. Pisałem artykuły do gazet.

- Ależ to miał pan urocze życie! Z miejsca wymieniłbym na tamto obecne nasze we Włoszech...

- No więc tak... - Co oznaczało u Studnickiego nie tylko zagajenie, ale również uchylenie się od bezpośredniej odpowiedzi.

Bo Studnicki tendencyjny w innych wypadkach, w politycznym tasowaniu źródeł i zwłaszcza statystyk, do których miał pociąg - w relacji, w opowiadaniu, nie umiał kłamać. Jeżeli opowiadał, to zawsze prawdę. (...)

Podczas drugiej wojny zetknąłem się z nim dopiero w 1943, przypadkowo. Przyszedłem na piechotę jak zawsze dwanaście kilometrów z Czarnego Boru do Wilna, w kożuszku długich butach, obłocony, głodny i tu dowiedziałem się, że z Warszawy przyjechał do Wilna Studnicki. W Wilnie wtedy panowała autentyczna nędza. Bolszewicy wszystko "upaństwowili", a Niemcy niczego nie oddali. Studnicki zatrzymał się w jedynym czynnym hotelu "Europejskim". Tymczasem zapadał zmrok, zbliżała się fatalna godzina policyjna. Myślałem, że nie będzie już czasu na zobaczenie się ze Studnickim i wypadnie wlec się z powrotem te 12 kilometrów za miasto. Szczęściem portierem w hotelu był wówczas profesor Witold Świda, obecny rektor Uniwersytetu Wrocławskiego. Należąc chyba do jakiejś organizacji podziemnej, umiał to robić wspaniale. Z kamiennym spokojem sięgał po klucze, notował w księdze, odpowiadał gościom zwięźle, jakby praktyka w loży portierskiej należała od zawsze do jego zawodu. W jego wszechmocy było dać pokój za darmo i z tej wszechmocy skorzystałem. Nie opalany, beznadziejny jakoś przez skojarzenie z dawnym życiem. Poszliśmy później do numeru Studnickiego. Mimo zimna mył się akurat przed spaniem, obnażony do pasa. Trudno było sobie wyobrazić, że w tym kawałku starczego ciała może się mieścić tyle jeszcze niespożytej energii ducha, przekonań, decyzji walki politycznej, koncepcji własnych i wciąż optymizmu... Tyle planów, które przed nami roztoczył, czynów, które według tych planów należałoby wykonać... (...)

Przyznam szczerze, iż mało ludzi na świecie, a może nikt nawet nie wzbudzał we mnie tyle respektu i podziwu, tyle szacunku i entuzjazmu co Władysław Studnicki. Za jego absolutną nieugiętość, odwagę, siłę przekonań, niewzruszoność wobec szczekaniny i oszczerstw ze strony sfory, często na łańcuszkach obcych agentur; za jego ideowość, samozaparcie, prawdomówność, prostolinijność, bezwzględną uczciwość osobistą, dziewiętnastowieczność. - I przyznam jednocześnie, że najbardziej ze wszystkich możliwych, nie zgadzałem się z jego poglądami, jego koncepcjami, jego wizją polityczną. Studnicki, który całe życie walczył o "polskie Ziemie Wschodnie", nie znosił zarazem, nie przetrawiał po prostu tzw. "wschodu europejskiego". I wszystkiego, co było z niepolskim elementem na tych ziemiach związane. Raz na walne zgromadzenie Syndykatu Dziennikarzy Wileńskich, do którego należał, nie bywając prawie nigdy, przybył umyślnie, gdy do zarządu wybrany został Ludwik Abramowicz. Jedyny autentyczny w Wilnie patriota W. Księstwa Litewskiego; jedyny prawdziwy "krajowiec", niezależny od dyspozycji Belwederu... Studnicki wstał raptem z ostatnich krzeseł i oświadczył gromkim głosem:

- Występuję z Syndykatu, dopóki zasiada w nim ta kanalia Abramowicz!

Odczuwał odrazę do wszelkiej "Rusi", a nienawidził Rosji, i nade wszystko na świecie cokolwiek "Rusju pachniet..." Kochał wyłącznie Polskę i wszystko co polskie. Był więc pod tym względem zbliżony najbardziej do endeków. I byłby może wyrósł ponad Dmowskiego, gdyby ta jego bezwzględna "zachodniackość", ta jego "antywschodniość", nie zaprowadziła go aż do germanofilstwa. To wcale nie jest paradoks. Był węgrofilem, austrofilem, italiofilem; ale dopiero w sojuszu z najpotężniejszym z sąsiadów, Niemcami, widział możliwość skutecznego przeciwstawienia "wschodniej inwazji", "ruskiemu zalewowi".

Studnicki wychodził więc z emocjonalnych pobudek, które były akurat i wprost przeciwstawne moim własnym, że wybaczy mi czytelnik, iż absorbuję go jakże skromną, w zestawieniu, moją osobą. Ale czynię to wyłącznie w celu porównawczego wypunktowania politycznej osobowości Studnickiego. - Osobiście jako z krwi i kości wschodnio-Europejczyk, uważam marksistowsko-bolszewicką zarazę za plagę tym większą, że spada na wszystkich jednako mi bliskich Litwinów, Białorusinów, na Ukraińców, Łotyszów, i... na wszystkie ziemie ruskie, pierwszą tej plagi ofiarę. - Studnickiego nic nie obchodził los Ukraińców, a już zupełnie nic los Rosjan. - Podstawowym założeniem mojej argumentacji jest rozróżnienie. Rosji od Bolszewii. Studnicki, w myśl ortodoksyjnej polskiej doktryny, identyfikował Rosję z Bolszewią. - Ja widziałem wroga wyłącznie w międzynarodowym komunizmie. Studnicki kwestionował realne istnienie tego pojęcia. - Ja, wbrew narodowej polskiej tezie dostrzegam w narodzie rosyjskim potencjalnego sojusznika w walce z komunizmem. Studnicki w zgodzie z polską narodową tezą, dostrzegał na równi w czerwonych, jak białych Rosjanach, tylko wroga.

Mnie proniemieckie koncepcje Studnickiego nie obchodziły wcale. Uważałem po prostu wszelkie poputniczestwo, wszelki rodzaj pomocy i kolaboracji z międzynarodowym bolszewizmem - bez względu na formę i koniunkturalne uzasadnienie, bez względu na interpretację interesów ściśle narodowych - za w perspektywie dziejowej... zbrodnię. Nie tylko w stosunku do przyszłości Polski, nie tylko w stosunku do Europy Wschodniej, ale w rezultacie Europy całej, i - całej ludzkości.

Studnickiego niekonkretna nadrzędność interesów ludzkich, a tym mniej Wschodniej Europy, nie obchodziła wcale. Jego obchodziły konkretne interesy polskie. W tragicznym splocie, wobec zbrodniczej i zresztą szaleńczo-samobójczej polityki systemu hitlerowskiego, szukał jakowegoś modus przyszłości w oparciu na swe zasadnicze koncepcje, które w politycznym sensie uważał jeszcze za realne.

Osobiście, wychodząc z założenia ideologicznej nadrzędności, "wsienarodną" nagonkę na moją osobę mam - ostrożnie mówiąc - w nosie.

Dla Studnickiego wyrzucenie go poza nawias polskiej racji stanu nie mogło nie być ciosem i cierpieniem ostatnich dni jego wielkiego życia.

***

Nie ma chyba rzeczy drożej kosztującej niż zachowanie niezależności stanowiska. Spacer między frontami należy poza tym do najmniej przyjemnych przechadzek. Stąd spotykaliśmy się ze Studnickim podczas i po wojnie, przeważnie w dużej biedzie osobistej. W Wilnie, w Warszawie przed powstaniem, w Krakowie po powstaniu. On pojechał na Węgry. W Rzymie, w Londynie. Studnicki biedę podpierał myślami politycznymi. Chciał walczyć do końca, a walczyć politycznie można tylko przy pewnym zasobie optymizmu. Choć zaczęły i w nim występować objawy rezygnacji. (...)

I Studnicki wreszcie skłamał. Zdarzyło się to, gdy odwiedziłem go w jego mieszkaniu na Bayswater w Londynie. Studnicki leżał w łóżku. Przy nim, na stole stos drogich książek, ostatnie nowości polityczne.

- Skąd tyle pięknych książek?

- A, to profesor Stroński. Wie, że ja jestem niedysponowany i nie mogę wychodzić z domu w taką pogodę do księgarni, więc...

Oczywiście nie dlatego! .Gdyby Studnicki sto razy był zdrów i sto razy mógł wyjść, nie miał przecie pieniędzy, żeby sobie kupować książki. I Stanisław Stroński o tym doskonale wiedział. Kupował więc za własne pieniądze i posyłał staremu wrogowi politycznemu, który przecie bez książek nie mógł żyć. W tym geście notorycznego adwersarza, jednego z największych germanofobów, posyłającego książki największemu germanofilowi w biedzie, było coś bardziej niż wzruszającego, coś bardziej czystego niż łza w oku na wspomnienie starych czasów. Było jak ostatni odblask rycerskiego pancerza zapadającego w czarną chmurę wyjców. - Ale Studnicki jeszcze nie chciał przyznać się do własnej niemocy.

Aż przyszedł czas, gdy i przed Studnickim wypadło kłamać.

Bo rycerskość, jak nas uczono, mówiąc patetycznie: "od kolebki" - polega na szlachetności okazanej słabym. Ale metalowy wydźwięk tego wyrazu pochodzi w pierwszej kolejności od wspaniałomyślności okazanej powalonemu w polu wrogowi. Im wróg był większy, tym rycerskość jest większa, tak się zdawało kiedyś. - Dziś wyszmelcowane to słowo poniewiera się w polskim druku szczególnie często. Studnicki chciał je wprowadzić w czyn. Rozpychając krzyczący tłum, roztrącając załamane ręce bodaj nawet najbliższych, zgłosił się na świadka obrony w procesie feldmarszałka Ericha von Mansteina.

Do mnie wtedy przyszedł pewien, to co się nazywa: nieskazitelny politycznie Polak, dziś powszechnie szanowany, doskonały autor, wszelako prosił o ścisłą dyskrecję, którą zachowuję. Za jego pośrednictwem dostarczyłem członkowi Izby Gmin, Mr Pagetowi, obrońcy Mansteina, sporo materiału o mordzie katyńskim, fotokopie dokumentów z archiwum litewskiego, o masowych deportacjach i innych zbrodniach sowieckich na Litwie i Łotwie.

Ale Studnicki poszedł z otwartą przyłbicą.

Zdaje się, że do wezwania jego na salę rozpraw nawet nie doszło. To zresztą nie miało znaczenia. Natomiast w jednym z polskim czasopism emigracyjnych w Londynie ukazała się karykatura Studnickiego w postaci - wielkiej świni...

Ukryto przed nim tę karykaturę. Był już wtedy w połowie dziesiątka do lat dziewięćdziesięciu. Nie dlatego skłamano, żeby w ciągu długiego żywota walk politycznych nie był otrzaskany, przyzwyczajony do ataków na swoją osobę, insynuacji, oszczerstw i karykatur. Ale tak jakoś... Może niektórym, którzy go znali, może niesłusznie, karykatura ta wydała się nagle już nazbyt świńsko-nierycerska.

***

Chowano go w pochmurny dzień, jakich bywa większość w Londynie. Choć deszcz nie padał. Zgromadziła się nad grobem nawet spora garstka ludzi. Żyć już dłużej nie mógł, bo i tak był bardzo stary. A zresztą, po co by mu to było. Lata zagłębiały się coraz dalej w wiek XX.

