…Komuniści, jeszcze z doświadczenia wojny domowej wiedzą, że niczym tak się nie przyciąga i nie wiąże ze sobą nacjonalizmu, jak popieraniem jego nienawiści do innego narodu. Józef Mackiewicz. Zwycięstwo prowokacji, 1962

Józef Mackiewicz

 

W majowej "Kulturze", w rozprawie pt.: "Dzieje osiemdziesięciolecia", omawiającej książkę pisarza ukraińskiego Iwana Kedryna, Józef Łobodowski wtrąca /nie po raz pierwszy już/ następujące twierdzenie:

" ...czy Polska mogła prowadzić w dalszym ciągu wojnę z Sowietami /1920/ po bitwie nadniemieńskiej? Owszem, ale tylko pod warunkiem, że otrzymałaby wystarczającą pomoc z Zachodu... Zwycięskiej armii brakowało wszystkiego: butów, bielizny, ciepłej odzieży, a przede wszystkim amunicji; w niektórych oddziałach żołnierze mieli niemal puste ładownice... Więc nie, w tamtych warunkach o kontynuowaniu wojny nie mogło być mowy".

Rozumiem, że legendy predestynowane są do tego, by je powtarzać. /M. in. i te najpopularniejsze: zwalanie winy za wszystko na "nierozsądny Zachód/. Nie powinny wszelako stanowić oparcia dla powabnych rozpraw historycznych, które opierać się winny na faktach prawdziwych. W tym zaś, przedstawionym przez Łobodowskiego wypadku, fakty historyczne nie tylko się nie zgadzają, ale były akurat odwrotne.

Przede wszystkim właściwa ocena siły bojowej jednej z walczących stron, wynika z porównania jej do siły bojowej strony przeciwnej. Naturalnie, że armia polska w bitwach warszawskiej i niemeńskiej 1920 roku była bardzo daleka od stanu doskonałości: jeżeli chodzi o wyposażenie. Ale mimo wszystkich trudności czynionych nam ze strony wielu czynników zachodnich /Czechosłowacja, Niemcy, Henderson i Bevin w Anglii: hands off Russia!... etc., etc, znane dokładnie fakty historyczne, Polska zdołała uzyskać znaczne zasoby materiałów z Zachodu, a zwłaszcza w broni i amunicji. W sierpniu 1920 nie tylko wyposażeniem, ale i ilością żołnierzy /dochodziło do 900.000 ludzi pod bronią! przewyższała siłę zbrojną nacierających bolszewików. "Cud nad Wisłą" nie był, oczywiście, nawet w przybliżeniu, żadnym cudem.

Pobóg-Malinowski w swojej historii opisuje dokładnie zaporę ogniową w trójkącie: Warszawa-Modlin-Zegrze, zorganizowaną przez gen. Sosnkowskiego w dwóch liniach obronnych; wyliczając m. in. 36 nowosformowanych baterii polowych, 24 nowych baterii ciężkich, 13 baterii konnych, 200 armat uzupełnienia i tysiące karabinów maszynowych.

Z osobistych, najskromniejszych obserwacji z wysokości siodła szeregowego ułana pamiętam, jak po klęsce lipcowej i przebyciu rozpaczliwego odwrotu w straży tylnej, osłaniającej cofające się wojska przed napierającym bolszewickim III-cim Konnym Korpusem Gaja, het od Dźwiny… - po dotarciu do Warszawy przebyliśmy na błoniu Mokotowskim prawdziwą metamorfozę. Otrzymaliśmy nowe jak z igły bluzy, płaszcze angielskie, spodnie francuskie z jakimś czerwonym kantem, pasy, patrontasze, koce amerykańskie, nowe siodła, karabiny angielskie, i amunicji po gardło! Świeże konie /pogadywano, że z demobilu amerykańskiego/. Doszło do takich "szykan", że szwadrony uzyskały jednolitą maść koni: tak np. 1-szy kasztany i gniade, 2-gi kare etc. Co już było w tamtejszej wojnie luksusem nie lada. Tylko szablę zachował każdy ułan własną. - Opisałem to w powieści pt. "Lewa wolna". Nie wymieniłem jednak pułku. Był to przeformowany pułk ochotniczy o nowej numeracji 211-ty Ułanów /po wojnie 23 p.uł./ zresztą pod poprzednim dowództwem Jerzego Dąbrowskiego. - Nie mieliśmy zadania przełomowego, a oskrzydlające, dla osłonięcia tyłów 5-tej armii Sikorskiego przed 4-tą armią bolszewicką i jej III-cim korpusem konnym. Rozumowaliśmy między sobą, że skoro na działania pomocnicze tak wyekwipowano nasz pułk, to tym bardziej musiały być wyposażone pułki o działaniu uderzeniowym. I tak było.

Bolszewicy pod Warszawą zostali doszczętnie rozbici. Istnieje o tym ogromna literatura fachowa i wspominkarska. Naturalnie, jak to bywa, nie lubi się pomniejszać własnej roli, i dużo jest wspomnień o dalszych jeszcze zaciętych potyczkach i nawet krwawych bitwach podczas odwrotu bolszewików spod Warszawy. Tak niewątpliwie - jak to na wojnie - w pojedyńczych spotkaniach było. Jako regułę jednak przyjąć należy masową ucieczkę zdezorganizowanego nieprzyjaciela. Z naszej strony pozostała w optycznej pamięci forma pogoni za rozproszonym wrogiem, raczej ściganie bezładnych band, przy małych stratach własnych i małym zużyciu amunicji. Moż¬na by zaryzykować nawet twierdzenie, że w miarę tej pogoni materialne zasoby armii polskiej nie malały, lecz wzrastały kosztem masowo porzucanego przez bolszewików sprzętu, broni i amunicji.

Niepodobna na poczekaniu przewertować tu ogromnej literatury. Pozwolę sobie jednak przytoczyć cytaty wyrwane z tekstu jednej z ostatnich na ten temat książki, wydanej w Londynie w roku 1969. Mianowicie Tadeusza Machalskiego / b. dowódcy 26 p.uł./. pt.: "Ostatnia epopea. Działania Kawalerii w 1920 roku". W tej doskonale skondensowanej relacji znajdujemy też obszerne fragmenty poświę¬cone Bitwie Niemeńskiej, która rozegrała się zaledwie w miesiąc po Bitwie Warszawskiej. Oto dla ilustracji ówczesnych działań:

"W ręce ułanów /II bryg. kaw. po sforsowaniu Niemna k. Druskienik/ wpadły dwa składy kolejowe stojące pod parą oraz wielu jeńców, wiele broni i sprzętu, a przede wszystkim znaczne ilości amunicji".../str. 192/.

"Drugie zadanie polegało na przerwaniu połączeń. Samo po¬jawienie się naszej kawalerii na północ od Lidy wywołało tak wielkie wrażenie, że spowodowało załamanie się całej sowieckiej obrony na Niemnie... Linia Niemna padła nagle jak pod dotknięciem różdżki czarodziejskiej". /str. 199/.

A oto z "Pościgu na północ od Polesia":

"... 16 pułk ułanów dopadłszy pod Okołowiczami baterie nieprzyjacielskie...odwróciwszy zdobyte działa, obłożył ogniem uchodzących bolszewików strzelając do nich ich własną amunicją..." /str. 204/

" …Wężyk, Czechy, Studzieniec … nieprzyjaciel został na całej linii odrzucony, pozostawiając w naszym ręku ogromne tabory i ok. 1.600 jeńców..." /str. 214/.

O działaniach na południu przeciwko słynnej sowieckiej Armii Konnej, czytamy takie fragmenty:

‘’15 września Armia Konna Budionnego w bezładnym odwrocie uchodziła za Styr. Konie ledwo włóczyły nogami; rynsztunek, umundurowanie i ogólny wygląd wziętych do niewoli krasnoarmiejców był pożałowania godny. Widać było, że Armia Konna chyliła się ku zupełnemu upadkowi. Całe szwadrony przechodziły na naszą stronę..." /str. 224/. - "17 września 14-ta sow. dywizja kawalerii przestała prawie istnieć... Wszystkie inne dywizje Armii Konnej były u kresu sił. Zdarzały się wypadki buntów i zamachów na komisarzy. Na szosie z Łucka do Równego nie byto już właściwie nikogo..."/str. 225 /...- "Jeńcy zgodnie zeznawali, że dywizje Budionnego liczą zaledwie po paręset koni. Co do piechoty bolszewickiej, to okazała się ona niezdolna do dalszej walki i stawiania jakiegokolwiek opo¬ru. 24 i 44 sowieckie dywizje piechoty składały się właściwie już tylko z pojedyńczych grup, kryjących się po lasach..." /str.226/. - ‘’Nie było już właściwie z kim się bić" . Jeżeliby nasze 3 i 6 armia w ślad za kawalerią ruszyły naprzód dla opanowania całej prawobrzeżnej Ukrainy... Nikt nie mógł ustać na miejscu, każdemu spieszno było zatknąć po raz drugi proporce nad brzegiem Dniepru... Ponieważ jednak taki zamiar nie istniał, a pertraktacje o zawie¬szeniu broni byty już w toku..." /str. 228/.

0 końcowych działaniach notuje Machalski:

"Dalszy swój marsz nasza 2 dyw. kawalerii odbywała już raczej w charakterze eskorty jeńców niż jednostki bojowej... IX brygada .kaw, w rejonie Biłka-Szuszki zdobyła 30 karabinów maszynowych i więcej jeńców niż wynosiły jej własne stany liczbowe". /str. 228/. Ale…

"W południe przysłany z Łucka lotnik wylądował na polu obok sztabu korpusu, przywożąc wiadomość, że 14 października zawarty będzie rozejm, i że wszystkie oddziały korpusu muszą bezwzględnie powrócić za Słucz... A byłaby kawaleria nasza w swoim rozmachu dotarła z powrotem nad Dźwinę i Dniepr, gdyby nie rozkaz, który zatrzymywał ją w miejscu" /str. 236/. - "Zawieszenie broni na froncie położyło kres śmiałym i brawurowo przeprowadzonym zagonom, odwołując z powrotem zwycięskie zastępy." /str. 245/.

Zmarły niedawno w kanadzie gen. Jerzy Grobicki notuje niezwykły obrazek pod Korosteniem. Z opisu wynika, że bolszewicy w rozpaczliwym wysiłku raz jeszcze zdołali zgromadzić resztki swej Konnej Armii. Wysunięta naprzód słaba placówka polska zamarła w podziwie:

‘’W słońcu migotały szable i groto lanc... I oto nagle stała się rzecz nieoczekiwana przez nikogo. Kawaleria ta przeszedłszy kilkaset kroków w naszym kierunku, demonstracyjnie zawróciła i zwijając się w kolumny marszowe, poczęła znikać. Co to wszystko miało znaczyć, nikt nie rozumiał… Armia Konna odwołana została z frontu polskiego z Ukrainy na front przeciwwranglowski na Krym". /Cytata z Machalskiego, str. 232/.

Twierdzeniu Łobodowskiego, że nam zabrakło "wszystkiego" butów i amunicji, a żołnierze mieli "puste ładownice", przeczy przede wszystkim znane przemówienie Piłsudskiego, wygłoszone w Wilnie 24 kwietnia 1923 roku, w którym oświadczył:

"Armia bolszewicka była wtedy tak doszczętnie rozbita na całej linii frontu, że nie miałem żadnej przeszkody w tym, aby sięgnąć tak daleko dokąd bym zechciał. To co mnie powstrzymało, to był brak moralnej siły w narodzie".

A więc, jak widzimy, powołuje się w swej decyzji na bliżej nie sprecyzowaną moralną postawę narodu, ale nie na żadne braki materialne i puste ładownice...

Istotna przyczyna zawarcia nagłego rozejmu z bolszewikami 12 października 1920 roku, jest na ogół znana. Podobnie jak o rok wcześniej, 1919,- na skutek cichego porozumienia z Leninem w Białowieży /Kossakowski/ i ostatecznie zawartego przez wysłannika Piłsudskiego: kpt. Boerner z Marchlewskim w Mikaszewiczach, o powstrzymaniu działań, aby nie dopuścić do zwycięstwa wojska Denikina - takoż w październiku 1920 r. chodziło, by nie dopuścić do ostatecznego rozgromienia bolszewików przez rosyjską kontrrewolucję wojsk Wrangla.

Liczebność tych wojsk była nikła, ale wobec zaangażowania wszystkich sił bolszewickich w pochodzie na Warszawę i wielkiej klęski bolszewików, Wrangel stał się niebezpieczeństwem dla rewolucji bolszewickiej - pierwszoplanowym. Świadczą o tym liczne dokumenty o stanie rzeczy na froncie krymskim. Najplastyczniej może mowa Lenina wygłoszona w tym czasie na Zjeździe robotników i pracowników przemysłu garbarskiego w Moskwie, której nie będę tu przytaczać. Jak też, odezwa Lenina z 2 października 1920./"Towarzysze! Niechaj wszyscy jak jeden mąż powstaną do obrony przed Wranglem! Wszyscy na pomoc Armii Czerwonej dla pobicia Wrangla. Niebezpieczeństwo jest wielkie!..

/ Zresztą pośrednio świadczą o tym już poprzednie, poufne, alarmujące depesze do Stalina, wysłane przez Lenina jeszcze przed ostateczną katastrofą w Polsce, zwłaszcza te z 4 i 11 sierpnia.

W wydanym w kilka lat później na emigracji rosyjskiej: "Archiw Russkoj Rewolucji", znajdujemy szereg dokumentów, wyczerpujących opracowań i relacji o tym, do jakiego stopnia kompletnej dezolacji doszła Armia Czerowna po bitwie niemeńskiej.

Tylko rozejm na froncie polskim pozwolił bolszewikom zgromadzić resztki ich rozbitych wojsk, skoncentrować resztki materialnych sił, aby wszystko co im jeszcze pozostało rzucić przeciw Wranglowi.

Powstrzymanie marszu wojsk polskich było więc decyzją wywołaną względami politycznymi, a nie: "pustymi ładownicami". Piłsudski uważał "Rosję rewolucyjną" za słabszą od Rosji kontrrewolucyjnej, a więc za "mniejsze zło" i obawiał się odrodzenia Rosji Carskiej. Na ten temat istnieje również obszerna literatura i związane z nią polemiki. Jedni twierdzą, iż była to decyzja zgodna z interesem narodu i słuszna. Inni - chyba mniejszość, do której bym i siebie zaliczył - że niesłuszna. Jest to jednak odrębny rozdział historyczny, którego nie zamierzam w tym miejscu roz¬wijać, ani wszczynać polemicznej dyskusji na ten temat. Chodzimi w tej chwili wyłącznie o ścisłość faktów historycznych.

Pozwolę sobie jedynie, na marginesie, zwrócić uwagę, że w naszej literaturze historyczno-publicystycznej utarł się nie najlepszy zwyczaj traktowania tzw. "nagich faktów", o ile nie pokrywają się one z ustanowioną legendą. Zamiast krytycznej weryfikacji przytoczonych faktów, pomawia się ich autora, że: "zarzuca", "oskarża", "piętnuje", "obciąga", "obwinia", etc., etc. Co automatycznie sprowadza rzecz obiektywnie stwierdzoną, z poziomu historycznej faktologii do poziomu emocjonalnej polemiki.

Nie jest to dobry zwyczaj w podejściu do prawdy historycznej. Tym mniej wyciągania z niej wniosków i nauki na dzień dzisiejszy i dzień przyszły. Tym bardziej w sprawie dziś tak dla świata "kluczowej", jaką jest panowanie komunizmu moskiewskiego, a zresztą i każdego innego. Tym bardziej, jeżeli się zważy, że od tamtych, dalekich już lat, nie raz, a wiele razy różnorakie realne względy na interes narodowo-polityczny różnych narodów świata, wpływają na ratowanie ustrojów komunistycznych, lub utrudniają ich zagładę.

