…Komuniści, jeszcze z doświadczenia wojny domowej wiedzą, że niczym tak się nie przyciąga i nie wiąże ze sobą nacjonalizmu, jak popieraniem jego nienawiści do innego narodu. Józef Mackiewicz. Zwycięstwo prowokacji, 1962

Józef Mackiewicz

 

W majowej "Kulturze", w rozprawie pt.: "Dzieje osiemdziesięciolecia", omawiającej książkę pisarza ukraińskiego Iwana Kedryna, Józef Łobodowski wtrąca /nie po raz pierwszy już/ następujące twierdzenie:

" ...czy Polska mogła prowadzić w dalszym ciągu wojnę z Sowietami /1920/ po bitwie nadniemieńskiej? Owszem, ale tylko pod warunkiem, że otrzymałaby wystarczającą pomoc z Zachodu... Zwycięskiej armii brakowało wszystkiego: butów, bielizny, ciepłej odzieży, a przede wszystkim amunicji; w niektórych oddziałach żołnierze mieli niemal puste ładownice... Więc nie, w tamtych warunkach o kontynuowaniu wojny nie mogło być mowy".

Rozumiem, że legendy predestynowane są do tego, by je powtarzać. /M. in. i te najpopularniejsze: zwalanie winy za wszystko na "nierozsądny Zachód/. Nie powinny wszelako stanowić oparcia dla powabnych rozpraw historycznych, które opierać się winny na faktach prawdziwych. W tym zaś, przedstawionym przez Łobodowskiego wypadku, fakty historyczne nie tylko się nie zgadzają, ale były akurat odwrotne.

Przede wszystkim właściwa ocena siły bojowej jednej z walczących stron, wynika z porównania jej do siły bojowej strony przeciwnej. Naturalnie, że armia polska w bitwach warszawskiej i niemeńskiej 1920 roku była bardzo daleka od stanu doskonałości: jeżeli chodzi o wyposażenie. Ale mimo wszystkich trudności czynionych nam ze strony wielu czynników zachodnich /Czechosłowacja, Niemcy, Henderson i Bevin w Anglii: hands off Russia!... etc., etc, znane dokładnie fakty historyczne, Polska zdołała uzyskać znaczne zasoby materiałów z Zachodu, a zwłaszcza w broni i amunicji. W sierpniu 1920 nie tylko wyposażeniem, ale i ilością żołnierzy /dochodziło do 900.000 ludzi pod bronią! przewyższała siłę zbrojną nacierających bolszewików. "Cud nad Wisłą" nie był, oczywiście, nawet w przybliżeniu, żadnym cudem.

Pobóg-Malinowski w swojej historii opisuje dokładnie zaporę ogniową w trójkącie: Warszawa-Modlin-Zegrze, zorganizowaną przez gen. Sosnkowskiego w dwóch liniach obronnych; wyliczając m. in. 36 nowosformowanych baterii polowych, 24 nowych baterii ciężkich, 13 baterii konnych, 200 armat uzupełnienia i tysiące karabinów maszynowych.

Z osobistych, najskromniejszych obserwacji z wysokości siodła szeregowego ułana pamiętam, jak po klęsce lipcowej i przebyciu rozpaczliwego odwrotu w straży tylnej, osłaniającej cofające się wojska przed napierającym bolszewickim III-cim Konnym Korpusem Gaja, het od Dźwiny… - po dotarciu do Warszawy przebyliśmy na błoniu Mokotowskim prawdziwą metamorfozę. Otrzymaliśmy nowe jak z igły bluzy, płaszcze angielskie, spodnie francuskie z jakimś czerwonym kantem, pasy, patrontasze, koce amerykańskie, nowe siodła, karabiny angielskie, i amunicji po gardło! Świeże konie /pogadywano, że z demobilu amerykańskiego/. Doszło do takich "szykan", że szwadrony uzyskały jednolitą maść koni: tak np. 1-szy kasztany i gniade, 2-gi kare etc. Co już było w tamtejszej wojnie luksusem nie lada. Tylko szablę zachował każdy ułan własną. - Opisałem to w powieści pt. "Lewa wolna". Nie wymieniłem jednak pułku. Był to przeformowany pułk ochotniczy o nowej numeracji 211-ty Ułanów /po wojnie 23 p.uł./ zresztą pod poprzednim dowództwem Jerzego Dąbrowskiego. - Nie mieliśmy zadania przełomowego, a oskrzydlające, dla osłonięcia tyłów 5-tej armii Sikorskiego przed 4-tą armią bolszewicką i jej III-cim korpusem konnym. Rozumowaliśmy między sobą, że skoro na działania pomocnicze tak wyekwipowano nasz pułk, to tym bardziej musiały być wyposażone pułki o działaniu uderzeniowym. I tak było.

Bolszewicy pod Warszawą zostali doszczętnie rozbici. Istnieje o tym ogromna literatura fachowa i wspominkarska. Naturalnie, jak to bywa, nie lubi się pomniejszać własnej roli, i dużo jest wspomnień o dalszych jeszcze zaciętych potyczkach i nawet krwawych bitwach podczas odwrotu bolszewików spod Warszawy. Tak niewątpliwie - jak to na wojnie - w pojedyńczych spotkaniach było. Jako regułę jednak przyjąć należy masową ucieczkę zdezorganizowanego nieprzyjaciela. Z naszej strony pozostała w optycznej pamięci forma pogoni za rozproszonym wrogiem, raczej ściganie bezładnych band, przy małych stratach własnych i małym zużyciu amunicji. Moż¬na by zaryzykować nawet twierdzenie, że w miarę tej pogoni materialne zasoby armii polskiej nie malały, lecz wzrastały kosztem masowo porzucanego przez bolszewików sprzętu, broni i amunicji.

Niepodobna na poczekaniu przewertować tu ogromnej literatury. Pozwolę sobie jednak przytoczyć cytaty wyrwane z tekstu jednej z ostatnich na ten temat książki, wydanej w Londynie w roku 1969. Mianowicie Tadeusza Machalskiego / b. dowódcy 26 p.uł./. pt.: "Ostatnia epopea. Działania Kawalerii w 1920 roku". W tej doskonale skondensowanej relacji znajdujemy też obszerne fragmenty poświę¬cone Bitwie Niemeńskiej, która rozegrała się zaledwie w miesiąc po Bitwie Warszawskiej. Oto dla ilustracji ówczesnych działań:

"W ręce ułanów /II bryg. kaw. po sforsowaniu Niemna k. Druskienik/ wpadły dwa składy kolejowe stojące pod parą oraz wielu jeńców, wiele broni i sprzętu, a przede wszystkim znaczne ilości amunicji".../str. 192/.