 

Kultura 1965 nr 12 (218)

NG 6 (545)

Józef Mackiewicz

 

Wyszedłem z błędnego założenia, wynikającego z nieznajomości pracy fizycznej. Począwszy od drwala, zakosztowałem kolejno karczowania, kopania rowów, darniowania skarp... Wszystkie te prace były dostatecznie ciężkie. Nie było w istocie lżejszej, bo ją w Sowietach wyrównuje akord. Z nieprzyzwyczajenia wracałem zmachany i wtedy zaczął mi się śnić koń. Zdawało się, że gdy kupię konia z wozem, on będzie na mnie pracował, a ja sobie tylko jechał górą na furze. Laicy tak przynajmniej twierdzili. Ludzie obeznani kiwali natomiast głowami, przycmokując: "Oj, furmana robota też nielekka"... - Posłuchałem laików. Nie mieli, huncwoty, pojęcia! Ładunek i wyładunek wozu, wyjazd z lasu na równą drogę, z glinianki, z kamieniołomów, starczał ze ośmiodniowy dzień pracy, a dopiero na dodatek tyrało się obok wozu, w spieczonych kurzem czy oblepionych błotem butach, długie, długie godziny.

Tak idąc, ścinałem w zamyśleniu przydrożne chwasty batem, spędzałem bąki z końskiego zadu, w innych miesiącach wycinałem nim pręgi na śniegu. Czasu do myślenia istotnie mi nie brakło wówczas, w Litewskiej Socjalistycznej Sowieckiej Republice. Nie z jednego wodopoju pijał mój koń, nie z jednego mostu spluwałem w rzekę, nie przy jednym młynie, cegielni, tartaku, fabryce, słuchało się przekleństw, rozważań i wynurzeń.

Zimą z roku 40 na 41 śnieg w Wilnie sypał gęsty. Pod wiosnę nadarzał się zarobek dobry: zwożenie śniegu z ulic nad brzeg Wilenki - rzeki. Koń wtedy pracował mało, a ja machałem drewnianą łopatą od świtu do zmroku. Raz wziąłem odcinek trotuaru wzdłuż pałacu biskupiego i gmachu dawnego województwa, na Placu Katedralnym, jak raz pomiędzy dawną redakcją "Kuriera Wileńskiego", gdzie teraz była 'Prawda Wileńska", a dawną redakcją "Słowa", gdzie aktualnie 'Krasnoje Znamia'. - Przejeżdżam tam i z powrotem cały ranek, a później w południe koniowi przyczepiłem worek z owsem, a później znowu przejeżdżam, aż pod wczesny wieczór zapalono lampy w redakcjach.

I nagle pojąłem: ludzie zbyt pochopnie wyrzucają z siebie frazesy w rodzaju: "Lepiej całe życie zamiatać ulice w Europie, niźli w Sowietach być..." Po stokroć nieprawda! Jeżeli mam już całe życie zwozić ten mokry śnieg z ulic, całe życie człapać oto w strumykach topniejącego brudu i nawozu, jeżeli całe życie tęsknić mam tylko do zmierzchu, a nigdy do ranka, to oczywiście, że wolałbym zawsze w - Sowietach!

Nim zapalono lampy uliczne, z okna "Krasnogo Znamieni" pada zielonkawe światło od abażuru w poprzek rynsztoku, w którym, porwane wirem, kręci się samotne pudełko zapałek. Podbiłem je biczem. W tym miejscu jezdnia specjalnie jest rozmyta, cały dzień przejeżdżać mi wypada przez głęboką dziurę i koń się zawsze napręża, choć wóz nieciężki. Zatrzymam go; niech on odpocznie, niech ja zbiorę swoje myśli. Wcale nie mam zamiaru obrażać moich kolegów furmanów, ale jednocześnie nie chciałbym ani im kłamać, ani sobie. Bo co by było, gdyby tak dwa lata, rok temu jeszcze, siedzieli za tymi oknami moi koledzy dziennikarze, pisali artykuły, żartowali sobie, czytali, być może o tej porze szli gdzieś do knajpy, a ja, tylko ja jeden, obarczony byłbym wyrokiem dożywotniego zwożenia śniegu pod tymi oknami" No, co by było" Czy nie byłoby to czasem poczucie krzywdy, które w zestawieniu ich i mego losu na "całe życie" kierowałoby myśl moją do samobójstwa włącznie? Dlaczego, na miłość Boga, ja jeden tylko!

A dziś, co: ostatni oto wóz, stajnia, wytrę konia słomą pod podsiedziałkiem, założę siana, napoje za godzinę, w perspektywie zarobek, zjem coś, pójdę spać. Prawie bez krzywdy. Przecie wszyscy tak samo.

- Dobrze, dobrze! - przerwie mi ktoś może - ale sam pan piszesz, że tam za oknami siedzą dziennikarze, piszą, czytają, nie wszyscy przecie zwożą śnieg, gnój i rąbią drzewo po lasach...

Oczywiście, iż zestawienie moje poprzednie dotyczyło tylko fotograficznej migawki momentu. Rzecz naturalnie nie w pisaniu, nie w wyskoczeniu "na jednego" do knajpy, nie w wysokości pensji nawet i warunkach mieszkalnych. Rzecz w monotonii całego życia, w braku perspektyw, w nieoczekiwaniu jutra, w zamknięciu horyzontów, w ograniczeniu tego życia i jego nudzie. Dlatego los furmana nie odbiega w Sowietach tak dalece od losu dziennikarza, to znaczy, że jest równie kiepski.

* * *

Zazdrościć można komuś szczęścia, wolności, ale nie żarcia na łańcuchu. Rozmawiałem z setkami bolszewików w Polsce, w państwach bałtyckich, w Niemczech. Ich reakcje w zetknięciu z nowym światem są przeróżne. Ale kto to powiedział, że każdy z tych nędzarzy na widok bogactwa i dobrobytu moralnego winien się zaraz rozczarować do Związku Radzieckiego? Raczej częściej splunie przez zęby z zazdrości: "Ech, burżuje, żyją oto! Nu, niczewo, niedługo już. Nasi tu zrobią porządek".

Moim zdaniem, atrakcyjna siła bolszewizmu czerpie swe soki z arcyludzkiej, nazwijmy ją, przywary, której miano, trudne do przetłumaczenia ścisłego, brzmi po niemiecku: Schadenfreude. - Mówi się powszechnie: "Chciałbym, aby się mnie wiodło tak dobrze jak innym". W praktyce powiedzenie to równa się ukrytej głęboko myśli: "Oby się i innym tak źle działo jak mnie?. Tylko że ludzie rzadko albo nigdy do tej myśli się nie przyznają.

 

Lwów i Wilno 1947 nr 28

NG 14 (450)

Józef Mackiewicz

 

Janusz Kowalewski w recenzji o książce Sergiusza Piaseckiego "Kochanek Wielkiej Niedźwiedzicy", zamieszczonej w "Tygodniu Polskim", pisał:

Prawda literatury to nie znaczy autentyk, dokument - to prawda literacka, artystyczna, w której element fantazji, deformacji, kompozycji też jest prawdą. A prawda pisarza, to wierność literaturze i czytelnikowi. Z tych dwu prawd rodzi się to, co nazywamy stylem danego pisarza, to jest to, co od razu możemy rozpoznać, a czego nigdy dokładnie nie możemy określić".

Bardzo słuszne spostrzeżenia. Mógłbym zarzucić Piaseckiemu deformacje prawdy w niejednym szczególe, wytknąć trochę błędów rzeczowych. Niektóre sytuacje nie mogły być prawdziwe, niektóre zdarzenia są powtórzeniem znanych kawałów. A jednak całość oddaje niewątpliwie prawdę tamtego świata i przez to przykuwa czytelnika i przesądza o "magii" literackiej tej książki, o czym wspomina sam autor i słusznie interpretuje ją w przedmowie Juliusz Sakowski. "Kochanek Wielkiej Niedźwiedzicy" był pierwszym utworem Piaseckiego. Pamiętam wrażenie, jakie zrobił dawny wstęp do niego, ogłoszony w "Wiadomościach Literackich". Wtedy o Piaseckim mówiono jeszcze jako o przestępcy odsiadującym karę w najcięższym bodaj więzieniu w Polsce, a nie o literacie. Poznałem go bardzo dawno.

Przez redakcję, w której pracowałem jako młody dziennikarz, przewijały się różne typy. Należał do nich np. Muraszko Józef, który będąc przodownikiem policji zastrzelił w Stołpcach Wieczorkiewicza i Bagińskiego i po wyjściu z więzienia chodził po mieście z owiniętym w gazetę "naganem" pod pachą. Twierdził, że czatują nań komuniści. Długa lufa wysterczała z papieru, i w ten sposób odwiedzał dyrektorów banków ubiegając się grzecznie o pożyczkę. Dostawał jednak. ,/"Co, pan nie ma pieniędzy?! - dziwił się, gdy pytałem go jak to robi/. Drugim z takich narwańców był Urke Nachalnik, autor książki "Pamiętnik własny przestępcy". Żyd wschodni, b. złodziej zawodowy. Zaczął on kraść jeszcze w Druskiennikach, gdy przed pierwszą wojną światową były wdzięcznym uzdrowiskiem. Facet trochę już podtatusiały. Skarżył się na jednego z kolegów redakcyjnych, który wziął odeń kilka książek na sprzedaż i nie oddawał długo pieniędzy: "Pan wie - mówił - co ja jemu powiem" Ja jemu powiem: Pan jesteś tym, czym ja przestałem być! O". Urządzano dla niego "Środy Literackie" w murach pobazyliańskich z celą Konrada w środku. Przychodził wojewoda wileński, miejscowa śmietanka intelektualna. Raz Nachalnik zasiedział się u mnie i wyjął złoty zegarek: "To nie kradziony, nie... Uś, muszę brać zwoszczika na gewałt, bo wojewoda czeka!" - Na książce zarobił.

Kiedyś pojawił się Piasecki, za którym szła fama rabunkowego morderstwa. Ale już od razu widać było, że to inna klasa. Skromny jakby nawykły do opanowania nerwów; w jego spojrzeniu dziwnie kojarzyła się ponurość z łagodnością. "Kochanek Wielkiej Niedźwiedzicy" miał, jak wiadomo, wielkie powodzenie. Jakaś tam umowa z "Rojem" Melchiora Wańkowicza. Słyszałem o niej za dużo, żeby się rozpisywać. Piasecki z miejsca utonął zainteresowaniem w literaturze. Z nadgorliwością neofity. Był szczęśliwy z nowego obrotu rzeczy i z nowego zawodu. Nie pamiętam już, co mi opowiadał o swoim pochodzeniu. Zdaje się, że był Rosjaninem i prawosławnym. Teraz stał się Polakiem, katolikiem i patriotą. To potrójne zerwanie z przeszłością wycisnęło pieczęć na późniejszym jego życiu.

Trzeba wziąć pod uwagę, że Piasecki, zanim doszedł do rękopisu "Kochanka Wielkiej Niedźwiedzicy", miał za sobą życie "bujne’ i chmurne, jak się mówi w poetyckiej przenośni. Pod chmurami naszej granicy z Sowietami uprawiał przemyt. Przemyt przemytem, ale przedtem był też agentem ekspozytury II Oddziału i z jej polecenia chyba nie raz narażał życie po tamtej stronie. To mu zresztą to życie uratowało i, wskutek interwencji pewnych sfer wojskowych, zamieniło karę śmierci na ciężkie więzienie.