 

"Zeszyty historyczne"
/Paryż/ nr 41 z 1977 r.

Nasz Czas 19/2006 (693)

Józef Mackiewicz

 

30 maja b. r. zmarł na Wyspach Hawajskich Michał K. Pawlikowski. Od kilku lat jeździł tam regularnie z Berkeley, dla spędzenia wakacji. Otrzymywałem wtedy bajecznie kolorową kartkę, często własną jego fotografię w towarzystwie dekoratywnej Hawajki przybranej w egzotyczne pióra.

Jest w powieści Pawlikowskiego Dzieciństwo i młodość Tadeusza Irteńskiego (uważanej powszechnie za autobiograficzną) taki ustęp: dzieje się przed pierwszą wojną światową w Mińsku. ”Tadzio” ukończył gimnazjum, zdał maturę i spieszy, aby wyjechać do Baćkowa, gdy wzywa go ojciec:

„- Twój Baćków nie ucieknie. Mam dla ciebie inną propozycję. Co powiesz, jeżeli ci dam pieniędzy na podróż po Europie'' Pojechałbyś do Niemiec, Francji, Skandynawii, może nawet do Anglii... - I myślał, że syn podskoczy z radości. A Tadzio stał zakłopotany. - No, co powiesz na ten projekt? - powtórzył pan Irteński.

Tymczasem w głowie syna przechodziły z błyskawiczną szybkością obrazy: ... świerki i brzozy Starej Granicy w różowej mgiełce świtu; niedawno nabyte gończaki...; niejasne projekty sentymentalne... Odmówił.

- No, jak chcesz - mruknął ojciec sucho.

W latach późniejszych Tadzio często się zastanawiał, dlaczego nie skorzystał z cudownej - zdawałoby się - propozycji ojca. A jednak odmówił. Czemu? Czyżby przeczuwał, że dni wsi spokojnej i wesołej są już policzone, i że mu przyszłość gotuje pod dostatkiem wędrówek za granicą?"...

Stary człowiek przed r. 1914 prawił: „Baćków nie ucieknie". Zgodnie z realistycznym poglądem na świat wszystkich mieszkańców guberni mińskiej. Któż mógłby sądzić wtedy, iż jest to najbardziej nierealistyczny pogląd.

W tamtych czasach - pamiętam - dziecinnych czasach, zabaw w piasku jeszcze, w ogrodzie, parku, pod klonami, w rozpierającej ra­dości między pniami sosen i furtką wilgotnej alei - weszło pewnego la­ta w użycie gwary dziecinnej (nie mam pojęcia, skąd) słowo: Honolulu. - „Gdzie byłeś? -W Honolulu! - Zaczekaj, dokąd lecisz?". - Do Hono­lulu!" - Ktoś, widocznie, musiał podszepnąć, że to najbardziej egzotyczny, najbardziej odległy punkt od tutaj, taki nieomal: „na księżycu!"

Dziś ludzie latają na księżyc. A że przyjaciel umiera akurat na Hawa­jach, nie budzi nawet pytania: co tam robił? - Żył. A gdzie jest sens życia? O! To jest dopiero odwieczne pytanie.

W każdym razie wydaje się, że ludzie pokolenia Pawlikowskiego po­winni by dawno zrozumieć, że nie ma nic bardziej zawodnego, jak budowanie na tzw. „realizmie"; traktowanie „realizmu" za gwiazdę przewodnią w życiu własnym czy politycznym. Nie ma nic bardziej nietrwałego od tzw. „realizmu" politycznego, który przecie nie na realnych, lecz na umownie zaaranżowanych potencjach się opiera. Ale przeważnie nie dochodzą do tego wniosku. I wcale nie jestem pewien, czy Pawlikowski to też zrozumiał. Choć jego Baćków „uciekł" na zawsze, i za żadne ojcowskie, ani inne pieniądze do niego nie dojedziesz.

Ale i z drugiej strony... Nie, stanowczo przyszłość jest to dziedzina za trudna dla teraźniejszości. Za studenckich czasów Pawlikowskiego wykładał w kijowskim, a później moskiewskim uniwersytecie, profesor kniaź Jewgienij Trubeckoj, filozof i mistyk. W dziele swoim Sens życia, ogłoszonym w r. 1918, dostrzegał go właściwie w zbliżającym się końcu: „W październiku 1917, w dni moskiewskich rozstrzeliwań pisał - wypadło mi obserwować taki rodzinny dramat: ojciec należał do kierowniczych sfer bolszewickich; jego synowie-oficerowie walczyli z bolszewikami, a matka była po stronie synów, przeciwko mężowi. Jak to czytamy w Ewangelii: „Zaprzeda... etc. i ojciec syna, i powstaną dzieci przeciwko rodzicom..." (Mat. X, 21)". „Między Królestwem Bożym i królującym na ziemi Złem – pisze Trubeckoj - nie może być żadnych kompromisów. Oto dlaczego runięcie podwójnych, sprzecznych ustanowień, które wytwarzają na ziemi niedopuszczalny kompromis między dobrem i złem, rozpatrywane jest przez Ewangelię jako oznaka bliskości drugiego przyjścia Chrystusa"...

Gdyby kniaź Trubeckoj dożył naszych dni, to musiałby, chyba nabrać przekonania odwrotnego, że termin drugiego przyjścia Chrystusa raczej się oddala... Albowiem zapanował akurat powszechnie „niedopuszczalny kompromis", koegzystencja wolności z niewolą, deptanie godności ludzkiej z pięknym słowem; a Pokój (Pokój za wszelką cenę) między Dobrem i Złem, podniesiony został do najwyższej cnoty, i budowanie mostów między chrześcijaństwem i bolszewizmem stało się przedmiotem starań wszystkich Kościołów. Nic przeto nie zapowiada rychłego końca świata.

Michał K. Pawlikowski przeżył ogromny okres, od r. 1893 do trzech czwartych prawie XX wieku.

Według tradycyjnej terminologii polskiej był: synem Ziemi Mińskiej. Z perspektywy, jeżeli się ominie wiążące kryteria polskie, była to jedna z ziem należących do wyjątkowego w Europie fenomenu. Leżała bowiem w szczególnym pasie od Oceanu Lodowatego po Morze Czarne, w którym górna, rządząca warstwa ludności nie mówiła nigdzie tym samym językiem co warstwa niższa. W Polsce i szlachcic, i chłop mówili po polsku; w Rosji i jedni, i drudzy po rosyjsku. Ale w Finlandii szlachta mówiła po szwedzku, chłopi po fińsku; w krajach bałtyckich szlachta po niemiecku, a chłopi po estońsku i łotewsku; w Wielkim Ks. Litewskim szlachta po polsku, chłopi zaś po litewsku i białorusku; na Wołyniu ukraińskim i Ukrainie aż po Krym, górna warstwa mówiła po polsku lub rosyjsku, a chłopi po ukraińsku. Tak było - w skróco­nym schemacie - aż do roku 1914. Ale już w drugiej połowie XIX w., gdy stan ten zaczął przeszkadzać budzącym się nacjonalizmom, wytworzył z miejsca podwójne, a więc bardziej zawikłane niż w innych krajach problemy. Gdyż antagonizmy narodowe poczęły się splatać ze społeczno-socjalnymi. W wielojęzycznym byłym Wielkim Księstwie Litewskim nieraz w sposób szczególnie skomplikowany. Bo jeżeli dodać do tego szachownicę wyznań, panowanie administracji rosyjskiej z zewnątrz, nieskruszonych tradycji od wewnątrz, gospodarczo-handlową dominację Żydów po miastach, towarzysko-kulturalne promieniowanie tak różnych „stolic”: Wilna, Warszawy i St. Petersburga, i niemieckich uniwersytetów z Dorpatu i Rygi... Przy wszystkich nowinkach z Zachodu i rewolucyjnych ruchach z Rosji, nie można się dziwić, iż całość tworzyła szczególny konglomerat dla przeciętnego np. mieszczucha Europy zgoła nieprzejrzysty. A nie zawsze łatwy „w połapaniu się" i dla miejscowych.

Michał K. Pawlikowski stał się kronikarzem tamtych dziejów, przenosząc odbicie tych ziem i czasów aż w nasze emigracyjne życie. Nie żeby nie istniała literatura tamtym tematom poświęcona. Istnieje ogromna. W powieściach, poezji i wspominkarstwie: setki książek i wiele tysięcy przyczynkowych publikacji. Dzieła naukowe i statystyczne, i geograficzne, i historyczne; „ścisłe” i „obiektywne", w językach polskim, rosyjskim, litewskim, białoruskim, no i... „sowieckim". Cechą ich jest wszakże, iż z reguły nie zgadzają się ze sobą w przedstawieniu rzeczy. Ich „ścisłość” - zależnie od języka w jakim są ogłaszane - kwestionowana jest wzajemnie; ich „obiektywizm" wypada nieraz wręcz odwrotnie, aż do ostatecznego - bywa - impasu, ślepej uliczki, gdzie już nie wiadomo, kto tam był, kto rządził, czego chciał i jakim mówił językiem. Bo przedstawienie przeszłości, dopasowane do późniejszej racji stanu, zawsze jest naciągnięte. Ale gdy z biegiem czasu racje stanu zaczną same koziołkować, zgoła już trudno - bywa - rozeznać, jak np. w najnowszej historiografii białoruskiej, co było czarne, zielone, a co białe na naszej Białorusi, przed wiekami, przed stu, pięćdziesięciu i nawet przed trzydziestu laty.

W tym przewróceniu, czasem do góry nogami, najobiektywniejszymi relacjami wydają się niekiedy - prawem paradoksu - te właśnie najbardziej szczere w ich subiektywizmie. Do najcenniejszych tego rzędu zaliczyłbym: b.p. Juliusza, Margolina i ś.p. Michała K. Pawlikowskiego. Margolin przedstawia swe żydowskie dzieciństwo na różnych terenach byłego Wielkiego Księstwa Litewskiego, w przepięknym sposobie pisania; jest zarazem odkryciem czegoś na co patrzyło się zawsze i nie widziało. Niestety, drukowane tylko w języku rosyjskim na emigracji. Pawlikowski pisze kronikę dzieciństwa i młodości z percepcji szlacheckiej familii. Nazywając go „kronikarzem" nie mam na myśli jego broszury wydanej w Londynie pt. Sumienie Polski, która wydaje mi się pisana jak na zlecenie i mało warta. Mam na myśli jego powieści, Dzieciństwo i młodość Tadeusza Irteńskiega oraz dalszy ciąg w Sezonie i wojnie. W mniejszym stopniu ostatnią książkę Brudne niebo.

Obok „powieści", które w istocie mają wątek autobiograficzny, nie interpretują niczego wstecz. Nie narzucają obrazu, lecz go pokazują. Nie pretendują do obiektywizmu naukowego, lecz oddają wiernie zdarzenia i poglądy warstwy, która de facto tworzyła ówczesną opinię publiczną. Nie ma w tych opowieściach żadnego naginania. Jest kronika wypadków drobnych i większych, poglądów, sądów, sposobu bycia - jakie były, z całą ich gamą prawdy i nieprawdy w ocenie faktów. Można sto razy się oburzyć, że ten był dureń, a tamten miał rację, ale nie można nigdzie powiedzieć, nawet wtedy, gdy fakty są nieco podkoloryzowane, że nie „tak" były przekręcane i fryzowane. Ten autentyzm stwarza z literatury Pawlikowskiego wielkie dzieło jego życia.

x

Pawlikowski był moim przyjacielem. Pisałem o nim ciągle za jego życia. Nie jest mi łatwo pisać po jego śmierci, tym bardziej nie po­wtarzając się. Był dużo starszy. Za „dzieciństwa i młodości" drogi nasze nie krzyżowały się. Poznałem go dopiero w Wilnie, ówczesnym mieście wojewódzkim niepodległej po pierwszej wojnie światowej Polski. Był namiętnym myśliwym i poetycznym miłośnikiem naszego „myśliwskiego" krajobrazu, gdzie nawet najrozleglejsze równiny błotne nie bywały bez sinej wstęgi lasów na horyzoncie. „Szumiące puszcze" nie stały się jeszcze strofką tylko z Wincentego Pola. Przez nie jeździło się po wykrotach nie poprawianych dróg długie, bywało, godziny; słuchając wiatru w wierzchołkach, pisku jastrzębia, skrzypienia hołobli i monotonnego obrotu kół po igliwiu. Pawlikowski lekceważył sobie trochę lasy Wileńszczyzny, wspominając tamte, z utraconego raju, lasy Berezyny, Ptyczy, wschodniego Polesia.

Otaczająca przyroda była ciągle bytem określającym świadomość. Margolin np. pamięta, jak w Pińsku, zbudzony w kołysce szumem, usłyszał od piastunki; „Spij, śpij, to gęsi lecą...”

Pawlikowski redagował w wileńskim Słowie dodatek łowiecki.

Piło się za dużo u nas. Za dużo piło się wódki w okrojonej stolicy dawnego Wielkiego Księstwa od zachodu i wschodu. Przegadywało przy stoliku sposoby geopolitycznego rozwiązania: kiedy Litwini puszczą spław drzewa po Niemnie i Wilii? Kiedy otworzą dawną „Libawo-Romeńską" do Libawy? Prof. Mieczysław Limanowski przyjechał z „Redutą" Osterwy i nagle rozentuzjazmował się do „drugiej Gdyni", którą chciał widzieć w Drui, nad Dźwiną, spławem do Rygi! Śmieszne to było wszystko. Za ciasno. Piło się za dużo. A wódka pochłania nie tylko masę czasu, ale i wypacza charaktery. Pawlikowski był wyższym urzędnikiem w województwie. Już nie pamiętam teraz dokładnie jak to było z tą inspekcją służbową do powiatu święciańskiego. Ale według tego co pamiętam (trochę inaczej niż w Sezonie Pawlikowskiego), tamtejszy starosta, w Święcianach znaczy, w kasynie, zastanowił się raptem o czwartej nad ranem, gdy inne tematy zostały wyczerpane: „... Trawa też ma kolor zielony... A co będzie, jeżeli napoić krowę zielonym peppermintem?.." Wszyscy się zastanowili, ale nikt nie wiedział. Wtedy starosta posłał na łąkę po pasącą się krowę. Napojono ją zielonym likierem... - To były dowcipuszki, czy jak je nazywa Pawlikowski: „facecje" niewinne. Wspomina masę takich w swym drugim tomie, już popierwszowojennej, kroniki. Nie wszystkie jednak bywały niewinne.

Naturalnie, że piło się za dużo. A gdzie pije się wódkę, tam rodzą się awantury. Kodeks honorowy Boziewicza cieszył się większą poczytnością niż Rycerz Niepokalanej. Sekundanci, lekarz (zazwyczaj bywał nim specjalista chorób dziecinnych dr Iszora lub ginekolog dr Karnicki), strony i „prowadzący pojedynek". Gdzie nie prowadził filister korporacji „Polonia» (powstałej swojego czasu w Dorpacie), Bonasewicz, tam prowadził najczęściej Pawlikowski. Pamiętam w moich własnych sprawach trzy razy, a zresztą nie zliczyć... Pawlikowski był wysokiego wzrostu. To ułatwiało mu odliczać olbrzymie kroki, żeby odległość w metrach, według ustalonych warunków wymiany strzałów, była jednak możliwie największa. Trochę zgarbiony z wysiłku, rozwiane poły płaszcza... Przeważnie wtedy leżał śnieg w lesie.