"Drugie zadanie polegało na przerwaniu połączeń. Samo po¬jawienie się naszej kawalerii na północ od Lidy wywołało tak wielkie wrażenie, że spowodowało załamanie się całej sowieckiej obrony na Niemnie... Linia Niemna padła nagle jak pod dotknięciem różdżki czarodziejskiej". /str. 199/.

A oto z "Pościgu na północ od Polesia":

"... 16 pułk ułanów dopadłszy pod Okołowiczami baterie nieprzyjacielskie...odwróciwszy zdobyte działa, obłożył ogniem uchodzących bolszewików strzelając do nich ich własną amunicją..." /str. 204/

" …Wężyk, Czechy, Studzieniec … nieprzyjaciel został na całej linii odrzucony, pozostawiając w naszym ręku ogromne tabory i ok. 1.600 jeńców..." /str. 214/.

O działaniach na południu przeciwko słynnej sowieckiej Armii Konnej, czytamy takie fragmenty:

‘’15 września Armia Konna Budionnego w bezładnym odwrocie uchodziła za Styr. Konie ledwo włóczyły nogami; rynsztunek, umundurowanie i ogólny wygląd wziętych do niewoli krasnoarmiejców był pożałowania godny. Widać było, że Armia Konna chyliła się ku zupełnemu upadkowi. Całe szwadrony przechodziły na naszą stronę..." /str. 224/. - "17 września 14-ta sow. dywizja kawalerii przestała prawie istnieć... Wszystkie inne dywizje Armii Konnej były u kresu sił. Zdarzały się wypadki buntów i zamachów na komisarzy. Na szosie z Łucka do Równego nie byto już właściwie nikogo..."/str. 225 /...- "Jeńcy zgodnie zeznawali, że dywizje Budionnego liczą zaledwie po paręset koni. Co do piechoty bolszewickiej, to okazała się ona niezdolna do dalszej walki i stawiania jakiegokolwiek opo¬ru. 24 i 44 sowieckie dywizje piechoty składały się właściwie już tylko z pojedyńczych grup, kryjących się po lasach..." /str.226/. - ‘’Nie było już właściwie z kim się bić" . Jeżeliby nasze 3 i 6 armia w ślad za kawalerią ruszyły naprzód dla opanowania całej prawobrzeżnej Ukrainy... Nikt nie mógł ustać na miejscu, każdemu spieszno było zatknąć po raz drugi proporce nad brzegiem Dniepru... Ponieważ jednak taki zamiar nie istniał, a pertraktacje o zawie¬szeniu broni byty już w toku..." /str. 228/.

0 końcowych działaniach notuje Machalski:

"Dalszy swój marsz nasza 2 dyw. kawalerii odbywała już raczej w charakterze eskorty jeńców niż jednostki bojowej... IX brygada .kaw, w rejonie Biłka-Szuszki zdobyła 30 karabinów maszynowych i więcej jeńców niż wynosiły jej własne stany liczbowe". /str. 228/. Ale…

"W południe przysłany z Łucka lotnik wylądował na polu obok sztabu korpusu, przywożąc wiadomość, że 14 października zawarty będzie rozejm, i że wszystkie oddziały korpusu muszą bezwzględnie powrócić za Słucz... A byłaby kawaleria nasza w swoim rozmachu dotarła z powrotem nad Dźwinę i Dniepr, gdyby nie rozkaz, który zatrzymywał ją w miejscu" /str. 236/. - "Zawieszenie broni na froncie położyło kres śmiałym i brawurowo przeprowadzonym zagonom, odwołując z powrotem zwycięskie zastępy." /str. 245/.

Zmarły niedawno w kanadzie gen. Jerzy Grobicki notuje niezwykły obrazek pod Korosteniem. Z opisu wynika, że bolszewicy w rozpaczliwym wysiłku raz jeszcze zdołali zgromadzić resztki swej Konnej Armii. Wysunięta naprzód słaba placówka polska zamarła w podziwie:

‘’W słońcu migotały szable i groto lanc... I oto nagle stała się rzecz nieoczekiwana przez nikogo. Kawaleria ta przeszedłszy kilkaset kroków w naszym kierunku, demonstracyjnie zawróciła i zwijając się w kolumny marszowe, poczęła znikać. Co to wszystko miało znaczyć, nikt nie rozumiał… Armia Konna odwołana została z frontu polskiego z Ukrainy na front przeciwwranglowski na Krym". /Cytata z Machalskiego, str. 232/.

Twierdzeniu Łobodowskiego, że nam zabrakło "wszystkiego" butów i amunicji, a żołnierze mieli "puste ładownice", przeczy przede wszystkim znane przemówienie Piłsudskiego, wygłoszone w Wilnie 24 kwietnia 1923 roku, w którym oświadczył:

"Armia bolszewicka była wtedy tak doszczętnie rozbita na całej linii frontu, że nie miałem żadnej przeszkody w tym, aby sięgnąć tak daleko dokąd bym zechciał. To co mnie powstrzymało, to był brak moralnej siły w narodzie".

A więc, jak widzimy, powołuje się w swej decyzji na bliżej nie sprecyzowaną moralną postawę narodu, ale nie na żadne braki materialne i puste ładownice...

Istotna przyczyna zawarcia nagłego rozejmu z bolszewikami 12 października 1920 roku, jest na ogół znana. Podobnie jak o rok wcześniej, 1919,- na skutek cichego porozumienia z Leninem w Białowieży /Kossakowski/ i ostatecznie zawartego przez wysłannika Piłsudskiego: kpt. Boerner z Marchlewskim w Mikaszewiczach, o powstrzymaniu działań, aby nie dopuścić do zwycięstwa wojska Denikina - takoż w październiku 1920 r. chodziło, by nie dopuścić do ostatecznego rozgromienia bolszewików przez rosyjską kontrrewolucję wojsk Wrangla.

Liczebność tych wojsk była nikła, ale wobec zaangażowania wszystkich sił bolszewickich w pochodzie na Warszawę i wielkiej klęski bolszewików, Wrangel stał się niebezpieczeństwem dla rewolucji bolszewickiej - pierwszoplanowym. Świadczą o tym liczne dokumenty o stanie rzeczy na froncie krymskim. Najplastyczniej może mowa Lenina wygłoszona w tym czasie na Zjeździe robotników i pracowników przemysłu garbarskiego w Moskwie, której nie będę tu przytaczać. Jak też, odezwa Lenina z 2 października 1920./"Towarzysze! Niechaj wszyscy jak jeden mąż powstaną do obrony przed Wranglem! Wszyscy na pomoc Armii Czerwonej dla pobicia Wrangla. Niebezpieczeństwo jest wielkie!..

/ Zresztą pośrednio świadczą o tym już poprzednie, poufne, alarmujące depesze do Stalina, wysłane przez Lenina jeszcze przed ostateczną katastrofą w Polsce, zwłaszcza te z 4 i 11 sierpnia.