Piasecki był naprawdę człowiekiem odważnym. Nie jest blagą co pisze.

Z Sergiuszem Piaseckim zszedłem się bliżej dopiero podczas okupacji niemieckiej. Bolszewików on zawsze nienawidził. A pod okupacją niemiecką stanął na czele "egzekutywy" podziemnej. Był więc stale zagrożony z dwóch stron, a czasem trzech... To prawda, co pisał o tym okresie w swym cyklu "Wieża Babel". Z pewnymi zastrzeżeniami.

Za okupacji niemieckiej kierował ekipą wykonującą podziemne wyroki śmierci, częściowo własnymi rękami. Była więc to robota ciężka, krwawa i głośna. Czasem ryzykowna, czasem nie. W istocie często robota brudna. Tak było np. z polowaniem podziemia na młodą i bezbronną dziewczynę. Wyleżyńska była córką czcigodnych rodziców, znanego muzyka i profesora konserwatorium wileńskiego. Raz, ranna skrytobójczą kulą, trafiła do szpitala. Tam do konspiracji wciągnięto nawet siostrę szpitalną, ażeby ułatwić zabicie chorej w łóżku. Sam Piasecki miał rozbić jej czaszkę kolbą pistoletu. Wtedy się nie udało. Później zastrzelona została w bramie własnego domu, gdy wracała razem z matką z opatrunku. "Całe miasto wiedziało o tym, że afiszuje się z Niemcami". ... Istonie, fama ta szła za nią tuż, wszędzie, gdziekolwiek stąpiła. Osobiście nie widziałem jej nigdy na oczy, ani w towarzystwie Niemców, ani samej, i nie mam pojęcia, jak wyglądała. Ale słyszałem, naturalnie, o tym nawet w moim Czarnym Borze, skąd rzadko, piechotą wędrowałem do miasta. Było dla mnie od początku rzeczą jasną, że ta powszechnie wystawiona jej legitymacja musiała, oczywiście, tamować jej wszelki dostęp nie tylko do konspiracji /bo cóż by to była za konspiracja!/, ale nawet do sfer z organizacją podziemną bezpośrednio nie związanych. Istotnie, mówiono, że ludzie unikali jej jak zapowietrzonej. Nic przeto wiedzieć nie mogła, nikogo "sypać", nikogo zdradzać, Bo skąd?! Skoro nie miała nigdzie kontaktów.

Zwróciłem uwagę na ten brak logiki Piaseckiemu. Nie pamiętam już, co mi odburknął wtedy w odpowiedzi. Ale w swej książce "Dla honoru organizacji" usprawiedliwiał jej zabicie, że wydawała ludzi w ręce Gestapo, że nawet miała głośno grozić, że "będzie sypać" itd., itd. Jeżeli wszystko to nie trzymało się kupy, to z drugiej strony trzymało się na pewno "kupy" ówczesnych emocji,

Piasecki był szczerze oburzony, gdy były współpracownik bolszewickiej "Prawdy Wileńskiej" i agent sowiecki w czasie okupacji niemieckiej, wydrukował w podziemnej polskiej "Niepodległości" napaść na moją osobę. Był to jeden z klasycznych chwytów "wykańczania". Na taką publikację nie było bowiem rady. Czytały ją tysiące. Opowiadały z ust do ust dziesiątki tysięcy. A nie można było jej obalić sprostowaniem, ani wycofaniem się z tego oszczerstwa redakcji, gdyż osoba raz wymieniona z imienia i nazwiska podpadałaby po takim "sprostowaniu" w prasie podziemnej automatycznie pod śledztwo Gestapo. To jasne. Nie można było wytoczyć "sprawy", ani według kodeksu sądowego, ani "kodeksu Boziewicza"… Nie można było nawet skuć mordy oszczercy, jeżeli się znało, jak w tym konkretnym wypadku, osobę autora. Gdyż głośna awantura mogła naprowadzić /nie daj Boże!/ na nici podziemnych powiązań. Nie można było zrobić nic, poza tajnym odwołaniem do czynników tajnej organizacji, przeszpikowanych zresztą podobnymi agentami, co w praktyce nie dawało nic. Tymczasem, jak mówi rosyjskie przysłowie: "Napisanego i toporem nie wyrąbiesz" ... A w tamtych czasach, gdy nie było jeszcze praktyk Polski komunistycznej i jej poputczików na Zachodzie, człowiek się przejmował takimi oszczerstwami. Na usilne nalegania mego przyjaciela A., złożyłem jednak taką skargę do "prokuratury podziemnej", czego się dzisiaj, przyznam szczerze, wstydzę. - Piasecki zżymał się i pomstował, i odgrażał nawet. Przypadkowo wyratował mnie nawet z ciężkiej opresji "uratował życie"/, gdy z narażeniem własnego wykrada z szuflady aresztowanego właśnie A. ważne dokumenty, a m. in. moją skargę, która z pełnym podpisem omal nie wpadła w ręce Gestapo. To było wiele, ale zarazem wszystko co mógł, czy też co chciał uczynić, aby nie zadrzeć z czynnikami, z którymi zadzierać nie chciał. Takie to były czasy.

Trafnie dziś pisze ppłk W. Marcinowski w "Zeszytach do historii NSZ" o pewnym wybitnym działaczu podziemia tamtych czasów "Łgał, bo mu się zdawało, że konspiracja rozgrzesza wszelkie łgarstwo..." Tak, bywało. Słusznie też w tych samych "Zeszytach" /obok wielu rzeczy, w moim przekonaniu, niesłusznych/ podkreśla dr K. Gluziński wielokrotnie tę "koncesję, którą trzeba było mieć od grubej czwórki"... Koncesję podziemnego legalizmu" na walkę z okupantami... A zwłaszcza obawy, aby poza udzieloną ewentualnie koncesją, "nie scementował się przyszły polski front antykomunistyczny... "

Piasecki był przekonanym antykomunistą. Był człowiekiem bezwzględnie śmiałym, bezwzględnie odważnym. Ale przeżycia sprzed wojny, które go powróciły z więzienia Św. Krzyża na łono legalnego bycia społecznego, kazały mu - tak mi się zdaje - ten "legalizm" cenić, osobiście, ponad miarę. Chciał przy nim pozostać zdawało się - za wszelką cenę. Cieszył się niejako ze swego patriotyzmu i poświęcenia dla sprawy. Stąd może niektóre jego przedstawienia w "Dla honoru organizacji" mają trochę wtrętów polrealistycznych. W rzeczywistości poświęcenie ocenione jest post factum przez tzw. opinię, a jakże często kierowaną przez pół tuzina facetów. I nagrody, ani uznania za swe zabójstwa, za swą odwagę Piasecki nie doczekał.

W późniejszym okresie, już dawno po więzieniu, dawno po "Kochanku Wielkiej Niedźwiedzicy", po wojnie, kiełkowała w Piaseckim - wiem o tym - pewna myśl, idea. On chciał zachować osobistą solidarność z tym światem, z którego sam ongiś, dawno przed wojną, wyszedł: z "wykolejonymi" - co społeczeństwo identyfikuje z elementem przestępczym - a jednocześnie nie chciał rzucać temu społeczeństwu zbyt wyzywającej rękawicy, Chciał tamtych ludzi przedstawić jako "też ludzi"; chciał wystąpić w ich obronie /nie w sensie socjalno-rewolucyjnym, do czego miał zawsze awersję, ale indywidualnej/, tych "poniżonych i pokrzywdzonych"/ poniżennych i oskarblionnych/, do których zaliczał zwichniętych życiem, i często zwykłych kryminalistów. Nie wyszedł z tego jednak ani Dostojewski, ani Gorki, Victor Hugo, czy Zola. Powiedzą: brak mu było do tego talentu. Być może, choć talent, tzn. jego ocena, jest rzeczą często relatywną.

Raczej po prostu: Piasecki, chcąc wytłumaczyć przed społeczeństwem swoich bohaterów, popadał w czarno-białe szkice, jak np. w "Jabłuszku" i innych tej serii. Zaczął pisać o różnych złodziejach itp. jakby to byli jednostronnie pozytywni ludzie. A jednostronnych ludzi na świecie nie ma. Nawet jednostronnie ujemnych, choć w tym szczególnie celuje rodzima publicystyka, literatura, a nawet historiografia.

Przy tym Piasecki bywał szczególnie drażliwy na tym punkcie. Miał mi długi czas za złe np., że w pewnym emigracyjnym piśmie wytknąłem mu te białolice typy złodziejaszków z jego "Jabłuszka". Mimo wrodzonej skromności popadał też czasem w patos. W Rzymie, po wojnie, gdzieśmy wypili niemało wspólnie "grapy" i wina, dumnie nosił swój mundur podporucznika. Choć palił się, że panowie oficerowie czynią mu niejakie wstręty, ze względu na jego przeszłość... Zdaje się też, było jego osobistą tragedią, że miał trudności z weryfikacją owego stopnia oficerskiego. Nie pamiętam, jak się skończyło. Pamiętam natomiast, jak kiedyś w klubie "Orła Białego" w Londynie, przy obiedzie, używał takich frazesów jak: "Muszę teraz pracować, bo społeczeństwo chce ode mnie... Społeczeństwo wymaga ode mnie…"

Nie jestem też pewien, czy wszystkie jego poprawki do "Kochanka Wielkiej Niedźwiedzicy" były szczęśliwe. Jeżeli jednak niektóre z nich nie były udane, niemniej powieść ta w swej całości, z okresu gdy autor nie ujawniał jeszcze tendencji posłanniczych, była i pozostała znakomitością. Dziś należy niewątpliwie, choć nie do "klasyków" literatury polskiej, to w każdym razie do rzędu książek, o których się potocznie mówi, że trzeba je przeczytać, trzeba je znać. /"Jak to, nie czytałeś Kochanka Wielkiej Niedźwiedzicy Piaseckiego?!!"/. - Tak więc wznowienie jej przez Polską Fundację Kulturalną w Londynie było, mówiąc językiem urzędowym, aktem z zakresu czynności tej fundacji w pełni zgodnym z jej celem.

Niedawna zawstydzająca jednomyślność ujawniona w ocenie osoby i twórczości Witolda Gombrowicza na łamach "Wiadomości’’ zaprezentowała zarazem kolekcję słowną, którą złośliwi mogliby nazwać "pustosłowiem". Uznano nawet za "niedopuszczalne" /!/ podważanie osobistej wielkości Gombrowicza. Jest to, nawiasem mówiąc, admonicja przez nas ulubiona. Przez "niedopuszczanie" bowiem innej głośnej myśli, stwarza się właśnie jednomyślność w narodzie, tak wysoko przez Polaków cenioną. Nie potrafię się jednak pozbyć przypuszczenia, że gdyby znane były już wówczas listy Gombrowicza do Jarosława Iwaszkiewicza /ogłoszone dopiero w grudniowej "Twórczości" warszawskiej/, pewna część apologetów mogłaby odpaść. Choć pozornie na ocenę twórczości literackiej nie powinny by wpływać pozaliterackie zabiegi o pieniądze u komunistycznego okupanta. To należy już bowiem do kompleksu, który paryska "Kultura" trafnie określiła: "Grandeurs et miseres". Może moje przypuszczenie jest błędne w danym wypadku, ale skłania mnie raz jeszcze do medytacji, jak w gruncie kruche bywają podstawy wielu masowych zachwytów. Nie tylko dla sztucznie wyśrubowanych wielkości, ale nieraz wielkości autentycznych. To będą zresztą zawsze rzeczy umowne, jeżeli chodzi o ustalenie kategorii w dziedzinach niewymiernych.