Było za ciasno w tym „worku wileńskim". O jakimś rozwiązaniu spuścizny po Wielkim Księstwie, w większej czy nawet małej skali, ani narodowych, ani innych problemów, nie można było de facto marzyć. Mówiło się jeszcze sloganami, które zastępowały rzeczywistość. Wierzono więc w „geniusz", który, jak zauważali złośliwcy: „nie potrzebuje być fachowcem..." Pomstowano na endeków i „karłów" ducha, którzy zaprzepaścili wszystko w umowie pokojowej. Naturalnie nie mówiąc, że nie panowie podpisujący traktat ryski w r. 1921, lecz Piłsudski, podpisujący zawieszenie broni już 12 października 1920, przesądził i zdecydował de facto o zaistniałej sytuacji.

Eksperyment z osadnictwem wojskowym, tworząc szczególną warstwę uprzywilejowanych przybyszów, rozgoryczał i „górę" i „dół", i panów i chłopów tej ziemi. Nie zadowalając zresztą obcych. Pawlikowski pisze: „Gospodarcze znaczenie, które Wilno miało przed wojną, znikło, żyjąc tylko w smutnej pamięci. Wspomniałem o nieszczęściu „zurzędniczenia" i „amilitaryzowania" Wilna. Prawdę mówiąc nie było to nieszczęście, lecz raczej szczęście w nieszczęściu. Gdyby usunąć z niego wojsko, Wilno stałoby się naprawdę „wielką Dzisną" o zabitych deskami oknach..." - Nie wiem, czy procent tzw. „dziewczynek" na głowę mieszkańca Wilna był największy w Polsce. Ale był duży. W wypełnionych do późnej nocy restauracjach, jak przypływ fali, wstawali oficerowie z kieliszkami i innym gościom kazali wstawać, śpiewając pod wódkę „Pierwszą Brygadę".

To prawda, że w porównaniu do tego, co miało nastąpić, co trwa - to był jeszcze raj na ziemi. To prawda. Ale ludzie nie porównują i nie mogą porównywać tego co jest, z tym co będzie: mogą tylko z tym co było. Dlatego była masa rozgoryczonych w tamtym „dwudziestoleciu".

W skrótach literackich jest inaczej, w życiu codziennym inaczej. Interes narodu nie zawsze pokrywa się z interesem jednostki. Interes partii jeszcze i wielokrotnie rzadziej. Dopiero jednostka, która swój własny interes rzuca na stos interesu narodowego, uchodzi za patriotę. A taka, która rzuca na stos interesu partyjnego - za dobrego bolszewika. To przechodzi później do literatury. Literatura narodowa wymaga, aby gołe fakty były przyzwoicie odziane, jak manekiny w witrynach ulicznych, żeby nie gorszyły. Bo nagle drażnią swym widokiem. Przyjął się schemat taki: kto cytuje fakty, same przez się mogące uchodzić za pozytywne (np. o obcych narodach), a które nie pokrywają się z własną doktryną narodową, mówi się, że: „wychwala", „upiększa", „gloryfikuje" etc. choć jest to tylko nagim faktem. Kto cytuje negatywne zdania o własnym narodzie, mówi się, że: „oczernia", „szkaluje" etc., choć jest to tylko nagim faktem. Dotykam dziedziny niezmiernie banalnej, jeżeli chodzi o schemat.

W tamtym dwudziestoleciu, gdy mimo Pism Komendanta i odgórnie zalecanej doktryny: prof. Kucharzewskiego (Od białego caratu do czerwonego) nikt z ludzi powszednich nie nazywał jeszcze tego co się w Rosji stało ,,Rosją", lecz „Sowdepią" lub „Bolszewią", zaszedł w Wilnie taki śmieszny fragmencik: kino „Pan" przy ul. Wielkiej grało film najświeższej patriotycznej produkcji Młody las (według sztuki Jana Adolfa Hertza o strajku szkolnym w r. 1905). Przedsiębiorczy właściciel kina puścił na miasto swoistą reklamę: plakaty nieśli ludzie ubrani w przepisowe mundury i uzbrojenie rosyjskich „gorodowych". Ludność żydowska zgotowała tym „carskim policjantom:" taką owację na ulicach, że starosta grodzki był zmuszony do zakazu tego rodzaju pomysłowej reklamy.

Omawialiśmy, pamiętam, to zabawne zdarzenie, naturalnie przy wódce i różnych dowcipuszkach. Ale zgadało się też, dlaczego właściwie Żydzi (ci solidni mieszczanie-kupcy; nie z „Bundu" naturalnie, czy „Poalej Syjonu", a tym mniej z KPZR) - mimo pogromów, czarnej sotni, „czerty osiedłosti" (linii ograniczającej osiedlenie), procesów Bejlisa itd. - tęsknią do carskiej Rosji? Pawlikowski sam był raczej co się określało: „antyrosyjski", ale lubił dochodzić ścisłości. Był więc zdania, że fascynowało ich ówczesne: Prawo. Każdy wiedział, czego ma się trzymać: Wybuchy samowoli należały w gruncie do rzadkości. Był spokój. Nie było tej ekscytującej, prawno-publicznej, patriotyczno - społecznej dwutorowości. Ciągłych „obchodów", „Dni", „uchwał" itp., wkraczających w normalny bieg ulic i wywracających porządek, bywało, kilka razy w miesiącu. Z tej okazji opowiedział fakt historyczny z końca ubiegłego wieku, który słyszał od ojca, a który następnie w relacji jego kroniki (Irteński) wydanej w Londynie przybrał na­stępującą formę:

We wsi Kroże na Kowieńszczyźnie stał kościółek katolicki. Władze rosyjskie - działo się to pod koniec panowania Aleksandra III, a więc w okresie najsroższego od czasów Mikołaja I ucisku - postanowiły ten kościół zamknąć. Chłopi parafianie stawiali czynny opór. Doszło do gwałtu. Przedstawicieli władzy poturbowano. Przestępstwo uznano za zbrodnię stanu. Kilkudziesięciu chłopów oskarżono o czynny opór władzy. Na ławie obrończej zasiadł kwiat adwokatury rosyjskiej. Proces był od początku do końca jednym z najświetniejszych pokazów tej wspaniałej instytucji, jaką było sądownictwo rosyjskie po reformie Aleksandra II. W czasie rozprawy w Wilnie miał miejsce dialog, który przez długie lata elektryzował sfery inteligenckie imperium rosyjskiego. Na świadka wezwano gubernatora kowieńskiego Klingenberga, jednego z głównych reżyserów zamachu na kościół w Krożach. Obrońca: Świadku Klingenberg... - Świadek (zwracając się do sądu): Proszę pouczyć obrońcę, że nie jestem dla niego „świadkiem", lecz jego ekscelencją, tajnym radcą stanu, szambelanem i gubernatorem. -Przewodniczący sądu: Dla sądu nie ma tajnych radców i szambelanów, lecz tylko strony i świadkowie. Świadku Klingenberg, proszę odpowiadać na pytania obrońcy!

Istotnie, trudno było sobie wyobrazić, by za niepodległej Polski adwokat wileński ośmielił się zwrócić do pana wojewody per: „Świadek Bociański, świadek Kostek-Biernacki"... I by przewodniczący sądu ośmielił się pouczyć w ten sposób dygnitarza. Kronika Pawlikowskiego w tym przypadku ilustruje różnicę, jaka zachodzi pomiędzy historią a banałem ignorancji. Słyszałem niedawno, gdy pewien literat mówił przez pewne radio: „Sądownictwo rosyjskie, które już w czasach carskich było zawsze parodią prawa..." Czytana na co dzień ignorancja w rodzaju: „Breżniew reprezentuje tradycje tyrańskiej władzy i jest następcą carów, tak jak KGB jest następcą Ochrany..." stała się już od dawna powszednim chlebem, z masłem obowiązującego sloganiarstwa. Ale czasem, doprawdy, przykro jest czytać, gdy np. najuczciwszy z publicystów, znający przy tym rzeczy z własnego doświadczenia, w najsłuszniejszym artykule wtrąci nagle takie zdanie: „... ustrój totalitarny carski albo sowiecki..." - Mój Boże, czy autor zdaje sobie sprawę co to jest „totalitarny"? Po bolszewizmie, po hitleryzmie? Czy zdaje sobie sprawę z historycznego nonsensu, nazywając ustrój sprzed r. 1914 „totalitarnym? Przecież musi sobie zdawać. A jednak pisze... I w dodatku kończy swój rozumny artykuł przeciwko obrzucaniu innych narodów chamskimi połajankami -rozumną uwagą pod adresem tych „... którzy operują zamiast argumentacją... wystąpieniem nie nadającym się do rzeczowej polemiki, a wyrządzającym nieobliczalne szkody naszej kulturze i naszej polityce". Naturalnie, że wyrządzają szkodę. Albowiem bez znajomości historii nie ma kultury.

Niedawno jeden z bardzo czcigodnych historyków polskich opisał w artykule jak podczas pierwszej okupacji niemieckiej w latach 1915-18 na terenie tzw. „Ober-Ostu" Niemiec szczuł wilczurem biednych Żydów. A w następnym artykule jak święty ksiądz wstawiennictwem i protekcją swoją wyratował z rąk niemieckich podczas okupacji w pierwszej wojnie jakichś Żydów skazanych na śmierć. Naturalnie, że wypadki odbiegające od reguły zdarzają się w życiu, a już w wojnie, zawsze. Ale wyraźna sugestia „pod smak" narodowej demagogii, że wszyscy Niemcy, i zawsze, muszą być „źli", i że zawsze gnębili Żydów, i że pierwsza okupacja nie różniła się od drugiej pod tym względem, jest wielką nieprawdą historyczną. Gdyż reguła była akurat odwrotna. O ile pamiętam, to z reguły raczej Żydzi bywali protektorami do władz niemieckich podczas tamtej okupacji. To, co nazywało się wówczas „międzynarodowym żydostwem", stawiało na państwa centralne. Dla każdego kozaka każdy Żyd był synonimem „szpiega niemieckiego". I odwrotnie, u przeciętnego Niemca cieszył się dużymi przywilejami, już chociażby ze względu na znajomość języka niemieckiego (także z reguły). Nie ma chyba trudności w odszukaniu prawdy w archiwach naukowych. Czy więc pisanie nieprawdy historycznej przez bardzo czcigodnego historyka, nawet dla tak wzniosłego celu jak dla pokrzepie­nia serca rodzimej demagogii, jest wkładem do kultury narodowej?

Wkład Pawlikowskiego do poznania ostatnich dziesięcioleci naszego kraju jest marginesowy. Upstrzony daleko posuniętym subiektywizmem, anegdotą, personaliami znajomych i krewnych, malunkiem krajobrazu. Ale mimo wszystkich usterek, jakie można dostrzec w jego prywatnej kronice, nie można dostrzec nigdzie nonsensu na użytek banału. Dlatego czyta się ją jak żywą historię.

Pawlikowski, jak wspomniałem, był zapalonym myśliwym. Dobrze to czy źle; ale wskutek ciągłego obcowania z przyrodą dochodził do głębszego jej wyczucia. Osobiście mam największe zaufanie do „naturalistów". Wydaje mi się zawsze, że łatwiej uchwytują związki przyczynowe jakie są, w odróżnieniu od innych, którzy wolą je dostrzegać jakimi być powinny. Ten swoisty naturalizm w widzeniu rzeczy Pawlikowski przenosił z głuszców i cietrzewi na ludzi. Z łatwością przechodził z debaty w leśnym szałasie z gajowym, ze ścieżki przez moczary, na bruk stołecznych arterii i ich spraw. I wzruszał ramionami, gdy mu wmawiano, że oglądany żywym okiem przedmiot jest zupełnie inny niż jest, bo tak zawyrokował jakiś autorytet. Pisarstwo Pawlikowskiego na pewno wszystkim z branży „asfalt-intelektualistów" wydawać się musi bezbrzeżnie naiwne. Bo trzeba pamiętać, że nie ma ludni z większym zamiłowaniem do zginania karku, pełzania na brzuchu przed autorytetem, wodzem i dyktatorem jak lewicujący intelektualiści, „rewolucjoniści", „progresiści", „awangardziści". Nigdy też nie bywało takiej masy zuniformowanych, jak tłumy dzisiejszych rozczochrańców młodzieżowych.

Pawlikowskiemu zawdzięczamy przypomnienie, że już w r. 1912, na wystawie futurystów w Petersburgu, wystawiono zdechłą mysz, przybitą na sznurku do deski, jako produkt sztuki nowoczesnej. Dziesięć lat temu sam oglądałem na wielkiej monachijskiej wystawie parę brudnych pończoch zwisających na sznurku. W roku bieżącym, 1972, tzn. równo 60 lat od tamtej zdechłej myszy w Petersburgu, parę zdeptanych podeszew zawieszonych w gablotce na wystawie awangardy. Ale minister Włoch, Preti, przypomniał akurat, że przed kilku laty na wystawie sztuki „modernej" w Rzymie wystawiono powieszoną na sznurku blaszankę z ludzkimi ekskrementami... A przypomniał to w związku z wernisażem XXXII Biennale, sztuki w Wenecji, gdzie „wystawiono" żywego człowieka, upośledzonego fizycznie i umysłowo, który siedział z zamkniętymi oczami, zwisającymi rękami, z szyldem na szyi: „Drugie rozwiązanie nieśmiertelności. Universum się nie porusza". A gdy wreszcie wybuchło oburzenie na sali, „eksponat" za­mieniono na małą, żywą dziewczynkę, która płakała żywymi łzami... (Ech, na mój gust, nahajami rozpędziłbym tę zgraję „artystów”!)

Otóż Pawlikowski zestawiając „petersburską mysz" z osiągnięciami współczesnego abstrakcjonizmu, stwierdza, że to nie jest... żaden postęp. Ale stwierdza w sposób nierozważnie prosty. I to nie jest do przyjęcia dziś, gdy wymagane jest co najmniej „gombrowiczowskie” uzasadnienie. Podobnie jak w sposób nieoględnie prosty, zakańczając pierwszą część swej kroniki wybuchem wojny światowej r. 1914, pisze:

„Bajka -słodka bajka miękkich czasów XIX stulecia -skończyła się”.

Wybuch drugiej wojny światowej zastał Pawlikowskiego w Toruniu. Później był w Wilnie, włączonym na krótko do Republiki Litewskiej. Tu pisywał stale do mojej Gazety Codziennej. Jeszcze przed wkroczeniem bolszewików w czerwcu 1940, udało mu się przedostać do Szwecji. Następnie do Londynu. Stąd, przed laty, wyjechał do Berkeley w Kalifornii, gdzie był wykładowcą na tamtejszym uniwersytecie.

Nogi go bolały, miał zwężenie żył. Nie mógł już chodzić sam na polowania, ale wyjeżdżał razem z przyjacielem, Stefanem Jankowskim, i czekał na jego powrót. Gdy ten wracał z pól ryżowych, przynosząc upolowane dzikie kaczki i gęsi, Pawlikowski oceniał okiem fachowym, rozpytywał o każdy strzał. A później zasiadali do uczty, podlewanej nalewką domowego wyrobu. Lubił pieczone kaczki i zwłaszcza pasztet z gęsi. W tym roku miał jechać do Europy. Czuł się znowu doskonale. Przedtem wybrał się z żoną na Hawaje. Dnia 30 maja, po śniadaniu, poszli na plażę. Pawlikowski pływał w Oceanie Wielkim czyli Spokojnym, był wesół, żartował. Później robił na plaży zdjęcia ładnych dziewcząt. Później wysypywał piasek ze swoich sandałów plażowych, i... Umarł zupełnie nagle, w sekundę już go nie było. Wszystkie zabiegi, aby przywrócić mu bicie serca, były daremne.