W wydanym w kilka lat później na emigracji rosyjskiej: "Archiw Russkoj Rewolucji", znajdujemy szereg dokumentów, wyczerpujących opracowań i relacji o tym, do jakiego stopnia kompletnej dezolacji doszła Armia Czerowna po bitwie niemeńskiej.

Tylko rozejm na froncie polskim pozwolił bolszewikom zgromadzić resztki ich rozbitych wojsk, skoncentrować resztki materialnych sił, aby wszystko co im jeszcze pozostało rzucić przeciw Wranglowi.

Powstrzymanie marszu wojsk polskich było więc decyzją wywołaną względami politycznymi, a nie: "pustymi ładownicami". Piłsudski uważał "Rosję rewolucyjną" za słabszą od Rosji kontrrewolucyjnej, a więc za "mniejsze zło" i obawiał się odrodzenia Rosji Carskiej. Na ten temat istnieje również obszerna literatura i związane z nią polemiki. Jedni twierdzą, iż była to decyzja zgodna z interesem narodu i słuszna. Inni - chyba mniejszość, do której bym i siebie zaliczył - że niesłuszna. Jest to jednak odrębny rozdział historyczny, którego nie zamierzam w tym miejscu roz¬wijać, ani wszczynać polemicznej dyskusji na ten temat. Chodzimi w tej chwili wyłącznie o ścisłość faktów historycznych.

Pozwolę sobie jedynie, na marginesie, zwrócić uwagę, że w naszej literaturze historyczno-publicystycznej utarł się nie najlepszy zwyczaj traktowania tzw. "nagich faktów", o ile nie pokrywają się one z ustanowioną legendą. Zamiast krytycznej weryfikacji przytoczonych faktów, pomawia się ich autora, że: "zarzuca", "oskarża", "piętnuje", "obciąga", "obwinia", etc., etc. Co automatycznie sprowadza rzecz obiektywnie stwierdzoną, z poziomu historycznej faktologii do poziomu emocjonalnej polemiki.

Nie jest to dobry zwyczaj w podejściu do prawdy historycznej. Tym mniej wyciągania z niej wniosków i nauki na dzień dzisiejszy i dzień przyszły. Tym bardziej w sprawie dziś tak dla świata "kluczowej", jaką jest panowanie komunizmu moskiewskiego, a zresztą i każdego innego. Tym bardziej, jeżeli się zważy, że od tamtych, dalekich już lat, nie raz, a wiele razy różnorakie realne względy na interes narodowo-polityczny różnych narodów świata, wpływają na ratowanie ustrojów komunistycznych, lub utrudniają ich zagładę.

 

"Zeszyty historyczne"
/Paryż/ nr 41 z 1977 r.

Nasz Czas 19/2006 (693)

Józef Mackiewicz

 

30 maja b. r. zmarł na Wyspach Hawajskich Michał K. Pawlikowski. Od kilku lat jeździł tam regularnie z Berkeley, dla spędzenia wakacji. Otrzymywałem wtedy bajecznie kolorową kartkę, często własną jego fotografię w towarzystwie dekoratywnej Hawajki przybranej w egzotyczne pióra.

Jest w powieści Pawlikowskiego Dzieciństwo i młodość Tadeusza Irteńskiego (uważanej powszechnie za autobiograficzną) taki ustęp: dzieje się przed pierwszą wojną światową w Mińsku. ”Tadzio” ukończył gimnazjum, zdał maturę i spieszy, aby wyjechać do Baćkowa, gdy wzywa go ojciec:

„- Twój Baćków nie ucieknie. Mam dla ciebie inną propozycję. Co powiesz, jeżeli ci dam pieniędzy na podróż po Europie'' Pojechałbyś do Niemiec, Francji, Skandynawii, może nawet do Anglii... - I myślał, że syn podskoczy z radości. A Tadzio stał zakłopotany. - No, co powiesz na ten projekt? - powtórzył pan Irteński.

Tymczasem w głowie syna przechodziły z błyskawiczną szybkością obrazy: ... świerki i brzozy Starej Granicy w różowej mgiełce świtu; niedawno nabyte gończaki...; niejasne projekty sentymentalne... Odmówił.

- No, jak chcesz - mruknął ojciec sucho.

W latach późniejszych Tadzio często się zastanawiał, dlaczego nie skorzystał z cudownej - zdawałoby się - propozycji ojca. A jednak odmówił. Czemu? Czyżby przeczuwał, że dni wsi spokojnej i wesołej są już policzone, i że mu przyszłość gotuje pod dostatkiem wędrówek za granicą?"...

Stary człowiek przed r. 1914 prawił: „Baćków nie ucieknie". Zgodnie z realistycznym poglądem na świat wszystkich mieszkańców guberni mińskiej. Któż mógłby sądzić wtedy, iż jest to najbardziej nierealistyczny pogląd.

W tamtych czasach - pamiętam - dziecinnych czasach, zabaw w piasku jeszcze, w ogrodzie, parku, pod klonami, w rozpierającej ra­dości między pniami sosen i furtką wilgotnej alei - weszło pewnego la­ta w użycie gwary dziecinnej (nie mam pojęcia, skąd) słowo: Honolulu. - „Gdzie byłeś? -W Honolulu! - Zaczekaj, dokąd lecisz?". - Do Hono­lulu!" - Ktoś, widocznie, musiał podszepnąć, że to najbardziej egzotyczny, najbardziej odległy punkt od tutaj, taki nieomal: „na księżycu!"

Dziś ludzie latają na księżyc. A że przyjaciel umiera akurat na Hawa­jach, nie budzi nawet pytania: co tam robił? - Żył. A gdzie jest sens życia? O! To jest dopiero odwieczne pytanie.

W każdym razie wydaje się, że ludzie pokolenia Pawlikowskiego po­winni by dawno zrozumieć, że nie ma nic bardziej zawodnego, jak budowanie na tzw. „realizmie"; traktowanie „realizmu" za gwiazdę przewodnią w życiu własnym czy politycznym. Nie ma nic bardziej nietrwałego od tzw. „realizmu" politycznego, który przecie nie na realnych, lecz na umownie zaaranżowanych potencjach się opiera. Ale przeważnie nie dochodzą do tego wniosku. I wcale nie jestem pewien, czy Pawlikowski to też zrozumiał. Choć jego Baćków „uciekł" na zawsze, i za żadne ojcowskie, ani inne pieniądze do niego nie dojedziesz.