Do jakiej kategorii zaliczyć by wypadało powieść "Kochanek Wielkiej Niedźwiedzicy"? Przełożono ją na 16 języków. Więcej, czy mniej niż Gombrowicza? Nie wiem. Czy to dużo, czy mało? - zapyta może niewtajemniczony w te sprawy czytelnik. To rzecz względna. właśnie opowiada mi Jerzy Kosiński _ /gdy mu pokazałem, że moje książki wydane zostały, pożal się Boże, w 8 językach/ - że jego "Farbowany ptak" przetłumaczony został na 29 języków! W tej liczbie na afrykańskie. A nakład w Stanach Zjednoczonych wszystkich wydań, twardych i miękkich, i kieszonkowych, i jeszcze jakie bywają, przekroczył łącznie cztery miliony egzemplarzy!... I to on mnie mówi, mnie, gdy się akurat dowiaduję, że niemieckie i francuskie wydania "Drogi donikąd" poszły właśnie na przemiał... To jest też coś z rodzaju "Grandeurs et miseres", tylko z innej beczki niż skrzętne zabiegi Gombrowicza o przychylność Polski komunistycznej... Kto czyta książki Kosińskiego? /Ostatnio: "Steps"/. Przede wszystkim - studenci całego świata. Ponoć dostrzegają w nich rodzaj posłannictwa.

Wyjdźmy z orbity kategorii w lasy białoruskie, gdzie przebiegała ongiś granica wytknięta sowiecko-polskim traktatem ryskim z r. 1921. Tam, w bliskości Rakowa, przekraczał Piasecki tę granicę z przemytem. W jedną i drugą stronę.

Epopeja przesiąknięta jest zapachem mokrej żywicy, mokrej wikliny, mchu, grzybów - nawet tam, gdzie o tym nie napisano. Czuje się przez samą asocjację pejzażu. Słychać dalekie szczekanie psów, dalekie gdzieś pianie koguta. Widać dymy z przysiadłych strzech. Kto zna ten kraj! Błoto, ciemność nocy, wilgoć, woda w koleinach drogi, strach. Ludzie idą z bronią i bez broni, z posmakiem upragnionego siana w stodole, czy jeszcze bardziej upragnionego, ciepłego łóżka kochanki. Snują się mgły, snują się wyziewy samogonu, dopóki nie zabierze ich czyste powietrze nocy i świtu. Het, światełka między rojstami . Znów wypada omijać naszczekiwania psów. Bywają czarne pustki, ale ciągłe ryzyko. Raptowne strzały! Ucieczki. Mokre gałęzie biją o twarz. - W takich to ramach, jeden za drugim, gęsiego, cicho, cicho... stąpali przemytnicy z "noską" towaru na plecach. Po sowieckiej stronie nie wolno było jej rzucać w ucieczce, gdyż w razie złapania stanowiła legitymację, że się nie jest szpiegiem, ale tylko przemytnikiem! - Długa taśma kolorowego filmu. Intryg osobistych, zdrad, miłości, zazdrości i alkoholu. W nagrodę za ryzyko szelest odliczanych banknotów dolarowych, brzęk złotych rubli. O, dużo można było zarobić pod Rakowem na granicy.

Piasecki - jeżeli już o jego talencie mówimy - ma wielki talent narratorski. Czechow powiedział kiedyś, że należy tak pisać, aby strzelba powieszona w opowiadaniu nad łóżkiem, musiała kiedyś wystrzelić; w przeciwnym wypadku nie ma po co jej tam wieszać. To nieprawda. Życie prawdziwe składa się przeważnie z rzeczy, słów, gestów, przedmiotów pobocznych. Przeznaczeniem ich nie jest odegranie roli. Dziś są, jutro zapadają w nicość. Podobnie jak większość spotykanych ludzi, Czechow był genialnym narratorem i przeciętnym ponoć lekarzem. Ale nie ma recepty na oddanie prawdy. Nawet wypisanej przez najgenialniejszego lekarza.

Piasecki szczególnie potrafi oddać atmosferę złożoną z rzeczy i rozmów na pozór pustych, słów prawie naiwnych, które donikąd nie prowadzą. Które stanowią tylko tło dla słów ważkich, wiodących do czynu. Kłótnie i animozje wzajemnie powstające z niczego, z przypadkowego zbiegu. Mogą one równie dobrze zaważyć na szali późniejszych akcji, jak rozwiać się w próżni. Wieleż zdarzeń się zdarza bez żadnych następstw. A jednocześnie nurt opowiadania w powieści jest wartki, nigdzie nie nuży, trzyma w napięciu, zbliża nas do rozwiązania, które też może nie być żadnym rozwiązaniem. Bo czy wiadomo kiedy co ma większą wartość chwili: w czas skierowana lufa "parabellum", tysiąc dolarów, czy butelka wódki, od której pocznie się "sztama" "sitwa" czy "błat". Zresztą grube pieniądze składać można niekoniecznie w banku; czasem bywa bezpieczniej w dziupli drzewa głuchego lasu.

"Żyliśmy - pisze Piasecki we wstępie - jak królowie. Wódkę piliśmy szklankami. Kochały nas ładne dziewczyny. Chodziliśmy po złotym dnie. Płaciliśmy złotem, srebrem i dolarami... Za miłość płaciliśmy miłością, nienawiścią za nienawiść... Lubiłem poranki wiosenne, kiedy słońce bawiło się jak dziecko, rozrzucając po niebie barwy i błyski... Lubiłem i noce, gdy cisza kleiła powietrze...

"…Witały nas i żegnały karabinowe salwy - często na śmierć, nie wiedząc kogo wybrać pierwszego...
"A nad tym wszystkim: nad nami, ziemią i chmurami, po północnej stronie nieba..."
Pierwsze zapoznanie nastąpiło na bolszewickiej stronie:
"Jeżeli trzeba będzie drałować, to musisz wiedzieć jak wyjść za granicę. Widzisz tamte gwiazdy?
- Które?
Wskazał mi palcem: siedem dużych gwiazd, tworzących coś w rodzaju czterech kół i dyszla z przodu. Trofida, rysując palcem po niebie i, jak mi się zdawało, dotykając nim poszczególnych gwiazd, określił dokładnie, o jakie mu chodziło.
- Tak, widzę. Więc co?
Jeśli dadzą nam kiedyś popędź i rozbiją partię, to kieruj się tak, aby te gwiazdy były po prawej stronie... Jak nie pójdziesz, zawsze wyjdziesz za granicę. Rozumiesz: po prawej ręce!
- Rozumiem.
To były gwiazdy Wielkiej Niedźwiedzicy.
Ze wschodu na zachód idąc, aż do słupów granicznych. Na polskim był namalowany biały z koroną orzeł na czerwonym polu. Na sowieckim wyciśnięta na blasze pięcioramienna gwiazda z sierpem i młotem.

Sergiusz Piasecki umarł w Anglii 13 września 1964. Nowe wydanie znakomitej jego powieści "Kochanek Wielkiej Niedźwiedzicy" ukazało się w piątą rocznicę jego śmierci.

 

"Wiadomości"/Londyn/nr 20/1259/z 1970 r.

Nasz Czas 16/2006 (690)

Dużym zaskoczeniem było dla mnie wydrukowanie w Zeszytach Historycznych (zeszyt 19) "Listu Zygmunta Jundziłła do Prezydenta Raczkiewicza" z 29 maja 1952 r. (Oczywisty lapsus calami: nie Raczkiewicza, lecz Prezydenta Zaleskiego. Raczkiewicz umarł w 1947 r.). Jak też dopisek Redakcji, że list dotyczy "tzw. sprawy J. Mackiewicza", gdyż sądziłem dotychczas, że nie istnieje "sprawa J. Mackiewicza", a tylko kierowana nagonka bandy oszczerców, z dość znanych i przejrzystych względów.

Z odpisem tekstu prof. Jundziłła zapoznałem się po raz pierwszy dawno: akurat w okresie, gdy występowałem przed specjalną Komisją Kongresu Amerykańskiego do Zbadania Zbrodni Katyńskiej jako świadek i rzeczoznawca dla oceny sowieckiego urzędowego "Komunikatu". Później kiedyś jeden z moich przyjaciół londyńskich zamierzał spowodować ogłoszenie tego listu w Wiadomościach. Prosiłem go usilnie, aby zaniechał swego zamiaru. I prosiłem redaktora Wiadomości, by tego nie publikował. Albowiem list senatora prof. Jundziłła wprowadza w błąd, i pośrednio wybiela niejako autorów oszczerczej przeciwko mnie kampanii, sugerując, że genezą jej stało się zwyczajne nieporozumienie spowodowane identycznością nazwisk. Gdyż jakoby redaktorem wydawanego przez Niemców w Wilnie Gońca Codziennego miał być istotnie Mackiewicz, ale inny. Bohdan.

W rzeczywistości tak nie było.

Prof. Zygmunt Jundziłł należał do ludzi o wyjątkowej uczciwości osobistej, dużej kultury, nieskazitelny w swej trochę staroświeckiej prawości. Akurat jednak te przymioty charakteru - przytoczone tu nie jako panegiryk pośmiertny, lecz jako cechy właściwe - nie zawsze ułatwiały rozeznania w sieciach wojny podziemnej, i w splotach krecich intryg na kilku frontach jednocześnie. Z czego później montowano historię: "tak straszliwie - jak to słusznie zauważa W. M. Marcinkowski w tym samym numerze Zeszytów - fałszowana...?!!!

Wymieniony przez Zygmunta Jundziłła Mackiewicz nigdy nie był redaktorem Gońca Codziennego. Bohdan Mackiewicz (ani mój krewny, ani powinowaty) pochodził z Kowieńszczyzny. W latach niepodległej Polski służył jakiś czas w policji; w r. 1926 przydzielony został do tajnej ochrony osoby prezydenta Wojciechowskiego. Po zamachu majowym otrzymał przez protekcję "endecką" posadę w administracji Kuriera Warszawskiego. Wkrótce potem mianowany kierownikiem filii Kuriera Warszawskiego w Wilnie przy ul. Tatarskiej 1. W Wilnie znalazł się w orbicie lokalnej prasy. Był na ogół lubiany w gronie dziennikarskim jako "biesiadnik", lepiej określony rosyjskim powiedzonkiem "sobutylnik", przy stolikach restauracyjnych. A że napisał ze dwie korespondencje do Warszawy (oficjalnym korespondentem Kuriera Warszawskiego był Stanisław Kodź), więc przyjęty został do Syndykatu Dziennikarzy (Związku Dziennikarzy), o co bardzo usilnie się starał. Jak wiadomo, członkom tego Związku - formalnie czy zwyczajowo, już nie pamiętam - przysługiwał tytuł "redaktora". Bohdan Mackiewicz szczególnie sobie ten tytuł cenił, gdyż poza tym nie wykazywał większych ambicji, będąc w istocie pracownikiem administracyjnym, a nie redakcyjnym. Znałem go bardzo dobrze. W grudniu 1939, za czasów litewskich, będąc redaktorem naczelnym i wydawcą Gazety Codziennej, przyjąłem Bohdana Mackiewicza na zastępcę administratora, którym był wtedy b. administrator Słowa, Kazimierz Luboński. Zdaje się, że w tym czasie jedyną funkcją redakcyjną jaką spełnił Bohdan Mackiewicz na moje polecenie, było wyproszenie Stefana Jędrychowskiego, obecnego ministra spraw zagranicznych PRL, który chciał w redakcji mojej Gazety objąć "dział ekonomiczny". - Wkrótce jednak władze litewskie odebrały mi koncesję na redagowanie i wydawanie pisma (u nich wymagało to formalnych "koncesji"). Bohdan Mackiewicz pozostał w Gazecie Codziennej i z wkroczeniem bolszewików w 1940 wszedł do "Kolektywu Wydawniczego". Figurował na zamieszczonej w gazecie fotografii tego "Kolektywu", obrócony sprytnie tyłem. Zdradzało go tylko wymienione nazwisko. Pamiętam - będąc już wtedy furmanem wozu ciężarowego - jak podżartowywał ze mnie, że pod jego nazwiskiem czytelnicy myślą zapewne, że to ja. Ale, zdaje się, nie myśleli. - Niezadługo bolszewicy zamknęli obydwie gazety polskie (Gazetę Codzienną i Kurier Wileński) i utworzyli na ich miejscu jedną: Prawdę Wileńską. Bohdan Mackiewicz w niej pracował. Handlował, jak wielu wówczas, spekulował na czarnym rynku, do czego miał zresztą nieprzeciętny talent.