Zgodnie z jego dawnym życzeniem, pochowany został na Wyspach Hawajskich („tam, gdzie umrę"). Od tego miejsca do Baćkowa (Baćkauszczina - znaczy po białorusku: ojczyzna) w Mińszczyźnie jest równie daleko na zachód przez ocean, całą Azję i Wschodnią Europę, jak na wschód przez ocean, Amerykę, ocean i Zachodnią Europę.

Zapewne nie dane mi będzie odwiedzić grobu przyjaciela.

 

Wiadomości 1972 nr 34 (1377)

Nasz Czas nr 1 za 2007 r.

Józef Mackiewicz

 

Po zgonie synowej poety w Markuciach

 

Z wieczora na dżdżu stali dwaj młodzieńce
Pod jednym płaszczem wziąwszy się za ręce

Drugi był wieszczem ruskiego narodu,
Sławny pieśniami na całej północy.
Znali się z sobą niedługo, lecz wiele
I od dni kilku już są przyjaciele.

 

Tak o największym poecie rosyjskim, Aleksandrze Siergiejewiczu Puszkinie, pisał największy poeta polski Adam Mickiewicz. Wówczas nikt z dwóch przyjaciół przypuszczać nie mógł, że po tylu latach skrawek milczącej ziemi połączy dziwnie ich pamięć wśród potomnych. Ziemia jest człowiekowi uległa. Da sobie drzewa wyrąbać i domy postawić, a później je zburzyć, da się przeorać, a nawet zmienić nie do poznania - na jedno tylko nie zezwala nigdy: na wyrwanie już związanych z nią wspomnień.

W ten sposób podwileńska miejscowość Markucie zespolona została na zawsze z imieniem Mickiewicza. Albowiem tu chadzały jego zamyślone kroki, tu było miejsce stałych wycieczek i zbiórek "Filomatów", tu zrodziła się idea, która wrzuciwszy Mickiewicza w kibitkę, powiozła go do Rosji, gdzie poznał Puszkina.

Po latach, stała się rzecz dziwna. Sam Aleksander Puszkin nigdy w Markuciach nie był. Lecz oto pośrednim zrządzeniem losu, podmiejska posiadłość Markucie przeszła w posiadanie jego syna, ale do dnia 11 grudnia 1935 r. ostała jako ostatnia ziemska majętność rodu Puszkinów, tzn. do dnia zgonu śp. Barbary Aleksiejewny Puszkinowej, synowej wielkiego poety rosyjskiego.

 

* * *

 

Pisał Mickiewicz:

Drzewa moje ojczyste! jeśli niebo zdarzy,
Bym wrócił was oglądać, przyjaciele starzy,
Czyli was znajdę jeszcze? czy dotąd żyjecie,
Wy, koło których niegdyś pełzałem jak dziecię

 

Zapewne wiele z tych dębów i wysokopiennych sosen nad brzegiem Wilenki, na górach Markuć, ostało jeszcze z tych czasów, gdy chodził pod nimi Adam Mickiewicz.

Jak dziwnie. Otaczają stary dwór puszkinowski, a w nim, w salonie, w rogu między dwoma szafkami, stoi drzewo. Stara kłoda słynnej sosny opiewanej przez Puszkina i na metalowej deszczułce napis brzmi:

 

Na granice władienij
diedowskich, na miestie tom,
Gdie w goru podymajetsia doroga,
Izrytaja dożdiami, tri sosny
Stojat - odna poodal, dwie drugije
Drug k drużkie blizko.

 

Sosna ta, złamana 5 lipca w r. 1895 przez burzę, przywieziona została z rodowego majątku Puszkina Michajłowskoje - do Markuć.

Można by rzec na to: góra z górą - nie, lecz oto drzewa wielkich poetów wzajemnie się zeszły w Markuciach, zupełnie przypadkowo, zupełnie samorzutnie.

 

Minister Mielnikow

 

Bo Markucie, wchodzące w skład tzw. wielkiego miasta Wilna, należały ongiś jako majętność ziemska do p. Godlewskiego. W r. 1867 ówczesny minister komunikacji imperium rosyjskiego, generał A. P. Mielnikow, kupił posiadłość i upodobał ją sobie ze względu na urocze położenie. W tym też mniej więcej roku wzniósł obecny dom, czyli dwór, lub jak niektórzy wolą, na dawny system staroruską usad?bę. Córka jego Barbara poślubiła młodszego syna Puszkina Grzegorza i Markucie przeszły w posiadanie rodu Puszkinów.

Sam Mielnikow posiadał prócz tego inne majętności, a między innymi Majoraty w b. guberni lubelskiej, które w rezultacie procesów rewindykacyjnych powróciły do rąk dawnych właścicieli.

 

Kto by nie pamiętał...

 

Biegło się ongiś do Markuć w podskokach, z góry na dół i znowu na górę. Jakże pięknie tam było. Pamiętam za wczesnego dzieciństwa, że lasy jeszcze stały. Drogi wśród jarów, drogi spadające jak wodospady. Osłaniała je płaszczem zieleni leszczyna, a wszędzie dęby i dęby, i sosny.

W dole rwała Wilenka, jak do dziś, po kamieniach, zbiegały się wokół strumyki, kamuszki, trawy, stare drzewa, ptaki i kwiaty.

W tym raju, pośrodku, zaraz za wylotem ulicy Subocz, wtedy Sierockiej, na wzgórku, w wielkim kłębowisku drzew, krzewów i zieleni leżała właściwa majętność Puszkinów. Płot zielonych słupków, grodzonych drutem (w "mirnoje wriemia" nie znano jeszcze pozostałości zasiek kolczastych z okopów) oddzielał park od świata pospolitego. Park wspaniale był utrzymany. Tudzież stawy i łabędzie. Tamże obco strzelała spośród starodrzewia kopułka cerkwi. Bo w te czasy świat za płotem parku był dla nas obcy. Wjeżdżały we wrota "prolotki" i powozy, i pierwsze na świecie auta, a jeździli tam i "diejstwitielnyje sowietniki" i gubernatorzy, i archijerieje, i kornety lejbgwardii, i generały i inna "znat"?, bo ród Puszkinów należał do arystokracji rosyjskiej, nie tylko z ducha.

 

Wodilis' Puszkiny z cariami,
Iz nich był sławien nie odin...

 

- pisał sam poeta, choć nie wiedział jeszcze, że wnuczka po kądzieli, córka młodszej Natalii, Zofia, poślubi Wielkiego Księcia Michała Michajłowicza.

Od tego czasu wiele wody spłynęło po wartkich kamieniach Wilenki. Rewolucja, wygnanie, emigracja i... wspólny wróg bolszewicki, starły zewnętrzną warstwę obcości - pozostała bliska dla każdego kulturalnego człowieka pamięć wielkiego poety.

 

Ostatnia ziemska majętność Puszkinów

 

Wracając jednak do sprawy, w jaki sposób wileńskie Markucie okazały się w rezultacie ostatnią posiadłością i niejako gniazdem tak ongiś bogatego rodu poety Puszkina - nal eży zahaczyć co nieco o genealogię.

Otóż Puszkin miał dwóch synów: Aleksandra i Grzegorza. Starszy, Aleksander, ukończył Korpus Paziowski w r. 1851 i wstąpił do lejb-gwardii konnego pułku. W rezultacie dosłużył rangi generała broni (kawalerii) i umarł w r. 1914. Pozostawił wiele dzieci, zarówno z pierwszego, jak drugiego małżeństwa. Przy życiu pozostał z drugiego małżeństwa syn Mikołaj i córka Helena, mieszkający na emigracji w Brukseli i Paryżu; z pierwszego: Grzegorz i córki Maria i Anna.

Mikołaj walczył z bolszewikami, początkowo w 1. Sumskim huzarskim pułku, później w oddziale specjalnie ochraniającym rodzinę cesarską na Krymie, aż po ciężkich przejściach dostał się na emigrację.

Natomiast Grzegorz jest w tej chwili w Moskwie i otrzymuje stałą rentę rządu sowieckiego. Maria i Anna również przebywają w Rosij.

Ojciec ich (starszy syn poety) otrzymał w spadku wielkie majątki w guberni Niżegorodzkiej, jak Bołdino, Lwowo i Kistnienówkę. Majątki te zostały oczywiście przez bolszewików skonfiskowane i z linii starszego syna poety nie pozostało żadne gniazdo rodzinne.

Młodszy syn poety Grzegorz (nie należy mieszać go z jego bratankiem mieszkającym w Moskwie) otrzymał w spadku ulubiony majątek ojca Michajłowskoje. Służył w tym samym konnym pułku lejb-gwardii. W międzyczasie jednak ożenił się, jak już nadmieniliśmy, z córką generała Mielnikowa, właścicielką Markuć.

W setną rocznicę urodzin Puszkina, majątek Michajłowskoje został sprzedany skarbowi państwa, jako pamiątka narodowa, a syn jego przeniósł rezydencję do Markuć.

W ten sposób, po przewrocie bolszewickim i konfiskacie ziem - nasze Markucie pozostały jako jedyna posiadłość ziemska rodu poety. - Grzegorz Puszkin zmarł w r. 1905.

 

Śp. Barbara Puszkinowa

 

11 grudnia 1935 roku, zmarła w wieku lat osiemdziesięciu, synowa wielkiego Puszkina, ostatnia właścicielka Markuć.

Brała aktywny udział w kulturalnym i oświatowym życiu kolonii rosyjskiej. Ludzie okoliczni powiadają o niej, że była zawsze dobra i grzeczna. A miała z tymi ludźmi ciągły kontakt. Majątek Markucie, niezbyt wielki obszarem, wchodził jednak w obręb miasta i na jego ziemi budowały się Popławy. -Dziś jeszcze na krętych uliczkach tego przedmieścia siedzi około 200 dzierżawców ziemi majątkowej. Poza tym inne tereny były z czasem parcelowane lub oddawane w długoletnią arendę.

 

Pozostał tylko park.

 

Park, przez który przeciągnęła burza ostatnich dziejów, wojna, okupacja, najazd bolszewicki. - Wyrwano sztachety, połamano płoty, ścięto wiele drzew. Ogołociły się też okoliczne wzgórza. Gdzie ongiś szumiały dęby, dziś hula mroźny wiatr nad gołymi wydmami małych, nędznych poletek ludzi, którzy chcą żyć z kartofli i miarki żyta. Przyszły czasy nędzy i niedoli. Podupadły Markucie, zarosły trawą ścieżki. Dawno nie ma łabędzi...

W r. 1915 Barbara Puszkinowa wyjeżdża do Petersburga, wraca już na jesieni r. 1918 do Markuć, gdzie zastaje jeszcze okupację niemiecką. - Od tej chwili nie rusza się stąd więcej. Przychodzą bolszewicy i zastają ją w domu. Pocięli kilka portretów cesarskich, zrabowali wiele listów, dokumentów, fotografii i innych pamiątek puszkinowskich, spali na bilardzie, aż wrócili do Moskwy. Dom ustał i przed tą najgroźniejszą próbą.

 

Wnuk generał-gubernatora wileńskiego

 

Od kilku lat rządcą majątku Markucie jest p. Nazimow, wnuk wileńskiego ongiś generał-gubernatora. Nazimowy - to rodzina z dawien zaprzyjaźniona z rodem Puszkinów. Ich posiadłości sąsiadowały ongiś z dobrami poety. ?Zmieniło się. Pan Nazimow, starszy już człowiek, pełen dystynkcji i powagi przybył do Wilna z estońskiej emigracji i objął rządy w podupadającym, ostatnim majątku Puszkinów.

Tu go zastał zgon ostatniej też tego majątku właścicielki i oto występuje obecnie jako wykonawca ostatniej jej woli - testamentu.

Cóż się stanie z Markuciami?

 

Dom zaklęty w pamiątkę

 

Długo musiałem kołować po śliskiej drodze bezśnieżnego w tym roku grudnia. Brama zamknięta na kłódkę. Wczoraj odbył się pogrzeb. Pochowano Barbarę Aleksiejewnę w grobach rodzinnych, obok jej męża, a syna Puszkina. Na wzgórzu parku w Markuciach, na wprost cerkiewki. Nad nimi patronuje pomnik z katolickim krzyżem: "Marie Pelichet ur. w r. 1826... - to bona, staruszka.

W pobok werandy, przez sień, przedpokój wchodzimy do wnętrza. Gdyby mnie kto zapytał, jakie odniosłem wrażenie, odpowiedziałbym, że widziałem żywe muzeum. Nawet nie ze względu na pamiątki Puszkinowskie, ale po prostu - jakby mnie ktoś przeniósł o lat 80, więcej, wstecz w środowisko tak dobrze znane z literatury rosyjskiej; środowisko bardzo stare "barskoj usad?by". Dom jest, zwyczajnie ciekawy jako muzeum i jednocześnie jako świadomość, że przed tygodniem żył jeszcze powszednim życiem i wspomnieniami, tak bardzo różnymi od dnia dzisiejszego.

Od wielkiego portretu Puszkina, po tysiące fotografii rozwieszonych na ścianach, złożonych w pudełka, w albumy. Nad biurkiem Grzegorza Puszkina lśnią wszystkimi blaskami epoletów dziesiątki mundurów, od wspaniałych kawalergardów do armiejskich oficerów. Powiedziałem lśnią? Pożółkłe, wyblakłe, popstrzone przez muchy.

Stoi fotel poety, a nad nim półeczka z majątku Michajłowskoje. Lampa naftowa. Prześliczne biurka, krzesła, obrazki malowane przez samą Barbarę Puszkinową, portrety cesarzów, firanki tkane w domu, jakieś serwetki, jakieś wyszywane poduszki. Pokoje obite materiałem, niektóre jeszcze z czasów, gdy tkały je ręce chłopów pańszczyźnianych, a nawet sufity przykryte tym samodziałem. Szafki, szafeczki, starożytnego użytku przybory myśliwskie, obok oszklone półki pełne listów, wiele z nich stanowić dziś może dokument.

Z pokoju do pokoju, a jest ich trzynaście, a co krok to jakaś pamiątka.

Cóż się stanie z Markuciami?

 

Niedoszły spadkobierca komunistą

 

Swego czasu śp. Barbara Puszkinowa zamierzała całość zapisać na rzecz swego ulubionego siostrzeńca, który przebywał w Rosji. Z wielkim trudem uzyskano zezwolenie na jego przyjazd. Przybył z żoną. Do starego, szlacheckiego, po dywanach tkanych ręką pańszczyźnianych, wszedł on i ona, która podaje się za dońską Kozaczkę, a bodajże rodem jest z ....Odessy. Komunistka. Mąż pod jej wpływem. Mieszkać było trudno pod jednym dachem. Po roku wrócili do Bolszewii.

 

Testament

 

Zgodnie z ostatnim testamentem, majątek ma być rozparcelowany, spieniężony i sumy przekazane poszczególnym spadkobiercom (pozostała córka Puszkinowej z pierwszego małżeństwa). Sam zaś dom i wszystko wewnątrz, z ogrodem wokół, przechodzi na własność Wil. T-wa Rosyjskiego, z tym, by nic w nim nie zostało zmienione i wszystko - po staremu. Życie się skończyło - pozostała pamiątka.

Dla tej pamiątki niepodobna stosować ambicji narodowościowych. Puszkin był wielkim poetą, w rzędzie największych świata. I dlatego pamiątki jego w tym domu zawarte i sam dom ostatniej jego synowej dla wszystkich pozostanie na zawsze cennym ogniwem, łączącym nas z przeszłością ludzkiej kultury.

Markucie Mickiewicza i Markucie Puszkina.