Ale i z drugiej strony... Nie, stanowczo przyszłość jest to dziedzina za trudna dla teraźniejszości. Za studenckich czasów Pawlikowskiego wykładał w kijowskim, a później moskiewskim uniwersytecie, profesor kniaź Jewgienij Trubeckoj, filozof i mistyk. W dziele swoim Sens życia, ogłoszonym w r. 1918, dostrzegał go właściwie w zbliżającym się końcu: „W październiku 1917, w dni moskiewskich rozstrzeliwań pisał - wypadło mi obserwować taki rodzinny dramat: ojciec należał do kierowniczych sfer bolszewickich; jego synowie-oficerowie walczyli z bolszewikami, a matka była po stronie synów, przeciwko mężowi. Jak to czytamy w Ewangelii: „Zaprzeda... etc. i ojciec syna, i powstaną dzieci przeciwko rodzicom..." (Mat. X, 21)". „Między Królestwem Bożym i królującym na ziemi Złem – pisze Trubeckoj - nie może być żadnych kompromisów. Oto dlaczego runięcie podwójnych, sprzecznych ustanowień, które wytwarzają na ziemi niedopuszczalny kompromis między dobrem i złem, rozpatrywane jest przez Ewangelię jako oznaka bliskości drugiego przyjścia Chrystusa"...

Gdyby kniaź Trubeckoj dożył naszych dni, to musiałby, chyba nabrać przekonania odwrotnego, że termin drugiego przyjścia Chrystusa raczej się oddala... Albowiem zapanował akurat powszechnie „niedopuszczalny kompromis", koegzystencja wolności z niewolą, deptanie godności ludzkiej z pięknym słowem; a Pokój (Pokój za wszelką cenę) między Dobrem i Złem, podniesiony został do najwyższej cnoty, i budowanie mostów między chrześcijaństwem i bolszewizmem stało się przedmiotem starań wszystkich Kościołów. Nic przeto nie zapowiada rychłego końca świata.

Michał K. Pawlikowski przeżył ogromny okres, od r. 1893 do trzech czwartych prawie XX wieku.

Według tradycyjnej terminologii polskiej był: synem Ziemi Mińskiej. Z perspektywy, jeżeli się ominie wiążące kryteria polskie, była to jedna z ziem należących do wyjątkowego w Europie fenomenu. Leżała bowiem w szczególnym pasie od Oceanu Lodowatego po Morze Czarne, w którym górna, rządząca warstwa ludności nie mówiła nigdzie tym samym językiem co warstwa niższa. W Polsce i szlachcic, i chłop mówili po polsku; w Rosji i jedni, i drudzy po rosyjsku. Ale w Finlandii szlachta mówiła po szwedzku, chłopi po fińsku; w krajach bałtyckich szlachta po niemiecku, a chłopi po estońsku i łotewsku; w Wielkim Ks. Litewskim szlachta po polsku, chłopi zaś po litewsku i białorusku; na Wołyniu ukraińskim i Ukrainie aż po Krym, górna warstwa mówiła po polsku lub rosyjsku, a chłopi po ukraińsku. Tak było - w skróco­nym schemacie - aż do roku 1914. Ale już w drugiej połowie XIX w., gdy stan ten zaczął przeszkadzać budzącym się nacjonalizmom, wytworzył z miejsca podwójne, a więc bardziej zawikłane niż w innych krajach problemy. Gdyż antagonizmy narodowe poczęły się splatać ze społeczno-socjalnymi. W wielojęzycznym byłym Wielkim Księstwie Litewskim nieraz w sposób szczególnie skomplikowany. Bo jeżeli dodać do tego szachownicę wyznań, panowanie administracji rosyjskiej z zewnątrz, nieskruszonych tradycji od wewnątrz, gospodarczo-handlową dominację Żydów po miastach, towarzysko-kulturalne promieniowanie tak różnych „stolic”: Wilna, Warszawy i St. Petersburga, i niemieckich uniwersytetów z Dorpatu i Rygi... Przy wszystkich nowinkach z Zachodu i rewolucyjnych ruchach z Rosji, nie można się dziwić, iż całość tworzyła szczególny konglomerat dla przeciętnego np. mieszczucha Europy zgoła nieprzejrzysty. A nie zawsze łatwy „w połapaniu się" i dla miejscowych.

Michał K. Pawlikowski stał się kronikarzem tamtych dziejów, przenosząc odbicie tych ziem i czasów aż w nasze emigracyjne życie. Nie żeby nie istniała literatura tamtym tematom poświęcona. Istnieje ogromna. W powieściach, poezji i wspominkarstwie: setki książek i wiele tysięcy przyczynkowych publikacji. Dzieła naukowe i statystyczne, i geograficzne, i historyczne; „ścisłe” i „obiektywne", w językach polskim, rosyjskim, litewskim, białoruskim, no i... „sowieckim". Cechą ich jest wszakże, iż z reguły nie zgadzają się ze sobą w przedstawieniu rzeczy. Ich „ścisłość” - zależnie od języka w jakim są ogłaszane - kwestionowana jest wzajemnie; ich „obiektywizm" wypada nieraz wręcz odwrotnie, aż do ostatecznego - bywa - impasu, ślepej uliczki, gdzie już nie wiadomo, kto tam był, kto rządził, czego chciał i jakim mówił językiem. Bo przedstawienie przeszłości, dopasowane do późniejszej racji stanu, zawsze jest naciągnięte. Ale gdy z biegiem czasu racje stanu zaczną same koziołkować, zgoła już trudno - bywa - rozeznać, jak np. w najnowszej historiografii białoruskiej, co było czarne, zielone, a co białe na naszej Białorusi, przed wiekami, przed stu, pięćdziesięciu i nawet przed trzydziestu laty.

W tym przewróceniu, czasem do góry nogami, najobiektywniejszymi relacjami wydają się niekiedy - prawem paradoksu - te właśnie najbardziej szczere w ich subiektywizmie. Do najcenniejszych tego rzędu zaliczyłbym: b.p. Juliusza, Margolina i ś.p. Michała K. Pawlikowskiego. Margolin przedstawia swe żydowskie dzieciństwo na różnych terenach byłego Wielkiego Księstwa Litewskiego, w przepięknym sposobie pisania; jest zarazem odkryciem czegoś na co patrzyło się zawsze i nie widziało. Niestety, drukowane tylko w języku rosyjskim na emigracji. Pawlikowski pisze kronikę dzieciństwa i młodości z percepcji szlacheckiej familii. Nazywając go „kronikarzem" nie mam na myśli jego broszury wydanej w Londynie pt. Sumienie Polski, która wydaje mi się pisana jak na zlecenie i mało warta. Mam na myśli jego powieści, Dzieciństwo i młodość Tadeusza Irteńskiega oraz dalszy ciąg w Sezonie i wojnie. W mniejszym stopniu ostatnią książkę Brudne niebo.