Z chwilą wkroczenia Niemców w 1941, gdy zaczął wychodzić Goniec Codzienny Bohdan Mackiewicz zostaje w tym piśmie zastępcą administratora, którym jest Eugeniusz Kotlarewskij. Kotlarewskij był przed wojną redaktorem i wydawcą rosyjskiej gazety w Wilnie: Russkoje Słowo. Z tamtego czasu łączyła go do pracy administracyjnej, nic wspólnego z redagowaniem pisma nie mającej. Ażeby wyjaśnić, w jaki sposób Zygmunt Jundziłł mógł wyciągnąć swój błędny wniosek z wizyty w redakcji Gońca Codziennego, należy opisać stan faktyczny, o którym nie tylko "głośno", ale w ogóle nie wolno mówić. Było tak:

Lokal Gońca Codziennego stał się upatrzonym miejscem spotkania, a wkrótce pewnego rodzaju centrum "handlowym" i giełdą czarnego rynku, z czego w tych ponurych czasach żyło tak wielu mieszkańców miasta. Unikano jednej czy dwóch kawiarni: nie było restauracji (nie tak jak w Warszawie!), ani innych lokali publicznych. Salka administracyjna Gońca, przedzielona drewnianym przepierzeniem z okienkami dla przyjmowania ogłoszeń, prenumeraty etc. nadawała się znakomicie: gwarantowała maksimum bezpieczeństwa: większe skupisko nie budziło podejrzenia, gdyż tłumaczyło się interesantami, którzy przyszli zapłacić prenumeratę, względnie dać ogłoszenie do gazety; jako instytucja niemiecka chroniła przed wkroczeniem litewskiej policji ścigającej spekulację etc. Osobiście, mieszkając w odległym o 12 km od miasta Czarnym Borze, gdy przychodziłem do Wilna, też używałem tego lokalu jako pierwszej "bazy" orientacyjnej, zwłaszcza w zimie gdzie się można było ogrzać, spotkać tego i owego, dowiedzieć o stanie bezpieczeństwa w mieście, w ogóle "co słychać?", sprzedać jakąś rzecz, zorientować w cenach czarnego rynku. Otóż nad tym codziennie tam gromadzącym się tłumkiem ludzi królował, jeżeli nie jako król to w każdym razie wówczas już jako królik wileńskiego czarnego rynku, "redaktor" Bohdan Mackiewicz. Znaczna część, jeżeli nie większość, interesantów, to byli jego osobiści klienci. Miał też rozległą klientelę wśród uprzywilejowanej ludności litewskiej. Stąd, nad głowami wizytatorów Gońca Codziennego od rana aż do zamknięcia, unosiło ciągłe wołanie: "Redaktor Mackiewicz!", "gdzie jest redaktor Mackiewicz?!", "redaktor Mackiewicz do telefonu!", "czy redaktor Mackiewicz wyszedł"! Kiedy przyjdzie redaktor Mackiewicz?"... - i w tym zagajeniu spraw, bez końca. Nic więc dziwnego, że gdy Zygmunt Jundziłł, nie obeznany z nową dla niego topografią wileńską, zapytał w lokalu Gońca Codziennego o "redaktora Mackiewicza", skierowany został do Bohdana Mackiewicza, i mylne stąd wyciągnął wnioski, że insynuacja jakobym to ja był redaktorem Gońca, wynika z prostego nieporozumienia przez pomieszanie identycznych nazwisk. Nie wiedział bowiem, a zapewne i nie domyśliłby się nigdy, że istnieje jeszcze inna, trochę paradoksalna okoliczność. Ta mianowicie, że...

... Goniec Codzienny był de facto robiony i wydawany rękami AK i podziemia cywilnego... Zwłaszcza po zamordowaniu redaktora Ancerewicza blady strach padł na wszystkich pracowników. Jeden przez drugiego starali się nawiązać kontakt z Podziemiem i przeistoczyć się w tzw. ''wtyczkę". Ze strachu przed podziemnym terrorem, względnie dla asekuracji na przyszłość. Rezultat był taki, że w końcu cały zespół składał się z'" wtyczek" Podziemia, bodaj łącznie z redaktorem Lubieżyńskim (czy Lubierzyńskim"), który nastał po zastrzeleniu Ancerewicza. Dawało to zresztą dosyć wygodną pozycję. (Nawiasem podobnie jak w większości instytucji niemieckich na terenie okupacji. Jak mówi rosyjskie powiedzonko: "I kapitał priobriesti, i niewinnost" soblusti".) Opowiadał mi o tym - zniżając głos - tenże "redaktor" Bohdan Mackiewicz ("Bodzio"), jak dziś pamiętam, z okazji pewnej transakcji "karakułowych łapek".

- Fantastyczne rzeczy. Nie masz o tym pojęcia! Może tam za boksem przyszły wojewoda wileński siedzi... - Podnosił swoim zwyczajem wzrok do sufitu, i opuszczał oczy tajemniczo, dając do zrozumienia, że i on, oczywiście, zajmuje szczególnie eksponowane stanowisko w Podziemiu. Że zajmował, nie miałem wątpliwość, choć zapewne bardziej podrzędne niż to, jakie było w zwyczaju dawać wówczas do zrozumienia przez opuszczanie powiek. Według jego oceny 80 proc. wszystkich pracowników redakcji, administracji i ekspedycji, to "wtyczki". Według mojej, na oko, 99 proc. Tym bardziej, że tych ludzi było tam niedużo. Co mogli robić, o tym istotnie nie mam pojęcia. Śledzili jeden drugiego? Pisali nawzajem donosy do Podziemia? Czy tylko "dawali do zrozumienia?" O ile wiem, aresztowana została przez Niemców tylko jedna, zresztą wyjątkowo ładna dziewczyna, Piłsudska, ale nie krewna głośnej rodziny. Bodaj wypuszczona niebawem. Zbiegiem okoliczności, jedyny rozstrzelany przez Gestapo, później już, Rosjanin, Eugeniusz Kotlarewskij, który akurat w żadnej, podziemnej organizacji nie brał udziału. Brat rodzony tego, o którym wspomina Stefan Korboński. Szczegóły opisał ciekawie Sergiusz Wojciechowski w Nowoje Russkoje Słowo (New York, 10. V. 1970).1 Nie przeszkodziło to wszakże agentowi komunistycznemu ("b. dowódca I Brygady Wileńskiej AK, Roman Korab - Żebryk") napisać w warszawskiej Kulturze o nim, że "...dosięgła go karząca ręka sprawiedliwości? (!!!) - (Nawiasem, wszystkie inne "rewelacje" owego Żebryka są na podobnym poziomie).2 - Jeżeli chodzi o resztę zespołu, to opłaciło się im w rezultacie. Po wojnie nie było, o ile słyszałem, żadnego procesu Gońca Codziennego. Bohdan Mackiewicz wypłynął później w Warszawie w aureoli cichego bohatera, gdzie też spokojnie dokonał żywota. Już w Monachium doszła mnie wiadomość, że jakoby przed śmiercią zapisał się do partii. Rzecz byłaby banalna, ale nie potwierdzona.

Tak więc senator Jundziłł nie mógł wiedzieć, że kompozytorzy nagonki na moją osobę, nazwijmy ich skromnie: z lewego pod - skrzydła "sojuszników naszych sojuszników", mieli informacje z pierwszej ręki. "Redaktor Mackiewicz !.." rozbrzmiewające w Gońcu przez tamte lata mogło, istotnie, mylić niejednego bywalca z miasta, ale nigdy kierowników intrygi. Ci orientowali się dokładnie, że redaktorem Gońca był Ancerewicz, a po jego zastrzeleniu3 Lubieżyński. (Zresztą ten sam, który robił ze mną wywiad po moim odwiedzeniu Katynia.) Nie zaś skromny pracownik administracji Bohdan Mackiewicz, którego wskutek "nieporozumienia" rzekomo pomieszali z... Józefem Mackiewiczem. Nie, to "nieporozumienie" zarówno spreparowane było, jak podtrzymywane jest, z całą premedytacją i świadomością fałszu i celów, jakim służy.

Zeszyty Historyczne nr 20; Wiadomości 1972 nr 43 (1334)

Niniejszny tekst publikujemy na podstawie tomu 11 "Dzieł Józefa Mackiewicza" "Droga pani"..., wydawnictwo Londyn 1998 r.

Przypisy:

1 Por. Józefa Mackiewicza "Zgoda 6 czyli pęk kluczy". W: Fakty, przyroda i ludzie. (Dzieła, tom 12. Kontra, Londyn 1993.)

2 To, co szczególnie oburzyło tego "b. dowódcę I Brygady Wileńskiej AK" w mojej książce to, jak pisze: "... wypady w dziedziny, które powinny być dla autora i niedosiężne i nietykalne. Mam na myśli przede wszystkim brudny paszkwil na naród radziecki... etc. etc." - Por. jego recenzję z mojej książki Nie trzeba głośno mówić, którą zamieścił w Kulturze warszawskiej (1970 nr 4)

3 O zabójstwie Ancerewicza dowiedzieliśmy się z opóźnieniem w Czarnym Borze z radiostacji "Świt". Dziś wstydzę się uczucia, jakie ta wiadomość we mnie wywołała. Ancerewicza nie znałam, ale czułam do niego zapiekłą złość. Nie za Gońca, którego także tak jak nie znałam, bo nie prenumerowaliśmy (a sądzę, że nie był szmatławszy, bo to za trudno, od niedawnej Prawdy Wileńskiej i wszystkich kolaboranckich pism po dziś dzień), ale za odmowę wystawienia fikcyjnego zaświadczenia Józefowi, że jest pracownikiem redakcji. Było mi potrzebne dla uzyskania kartek żywnościowych w naszej gminie. "Pan wpadnie, choćby w jakiejś łapance, a ja przez taki świstek narażę ludzi, których tu kryję". Coś w tym rodzaju, dając do zrozumienia, że ludzi z "organizacji" (w Wilnie tak określano wtedy "podziemie"). Zaraz pobiegłam do Wilna, by się dowiedzieć, jak się ci jego podwładni "z organizacji" zachowali na pogrzebie szefa, uśmierconego za kolaborację. Zachorowali wszyscy tego dnia na grypę".. "Nie było tak źle" relacjonował mi tenże Bodzio. Za konduktem pogrzebowym szły tłumy. "Prawie demonstracja patriotyczna''. Jedni mówili, że to przeklęci Litwini zabili polskiego redaktora, inni dowodzili, że bolszewicy, bo Litwin nie mordowałby człowieka w kościele.