 

J. M.
Słowo 1935 nr 348
Nasz Czas 13/2003 (602

Józef Mackiewicz

 

Szanowny Panie.

W nr. 95 "Litieraturnoj Gaziety" zamieszczono artykuł o nowym wydaniu "Cichego Donu", poddanym przez Pana "istotnej" przeróbce. Jak widać, chodzi tu o przystosowanie powieści do bieżących wymagań socrealizmu, w jego powszedniej, urzędowej postaci. Szkoda. Osobiście uważam "Cichy Don" na tle bezgranicznie szarej jednostajności literatury sowieckiej ostatnich lat, za jedyny utwór, który stanowi wkład do kultury ogólnoludzkiej. W ten sposób przeróbkę jego na sposób i według smaku obowiązującego dziś socrealizmu, uważać można również za cios zadany tej kulturze. Oczywiście, w pewnym znaczeniu, jednocześnie, i za cios wymierzony w ustrój sowiecki, jako zjawisko kompromitujące go w oczach świata zachodniego.

Ta okoliczność mogłaby mnie, jako zaprzysiężonego wroga tego ustroju, nawet cieszyć, ale tak nie jest. Moim zdaniem, przestępstwem było niszczyć hitleryzm łącznie z przepięknymi miastami niemieckimi, które poddano burzącemu bombardowaniu. Nazizm należało zniszczyć, a miasta zastawić. Tak samo w tym wypadku: życzę z całego serca wszystkiego złego wszystkiemu co stanowi istotę bolszewizmu, ale zniszczenie książki Pana szczerze mnie zasmuca. Komunistów nienawidzi się u nas z różnych względów i w ogóle w różny sposób. Ja zaś osobiście /pozwoli mi Pan uciec się do odrobiny patosu/ w imię walki o wolne słowo i o autentyczne piękno w oddawaniu prawdy.

Nie wiem, czy to Pana zdziwi, ale będąc pisarzem polskim z pretensjami do tzw. u was "reakcyjnego’ naturalizmu, aż dwa razy w swoim życiu, na pytanie zadane w ankiecie: "Jaką książkę ostatnich dziesięcioleci uważa Pan za najlepszą?" - udzieliłem odpowiedzi: "Cichy Don" Szołochowa". Nie będę ukrywał, że ku pewnemu zgorszeniu niektórych z moich rodaków. Tak, racja, że wszędzie można spotkać ludzi, którzy czy to partyjną, czy to patriotyczną, ale w każdym razie jakąś linię wywyższają ponad "kosmopolityczny’ stosunek do sztuki. Ale, widzi Pan, różnica polega na tym, że u nas różnorodność poglądów ochraniana jest przez prawo, w takim samym stopniu jak u was prześladowana jest na mocy prawa. I oto wskutek wyżej wymienionej, dosyć jednak istotnej różnicy, zachodzącej między właściwościami tych ustrojów politycznych, w których my z Panem żyjemy, miałem pełne prawo wychwalać Pana jako artystę dużego formatu.

Większość krytyków zarzuca książce Pana tendencyjność. Nie ma o czym mówić: jest ona tendencyjna. Powiem wprost: epos Pana jest na tyle "czerwony", na ile u mnie, gdybym posiadał Pana talent, wyszedłby "biały". Ale pomijając już okoliczność, że tendencyjność w literaturze sowieckiej jest nakazana, że jak się wyraził Żdanow na pierwszym kongresie literatury w Moskwie w r. 1934, "tendencyjność stanowi nawet dumę literatury sowieckiej", powstaje pytanie, czy bywają w ogóle utwory o charakterze literackim pozbawione tendencyjności. Bodaj czy takie istnieją na świecie. Autor, niechby się nawet zdobył na największy wysiłek celem "obiektywnego" przedstawienia wypadków i osób biorących w nich udział, nigdy nie potrafi przełamać wewnętrznego subiektywnego współczucia-negacji, tj. tego co stanowi właściwość każdej śmiertelnej jednostki. Bezpośrednim tego skutkiem bywa owo skrzywienie, za¬równo historycznej jak artystycznej prawdy, które obserwujemy w dziełach największych nawet pisarzy. Nawet w tym wypadku, gdy autor, przedstawiając z rozmysłem ujemnego bohatera, obdarzy go wszystkimi cechami żywego człowieka, mimo woli usposobi doń czytelnika życzliwie, już chociażby wskutek ogólnoludzkiego prawidła /niestety nie mającego zastosowania w sowieckim na świat poglądzie/, że "tout cemprendre, gest tout pardonner". Ale czy można pomawiać za to autora o tendencyjność?

Autentyczność wyrazu artystycznego uwarunkowana jest: nie jego beztendencyjnością, a czymś innym, hardziej złożonym. Być może, istnieje coś takiego w samej naturze talentu, co zmusza autora do przestrzegania uczciwości wobec otaczających go przedmiotów, do zachowania pewnej dozy bezstronnej sumienności, chociażby tylko w stosunku do powierzchownych cech rzeczywistości, a nawet w tym wypadku gdy istocie tej rzeczywistości zamierza on nadać własne, subiektywne odchylenie. Wystarczy by osoby działające w powieści zachowały rzetelne, ludzkie oblicze, a czytelnik sam już potrafi się załatwić z rozplanowaniem osobistych uczuć i sympatii. I poprzez sieć autorskiego ujęcia towarzyszyć będzie wybranym bohate¬rom nawet ku ich nieuniknionej zgubie. Oto gdzie jest prawda! Zawieszona nad bezdenną przepaścią najbardziej różnorodnego pojmowania rzeczywistości, w ostatecznym rezultacie rozstrzygana nie przez nas, ludzi w pętach namiętności, nie przez autora, nie przez czytelnika, ale gdzieś we wszechświecie, być może w sensie wiecznego obrotu wszystkich rzeczy. - Pana "Cichy Don", na przekór całej jego tendencyjności, potrafił w rezultacie zachować jednakże tę prawdę jedyną, prawdę wiecznej wątpliwości i wiecznych sporów.

A teraz proszę mi pozwolić przytoczyć kolegę Pana, Aleksandra Fadiejewa, jako uogólniający przykład, do czego doprowadza literaturę sowiecką nacisk tzw. socrealizmu. Fadiejew napisał kiedyś bardzo dobrą książkę pt. "Pogrom". Znajdujemy w niej na przykład taki ustęp: "To musi być prawdopodobnie zwierzę - pomyślał Lewinson; zatrzymując na nim wzrok i mimo woli przypisując temu pięknemu oficerowi te wszystkie okropne cechy, które zazwyczaj przypisuje się wrogowi".

Tak, to było prawdziwe. Lecz oto, w krótkim czasie, następuje zaprawdę pogrom twórczości literackiej w Sowietach, i Fadiejew pisze już swoją "Młodą gwardię". Naturalnie można wydrukować na kawałku papieru: "Bij Żydów, ratuj Rosję", albo: "Bij faszystów, ratuj Związek Sowiecki!" i sens jakiś będzie, niezależnie od ujemnego czy dodatniego znaczenia tych słów. Ale będzie wyłącznie na płaszczyźnie plakatu ulicznego. Jeżeli natomiast istotę jego przeniesiemy na płaszczyznę utworu literackiego, otrzymamy nie tylko kicz, ale kicz pozbawiony wszelkiego sensu. Nie wywoła bowiem on w nas żadnych wrażeń, ani ujemnych ani dodatnich, gdyż poprzez słowne wykrzykniki nie podobna dostrzec istoty rzeczy. Ani jeden z czytelników nie będzie w stanie podstawić myślowo swojej osoby pod którąkolwiek z osób działających. A nie będzie w stanie tego uczynić dlatego, że działanie człowieka żywego jest wynikiem jego reakcji na działanie innych ludzi. Z chwilą jednak, gdy żywi ludzie, jak w "Młodej gwardii", zastąpieni zostali z jednej strony przez wzory bez wartości, a z drugiej przez karykaturalnych diabłów z jarmarcznych strzelnic, autentyczne bodźce postępowania ludzkiego sprowadzają się do zera. Obraz zaś ogólny nie tylko zatraca oblicze prawdy, ale pozbawiony zostaje wszelkiej wartości artystycznej. Sądzę, że w głębi swego sumienia zgodzi się Pan ze mną, że powyższe da się powiedzieć o całej dzisiejszej literaturze sowieckiej. W mniejszym lub większym stopniu, ale tak jest.

Na tym tle bezbarwnym, "Cichy Don" był zjawiskiem na pewno wykraczającym z reguły. Oceniam go nie tylko z punktu widzenia krytyki zawodowej, ale przede wszystkim z punktu widzenia zwykłego czytelnika. Proszę wziąć pod uwagę, że hołd składany przez inaczej myślącego uważa się zazwyczaj za coś więcej niż zwykłą pochwałę. Czytając powieść Pana cieszyłem się - było to z mojej strony naturalne - z okazji każdego zarąbanego przez białych bolszewika i jednocześnie smuciłem się, gdy bolszewik zabijał białego; cieszyłem się gdy zwyciężali Kozacy, a smuciłem gdy zwyciężała armia czerwona. Ale te moje osobiste odczuwania radości czy smutku nie byłyby możliwe, gdyby zamiast żywych ludzi miały się w książce Pana potykać tekturowe kukiełki. A jak świetnie nakreślił Pan, niewątpliwie najbardziej trudne, sylwetki swoich bohaterów "pozytywnych", w rodzaju Podtiełkowa lub Bunczuka!

I oto teraz własnymi rękami niszczy Pan swoją książkę, tzn. ściślej mówiąc, to wszystko co w niej było najlepszego. Przypominam sobie, jak swojego czasu zachwycałem się portretem Bunczuka. Zdawało mi się czytając, że ja go dzieś widziałem na mijających się ulicach wschodniej Europy, już oto ponad trzydzieści lat wtrąconej w nieszczęście przez rewolucję październikową. Gdzieś, w zakurzonym po wojennemu małym miasteczku, być może kroczącego w przestrzelonym, sołdackim szynelu, tego samego, o którym Pan powiedział, że "nie było w nim nic szczególnego, nic co by się rzucało w oczy, żaden jego rys nie odznaczał się wyrazistością, wszystko było zwyczajne, szare, powszednie..."

I ten zarys, doskonały w swej prostocie, Pan skreśla, by pozostawić tylko następne zdanie: "Twardo wygięte szczęki oraz oczy łamiące spotkane wejrzenie wyróżniały go z tłumu innych osób".

Jestem głęboko przekonany, że Pan sam uświadamia sobie, na pewno lepiej niż ja, że i "szczęki" i "oczy łamiące napotkane wejrzenie" nabierają swej artystycznej wyrazistości właśnie w zestawieniu z poprzednią uwagą. Pozbawiona zaś tego "szarego" i "powszedniego" sylwetka Bunczuka staje się dopiero... "socrealistycznie" i szara, i powszednia, tzn. wypada nienaturalnie, abstrakcyjnie i nudno, jak oleodruk przedstawiający bolszewickiego bohatera.

Szkoda też tych wszystkich drobnych wad właściwych osobie Podtiełkowa. Jeżeli "przerobić" jego charakterystykę według socrealistycznej recepty oraz wykreślić dramatyczny epizod zarąbania bezbronnego Czerniekowa, słabości do dziwki Zinki, fałszywe komentowanie linii partyjnej itd. - cóż, po takim "poprawieniu" przez Pana "błędów" pozostaje uczynić z samym Podtiełkowym? Chyba tylko powiesić, ale i to wypadnie nieciekawie. Przeciek przyzna Pan, te inne wrażenie wywołuje obraz, gdy wieszają żywego człowieka, a zupełnie odmienne gdy się podciąga do góry korpulentny pęcherz bzdurnych, bolszewickich cnót! Niechże pan pawie, po co psuć utwór literacki?!

"Istotne" zmiany, dokonane w nowym wydaniu "Cichego Donu", sprowadzają się, głównie do usunięcia z niego "elementów naturalizmu", pozbawienia go szczegółów "naturalistycznego prawdopodobieństwa , a nawet tych ustępów w opisie zjawisk przyrody, które towarzysz Jakimienko z "Litieraturnoj Gazjety" uważa omal za kontrrewolucyjne. W ten sposób pozbawia się książkę wszystkiego co w istocie stanowiło jej urok.

Nie będę się spierał na temat, co to jest "naturalizm". Osobiście nie wierzę w żadne "izmy", kierunki czy "szkoły" artystyczne, rzekomo związane w jakiś sposób z poszczególnymi epokami. Według mnie jest to zawracanie głowy. Każda "szkoła" powstaje przypadkowo, wskutek tego, że plejada współcześników zaczyna naśladować którykolwiek z wybitniejszych, idywidualnych talentów. Czyni się to często dopóty, dopóki w pewnym mieście, w pewnej wsi, nie urodzi się nowy, indywidualny talent, który zacznie pisać inaczej. Naturalnie, że w różnych poszczególnych epokach ludzie pisali w różny sposób. Z drugiej strony jednak można by przytoczyć chociażby taki przykład jak Turgieniewa, który się urodził prawie 140 lat temu, a w swoich, powiedzmy, "Zapiskach myśliwego", pomijając już ich nieprześcignioną wartość artystyczną, ale również w ich formie zewnętrznej, osiągnął taki stopień doskonałości technicznej, że i dziś mogą być one traktowane jako najbardziej nieskazitelny wzór utworów podobnego rodzaju. Sposób Turgieniewa nie zestarzał się, mimo że pisał on w epoce pańszczyzny, a obecnie mamy epokę samolotów szybszych od dźwięku, epokę robotników amerykańskich jeżdżących własnymi samochodami. Wynika z tego, że epoka nie ma nic wspólnego ze sposobem pisania. I znowu odwrotnie: w Rosji nastała w tej chwili epoka nie tylko pańszczyzny chłopskiej, ale pańszczyzny ogólnej, a nowego Turgieniewa nie ma i, jak my to dobrze z Panem wiemy, nie może być takiego, który by wystąpił przeciwko niewolniczemu ustrojowi. Rzecz cała nie zależy więc od kwalifikacji i nazw poszczególnych artystycznych kierunków, ale wyłącznie od uzdolnienia poszczególnych pisarzy, ich wewnętrznej szczerości, a jednocześnie od rzetelnego i autentycznego ujmowania przez nich rzeczywistości. Rosyjską literaturę przedrewolucyjną uznano za jedną z najlepszych na świecie, czytana jest we wszystkich częściach ziemi po dziś dzień, podczas gdy socrealistycznego kiczu nikt czytać nie chce. Moim zdaniem przyczyna tego jest następująca: bohaterem literatury rosyjskiej był żywy człowiek, bohaterem zaś literatury sowieckiej jest partia. Różnica olbrzymia: z jednej strony - autentyzm, z drugiej - fałsz. A czytać go nikt nie chce, nie dlatego, że ludzkość jako taka jest przeciwna partii bolszewickiej, ale dlatego, że ta partia jest bezgranicznie nudna, głównie właśnie z powodu swej nienaturalności.