Obok „powieści", które w istocie mają wątek autobiograficzny, nie interpretują niczego wstecz. Nie narzucają obrazu, lecz go pokazują. Nie pretendują do obiektywizmu naukowego, lecz oddają wiernie zdarzenia i poglądy warstwy, która de facto tworzyła ówczesną opinię publiczną. Nie ma w tych opowieściach żadnego naginania. Jest kronika wypadków drobnych i większych, poglądów, sądów, sposobu bycia - jakie były, z całą ich gamą prawdy i nieprawdy w ocenie faktów. Można sto razy się oburzyć, że ten był dureń, a tamten miał rację, ale nie można nigdzie powiedzieć, nawet wtedy, gdy fakty są nieco podkoloryzowane, że nie „tak" były przekręcane i fryzowane. Ten autentyzm stwarza z literatury Pawlikowskiego wielkie dzieło jego życia.

x

Pawlikowski był moim przyjacielem. Pisałem o nim ciągle za jego życia. Nie jest mi łatwo pisać po jego śmierci, tym bardziej nie po­wtarzając się. Był dużo starszy. Za „dzieciństwa i młodości" drogi nasze nie krzyżowały się. Poznałem go dopiero w Wilnie, ówczesnym mieście wojewódzkim niepodległej po pierwszej wojnie światowej Polski. Był namiętnym myśliwym i poetycznym miłośnikiem naszego „myśliwskiego" krajobrazu, gdzie nawet najrozleglejsze równiny błotne nie bywały bez sinej wstęgi lasów na horyzoncie. „Szumiące puszcze" nie stały się jeszcze strofką tylko z Wincentego Pola. Przez nie jeździło się po wykrotach nie poprawianych dróg długie, bywało, godziny; słuchając wiatru w wierzchołkach, pisku jastrzębia, skrzypienia hołobli i monotonnego obrotu kół po igliwiu. Pawlikowski lekceważył sobie trochę lasy Wileńszczyzny, wspominając tamte, z utraconego raju, lasy Berezyny, Ptyczy, wschodniego Polesia.

Otaczająca przyroda była ciągle bytem określającym świadomość. Margolin np. pamięta, jak w Pińsku, zbudzony w kołysce szumem, usłyszał od piastunki; „Spij, śpij, to gęsi lecą...”

Pawlikowski redagował w wileńskim Słowie dodatek łowiecki.

Piło się za dużo u nas. Za dużo piło się wódki w okrojonej stolicy dawnego Wielkiego Księstwa od zachodu i wschodu. Przegadywało przy stoliku sposoby geopolitycznego rozwiązania: kiedy Litwini puszczą spław drzewa po Niemnie i Wilii? Kiedy otworzą dawną „Libawo-Romeńską" do Libawy? Prof. Mieczysław Limanowski przyjechał z „Redutą" Osterwy i nagle rozentuzjazmował się do „drugiej Gdyni", którą chciał widzieć w Drui, nad Dźwiną, spławem do Rygi! Śmieszne to było wszystko. Za ciasno. Piło się za dużo. A wódka pochłania nie tylko masę czasu, ale i wypacza charaktery. Pawlikowski był wyższym urzędnikiem w województwie. Już nie pamiętam teraz dokładnie jak to było z tą inspekcją służbową do powiatu święciańskiego. Ale według tego co pamiętam (trochę inaczej niż w Sezonie Pawlikowskiego), tamtejszy starosta, w Święcianach znaczy, w kasynie, zastanowił się raptem o czwartej nad ranem, gdy inne tematy zostały wyczerpane: „... Trawa też ma kolor zielony... A co będzie, jeżeli napoić krowę zielonym peppermintem?.." Wszyscy się zastanowili, ale nikt nie wiedział. Wtedy starosta posłał na łąkę po pasącą się krowę. Napojono ją zielonym likierem... - To były dowcipuszki, czy jak je nazywa Pawlikowski: „facecje" niewinne. Wspomina masę takich w swym drugim tomie, już popierwszowojennej, kroniki. Nie wszystkie jednak bywały niewinne.

Naturalnie, że piło się za dużo. A gdzie pije się wódkę, tam rodzą się awantury. Kodeks honorowy Boziewicza cieszył się większą poczytnością niż Rycerz Niepokalanej. Sekundanci, lekarz (zazwyczaj bywał nim specjalista chorób dziecinnych dr Iszora lub ginekolog dr Karnicki), strony i „prowadzący pojedynek". Gdzie nie prowadził filister korporacji „Polonia» (powstałej swojego czasu w Dorpacie), Bonasewicz, tam prowadził najczęściej Pawlikowski. Pamiętam w moich własnych sprawach trzy razy, a zresztą nie zliczyć... Pawlikowski był wysokiego wzrostu. To ułatwiało mu odliczać olbrzymie kroki, żeby odległość w metrach, według ustalonych warunków wymiany strzałów, była jednak możliwie największa. Trochę zgarbiony z wysiłku, rozwiane poły płaszcza... Przeważnie wtedy leżał śnieg w lesie.

Było za ciasno w tym „worku wileńskim". O jakimś rozwiązaniu spuścizny po Wielkim Księstwie, w większej czy nawet małej skali, ani narodowych, ani innych problemów, nie można było de facto marzyć. Mówiło się jeszcze sloganami, które zastępowały rzeczywistość. Wierzono więc w „geniusz", który, jak zauważali złośliwcy: „nie potrzebuje być fachowcem..." Pomstowano na endeków i „karłów" ducha, którzy zaprzepaścili wszystko w umowie pokojowej. Naturalnie nie mówiąc, że nie panowie podpisujący traktat ryski w r. 1921, lecz Piłsudski, podpisujący zawieszenie broni już 12 października 1920, przesądził i zdecydował de facto o zaistniałej sytuacji.

Eksperyment z osadnictwem wojskowym, tworząc szczególną warstwę uprzywilejowanych przybyszów, rozgoryczał i „górę" i „dół", i panów i chłopów tej ziemi. Nie zadowalając zresztą obcych. Pawlikowski pisze: „Gospodarcze znaczenie, które Wilno miało przed wojną, znikło, żyjąc tylko w smutnej pamięci. Wspomniałem o nieszczęściu „zurzędniczenia" i „amilitaryzowania" Wilna. Prawdę mówiąc nie było to nieszczęście, lecz raczej szczęście w nieszczęściu. Gdyby usunąć z niego wojsko, Wilno stałoby się naprawdę „wielką Dzisną" o zabitych deskami oknach..." - Nie wiem, czy procent tzw. „dziewczynek" na głowę mieszkańca Wilna był największy w Polsce. Ale był duży. W wypełnionych do późnej nocy restauracjach, jak przypływ fali, wstawali oficerowie z kieliszkami i innym gościom kazali wstawać, śpiewając pod wódkę „Pierwszą Brygadę".