Ancerewicz został zastrzelony przez Sergiusza Piaseckiego, gdy modlił się na klęczniku w kruchcie kościoła Św. Katarzyny. B. T. 1983

Józef Mackiewicz

 

Książkę Michała K. Pawlikowskiego pt. "Dzieciństwo i młodość Tadeusza Irteńskiego /pierwotny tytuł: "Bajka"/, uważam za najlepszą książkę napisaną i wydaną na emigracji. Mówię to bez obawy posądzenia o przesadę; z głębokiego przeświadczenia. Książka dotyczy końcowej fazy pewnej epoki dziejowej. Zarazem ostatnich lat mojej ojczyzny, która przestała istnieć w wyniku pierwszej wojny światowej.

Wielkie Księstwo Litewskie, formalnie zlikwidowane uchwałą Konstytucji 3-go Maja 1791, w całości włączone do imperium rosyjskiego w r. 1795 pod nazwą "Siewiero-Zapadnowo Kraja", faktycznie zakończyło swą egzystencję geograficzną dopiero w roku 1914. /Ściślej, z chwilą przecięcia go okopami "linii Hindenburga", jesienią r. 1915 . Od tego czasu nie wróciło do dawnej całości, na którą składały się w podziale administracyjnym gubernie: wileńska, kowieńska, grodzieńska, mińska, witebska i mohylowska. Zostało rozdarte na litewską, polską i białoruską części, później bolszewicką. To wielonarodowe Księstwo nie pozostawiło tek historiografii własnej. Powstały po nim i o nim, historie: narodowo-polska, narodowo-litewska, narodowo-białoruska, narodowo-rosyjska. Albowiem W. Ks. Litewskie nie pozostawiło sukcesorów, a wyłącznie skłóconych ze sobą pretendentów do sukcesji. I to przeważnie nie do całości, a poszczególnych jego części.

Autor książki, Michał K. Pawlikowski, należał do jednej z grup pretendujących, formalnie posiadającej autentyczny tytuł do całości, faktycznie legitymującej się tylko patentem polskim. Nie ze względu na język i kulturę, które szlachta litewska przejęła, co w danym wypadku nie jest rozstrzygające, lecz wskutek: nie dośrodkowego, a odśrodkowego nastawienia emocjonalnego. Nastawienie, które wykluczało całość samoistną, a widziało ją tylko jako część całości - Polski. Myli się więc autor sądząc, że zabarwiwszy swą opowieść posmakiem regionalnym, wyzwala się przez to z grupy historycznej narodowo-polskiej. Jest z nią całkowicie związany, stanowiąc jedynie pewne, drobne odchylenie w jej granicach. Słusznie Janusz Kowalewski, oczarowany książką Pawlikowskiego, wskazuje w recenzji zamieszczonej w "Ostatnich wiadomościach" na jej powiązania tradycyjne. Słusznie dostrzega w niej jakby dalszy ciąg /raczej zakończenie/ "Pana Tadeusza". Nie uwzględnia jednak, że Mickiewicz pisząc swego "Tadeusza", był w zgodzie z ówczesnym poglądem całego kraju; natomiast Pawlikowski pisząc "Tadeusza Irteńskiego" jest w zgodzie już zaledwie z nikłym odsetkiem ludności własnego kraju. Ten stan faktyczny wypada stwierdzić obiektywnie, mimo szczerej abominacji jaką można odczuwać do rozdrapujących kraj - nacjonalizmów.

Tyle, jeżeli chodzi o kąt ściśle narodowy, który reprezentuje książka Pawlikowskiego. Stanowi on jednak zarazem odbicie historycznej prawdy, gdy pod tym kątem właśnie, a nie innym, patrzyła na rzecz szlachta litewska w końcu XIX wieku. Naginanie tej prawdy do późniejszych koncepcji politycznych, odebrałoby książce wartość autentycznego dokumentu, jaki obok innych wartości posiada,

"Dzieciństwo i młodość Tadeusza Irteńskiego", która ma być powieścią nie jest nią, a będąc wspomnieniem jest czymś o wiele więcej, zakwalifikować trudno. Prototypy w rodzaju Tołstoja: "Dietstwo, otroczestwo i junost", czy, powiedzmy: "Wieś" - "Miasto mojej matki" Bandrowskiego, czy "Pamiętniki" Stempowskiego, czy Fedora Stepuna: "Bywszeje i niesbywszejesia", czy Pasternaka: "Awtobiograficzeskij oczerk", czy inne tytuły niezliczonej literatury pamiętnikarskiej, mogą niewątpliwie nasuwać pewne analogie. Obawiam się, że w dzisiejszej tendencji do ścisłej klasyfikacji, część czytelników zechce książkę Pawlikowskiego do tej kategorii zaliczyć. Moim zdaniem niesłusznie. Gdyż przedmiotem jej nie jest historia, stanowiąca zaledwie tło; nie są przeżycia jednej osoby, a dzieje wielu osób; nie chodzi w niej tylko o przyczynkowe poznanie pewnych znakomitości. Chodzi raczej o przyczynek do odtworzenia pewnej prawdy zarówno w geografii, psychologii i czasie, czyli o to, czego w gruncie rzeczy szukamy w każdej dobrej książce. Jest to swojego rodzaju epos. Zresztą, czy to nie wszystko jedno! Niechby nawet książka ta nie podpadała pod żadną ze znanych klasyfikacji, czy przez to umniejsza swą wartość? Kto wie, czy jej raczej nie zwiększa, w ten sposób.

Akcja książki Pawlikowskiego zaczyna się u schyłku ubiegłego stulecia, odbywa głównie w Mińszczyźnie i samym Mińsku, z odskokami do Warszawy, Petersburga; zahacza o Wilno. Kończy się wraz z istotnym końcem XIX wieku, to znaczy z rokiem 1914.

Nie istnieje zawód literata. Nikt nie może być lekarzem, mechanikiem, lotnikiem bez uprzedniego opanowania fachu. Literatem może być każdy. Istnieje natomiast pewna kasta uprawiająca literaturę, która jest innego zdania. Ażeby uchodzić w jej oczach za literata "poważnego", trzeba posiąść "Sztukę". Polega ona na swoistej mieszance stylu z erudycją. Taka przeplatanka nie jest w gruncie trudna do opanowania, ale wymaga pewnej wprawy stylistycznej. Pod szlifem stylu ukryć można następnie najbardziej banalne myśli; ale za to nie wypadną one ani banalnie ani naiwnie. Natomiast to co Pawlikowski pisze np. o futuryzmie, wypada "naiwnie", Nie będę się chwalił, ale za odpowiednim wynagrodzeniem za czas stracony podjąłbym się, nie zmieniając ani na jotę jednej myśli Pawlikowskiego, spreparować odnośny ustęp na patentowy "poziom". Dlaczego panuje taka moda, diabli wiedzą. Ale panuje. Nie wymieniając niektórych naszych pisarzy po nazwisku, często zadaję sobie pytanie: Czemu człowiek nie pisze jak człowiek, tylko jak Gombrowicz!

Pawlikowski do tej klasy nie należy. On pisze zupełnie prosto. Np. o wieczorze zapadającym na wsi:

"... podziwiano zachód słońca. Gdy zachód był szczególnie purpurowy, zawsze znalazł się ktoś, kto zauważył: "Jakie cudne kolory! A gdyby ktoś namalował, to by powiedziano, że kolory są nienaturalne, Uwaga spotykała się z ogólną aprobatą, po czym towarzystwo wracało do domu na kolację, która w niektórych dworach nazywała się jeszcze wieczerzą",

Albo o powrocie końmi do domu:

"... Nie ceniono uroków ani rytmicznego truchtu koni po aksamitnej nawierzchni, ani popasów z twardą kanapą i kurczętami na zimno rozwijanymi z zatłuszczonego papieru, ani zapachu potu końskiego na krótkich postojach w lesie, ani powiewu z obnażonych ugorów niosącego woń nawozu. I nie ceniono - ze zbrodniczą pogardą dla ostatnich darów odchodzącej epoki - błogosławieństwa podróży nieśpiesznej...

Znów lasy, trakt wysadzany brzozami, nieliczne wioski pachnące chlebem razowym i błotem. Ale przede wszystkim lasy, lasy, lasy " . Słońce chyli się ku zachodowi... Dyskretny turkot bryczki usypia..."

Minęło. Osobiście zahaczyłem życiem tylko o drobny ułamek minionej epoki. Ale jeszcze zdążyłem ssać mamkę noszącą kokosznik na głowie w Petersburgu, i otrzymać metrykę "syna potomstwiennych dworjan wilenskoj guberni". Ba, nawet dotrzeć do trzeciej gimnazjalnej. Prawda! - jeszcze obtłukiwać się na siodle w konnicy, złożonej do połowy z kubańskich kozaków, w walce z bolszewikami. Chcieliśmy, mówiąc stylem "krótkiego kursu KP": cofnąć koło historii wstecz. Mimo tak młodego wieku, Bóg mi świadkiem, chciałem szczerze. Znałem też wiele osób, które Pawlikowski cytuje z imienia i nazwiska. Albowiem promienie zachodzącej epoki, choć już z ukosa i kładąc długie cienie, przecież padały jeszcze, ostatnie, to na rżysko jakieś przywioskowe, to wzdłuż kolein nieszosowanej drogi; na zatłuszczony frak starego kelnera; barwiły jeszcze wrzosowiska po horyzont i korę niezrąbanych sosen, gdy już umiałem dobrze trzymać lejce, a kabłąk duhy kołysał się na tle wieczornego pożaru, zwiastującego koniec tamtej ziemi.

Minęło. Gdyby mnie dziś zapytano, czy pragnąłbym wrócić do owej epoki? - odpowiedziałbym bez zająknięcia: z całego serca i duszy! - Oczywiście, nie trzeba być psychologiem, żeby się znać na źródłach nostalgii do terenu dzieciństwa, albo do "starych dobrych czasów’’, u wszystkich ludzi wszystkich epok. Normalnie rzecz biorąc, nie można żadnej z nich idealizować, bo wiadomo, że idealnej nie było i nie będzie. Nigdy. Można tylko zestawiać post factum. Najbardziej trafnym zestawieniem tego rodzaju wydaje mi się przytoczone przez Fedora Stepuna: "Wiek XIX był wiekiem nieudanego dobra, a XX wyjątkowo udanego zła. Pawlikowski u swej książce wyraźnie usiłuje otrząsnąć się z idealizacji. Posuwa obiektywizm do granic możliwie dostępnych z dzisiejszej perspektywy. Ponieważ, w gruncie rzeczy, na świecie tylko prawda jest ciekawa, więc tworzy ze swej książki rzecz poza wszystkim, niezmiernie ciekawą. Nawet tam, gdzie sądy autora budzą niejakie zastrzeżenia, prawdę ich ratuje najczęściej "Tadeusz Irteński", boć jego to dzieciństwo i młodość opowiada książka. A jako recenzent, mogę być zarazem świadkiem koronnym, że właśnie takie były sądy Tadeuszów Irteńskich tamtych czasów.

Prawda życia, zaklęta w książce Pawlikowskiego należy z gatunku do najwyższej klasy, tzn. takiej, która pozwala czytelnikowi na wysnuwanie własnych wniosków, niezależnie od wniosków i nawet wbrew intencji autora, Chciałbym właśnie z tego pozwolenia skorzystać.