Poprzerabiał Pan według wskazówek partyjnych nawet kształt i koloryt obłoków, nawet barwy ziemi, tam wszędzie, gdzie zwrócono Panu uwagę, że z punktu widzenia socrealistycznego... "pejzaż pozbawiony jest estetycznej wartości i że nie może wskutek tego z należytą siłą wpływać na zrozumienie istoty zdarzeń..." w maju 1943 stałem nad długimi rzędami trupów oficerów polskich, zabitych na rozkaz Stalina przez funkcjonariuszy mińskiego NKGB w r. 1940. Wyrywano je z kleistej masy ogromnych mogił w lesie katyńskim koso Smoleńska, układano jeden obok drugiego i przytwierdzano do każdego metalowe blaszki z numerkami. 4.500 ludzi o przestrzelonych czaszkach. Cały obóz kozielski ni to jeńców, ni to internowanych, trudno ustalić, gdyż nie było prawdziwej wojny między Polską a Związkiem Sowieckim w r. 1939. Na skraju lasu ćwierkały po wiosennemu sikorki. Było chłodno, i rzadko tylko wyglądało słońce spoza chmur poganianych wiatrem. Skąpy promień prześlizgnął się szybko po złotym zębie sterczącym z dolnej szczęki jednego z trupów w rozciągniętym szeregu. I wszyscy kto żył cieszyli się, że jest zimno i że wieje wiatr, gdyż z dna wznosił się duszący, słodkawy smród na podobieństwo trującego gazu. - Taaak, pejzaż istotnie "...pozbawiony był estetycznej wartości..." To słusznie. Ale absolutnie nie mogę się zgodzić, żeby wskutek tego … "nie mógł z należytą siłą wpłynąć na zrozumienie istoty zdarzeń"... Wręcz przeciwnie, istota zdarzeń zrozumiana była przez nas z należytą wyrazistością. Chociaż leżało tam z przestrzelonymi głowami zaledwie 4.500 ludzi, a gdzie się podziała reszta z obozów w Ostaszkowie i Starobielsku, nie wiadomo; po rozstrzelaniu zaś Berii i Mierkułowa, bodajże nigdy już wiadome nie będzie. I oto wielu spośród moich rodaków skłonnych jest uważać, że nie ma nic bardziej strasznego od tego przestępstwa katyńskiego; drudzy odpowiadają - że jednak oświęcimskie piece; trzeci - że lagry w oddalonych miejscowościach Rosji i Syberii.

Nie zgadzam się z nimi. Chociaż osobiście byłem w Katyniu i widziałem na własne oczy to, czego oni nie widzieli. Lecz również byłem kiedyś "obywatelem sowieckim" i obecnie, na wolności, korzystając z możliwości udostępnionej pojedynczemu człowiekowi przeciwstawiania się panującemu poglądowi, upieram się; że ani egzekucje masowe, ani obozy koncentracyjne nie stanowią rzeczy najstraszniejszej. Nie, również nie pokajania podsądnych na procesach sowieckich. Bóg z nimi, z więźniami. Moim zdaniem największym okropieństwem jest to dno duchowe, na które spada czasami tzw. wolny, sowiecki człowiek! Człowiek z krwi i kości. Któremu na razie nikt nie podtyka lufy "naganu". Który nawet, bywa, że posiada własną maszynę, letnisko i rachunek w gosbanku! A duszę? A którego dusza drży w poczekalni partyjnej. Do czego to, do jakiego zmalenia, do jakiego moralnego zdarcia doprowadzić można człowieka w garniturku granatowym w paski, sporządzonym w moskiewskim krawieckim artelu!

Bywały w historii ludzkości karty czarne. Nie są nowe też takie czerwone od krwi. Bywały również mglisto-szare policyjnego regimentu, gdy rządowi cenzorzy brudzili swoim ołówkiem najwybitniejsze utwory geniuszu ludzkiego. Ale coś takiego co się dzisiaj dzieje w Sowietach... żeby sam twórca, z rozmysłem, własnymi rękami niszczył, psuł rzecz najbardziej cenną jaką posiada rodzaj ludzki, tzn. twórczość kulturalną, a jednocześnie najbardziej drogą dla każdego autora, jego własne dziecię - tego jeszcze nie bywało. Nie żeby w przystępie goryczy lub rozpaczy darł na strzępy, palił. Nie, z pełną świadomością, rzeczowo, wiersz za wierszem, skażał rozmyślnie, służalczo - na sam tylko znak dany przez osoby nadzorcze. Ba, z jaką jeszcze gotowością. - Powiadają, że Abraham na rozkaz Pana Boga zabierał się już do zarżnięcia rodzonego syna i powstrzymany został w ostatniej chwili. Ale nawet gdyby owa ponura próba nie była odwołana, bodaj czy można sobie wyobrazić, aby sędziwy patriarcha, mimo całego okazanego posłuszeństwa, zarzynając swoje dziecię, czynił to z pedanterią, z przypochlebnym uśmieszkiem, a w dodatku przygadując: "Tak to będzie dobrze! Dzięki za mądrą wskazówkę! Jakże jestem szczęśliwy i wdzięczny za otrzymane instrukcje! I jakże to sprawiedliwie pomyślane, że dano mi wyplenić własnymi rękami własne tworzywo!"

Hm, taaak... To okropne.

Zechce Pan jeszcze raz przyjąć szczere zapewnienia, że bardzo mi jest żal Pana doskonałej książki.

 

"Wiadomości" /Londyn/nr 1 /457/ z 1955 r.

Nasz Czas 19/2006 (693)

Józef Mackiewicz


"Pamiętniki" Wędziagolskiego

"Pamiętniki" Karola Wędziagolskiego, wydane przez Polską Fundację Kulturalną w Londynie należałoby umieścić na półce klasycznego tzw. "wkładu" do historycznej literatury światowej. Mają one wartość nieprzemijającą, daleko poza kręgiem spraw polskich. Jeżeli chodzi o piśmiennictwo polskie, "Pamiętniki" Wędziagolskiego stanowią szczególny wyjątek. Mamy moc dzieł o rewolucji w Rosji. Autorami tych książek są jednak przeważnie obserwatorzy lub "ofiary" rewolucji. Po raz pierwszy bodaj występuje nie widz, lecz aktor tamtych dziejów. I na tym "od wewnętrznej strony" polega różnica i największa wartość tej książki zarazem. Naturalnie, istnieje dużo książek napisanych przez bolszewików różnych narodowości, w tej liczbie z tuzin przez działających wówczas polskich bolszewików. Ale te nie należą do literatur narodowych, lecz - bez względu na język - do wspólnoty literatury komunistycznej, zarówno tamtych jak dzisiejszych czasów. To zupełnie co innego.

W prasie polskiej pojawiło się już wiele recenzji o "Pamiętnikach" Wędziagolskiego. Wszyscy chwalą. Niektórzy wyrażają zachwyty. Książka Wędziagolskiego stała się emigracyjnym "bestsellerem". Bardzo słusznie. Doskonały jest wartki tok opowiadania, świetne ujęcie literackie, język, piękne opisy. Już dlatego książka warta jest pochłonięcia. A co dopiero jej autentyzm historyczny.

Autor, Karol Wędziagolski, jest jak mało kto postacią kolorową na tle - chciałoby się rzec: kolorowych czasów. Gdyby nie był to kolor krwi, czerwieni i gruzów walącej się epoki. Tratowanej kopytami konnicy, kołami taczanek, zdeptanej butami wojny domowej. Zaplutej łuskami "siemieczek" obok łusek wystrzelonych taśm karabinów maszynowych. Słońce świeciło przez kurz i dymy. Księżyc padał na przemykających w strachu uciekinierów. Nastawała nowa epoka kolektywnego terroru. W tym galimatiasie frontów, mordów i wywrzaskiwanych haseł, Wędziagolski jest rewolucjonistą z przekonań i - kontrrewolucjonistą z nabytego doświadczenia. Był... Ba, kim on nie był! Przede wszystkim towarzyszem i przyjacielem socjalrewolucjonisty Borysa Sawinkowa, którego to Winston Churchill, w swej wydanej w r. 1937 książce "Great Contemporaries", zalicza do wielkich postaci dziejowych świata. Wędziagolski znał Kiereńskiego, księcia Lwowa i Lwa Trockiego, Milukowa, Korniłowa, Wrangla, Denikina i wielu innych z frontu kontrrewolucji; staje się później zaufanym Piłsudskiego, jada obiady w Paryżu z Dmowskim...

- Doszła mnie sceptyczna uwaga: "Oj, czy nie wyolbrzymia on kapeczkę swojej roli, czy nie przesadza ździebko swego znaczenia ..."

- Nawet, nawet. Nawet jeżeli podkoloryzował gdzieniegdzie błyskotliwość własnej osoby, nawet wtedy nie ujmuje to, ale dodaje uroku "Pamiętnikom". W żadnym jednak razie nie odbiera książce tego, co jest w niej najcenniejsze z obserwacji faktów, co czyni z niej dzieło o wyjątkowym znaczeniu, a do czego pozwolę sobie powrócić później. Na razie zacznijmy od początku.

Warszawa 1914

Pisze Wędziagolski: "Wielu się spodziewało, że wojna ta zwiastuje lepsze jutro. Tylko nieliczni przeczuwali już wtedy, że rozpoczął się nowy i krwawy rozdział historii, jako wstęp do epoki, którą wkrótce kilku szaleńców proklamuje jako epokę szczęśliwości".

Warszawa leżała wówczas na zapleczu "nowego rozdziału historii". Że zamykał on jednocześnie epokę poprzednią, która nie miała już powrócić, zgłaszam się do Wędziagolskiego na jednego ze świadków koronnych. Mimo mego wieku, wtedy wstępno-gimnazjalnego, tak odległego od osobistych doznań autora "Pamiętników", rąbek tamtej epoki pozostał mi dobrze w pamięci. Byliśmy wtedy przypadkowo w Ciechocinku. Sezon w pełni. (Kowalewski co tylko pobił Jachimowicza w polskich mistrzostwach tenisowych). Panie pod parasolkami słonecznymi zdziwiły się, że raptem przestała grać w parku orkiestra wojskowa. Nazajutrz przemaszerował oddział pruskiej piechoty w błyszczących kaskach. - Jak to mogą nie kursować pociągi do Warszawy?! Wojna?! Ależ nie dotyczy to chyba kuracjuszy! Wszystko otwarte. Teatr, kinematograf, kawiarnie, sklepy. Patrol dragonów niemieckich rozdawał po ulicach uzdrowiska odezwy do Polaków, wyciągając je z cholew żółtych butów: "Polacy!" ... dalej szedł tekst pisany stylem i ortografią poznańskiego wachmistrza. Wreszcie zabrakło czegoś w sklepach. Dopiero pomysłowy przedsiębiorca (zarobił na tym pewno masę pieniędzy) zorganizował transport do Warszawy "autokarami". Jechało się - rzecz najbardziej naturalna - bez żadnych przepustek i pozwoleń, bez kontroli dokumentów, "przez fronty" (w Nieszawie stał jeszcze gorodowoj) do Kutna. Stamtąd koleją. Co za przeżycia dla mnie! Matka, pamiętam, była oburzona, że nocny pociąg z Kutna wyszedł z godzinnym opóźnieniem, bo - powiadano - gdzieś latał Zappelin... ("Ale co to nas może obchodzić!" - Oberkonduktor wzruszał na to pokornie ramionami). Pociąg ruszył. Ostatnie: adieu! Belle epoque!..

Wróćmy do Wędziagolskiego. Pisze on : "Ówczesna Warszawa zrobiła na mnie wrażenie miasta nazbyt już przejętego militarnymi sprawami rosyjskiego zaborcy, jakby zgodnie z wielkoksiążęca odezwą do Polaków te sprawy stawały się wspólne". Znów mogę mu służyć na świadka: pamiętam te tłumy warszawskie wiwatujące, machające z okien, chodników i tramwajów do maszerujących kolumn rosyjskich. Kwiaty ... Znów ku dużemu rozdrażnieniu mojej matki, która była "orientacji austriackiej" (Wujaszek Adaś z Krakowa akurat mianowany został c.k. Feldmarschalleutenant, czyli generał - lejtnantem w Wiedniu). Dziś się o tym mało pisze lub wcale. Wtedy, pod deklamacje pięknego wiersza Edwarda Słońskiego: "Szły tędy pułki kozackie..."

Wędziagolski na temat słynnej odezwy w.ks. Mikołaja Mikolajewicza pisze: "... mogłaby być historyczną, gdyby nie była po cygańsku chytrą, bo podpisana nie przez monarchę, lecz przez naczelnego wodza, którego obietnice monarcha już nazajutrz może uznać za nieobowiązujące. - Jest to opinia, która - po krótkiej euforii - przyjęta została później jednolicie przez społeczeństwo polskie (i bodaj przez historyków),aż do naszych dni. Pozwolę tu sobie na dygresję: nie będąc ekspertem w tej materii, mam wrażenie, że ta opinia nie jest ścisła, jeżeli chodzi o stronę formalno - prawną. Czy bowiem z ustawowo - formalnej strony, car mógł się w ogóle zwrócić per: "Polacy?" Zdaje się, że nie. Z wysokości tronu istnieli tylko poddani imperatora Wszechrosji" (tzn. wszyscy od ostatniego żebraka po wielkich książąt) i nie podlegali podziałowi na narodowość. Jedynie na stany i wyznania. Cesarz mógł się zwrócić z "najwyższą" odezwą do: prawosławnych, katolików, ewangelików itd. Mógł do szlachty, mieszczan, chłopów itd. Ale nie mógł do: Rosjan, Polaków, Litwinów itd., bo by to obalało istniejąca formę ustrojową. Podobnie królowie angielscy zwracają się w formie: My people! a nie inaczej. Tak samo jak wojsko, poczta itd. są w Anglii z formy "królewskie", choć z istoty państwowe. W dawnej Rosji nikt nie kwestionował istnienia narodu rosyjskiego (i jeszcze jak! Np. w okresie intensywnej rusyfikacji), polskiego i innych wchodzących w skład imperium. Z faktu tego władny był wyciągnąć praktycznie wnioski każdy, aż do wielkiego księcia włącznie, zarówno z treści jak formy. Z wyjątkiem samego samodzierżcy ... dla którego formalnie istnieli jedynie poddani różnych wyznań i różnych stanów. Tak też i uprzednie "najwyższe" ukazy ograniczające prawa Polaków, jak np. dostęp do Akademii Sztabu Generalnego, nie mówiły o "Polakach", lecz o "katolikach" (Można je było w ten sposób obejść. Gen. Anders np. był protestantem) itd. itd. Odezwa w. ks. Mikołaja Mikołajewicza do "Polaków" w r. 1914 była aktem politycznym. I oczywiście, jak każdy akt polityczny, mogła być dotrzymana lub sto razy nie dotrzymana, z mnogich względów politycznych. Ale wzgląd, kto położył podpis pod aktem, sam cesarz, czy jego stryj i wódz naczelny, odgrywał niewątpliwie rolę najmniejszą lub żadną zgoła. Tzn. równie małą, jaką odgrywa podpis we wszystkich aktach, paktach i przyrzeczeniach od początku świata.

Naturalnie, dla tych samych względów politycznych samodzierżca wszechrosyjski mógłby, gdyby chciał (mu poradzono) dokonać wyłomu w formalnym statusie tronu. No, ale był właśnie rok jeszcze 1914.

Nuda wojny, nuda klęski

Wędziagolski, który był wtedy na froncie, znakomicie opisuje swe przeżycia. Wizyty w dworach polskich w "Królestwie", typy ludzi, lasy, pola, swoje przez nie marszruty konne; przelotne zapatrzenia ... - Nastąpiła klęska militarna armii rosyjskiej. Odwrót. I oto na tej pozornie barwnej taśmie:

"Długimi drogami, niekończącymi się bezdrożami, dniem i nocą... Konie tuliły uszy i przysiadały na zadach. Ludzie nieprzytomni ze zmęczenia, brnęli zmąconymi szeregami ... Jak przemajaczone w gorączce mijały noce na wozach lub w ohydnych chałupach, dni wlokły się i obracały jak wozowe koła w roztopach. Ludzie dziczeli. Cały widnokrąg życia zaciągał się mściwą nudą ... Później stawał bezruch nad frontem na całe tygodnie i ustalała się rutyna przyziemnego życia z dnia na dzień, w której już na spokojnie rdzewiała i próchniała od wewnątrz wrażliwość dla wzniosłych pojęć. W okopach wybierano wszy i z nudów oddawano strzały w kierunku przeciwnika".