To prawda, że w porównaniu do tego, co miało nastąpić, co trwa - to był jeszcze raj na ziemi. To prawda. Ale ludzie nie porównują i nie mogą porównywać tego co jest, z tym co będzie: mogą tylko z tym co było. Dlatego była masa rozgoryczonych w tamtym „dwudziestoleciu".

W skrótach literackich jest inaczej, w życiu codziennym inaczej. Interes narodu nie zawsze pokrywa się z interesem jednostki. Interes partii jeszcze i wielokrotnie rzadziej. Dopiero jednostka, która swój własny interes rzuca na stos interesu narodowego, uchodzi za patriotę. A taka, która rzuca na stos interesu partyjnego - za dobrego bolszewika. To przechodzi później do literatury. Literatura narodowa wymaga, aby gołe fakty były przyzwoicie odziane, jak manekiny w witrynach ulicznych, żeby nie gorszyły. Bo nagle drażnią swym widokiem. Przyjął się schemat taki: kto cytuje fakty, same przez się mogące uchodzić za pozytywne (np. o obcych narodach), a które nie pokrywają się z własną doktryną narodową, mówi się, że: „wychwala", „upiększa", „gloryfikuje" etc. choć jest to tylko nagim faktem. Kto cytuje negatywne zdania o własnym narodzie, mówi się, że: „oczernia", „szkaluje" etc., choć jest to tylko nagim faktem. Dotykam dziedziny niezmiernie banalnej, jeżeli chodzi o schemat.

W tamtym dwudziestoleciu, gdy mimo Pism Komendanta i odgórnie zalecanej doktryny: prof. Kucharzewskiego (Od białego caratu do czerwonego) nikt z ludzi powszednich nie nazywał jeszcze tego co się w Rosji stało ,,Rosją", lecz „Sowdepią" lub „Bolszewią", zaszedł w Wilnie taki śmieszny fragmencik: kino „Pan" przy ul. Wielkiej grało film najświeższej patriotycznej produkcji Młody las (według sztuki Jana Adolfa Hertza o strajku szkolnym w r. 1905). Przedsiębiorczy właściciel kina puścił na miasto swoistą reklamę: plakaty nieśli ludzie ubrani w przepisowe mundury i uzbrojenie rosyjskich „gorodowych". Ludność żydowska zgotowała tym „carskim policjantom:" taką owację na ulicach, że starosta grodzki był zmuszony do zakazu tego rodzaju pomysłowej reklamy.

Omawialiśmy, pamiętam, to zabawne zdarzenie, naturalnie przy wódce i różnych dowcipuszkach. Ale zgadało się też, dlaczego właściwie Żydzi (ci solidni mieszczanie-kupcy; nie z „Bundu" naturalnie, czy „Poalej Syjonu", a tym mniej z KPZR) - mimo pogromów, czarnej sotni, „czerty osiedłosti" (linii ograniczającej osiedlenie), procesów Bejlisa itd. - tęsknią do carskiej Rosji? Pawlikowski sam był raczej co się określało: „antyrosyjski", ale lubił dochodzić ścisłości. Był więc zdania, że fascynowało ich ówczesne: Prawo. Każdy wiedział, czego ma się trzymać: Wybuchy samowoli należały w gruncie do rzadkości. Był spokój. Nie było tej ekscytującej, prawno-publicznej, patriotyczno - społecznej dwutorowości. Ciągłych „obchodów", „Dni", „uchwał" itp., wkraczających w normalny bieg ulic i wywracających porządek, bywało, kilka razy w miesiącu. Z tej okazji opowiedział fakt historyczny z końca ubiegłego wieku, który słyszał od ojca, a który następnie w relacji jego kroniki (Irteński) wydanej w Londynie przybrał na­stępującą formę:

We wsi Kroże na Kowieńszczyźnie stał kościółek katolicki. Władze rosyjskie - działo się to pod koniec panowania Aleksandra III, a więc w okresie najsroższego od czasów Mikołaja I ucisku - postanowiły ten kościół zamknąć. Chłopi parafianie stawiali czynny opór. Doszło do gwałtu. Przedstawicieli władzy poturbowano. Przestępstwo uznano za zbrodnię stanu. Kilkudziesięciu chłopów oskarżono o czynny opór władzy. Na ławie obrończej zasiadł kwiat adwokatury rosyjskiej. Proces był od początku do końca jednym z najświetniejszych pokazów tej wspaniałej instytucji, jaką było sądownictwo rosyjskie po reformie Aleksandra II. W czasie rozprawy w Wilnie miał miejsce dialog, który przez długie lata elektryzował sfery inteligenckie imperium rosyjskiego. Na świadka wezwano gubernatora kowieńskiego Klingenberga, jednego z głównych reżyserów zamachu na kościół w Krożach. Obrońca: Świadku Klingenberg... - Świadek (zwracając się do sądu): Proszę pouczyć obrońcę, że nie jestem dla niego „świadkiem", lecz jego ekscelencją, tajnym radcą stanu, szambelanem i gubernatorem. -Przewodniczący sądu: Dla sądu nie ma tajnych radców i szambelanów, lecz tylko strony i świadkowie. Świadku Klingenberg, proszę odpowiadać na pytania obrońcy!

Istotnie, trudno było sobie wyobrazić, by za niepodległej Polski adwokat wileński ośmielił się zwrócić do pana wojewody per: „Świadek Bociański, świadek Kostek-Biernacki"... I by przewodniczący sądu ośmielił się pouczyć w ten sposób dygnitarza. Kronika Pawlikowskiego w tym przypadku ilustruje różnicę, jaka zachodzi pomiędzy historią a banałem ignorancji. Słyszałem niedawno, gdy pewien literat mówił przez pewne radio: „Sądownictwo rosyjskie, które już w czasach carskich było zawsze parodią prawa..." Czytana na co dzień ignorancja w rodzaju: „Breżniew reprezentuje tradycje tyrańskiej władzy i jest następcą carów, tak jak KGB jest następcą Ochrany..." stała się już od dawna powszednim chlebem, z masłem obowiązującego sloganiarstwa. Ale czasem, doprawdy, przykro jest czytać, gdy np. najuczciwszy z publicystów, znający przy tym rzeczy z własnego doświadczenia, w najsłuszniejszym artykule wtrąci nagle takie zdanie: „... ustrój totalitarny carski albo sowiecki..." - Mój Boże, czy autor zdaje sobie sprawę co to jest „totalitarny"? Po bolszewizmie, po hitleryzmie? Czy zdaje sobie sprawę z historycznego nonsensu, nazywając ustrój sprzed r. 1914 „totalitarnym? Przecież musi sobie zdawać. A jednak pisze... I w dodatku kończy swój rozumny artykuł przeciwko obrzucaniu innych narodów chamskimi połajankami -rozumną uwagą pod adresem tych „... którzy operują zamiast argumentacją... wystąpieniem nie nadającym się do rzeczowej polemiki, a wyrządzającym nieobliczalne szkody naszej kulturze i naszej polityce". Naturalnie, że wyrządzają szkodę. Albowiem bez znajomości historii nie ma kultury.