Psychologicznie książka Pawlikowskiego jest głęboko ludzka.

Postacie są prawdziwe, nie tylko jak się rzekło, z imienia-nazwiska, ale z działania. Autor słusznie na ten autentyzm zdaje się kłaść nacisk, i na przestrzeni 550 stronnic nie przedstawia, dosłownie, ani jednej osoby wyciętej z papieru. A osób jest masa. Czym się one odznaczają en bloc? Pawlikowski, cytując zabawne, a niekiedy anegdotyczne odchylenia, twierdzi, że indywidualizmem a nawet oryginalnością. Mnie natomiast rzuca się w oczy wielka ich jednakowość. Naturalnie abstrahując od wyjątków,

Wyłazi na wierzch odwieczna konstatacja, że ludzie w gruncie zmieniają się minimalnie. Prawdopodobnie - w skali biologicznej - tacy sami byli w Egipcie Faraonów, a cóż dopiero przed i po roku 14-tym. Zmieniają się tylko tworzone przez nich samych umowne "czasy" tzn. obyczaje, ustanowione pod mniej lub więcej przypadkowym wpływem, poglądy; przeistaczają w usankcjonowane systemy i epoki. Większość ludzi zapomina o innej i żyje w - danej. Jest ona jak moda, kiedy to niepodobieństwem wydaje się nie włożyć raz żabotu i krynoliny, a kiedy indziej długich spodni i obcisłej spódnicy. Do głowy nie przyjdzie. Tak jak w głowie większości nie mieściły się wtedy niektóre prawa życia, które zaczęły obowiązywać po pierwszej wojnie światowej.

Ale ludzie?:... Byli ci sami, co dziś. Czyż w końcu nie oni zrobili bolszewizm, faszyzm, hitleryzm?

Jeżeli zaś chodzi o szlachtę polską, czy w danym wypadku litewską, spolonizowaną, wyrosłą z tradycyjnej oligarchii /nie z żadnej tam "demokracji", jak to staramy się wmówić Europie!, to trafnie zauważa w swej "Polnische Tragedie" Harald Laeuen, że wpłynęła na wytworzenie nie typu indywidualnego, a typu masowego. Bardziej niż w absolutystycznej Europie. Do skolektywizowanego XX wieku weszliśmy krzepciej skolektywizowani niż inne narody. A nasze narzekania na "indywidualność", "niezgodę" i "warcholstwo", uważam za czysty bluff! Pretekst do ukrycia pod nim innych niedomagań i innych wad, z którymi mniej jest do twarzy.

I oto, czytając Pawlikowskiego i zestawiając z własną pamięcią, trudno się powstrzymać od wykrzykniku: Boże, jakże byliśmy wszyscy podobni! - Od Dniepru po Połągę padały te same słowa, używano tych samych sloganów, wisiały w stołowym te same reprodukcje, ustawiano tak samo meble w salonie, wkuwano te same prawdy i nieprawdy, reagowano identycznie na wypadki dziejowe: nad Berezyną i nad Niewiażą przezywano psa: "Dunaj" albo "Zagraj", i nawet na Rivierę jeżdżono utartym polskim szlakiem z obowiązkowym, dlaczegoś koniecznie w powrotnej tylko drodze, zatrzymaniem w Mediolanie, Padwie, Wenecji.

Ludzie byli ci sami. Moja ciotka przyjeżdża /bywało/ na święta z Petersburga i pyta: "Ach, czytałeś już, kochanieńki, "Ogniem i mieczem"? No i co; nie płakałeś nad biednym Podbipiętą, jak zginął pod Zbarażem? Bo ja płakałam całą noc". Dziś myślę, że gdyby wtedy- zażartować /było/: a czy nie żal cioci trzech dziesiątków Tatarów, których Longinus usiekł swym Zerwikapturem przed śmiercią? Nie bierze ciocia pod uwagę, że Podbipięta był bądź co bądź kawalerem i mało tam komu po wojnie, było za nim płakać; a wieleż dzieci osierocili Tatarzy i wiele żon ich opłakiwało, tym bardziej, że mieli ich zapewne po kilka! - to ani jako żart, ani refleksja, ani inny rodzaj zastanowienia do serca ciotki by nie trafiły. Po prostu nie zrozumiałaby z tego ani jednego słowa. I mogli sobie Turcy wyrzynać Ormian, zawsze bywali wonczas "dobrzy", jako polityczny adwersarz Rosji; tak samo ,jak dziś każdy Niemiec jest "zły", bo nie protestował przeciw wyrzynaniu przez Hitlera Polaków. I "cieszyli się Polacy, gdy zamordowano Stołypina, bo był polakożercą", jak zgodnie z prawdą notuje Pawlikowski, chociaż Stołypin swą mądrą reformą rolną, gdyby dane mu było doprowadzić ją do końca, kto wie, zbawiłby może i Rosję i świat cały przed widmem bolszewizmu... Ten wypięty patriotyzm, w swoistej symbiozie z tzw. wówczas «pozytywizmem , ulepiał tych samych ludzi, choć z jakże odmiennej gliny czasu.

Czyż nie ten sam Wańkowicz, o którego rodzinnym klanie tak dużo jest w książce Pawlikowskiego, zbija dziś pieniądze po komunistycznych redakcjach Czyż nie z tych samych synów szlacheckich, rekrutuje się dziś co najmniej połowa komunistycznej agentury PAXu? Z tych samych. Ale gdyby wonczas przewidzieć można było oskarżenie równe z ciężaru gatunkowego i rzec: "Wiesz pan, kim syn pański będzie w przyszłości?!"... To by i starzy Wańkowicze i ojcowie dzisiejszych "papistów", w 24 godziny przysłali sekundantów.

Ech, bo epoka była inna.

Osobiście, w tym niedostatecznie podkreślonym rozgraniczeniu pomiędzy "duchem czasu", a "ciałem" ludzi tego czasu, dostrzegam pewne psychologiczne niedociągnięcie w książce Pawlikowskiego.

Nie można polemizować z chrześcijaninem, ale też i z komunistami, gdyż ich argumenty opierają się nie na oczywistości, a na wierze. Tak samo nie można polemizować z twórcami abstrakcyjnego malarstwa, o ile szczerze wierzą, że kobieta o czterech piersiach z dziesiątkiem sutek jest autentyczną sztuką, a z dwoma piersiami jest kiczem. Zresztą z każdym innym rodzajem abstrakcji polemika jest utrudniona. Tak na przykład ze smakiem i gustem redaktora Grydzewskiego, który przerabia cudzy artykuł nie tylko z formy, ale i z treści, wierząc że go poprawia. Nawiasem, to było przyczyną, dla której wyjątki z książki Pawlikowskiego, drukowane w "Wiadomościach", przerzucałem tylko przelotnie, nie będąc pewien ile znajdę w nich autora, a ile redaktora; podobnie jak nie czytam literatury tzw. "krajowej", w której twórczość autorska wydaje się nazbyt pomieszana z dyrektorstwem partii. Dopiero po przeczytaniu "Dzieciństwo i młodość Tadeusza Irteńskiego" w doskonałym wydaniu książkowym, ,jednym tchem, od deski do deski, odczuwam nieprzepartą chęć polemiki, jak to bywa w zetknięciu z człowiekiem głęboko inteligentnym, z którym się rozmawia o rzeczach realnych i prawdziwych.

Powiedziałbym tedy: Drogi Michale, wszystko to prawda, co piszesz i wszystko to tak było. Ale czy dziś dużo ludzi, poza nami, o tym wie? Tymczasem wyrastają pokolenia, które roku 1919 nie oglądały nawet w niemowlęctwie. Dlatego trzeba im pewne rzeczy od podstaw wyjaśnić. Bo jakże to: znachodziły się w każdym domu pocztówki patriotyczne, przedstawiające Polskę w postaci dziewicy skutej kajdanami? Znachodziły się. A czy chciałeś jednocześnie nazwać opowieść o tamtych czasach "bajką’? Chciałeś. Jak tu więc, pozorny paradoks tego skojarzenia uprzystępnić większości czytelników polskich? - Że nie było tak strasznie pod względem ilościowym jak dziś, tego się prawie każdy domyśla. Ale w twojej książce za skąpo uwypuklona jest, a bywa nawet trochę na bakier zinterpretowana: istotna, jakościowa inność tej epoki.

Za wstęp do ilustracji tej "inności", pozwolę sobie ponownie zacytować Fedora Stepuna z 276 stronicy jego "Bywszeje i niesbywszejesia":

"Jakaż ogromna różnica pomiędzy caryzmem i bolszewizmem... Despotyzm państwowy straszny jest nie tyle w jego politycznych zakazach, ile w jego kulturalno-politycznych nakazach, w jego pomysłach stworzenia nowego człowieka i nowego człowieczeństwa. Przy• całym swoim despotyzmie, Rosja carska nikogo duchowo nie zamierzała wychowywać, i w dziedzinie duchowo-kulturalnej nic nikomu nie przykazywała. Byłaby to zresztą rola wykraczająca poza jej możliwości. Poszczególne anegdoty w niczym nie zmieniają zasadniczego faktu".

Niewątpliwie różnica pomiędzy: tylko-zakazem, a "powszechnym" nakazem, stanowi różnicę najbardziej istotną pomiędzy wówczas i dziś. Zakaz dotyczył wyraźnie publicznej działalności politycznej. A poza tym: rób co chcesz!

A teraz dalej: Rosja carska była państwem stanowym. Nie tyle państwem niesprawiedliwości społecznej - /bo w przeliczeniu na dzisiejsze czasy, łatwiej w niej było nieraz o sprawiedliwość, niż w późniejszych demokracjach - ile wielkiej nierówności społecznej. Dzieliła się wewnątrz nie na narody, a na warstwy społeczne. W ten sposób Polak, ale szlachcic, miał w niej większe prawa od Rosjanina, ale chłopa, mieszczanina, czy kupca. To jako reguła, pomijając wyjątki. Niedopowiedziane przez autora źródło "bajkowości" bycia Tadeuszów Irteńskich, mógł też stanowić fakt, że właściwie oni to byli panami całą gębą u siebie w kraju, a nie urzędnik rosyjski. Oni rozjeżdżali poszóstnym powozem, gdy urzędnik trząsł się urzędową furmanką. Oni wchodzili wychodzili z gabinetu gubernatora, gdy urzędniczyna czekał w przedpokoju. Oni popijali starki we własnym domu, gdy nasłanemu z Rosji gorodowemu, co najwyżej przez pokojówkę raczono wysłać kieliszek monopolki do kuchni; bo do "paradnych drzwi’ nawet i z powinszowaniem świątecznym nie ośmielił się dzwonić. Wystarczy przejrzeć rocznik nominacji oficerskich przed rokiem 1914, ażeby się przekonać, że roi się od szlacheckich nazwisk polskich, począwszy od Korpusu Paziów, w pułkach kawalergardów, kirasjerów gwardii, huzarów i innej gwardyjskiej konnicy /za wyjątkiem, oczywiście, "grodzieńskich huzarów", gdzie dopuszczani byli synowie rosyjskich kupców/, a odsetek ich gwałtownie maleje w piechocie zwykłej armii, gdzie miejsca zarezerwowano dla Popowych, Pietrowych, Iwanowych...