Niesłusznie - że jakoby "realistycznie" jest pisać łatwo. Najtrudniej przedstawić jest zawsze nagą prawdę lub do niej podobną. Talent literacki Wędziagolskiego pozwala mu utrwalić na kliszy również tło, którego się zazwyczaj unika w malunkach wojny, mianowicie jej - nudę. Tzn. te długie tygodnie wypełniające czas pomiędzy krótkimi spięciami epizodów.

Zabójstwo Rasputina było niewątpliwie "wielką przygodą". Ale to tam, w Petersburgu. Na pozycjach, w Karpatach: ... śnieg, utrudniając komunikację z okopami, potęgował świadomość bezsilnych skazańców, odciętych od świata i życia. Znów nuda stawała się powszechną zmorą, znów marniała nadzieja, że coś się przecie zmieni i odmieni martwa kolejność jednostajnych dni ... Po kilku dniach poruszenia zabójstwem Rasputina w naszym głuchym zakątku między górami, a zapewne wszędzie indziej na froncie, znów się rozpoczął okres zautomatyzowanej nudy..."

Otwarcie drogi bolszewikom

Wędziagolski pisze: "Do społeczeństwa, od inteligencji w dół przenikała inspiracja rewolucyjna. Żołnierz wprawdzie nie potrzebował jej dla odczucia gorzkiego zawodu, gdy zamiast obiecywanych zwycięstw przyszły klęski. Nieudolność dowództwa, traktował jako osobistą krzywdę" ... "nad tym stwierdzeniem autora o nieudolności dowództwa" mam się ochotę zastanowić. Bo wojnę najczęściej jeden wygrywa, drugi przegrywa. Czy każda przegrana musi być dowodem "nieudolności" strony przegrywającej? Czy nie bywa też czasem dowodem "udolności" strony wygrywającej? Nie jest dowiedzione, że Niemcy na froncie wschodnim w pierwszej wojnie światowej nie zawdzięczali wygranej swoim walorom militarnym.

Tymczasem przebieg kampanii, niefortunny dla Rosji, zaostrzał wewnętrzną polaryzację. 80 % inteligencji rosyjskiej "stanowili liberałowie i zwolennicy socjalizmu". I, jak pisze dziś Wędziagolski: "Nadszedł wreszcie ten dzień wymarzony i przeklęty, zapowiedziany tylokrotnie przez poetów, proroków i filozofów, dzień o podwójnym obliczu, dzień pozornie sprawiedliwy i błogosławiony jako świt ku powszechnemu szczęściu, gdy w rzeczywistości był zmierzchem przed straszliwą nocą, unicestwieniem wszelkiej nadziei".

Wędziagolski staje się prezesem Rewolucyjnego Komitetu 8-ej Armii. Wkrótce potem zbliża się do Sawinkowa, który jest zrazu wojennym komisarzem Tymczasowego Rządu, a niezadługo ministrem wojny. Wielkie imię Sawinkowa, rewolucjonisty, terrorysty z ubiegłej epoki, otwiera mu drogę kariery rewolucyjnej. Ale skutki "pogłębienia rewolucji" otwierają mu jednoczenie oczy na rzeczywistość, leżącą poza obrębem doktryny. Sądzę, że w ten sam sposób jak Wędziagolski. Może stąd ich zbliżenie? Wędziagolski staje się odtąd wiernym towarzyszem dążeń i przygód Sawinkowa.

Zaczęło się od wydania przez "Tymczasowy Rząd" "prikazu nr 1", tzn. o powołaniu wojskowych komitetów rewolucyjnych. To za Kiereńskiego. Ten rozkaz nr 1 stał się usprawiedliwieniem anarchii, rozkładu armii i wszelkich zbrodni pod jego egidą popełnionych. "Zrodził go - pisze Wędziagolski - strach rewolucyjnych cywilów, by żołnierzom nie przyszło do głowy poprzeć swoimi karabinami taką czy inną kontrrewolucję ... W miarę bowiem jak niezłomna wiara, że wystarczy obalić carat a wszystko będzie dobrze, zaczynała chwiać się w obliczu anarchii, wzrastał w obozie republikańskim strach przed kontrrewolucją, ekscytowany do form maniactwa, który oślepiał i znieczulał na niebezpieczeństwo bolszewizmu". - Nie było już odwrotu: "Głos ludu, głos Boga" podniesiony do dogmatu, doprowadził do podeptania i Boga i ludu.

W tym miejscu zaczyna się to, co Wędziagolski ma najważniejszego do powiedzenia ze swych przeżyć, obserwacji i konstatacji. W przeniesieniu na czasy dzisiejsze, można by to traktować jako ostrzeżenie przed dużymi i małymi, ale zastraszającymi analogiami do "kiereńszczyzny". Minie więcej niż pół wieku, niewielu już ludzi na świecie wie, kim był Kiereńskij. Ale zapoczątkowany w r. 1917 model zdaje się rozszerzać i obejmować świat cały. Można się sceptycznie, nawet drwiąco odnieść do podobnego uogólnienia. Zjawisko jest normalne: ci, którzy odpadli, umarli, zostają wraz z ich działaniem w tyle jak kamienie drogowe, a ci, którzy kroczą naprzód, nie potrafią sobie uświadomić, że tamci byli kiedyś współżyjącymi, współdziałającymi, że mogą być współtwórcami tego, co jest dziś. Wędziagolski odsłania nam istotę "kiereńszczyzny". Nie tę z historycznej anegdoty, ale tę z ducha i zasady, która otwarła drogę bolszewizmowi. Jest to zasada - "wróg liczy się tylko z prawa"...

Akurat jednocześnie z ukazaniem się książki Wędziagolskiego, pisze w Ameryce stary socjalista, rodem z Wilna, Dawid Szub: "Oni widzieli niebezpieczeństwo tylko z prawa ... Gdy w lipcu 1917 Lenin podjął pierwszą próbę przewrotu bolszewickiego, delegacja mienszewików, na czele z F. I. Danem pospieszyła do Kiereńskiego, aby zaboga nie wysyłał tylko kozaków dla stłumienia Leninowskiego zamachu!..."

Sawinkow, będąc już ministrem wojny w rządzie Kiereńskiego, wypromował gen. Korniłowa na naczelnego wodza. W tym czasie Wędziagolski, będąc komisarzem przy 8-ej armii, wchodzi automatycznie w skład petersburskiego Sowdepu i popiera poczynania Sawinkowa. Korniłow podejmuje marsz na Petersburg, celem uratowania Rosji przed bolszewizmem: "Nie rewolucję trzeba pogłębiać, ojczyznę trzeba ratować!" Rząd Kiereńskiego miał okazję rozprawić się ostatecznie z partią Lenina. Ale - pisze Wędziagolski:

"... wierzono, że najświętszego ołtarza rewolucji należy bronić wspólnie przed kontrrewolucją ... Wojenny komisarz Kwatery Głównej przy Kiereńskim, Włodzimierz Stankiewicz, kowieński szlachcic z dziada pradziada, i socjal - rewolucjonista z wyboru, oko i ucho Kiereńskiego zastrzegł się przeciw środkom prewencyjnym przeciwko bolszewikom, jako kolidującym z pojmowaniem wolności, i niebezpieczeństwem ze strony kontrrewolucji ..." - Dalej pisze Wędziagolski: "Dołączył się do tego sabotaż kolejarzy. Pociągi z wojskiem Korniłowa były co kilka kilometrów zatrzymywane ... Kiereńskij zaś rzucił na stół gry swoja kartę: Obrona demokratycznych zdobyczy rewolucji! Wszyscy do walki z szalonym generałem, który zdradził rewolucję!... Stłumienie Korniłowskiego powstania, które było podjęte w imię dobra republiki, a zostało naświetlone, zgodnie tak przez rząd jak bolszewików, jako zbrodnia i zdrada, stało się usankcjonowaniem anarchii. W ten sposób każda próba ukrócenia rozbestwionych mas została napiętnowana mianem kontrrewolucyjnej zdrady". - I oto w obliczu tych wypadków "na danym etapie", Wędziagolski, który był kiedyś "prawie" SDKPiL, wyznaje teraz: "Strach przed kontrrewolucją oślepiał i zaślepiał nawet skądinąd inteligentnych i rozsądnych ludzi ... Cóż pozostawało więc? Z obowiązku świadka ówczesnych wydarzeń odważam się twierdzić, że być może tylko przywrócenie monarchii z jednoczesną reformą rolną, mogłoby skutecznie przeciwdziałać bolszewizmowi".

Istotnie przyznajmy, duża to odwaga ze strony autora takie stwierdzenie, nie tylko na "ówczesnym etapie", ale może jeszcze większa na - dzisiejszym ...

Wędziagolski pisze dalej: "W wyborach do Konstytuanty bolszewicy mieli zaledwie 13% ... gdy Sawinkow, w sierpniu 1917, zażądał do Kiereńskiego aresztowania wszystkich członków centralnego komitetu bolszewickiej partii- Kiereńskij z niezwykłą u niego stanowczością powiedział: nie! Nastąpiła dymisja Sawinkowa ... Inteligencja szła za masami, jak skazaniec przykuty do swej taczki. Bardziej w trosce o uszanowanie ideałów wroga, przede wszystkim w obawie o jego bezpieczeństwo. Byle nie splamić sobie rąk krwią ludu... Demokracja stawała się dyktatorem mody. Najwyżsi wodzowie armii spieszyli zgłosić swoją solidarność z rewolucją. W najekskluzywniejszych salonach było towarzyską nieprzyzwoitością wątpić w demokrację". - "Przytoczę - pisze Wędziagolski - autentyczny wypadek: Sekcja Delegatów Robotniczych Szkłowskiej Rzeźni zażądała od ministra, aby wyraził ostre potępienie Jego Królewskiej angielskiej Mości za skazanie tubylca w Signaporze na karę chłosty za złodziejstwo. I minister musiał się wdawać w rokowania z tą delegacją robotniczą ... Rząd Kiereńskiego trzymał się kurczowo fikcji, że partia bolszewicka reprezentuje tylko przeciwników politycznych. Wrogowie to monarchiści i kontrrewolucjoniści ... Borys Sawinkow za próbę ratowania republiki, został napiętnowany przez własną socjalistyczną partię i przez wszystkie bratnie, z bolszewicką - rzecz jasna - na czele, jako reakcjonista i wróg ludu... książę Ceretelli, jeden z przywódców socjal - demokracji, był nawet autorem sloganu, że kto walczy z bolszewikami - walczy o restytucję monarchii. I tym sposobem doszło do tego, że z bolszewikami nie walczył nikt ... Komitety rewolucyjne wszystkich formacji nawołują przy tym rząd do pokojowego załatwienia konfliktu z partią bolszewicką". (Dziś powiedzielibyśmy do "pokojowego dialogu", przyp. mój.) Wędziagolski opisuje, że gdy do Moskwy przybył wysłannik dońskiego atamana Kaledina, kpt. Sokołow, proponując natychmiastową zbrojną pomoc przeciw bolszewikom i zameldował się w prawicowym Komitecie Działaczy Społecznych, będącym ekspozyturą moskiewskiej burżuazji, milionerów i fabrykantów - Komitet ten uchylił się od przyjęcia tej pomocy, jako pochodzącej ze źródła "wybitnie reakcyjnego".

Tak to wtedy wyglądało, przyznajmy, trochę podobnie do teraz. Wędziagolski: "Ostatnia odsłona tragedii rozpoczęła się w dniu 25 października /starego stylu/ 1917. Stała się wstępem do długoletniego dramatu świata, który trwa do dziś i nikt nie wie, kiedy się skończy i czym się skończy".

"Kiereńszczyzny" dalszy ciąg...

Wędziagolski wyraźnie swoją refleksję kieruje nie do Rosji, nie do Polski, lecz do całego świata. Gdy to się czyta dziś, w r. 1972, tak zdawałoby się odległym od tamtych wypadków, trudno doprawdy oprzeć się wrażeniu, że nastroje panujące w tzw. wolnym świecie wykazują wiele, czy zbyt wiele, analogii z "kiereńszczyzną", powiedzmy to w cudzysłowie.

Aleksandr Błok w swym słynnym poemacie "Dwienadcat" pisał w r. 1918 (w dosłownym tłumaczeniu):

Stoi burżuj, jak pies głodny,
Stoi milczący, jak pytanie,
A staryświat, jak pies bezpański
Stoi za nim, podwinąwszy ogon i /podżawszyj chwost/

Ten świat "z podwiniętym ogonem" wobec komunizmu, to przepowiednia dosyć celna... - Pisał poeta Osip Mandelsztam dziesięć lat później w Leningradzie: "Klasyczna poezja to - poezja rewolucji". Pisała już w naszej epoce, stockholmskich "Kongresów Pokoju", Anna Achmatowa cykl o "Słowie Pokoju", wychwalając Stalina i zwracając się "Do oszczerców": "Nam nie straszne zagraniczne łgarstwa. My własną prawdą jesteśmy silni... Spętane narody śnią o gwiazdach na basztach Kremla..." (Zmuszona, biedaczka, zmuszona). - To są poeci rosyjscy budzący dziś szczególne roztkliwienie wśród intelektualnego "stablishementu".

Gdy to piszę, czytam właśnie w organie emigracji polskiej w Londynie (2 września 1972) rzeczowe uzasadnienie wschodniej polityki Piłsudskiego:

"... uważał Naczelnik Państwa zwycięstwo bolszewików nad białymi generałami za mniejsze zło, poza tym zaś był głęboko przekonany, że w tej walce bolszewikom, a nie ich przeciwnikom, przypadnie zwycięstwo".

Uzasadnienie poparte jest wnikliwą analizą tego stanowiska z punktu interesu polskiego. Lloyd George stawkę na bolszewików uzasadniał z punktu interesów angielskich. Stresemann w Rapallo z - punktu interesów niemieckich. Benesz - z punktu widzenia czeskiego. Wszystkie punkty podmurowane były realizmem politycznym i względami interesu państwowego. - Melchior Wańkowicz pisał wtedy swą "Opierzoną rewolucję". Poprzez "Front Populaire" we Francji, wojnę domową w Hiszpanii, gdy to, kto mógł tylko stawał po stronie "czerwonych", doszliśmy do Churchilla i Roosevelta.

Tymczasem jednak pojawia się jeszcze konkurent do socjalistycznej chwały, Adolf Hitler, ze swym nacjonal-bolszewizmem. Paweł Starzeński w swej książce ("Trzy lata z Beckiem") przypomina słowa m.in. Becka: "Te dwa systemy, te dwie nowoczesne religie są tak do siebie zbliżone, że się nawzajem wykluczają". Słusznie. Dlatego może musiało dojść między nimi do spięcia. Ale "zbliżoność" ich polegała nade wszystko na wspólnej, zapiekłej nienawiści do "prawicy" do wszelkiej kontrrewolucji. Ten fakt został zafałszowany po wojnie, ponieważ hitleryzm uznano po wojnie za zło absolutne, więc, w nastrojach, które nazywam "neo-kiereńszczyzną", nie mógł być ujawniony jako "socjalizm". Zrobiono z niego "prawicę" i "reakcję". Natomiast autentyczną kontrrewolucję oficerów, którzy chcieli zgładzić Hitlera, przefarbowano na rzeczników "demokracji', niemal socjalizmu. Bo w myśl obowiązującego dogmatu, żaden socjalizm nie może być zły, jak żadna kontrrewolucja "dobra".