Niedawno jeden z bardzo czcigodnych historyków polskich opisał w artykule jak podczas pierwszej okupacji niemieckiej w latach 1915-18 na terenie tzw. „Ober-Ostu" Niemiec szczuł wilczurem biednych Żydów. A w następnym artykule jak święty ksiądz wstawiennictwem i protekcją swoją wyratował z rąk niemieckich podczas okupacji w pierwszej wojnie jakichś Żydów skazanych na śmierć. Naturalnie, że wypadki odbiegające od reguły zdarzają się w życiu, a już w wojnie, zawsze. Ale wyraźna sugestia „pod smak" narodowej demagogii, że wszyscy Niemcy, i zawsze, muszą być „źli", i że zawsze gnębili Żydów, i że pierwsza okupacja nie różniła się od drugiej pod tym względem, jest wielką nieprawdą historyczną. Gdyż reguła była akurat odwrotna. O ile pamiętam, to z reguły raczej Żydzi bywali protektorami do władz niemieckich podczas tamtej okupacji. To, co nazywało się wówczas „międzynarodowym żydostwem", stawiało na państwa centralne. Dla każdego kozaka każdy Żyd był synonimem „szpiega niemieckiego". I odwrotnie, u przeciętnego Niemca cieszył się dużymi przywilejami, już chociażby ze względu na znajomość języka niemieckiego (także z reguły). Nie ma chyba trudności w odszukaniu prawdy w archiwach naukowych. Czy więc pisanie nieprawdy historycznej przez bardzo czcigodnego historyka, nawet dla tak wzniosłego celu jak dla pokrzepie­nia serca rodzimej demagogii, jest wkładem do kultury narodowej?

Wkład Pawlikowskiego do poznania ostatnich dziesięcioleci naszego kraju jest marginesowy. Upstrzony daleko posuniętym subiektywizmem, anegdotą, personaliami znajomych i krewnych, malunkiem krajobrazu. Ale mimo wszystkich usterek, jakie można dostrzec w jego prywatnej kronice, nie można dostrzec nigdzie nonsensu na użytek banału. Dlatego czyta się ją jak żywą historię.

Pawlikowski, jak wspomniałem, był zapalonym myśliwym. Dobrze to czy źle; ale wskutek ciągłego obcowania z przyrodą dochodził do głębszego jej wyczucia. Osobiście mam największe zaufanie do „naturalistów". Wydaje mi się zawsze, że łatwiej uchwytują związki przyczynowe jakie są, w odróżnieniu od innych, którzy wolą je dostrzegać jakimi być powinny. Ten swoisty naturalizm w widzeniu rzeczy Pawlikowski przenosił z głuszców i cietrzewi na ludzi. Z łatwością przechodził z debaty w leśnym szałasie z gajowym, ze ścieżki przez moczary, na bruk stołecznych arterii i ich spraw. I wzruszał ramionami, gdy mu wmawiano, że oglądany żywym okiem przedmiot jest zupełnie inny niż jest, bo tak zawyrokował jakiś autorytet. Pisarstwo Pawlikowskiego na pewno wszystkim z branży „asfalt-intelektualistów" wydawać się musi bezbrzeżnie naiwne. Bo trzeba pamiętać, że nie ma ludni z większym zamiłowaniem do zginania karku, pełzania na brzuchu przed autorytetem, wodzem i dyktatorem jak lewicujący intelektualiści, „rewolucjoniści", „progresiści", „awangardziści". Nigdy też nie bywało takiej masy zuniformowanych, jak tłumy dzisiejszych rozczochrańców młodzieżowych.

Pawlikowskiemu zawdzięczamy przypomnienie, że już w r. 1912, na wystawie futurystów w Petersburgu, wystawiono zdechłą mysz, przybitą na sznurku do deski, jako produkt sztuki nowoczesnej. Dziesięć lat temu sam oglądałem na wielkiej monachijskiej wystawie parę brudnych pończoch zwisających na sznurku. W roku bieżącym, 1972, tzn. równo 60 lat od tamtej zdechłej myszy w Petersburgu, parę zdeptanych podeszew zawieszonych w gablotce na wystawie awangardy. Ale minister Włoch, Preti, przypomniał akurat, że przed kilku laty na wystawie sztuki „modernej" w Rzymie wystawiono powieszoną na sznurku blaszankę z ludzkimi ekskrementami... A przypomniał to w związku z wernisażem XXXII Biennale, sztuki w Wenecji, gdzie „wystawiono" żywego człowieka, upośledzonego fizycznie i umysłowo, który siedział z zamkniętymi oczami, zwisającymi rękami, z szyldem na szyi: „Drugie rozwiązanie nieśmiertelności. Universum się nie porusza". A gdy wreszcie wybuchło oburzenie na sali, „eksponat" za­mieniono na małą, żywą dziewczynkę, która płakała żywymi łzami... (Ech, na mój gust, nahajami rozpędziłbym tę zgraję „artystów”!)

Otóż Pawlikowski zestawiając „petersburską mysz" z osiągnięciami współczesnego abstrakcjonizmu, stwierdza, że to nie jest... żaden postęp. Ale stwierdza w sposób nierozważnie prosty. I to nie jest do przyjęcia dziś, gdy wymagane jest co najmniej „gombrowiczowskie” uzasadnienie. Podobnie jak w sposób nieoględnie prosty, zakańczając pierwszą część swej kroniki wybuchem wojny światowej r. 1914, pisze:

„Bajka -słodka bajka miękkich czasów XIX stulecia -skończyła się”.

Wybuch drugiej wojny światowej zastał Pawlikowskiego w Toruniu. Później był w Wilnie, włączonym na krótko do Republiki Litewskiej. Tu pisywał stale do mojej Gazety Codziennej. Jeszcze przed wkroczeniem bolszewików w czerwcu 1940, udało mu się przedostać do Szwecji. Następnie do Londynu. Stąd, przed laty, wyjechał do Berkeley w Kalifornii, gdzie był wykładowcą na tamtejszym uniwersytecie.