To jest naturalnie tylko lapidarny skrót stanu faktycznego. Ale brak podkreślenia u Pawlikowskiego tego stanu, tam wszędzie, gdzie wspomina o dyskryminacji, czy prześladowaniach Polaków przez Rosjan, może czytelnika dzisiejszego, per analogiam do prześladowań XX wieku, wprowadzić w błąd. Gdyż pojęcie "prześladowania" łączy się automatycznie niejako, z obrazem - losu. Tymczasem był to los klasy uprzywilejowanej, jeżeli się zważy, że zakazaną akcję uprawiała wyłącznie inteligencja polska, a w XIX wieku rekrutowała się ona jeszcze w 80% ze szlachty. W rzeczywistości zatem obraz był taki, że trzy-czwarte narodu rosyjskiego, de facto pozbawione praw "dworjanskich", raczej by się chętnie zamieniło swym losem na los _ "prześladowanych".

Rozumiem, że w dzisiejszych, demokratycznych czasach, jest trochę nieporęcznie wykładać na stół te karty przeszłości. Tym niemniej, dla jej pełnego zrozumienia, konieczne. Gdyż w przeciwnym wypadku, jak się rzekło, nasuwają się fałszywe analogie. Służba w cesarskich kawalergardach nie była tym samym co służba w dzisiejszych "Kierunkach’, czy "Słowie Powszechnym", i nie kolidowała z pocztówką dziewicy w kajdanach, przechowywanej w domu. A to z tej prostej przyczyny, że nikogo, ani duchowo, ani politycznie w niczym nie angażowała. Działo się bowiem w epoce nie tylko wielkiej własności prywatnej /ziemskiej!/, ale i wielkiej wolności prywatnej, osobistej, indywidualnej.

Naturalnie, ludzie... Ci zawsze i wszędzie, pod płaszczykiem "pozytywizmu", robili wielkie kariery i małe karierki, wielkie świństwa i małe świństewka, zbijali większe lub mniejsze ilości rubli; ale dopiero naciąganie ówczesnego "pozytywizmu" do norm dzisiejszego kolaboranctwa, stwarza te generalne zakłamanie, którego jesteśmy świadkami, a którego wonczas nie było.

Nie należy zapominać, że "demokracja" to jeszcze nie wolność, Demokracja to tylko - równość. Liberalizm jest dopiero wolnością. Połączenie równości z wolnością ma wreszcie stwarzać ów ideał, do którego wszyscy chcą dążyć. Rosja carska nie była państwem demokratycznym , ale w czasie dzieciństwa i młodości Tadeusza Irteńskiego była państwem liberalnym. - /Poza wieloma przykładami, które cytuje Pawlikowski. Właśnie wpadła mi do ręki mowa adwokata M. G. Kazarina wygłoszona w sądzie w obronie Szmula Sikorskiego, Żyda z Knyszyna, który brał udział w zamachu na W. Plewe, carskiego ministra spraw wewnętrznych, sekretarza stanu, szefa żandarmów. Za taką mowę nie tylko dziś, ale, obawiam się, i w Polsce Piłsudskiego, mógłby adwokat gładko trafić do Berezy! - Temu liberalizmowi hołdowało wówczas 90%r inteligencji zarówno rosyjskiej jak polskiej. Politycznie mogliśmy walczyć o granice państwowe z roku 1772 czy inne; różnić się w tysiącu i jednym szczególe; ze względów patriotycznych nie przyjmować Rosjan w salonie; albo pozwalać sobie na, przyznajmy, trochę chamski gest spluwania za popem prawosławnym na ulicy, ale - w poprzek "ducha czasów" nie przebiegała żadna zasadnicza granica dzieląca obydwie grupy inteligencji.

Pawlikowski nie wszędzie w swej świetnej książce, potrafił rozpoznać owe tło z lotu ptaka. Czasem ten lot obniża, i nawet, jakby schlebiając gustom na dzień dzisiejszy, trochę plącze. Tak np. na str. 362, pisząc o "oddziałach potiesznych", coś w rodzaju urzędowego skautingu rosyjskiego, porównuje je do "Hitlerjugend’’. Otóż takie porównanie wymaga sprostowania historycznego: organizacja ta nie tylko nie była podobna do "Hitlerjugend", ale ponadto: być podobną nie mogła!

Bo działo się to przed rokiem 1914.

"Dzieciństwo i młodość Tadeusza Irteńskiego" płynie, ot sobie, od rozwijania liści na wiosnę, do opadania liści jesienią; tchnieniem lipcowego dnia lub śniegiem zimy. Miękkie, wygodne; czasem porywiste, czasem nudne; zawsze prawie łagodne. Z nim razem płyną i narastają wypadki dziejowe. Do najpiękniejszych ustępów książki zaliczyłbym te, opowiadające o lasach nadberezyńskich, o promach, o karczmach żydowskich, polowaniach, o Petersburgu. Do najciekawszych może, odtwarzające środowiska oraz z wielkim talentem narysowane postacie.

Umrę w głębokim przeświadczeniu, że Prousta czytają ludzie tylko przez snobizm. Jestem go pozbawiony; więc mnie bezbrzeżnie Proust nudzi. Od tego jest talent pisarski, ażeby w symbiozie z inwencją czytelnika, potrafił wykrzesać żywą postać, ale nie na stu stronach nużącej analizy! Pawlikowski, ze skomplikowanej np. sylwetki Saszy Zenowicza, potrafił najprostszymi środkami odmalować mistrzowski psychologicznie obraz dorastającego człowieka. Pewien inteligentny Francuz powiedział o "Panu Tadeuszu" Mickiewicza, że jest to dzieło przede wszystkim "płaskie". Jego prawo wolnego krytyka. Ja stawiam M. K. Pawlikowskiego wyżej od Prousta. Moje prawo. Przed rokiem 1914, jak wspomina Pawlikowski, pewien malarz wystawił w Petersburgu, autentyczną, zdechłą mysz, przybitą do deski autentycznym gwoździem. Wszyscy uważali go za wariata. Przeszło czterdzieści lat później, widziałem, wystawił Picasso autentyczny kawałek brudnego worka, przybity takimże, zardzewiałym gwoździem. Wszyscy uważają go za geniusza. Ich prawo. Pasternak notuje w swej autobiografii, że w roku 1906 przejęty był Andrejem Biełym, Hamsunem i Przybyszewskim. Biełyj, znany jest dziś praktycznie tylko wśród Rosjan; Hamsunem, którego osobiście uważam za największego pisarza wszystkich czasów) zaczytuje się w dalszym ciągu cały świat; o Przybyszewskim, nawet Polacy odzywają się z niejakim zawstydzeniem. Nie ma rzeczy bardziej względnej od krytyki i oceny artystycznej.

Czy książka M. K. Pawlikowskiego, którą uważam za świetną, będzie miała powodzenie poza językiem polskim? Któż to może odgadnąć.

Nie wszyscy intelektualiści lubią opisy przyrody. Wielu ona nudzi. Już Puszkin pisał:

No, możet byt; takowo roda
Kartiny was nie priwliekut:
Wsio eto nizkaja priroda;

Iziaszcznowo /wytwornego/ nie mnogo tut.

Pawlikowski jest myśliwym. Zdawałoby się więc, iż ma zadatki na pierwszego w powiecie literatury polskiej pejzażystę. Niektóre jego obrazy są istotnie piękne. Na ogół jednak nie stworzył własnej szkoły w oddaniu swoistego oddechu tych strasznie szerokich przestrzeni, którym od Prus Wschodnich po ostatnie krańce tajgi, żyje nasza palearktyczna strefa. Nieograniczoną niczym mnogość, ogranicza pewnym schematem. Jakby w autorze działał jakowyś wewnętrzny hamulec, nie pozwalający mu przekroczyć, najlepszych wprawdzie wzorów, ale konwencjonalnych. Kto wie, czy roli tego hamulca nie odgrywa predyspozycja autora do - dobrego humoru... Ze swego szacunku dla tzw. "poczucia humoru" spowiada się na str. 542:

"... nawet na stypę pogrzebową potrafił wnieść skarb najcenniejszy /nawiasem mówiąc jedyny skarb, świadczący o nieśmiertelności wartości ludzkich/ - humor,"

Otóż, moim zdaniem, humor, jeżeli nawet miałby być skarbem międzyludzkim, w przyrodzie nie istnieje. Humor zostawmy w domu, czy w kawiarni, wchodząc do lasu. Bo w lesie nie ma nic co by było śmieszne; ani jeden liść, ani jeden ptak, nie jest zabawny. Tu nawet wesołość jest poważną rzeczą. Przyroda nie zna grymasu, maski, karykatury. Jest zimna, albo ciepła, ale zawsze surowa. Minie się też zdaje, niech autor uwagi tej nie poczyta za złośliwość, że z humorem nie można polować, zabijać zwierząt i ptaków; można tylko post factum opowiadać anegdoty myśliwskie.

Zresztą temat opisu przyrody jest dla mnie tematem szczególnie drażliwym. Bo i ja próbuję nieraz... Nie wychodzi! Był tylko jeden mistrz, Iwan Bunin, któremu nikt nie dorównał i zapewne nie dorówna nigdy, w podpatrzeniu, rejestrowaniu i opisie tych nieskończonych zmian jakie zachodzą w przyrodzie, nie cztery razy do roku, a w każdej porze roku co dzień, co noc. Zwłaszcza w tej przyrodzie, którą znamy, pokrytej najczęściej chmurnym niebem. Ale też był to pisarz raczej chmurny.

Naturalnie łatwo jest krytykować i udzielać rad, których samemu nie potrafi się wcielać w życie. Z formy, to rzecz najłatwiejsza w świecie. W danym jednak wypadku, ta wielka ilość krytycznych uwag pod adresem książki, którą jestem tak szczerze zachwycony, ma swoje podłoże specjalne, choć może się wydać paradoksalne: gdy się człowiek raz dorwie do prawdy, z którą zwłaszcza w piśmiennictwie polskim nie styka się tak często, ma się ochotę rozcinać jej włos na więcej niż dwie części.

"Dzieciństwo i młodość Tadeusza Irteńskiego" wydana została przez Dom Wydawniczy Bolesława Świderskiego, jako tom VI Londyńskiej Biblioteki Literackiej, bardzo starannie pod względem graficznym. Druk jasny, przyjemny. Jedynie tytuły rozdziałów umieszczone zostały zbyt blisko, bez należytego odstępu od tekstu. Obwoluta, gdy się ją rozwinie, przedstawia klasyczny widok bułhakowskiej fotografii traktu, jednego z tych, które przecinały Wielkie Księstwo Litewskie jeszcze za mojej pamięci; wysadzane podwójnym szpalerem, ostatnio wiekowych już, brzóz. Jest on szeroki na rozwinięcie szwadronu kawalerii, miękki, zryty koleinami furmanek; pylny latem, błotnisty jesienią; dający cień podróżnikowi pieszemu, a w zimowe zawieje chroniący sanki przed zbłądzeniem z drogi. Jest niewątpliwie piękny. Jeżeliby kto chciał, mógłby ponadto dopatrzeć się w tej obwolucie symboliki, zarówno treści książki jak historii kraju, złej czy dobrej, ale takiej jaką była. Szlaki są wielkoksiążęce, a brzozy przy nich sadziła Katarzyna II.

 

"Kultura" /Paryż/ nr 4/ 150 z 1960 r.


Józef Mackiewicz
Gdybym był chanem
"Gryf"
Warszawska oficyna wydawnicza, Warszawa 1989

Nasz Czas 13-14/2006 (688)

Początek strony
JSN Boot template designed by JoomlaShine.com