(Wychodzące w Düsseldorfie, w ramach prokomunistycznej propagandy w języku niemieckim, pismo "Begegnung mit Polem" Heft 12, 1965), omawiając moją książkę "Zwycięstwo prowokacji" sugeruje mi sympatie prohitlerowskie na następującej podstawie: "Autor twierdzi, że nacjonal-socjalizm opierał się na systemie i terrorze typu socjalistycznego... Zamach zaś 20 lipca 1944 r. miał klasyczne rysy kontrrewolucji z prawa... Tą obelgą rzuconą w twarz niemieckiemu ruchowi oporu, Mackiewicz dyskwalifikuje sam siebie. Że jego książka mogła się ukazać w Niemczech, to jest w istocie - "zwycięstwem prowokacji".../

Operowanie przykładami jest czasem rzeczą obosieczną. Może też podważać przedstawienie oczywistego stanu, który, jakoby wymaga dopiero przytoczenia przekonywających dowodów. Ale dowodów tu żadnych nie potrzeba. Wszyscy wiemy, do czego doszło dzisiaj. Obowiązuje doktryna, że bolszewizm jest "w każdym razie postępem"... w porównaniu do tego, co było przed nim. Tak, jak obowiązywała za czasów Kiereńskiego. Wielojęzyczne radia amerykańskie nadają w tym sensie do słuchaczy w bloku komunistycznym. Słowo: "kontrrewolucja" jest dziś formą obelżywej połajanki, jak było "rugatielnym" słowem w okresie Kiereńskiego. Wszystkie ośrodki masowego przekazu na Zachodzie wyrażają akurat głębokie oburzenie na proces w Pradze za to, że dobrych komunistów czeskich z "praskiej wiosny przezywa się oszczerczo "kontrrewolucją". Gdyby dziś papieżowi w Rzymie "zarzucić", że jest antykomunistą, Kuria Rzymska zaprzeczyłaby tej "insynuacji" w słowach godnych, ale nie pozbawionych, sądzę, wewnętrznej irytacji. Komunizmu nie wolno zwalczać, z komunizmem należy prowadzić dialog.

Karol Wędziagolski odsłania w swoich "Pamiętnikach" dość szczegółowo i obrazowo jak i kiedy to wszystko się zaczęło.

W jednym było odwrotnie

A jednak w jednym, walnym punkcie było inaczej, ja bym powiedział: "lepiej", moi wrogowie powiedzieliby: "gorzej". Mianowicie na tzw., dziś "odcinku" młodzieżowym. Wtedy nie tylko wychowankowie szkół kadeckich i wojskowych stali się oparciem kontrrewolucji, ale w przeciwieństwie do dzisiaj, studenci uniwersytetów, i nawet gimnazjaliści. Wędziagolski pisze po przedostaniu się do "białego" Rostowa: ... "ulicami maszeruje oddział zbyt młodo i zbyt inteligentnie wyglądających żołnierzy. Ich twardy krok, wzorowa doskonałość szeregów, idealna przepisowość ekwipunku i czyste, ciemne błyski na stali bagnetów na chwilę rozradują serca. Na chwilę, bo są wśród nich prawie dzieci. Kadeci od czwartej klasy w górę, gimnaziści, studenci i junkrowie młodszych kursów, wszyscy przemienieni w żołnierzy ochotników". - Zresztą rzecz jest powszechnie znana z historii. Nawet w słynnym filmie wg Pasternaka "Doktor Żiwago", produkcji zachodniej, nie omieszkano nam teraz pokazać, jak odrażająca fizjonomia zramolałego generała, ukryta w krzakach, szczuje uczniaków, dzieci prawie, do walki z bolszewikami...

O roli, jaką dziś odgrywa tzw. młodzież, zwłaszcza uniwersytecka, a teraz już i gimnazjalna, w całym świecie, nie trzeba chyba mówić. Jest ona dziś oparciem prokomunistycznej rewolucji. W Niemczech Zachodnich - mówię tylko o młodzieży - istnieją w r. 1972 następujące komunistyczne ugrupowania: KJVD, KPD/ML, KPD-RA DKP, SDAJ, ABGY, GEW, GAST, SHB, ZV - są to wszystko skróty zarejestrowanych rewolucyjnych ugrupowań młodzieżowych: nie licząc przeróżnych secesji, maoistów, anarchistów i zwyczajnych gangsterów. Młodzież ta urządza burdy, demonstracje "wietnamskie" i "pokojowe", bije żelaznymi drągami - jak to się odbyło podczas Olimpiady - policję, która oczywiście nie ośmieli się nawet zagrozić użyciem broni. /Boże! Co by to był za skandal! Co za krzyk na świat cały!/. Długowłosa, z brodami a la Fidel Castro, zasłuchana w "pop-music" /dziś już przecie i w Kościele/ Bundeswehra, przejęta jest tymi samymi tendencjami na równi z resztą młodzieży. Nie wolno jej nosić pasów, bagnetów, długich butów itd., niczego, co by drażniło militaryzmem. Ale i tego mało: z lokali wyprasza się wojskowych w mundurach, chuligani wyciągają ich z tramwajów, tłuką, kopią. O tym się nie pisze w prasie zachodniej. Ale gdyby taka demonstracja, z biciem policji drągami w Monachium, podczas Olimpiady, jaką wyczynili komuniści, zorganizowana była nie przez nich, lecz - "z prawa"... Ba, można sobie łatwo wyobrazić jakby zalała pierwsze strony wszystkich gazet świata.

Zatrzymałem się tu dłużej na przykładzie niemieckim, nie dlatego, że NRF, położona wzdłuż granic komunistycznych, stanowi pierwszą linię obrony NATO. Ale dlatego, że jeśli moja definicja "neo-kiereńszczyzny" w odniesieniu do postawy politycznej świata zachodniego może się komuś wydać zbyt uproszczona, zwulgaryzowana i. naciągnięta, o tyle w odniesieniu do Niemiec Zachodnich, po objęciu władzy przez socjalistów Brandta, wydaje mi się po prostu kopią tej starej kiereńszczyzny, którą opisuje Wędziagolski. Tuż przy murze i zasiekach komunistycznych, skąd bezustannie strzela się do ludzi... Ale: "wróg jest tylko z prawa".

W chaosie wojny domowej

Niezmiernie ciekawe są przeżycia i obserwacje Wędziagolskiego, tym razem po stronie "białej", której nie szczędzi on ostrej krytyki. Później przedostanie się jego do Kijowa pod rządami hetmana Skoropadzkiego i niemiecką okupację. Nie ze wszystkim mógłbym się zgodzić, zwłaszcza że w ocenie Skoropadzkiego autor popada trochę w contradictio in adiecto. Raz dostrzega w nim czynnik wrogi, który sam zwalcza, w innym miejscu mówi, iż był to czynnik ratujący przed chaosem. Wędziagolski jest człowiekiem kilku funkcji jednocześnie. Łącznikiem z kontrrewolucją rosyjską, zaufanym polskiego POW, rzecznikiem Sawinkowa i jego koncepcji. Ma kontakty z Ukraińcami i nawet z ... bolszewikami. W Kijowie też styka się po raz pierwszy z szeregiem wybitnych nazwisk Polski Piłsudskiego, i późniejszymi dygnitarzami naszego dwudziestolecia.

Jego obserwacje są cenne historycznie, a nieraz precyzyjnie trafne. Jeszcze raz dostrzega narodziny pewnej, jakże charakterystycznej dla późniejszej epoki cechy:

"Już się zaczyna szerzyć zaraza, czy mania wszelkiego rodzaju "centrów", "sztabów", wywiadów i kontrwywiadów, jako objaw moralnej degeneracji... Panienki, panie z porządnych mieszczańskich domów, zaczynają śnić o służbie w razwiedkach, więc podaż jest ogromna, lecz i popyt niemały. Z oddalenia czasu wydaje mi się, że syntezą porewolucyjnego okresu jest Wywiad-Kontrwywiad... Urobiłem sobie przekonanie, że wielokrotnie zbrodnie rewolucji i kontrrewolucji rodziły się z teorii i praktyki fachu szpiegowskiego, tego najpodlejszego z fachów ...

Istotnie, to było coś nowego, co w minionej epoce nie wychodziło (a w każdym razie nie wchodziło do salonów) w tym stopniu nasilnenia, z ram ściśle fachowej służby.

Twardy jest los emigranta antybolszewickiego...

Jeszcze jedna analogia obchodząca dziś nas, emigrantów, którzy tak często narzekamy na niesprawiedliwość, na "niepomność" ze strony państw osiedlenia, niewdzięczność i krzywdę losu. Zresztą przypomnienie dość nieprzyjemne w swej wymowie.

Wędziagolski jest prawie apologetą Piłsudskiego, a w każdym razie gorącym jego zwolennikiem. Przytoczone więc fakty nie pochodzą z niechętnego nastawienia. A było tak: w początkach r. 1919 Wędziagolski jest jut w Warszawie. Tu nawiązuje lub odnawia liczne kontakty. Wymienia m.in.: Wieniawa-Długoszewski, Miedziński, Sosnkowski, Matuszewski, Günther, Strug, Michał Sokolnicki, Leon Wasilewski, Schaetzel. O własnej koncepcji politycznej pisze: "Uważałem, że należy nawiązać łączność z rosyjskim obozem republikańskim, korzystając z pomyślnej koniunktury dla rozwiązania odwiecznego sporu polsko-rosyjskiego, z korzyścią dla obu stron. Nie miałem powodów wątpić w szczerość intencji moich rosyjskich przyjaciół ze Związku Odrodzenia Rosji /Sawinkow, Czajkowski, Plechanow, Rodiczew, Filosofow i in./. Marszałek Piłsudski - mimo całej niechęci do Rosji - przychyla się do tej koncepcji, obdarza Wędziagolskiego zaufaniem i poleca mu zmontowanie tego projektu.

W tym czasie Wędziagolski ogłasza w prasie warszawskiej szereg artykułów zdecydowanie antybolszewickich. Przy tym czyni błąd, do którego sam się teraz przyznaje: "... dawałem wyraz przekonaniu, że bolszewicki przewrót nie ma żadnych szans trwałej egzystencji i stabilizacji. Oczywiście to był mój błąd, by nie powiedzieć bardziej dosadnie. Mylili się wszakże w owym czasie wszyscy, i znacznie mądrzejsi ode mnie i ci, którym nie wolno się było mylić ..." Charakterystyczne dla ówczesnej aury politycznej w Polsce, że Wędziagolski obracając się osobiście głównie w sferach "piłsudczyków" i związanej z nimi PPS, artykuły swoje ogłasza w gazetach "endeckich ("Gazeta Warszawska", "Kurier Warszawski"). Bo, jak pisze: "Robotnik" w owym czasie nie mógł w tak demonstracyjny sposób przeciwstawiać się programowi i taktyce rządu Komisarzy Ludowych w Moskwie na ich własnym terenie... Byłoby to ryzykowaniem konfliktu z nastrojami i opiniami proletariatu, który w rozterce ducha żywił nadzieję, że wbrew temu, co piszą wrogowie bolszewików, tam właśnie zaświtała zorza wyzwolenia..

Wędziagolski z polecenia Piłsudskiego urzeczywistnił plan owego porozumienia z antybolszewickim Związkiem Odrodzenia Rosji, skupiającym środowisko niechętne monarchicznej, "generalskiej" kontrrewolucji. Sawinkow zostaje przyjęty przez Piłsudskiego; ustalono zasady politycznej działalności organizacji rosyjskich w Polsce. Powstaje Komitet Rosyjski, na którego czele staje Sawinkow. Wchodzą do niego m. in. znani pisarze, jak Dymitr Mereżkowski, wielki wielbiciel Piłsudskiego, Zinaida Gippius, Fiłosofow. - Przychodzi r. 1920. Utworzona zostaje organizacja wojskowa /gen. Peremykin, Głazienap, hr. Pahlen/. Włączono do niej oddziały Bułak-Bałachowicza, esauła Jakowlewa. Czas był tragiczny. Rosyjskie formacje po stronie Polski osiągają 80.000.

Następuje bitwa warszawska. Bolszewicy są rozbici. Zwycięska armia polska idzie naprzód. Raptem, 12 października Piłsudski zawiera rozejm z bolszewikami. Wojska Komitetu Rosyjskiego, które zapędziły się za daleko znalazły się.. . "najzupełniej osamotnione - pisze Wędziagolski. - Rząd polski bowiem, najskrupulatniej i uczciwie przestrzegając warunków zawartego z bolszewikami rozejmu, przerwał natychmiast wszelką pomoc wojskowym oddziałom Komitetu poza granicami kraju, a w granicach swego terytorium byt zmuszony do natychmiastowego rozbrajania i internowania każdej jednostki". - I dalej: "Kilkadziesiąt tysięcy żołnierzy Komitetu internowano w obozach... Nagle, gdy w Warszawie zainstalował się bolszewicki poseł Karachan, wiceminister spraw zagranicznych, Jan Dąbski, na jego żądanie wymógł na rządzie polskim wydalenie z granic państwa w ciągu 24 godzin wszystkich członków Rady Rosyjskiego Komitetu Politycznego".

"... w ciągu 24 godzin. Tu następuje zgrzyt. Odczuwam go osobiście nieprzyjemnie. Wędziagolski jest - jak wspomniałem - wielbicielem osoby Piłsudskiego. To nie upoważnia go wszakże - w pisaniu prawdy dziś historycznej - do wprowadzania w błąd czytelnika przez ukrywanie tej prawdy za fasadą formalnego wybiegu. Każdy, kto zna tamte czasy - a Wędziagolski zna je lepiej od innych i wie doskonale, że pozycja Piłsudskiego była tego rodzaju, iż żaden "wiceminister Dąbski" nie mógł powziąć takiej decyzji w takiej sprawie. Tym bardziej "wymóc na rządzie polskim". Jest to definicja więcej niż naiwna, bo śmieszna, w zestawieniu z władzą sprawowaną wtedy de facto przez Piłsudskiego. Zresztą uczciwość nie pozwala Wędziagolskiemu na trzymanie się dalej tej wersji. Jest wtedy do głębi wstrząśnięty i porywa się do publicznego, "...potępienia tego rodzaju policyjnej likwidacji wczorajszych sojuszników i przyjaciół na żądanie wczorajszych wrogów (nb. pobitych! przyp. mój). Brutalne wyrzucanie moich przyjaciół Rosjan przy pomocy policji, spadło na mnie jak grom"... Biegnie więc do Piłsudskiego: "Zostałem przyjęty przez Naczelnika Państwa, który w serdecznych słowach okazał współczucie dla mego wzburzenia".. - i zakończył słowami: "Trzeba się nauczyć zapominać o przykrych obrotach w sprawach publicznych. W budowaniu tych spraw trzeba mieć twarde serce"...

Można by tu powiedzieć, iż twarde ostrzeżenie padło u progu nowej epoki pod adresem antykomunistycznych emigrantów. Można powiedzieć wprawdzie, że to nie analogia jeszcze do wydania bolszewikom Kozaków w Lienz, w r. 1945, i innych, przez Anglików i Amerykanów. Bo Polska nikogo wtedy nie wydała na śmierć. Ale z drugiej strony, Komitet Sawinkowa i jego towarzysze nie walczyli przeciwko naszym sojusznikom (jak Kozacy przeciwko sojusznikom brytyjskim), ale byli - naszymi sojusznikami...

Książka Wędziagolskiego, raz jeszcze to powtarzam, jest nie tylko świetnie napisana, ciekawa, interesująca. Jest to zarazem książka o ważnych na dzień dzisiejszy analogiach.

 

"Wiadomości" (Londyn nr 42 (1385) z 1972 r.

Nasz Czas 2 (591)
 
 

Początek strony
JSN Boot template designed by JoomlaShine.com