Nogi go bolały, miał zwężenie żył. Nie mógł już chodzić sam na polowania, ale wyjeżdżał razem z przyjacielem, Stefanem Jankowskim, i czekał na jego powrót. Gdy ten wracał z pól ryżowych, przynosząc upolowane dzikie kaczki i gęsi, Pawlikowski oceniał okiem fachowym, rozpytywał o każdy strzał. A później zasiadali do uczty, podlewanej nalewką domowego wyrobu. Lubił pieczone kaczki i zwłaszcza pasztet z gęsi. W tym roku miał jechać do Europy. Czuł się znowu doskonale. Przedtem wybrał się z żoną na Hawaje. Dnia 30 maja, po śniadaniu, poszli na plażę. Pawlikowski pływał w Oceanie Wielkim czyli Spokojnym, był wesół, żartował. Później robił na plaży zdjęcia ładnych dziewcząt. Później wysypywał piasek ze swoich sandałów plażowych, i... Umarł zupełnie nagle, w sekundę już go nie było. Wszystkie zabiegi, aby przywrócić mu bicie serca, były daremne.

Zgodnie z jego dawnym życzeniem, pochowany został na Wyspach Hawajskich („tam, gdzie umrę"). Od tego miejsca do Baćkowa (Baćkauszczina - znaczy po białorusku: ojczyzna) w Mińszczyźnie jest równie daleko na zachód przez ocean, całą Azję i Wschodnią Europę, jak na wschód przez ocean, Amerykę, ocean i Zachodnią Europę.

Zapewne nie dane mi będzie odwiedzić grobu przyjaciela.

 

Wiadomości 1972 nr 34 (1377)

Nasz Czas nr 1 za 2007 r.

Józef Mackiewicz

 

Po zgonie synowej poety w Markuciach

 

Z wieczora na dżdżu stali dwaj młodzieńce
Pod jednym płaszczem wziąwszy się za ręce

Drugi był wieszczem ruskiego narodu,
Sławny pieśniami na całej północy.
Znali się z sobą niedługo, lecz wiele
I od dni kilku już są przyjaciele.

 

Tak o największym poecie rosyjskim, Aleksandrze Siergiejewiczu Puszkinie, pisał największy poeta polski Adam Mickiewicz. Wówczas nikt z dwóch przyjaciół przypuszczać nie mógł, że po tylu latach skrawek milczącej ziemi połączy dziwnie ich pamięć wśród potomnych. Ziemia jest człowiekowi uległa. Da sobie drzewa wyrąbać i domy postawić, a później je zburzyć, da się przeorać, a nawet zmienić nie do poznania - na jedno tylko nie zezwala nigdy: na wyrwanie już związanych z nią wspomnień.

W ten sposób podwileńska miejscowość Markucie zespolona została na zawsze z imieniem Mickiewicza. Albowiem tu chadzały jego zamyślone kroki, tu było miejsce stałych wycieczek i zbiórek "Filomatów", tu zrodziła się idea, która wrzuciwszy Mickiewicza w kibitkę, powiozła go do Rosji, gdzie poznał Puszkina.

Po latach, stała się rzecz dziwna. Sam Aleksander Puszkin nigdy w Markuciach nie był. Lecz oto pośrednim zrządzeniem losu, podmiejska posiadłość Markucie przeszła w posiadanie jego syna, ale do dnia 11 grudnia 1935 r. ostała jako ostatnia ziemska majętność rodu Puszkinów, tzn. do dnia zgonu śp. Barbary Aleksiejewny Puszkinowej, synowej wielkiego poety rosyjskiego.

 

* * *

 

Pisał Mickiewicz:

Drzewa moje ojczyste! jeśli niebo zdarzy,
Bym wrócił was oglądać, przyjaciele starzy,
Czyli was znajdę jeszcze? czy dotąd żyjecie,
Wy, koło których niegdyś pełzałem jak dziecię

 

Zapewne wiele z tych dębów i wysokopiennych sosen nad brzegiem Wilenki, na górach Markuć, ostało jeszcze z tych czasów, gdy chodził pod nimi Adam Mickiewicz.

Jak dziwnie. Otaczają stary dwór puszkinowski, a w nim, w salonie, w rogu między dwoma szafkami, stoi drzewo. Stara kłoda słynnej sosny opiewanej przez Puszkina i na metalowej deszczułce napis brzmi:

 

Na granice władienij
diedowskich, na miestie tom,
Gdie w goru podymajetsia doroga,
Izrytaja dożdiami, tri sosny
Stojat - odna poodal, dwie drugije
Drug k drużkie blizko.

 

Sosna ta, złamana 5 lipca w r. 1895 przez burzę, przywieziona została z rodowego majątku Puszkina Michajłowskoje - do Markuć.

Można by rzec na to: góra z górą - nie, lecz oto drzewa wielkich poetów wzajemnie się zeszły w Markuciach, zupełnie przypadkowo, zupełnie samorzutnie.

 

Minister Mielnikow

 

Bo Markucie, wchodzące w skład tzw. wielkiego miasta Wilna, należały ongiś jako majętność ziemska do p. Godlewskiego. W r. 1867 ówczesny minister komunikacji imperium rosyjskiego, generał A. P. Mielnikow, kupił posiadłość i upodobał ją sobie ze względu na urocze położenie. W tym też mniej więcej roku wzniósł obecny dom, czyli dwór, lub jak niektórzy wolą, na dawny system staroruską usad?bę. Córka jego Barbara poślubiła młodszego syna Puszkina Grzegorza i Markucie przeszły w posiadanie rodu Puszkinów.

Sam Mielnikow posiadał prócz tego inne majętności, a między innymi Majoraty w b. guberni lubelskiej, które w rezultacie procesów rewindykacyjnych powróciły do rąk dawnych właścicieli.

 

Kto by nie pamiętał...

 

Biegło się ongiś do Markuć w podskokach, z góry na dół i znowu na górę. Jakże pięknie tam było. Pamiętam za wczesnego dzieciństwa, że lasy jeszcze stały. Drogi wśród jarów, drogi spadające jak wodospady. Osłaniała je płaszczem zieleni leszczyna, a wszędzie dęby i dęby, i sosny.

W dole rwała Wilenka, jak do dziś, po kamieniach, zbiegały się wokół strumyki, kamuszki, trawy, stare drzewa, ptaki i kwiaty.

W tym raju, pośrodku, zaraz za wylotem ulicy Subocz, wtedy Sierockiej, na wzgórku, w wielkim kłębowisku drzew, krzewów i zieleni leżała właściwa majętność Puszkinów. Płot zielonych słupków, grodzonych drutem (w "mirnoje wriemia" nie znano jeszcze pozostałości zasiek kolczastych z okopów) oddzielał park od świata pospolitego. Park wspaniale był utrzymany. Tudzież stawy i łabędzie. Tamże obco strzelała spośród starodrzewia kopułka cerkwi. Bo w te czasy świat za płotem parku był dla nas obcy. Wjeżdżały we wrota "prolotki" i powozy, i pierwsze na świecie auta, a jeździli tam i "diejstwitielnyje sowietniki" i gubernatorzy, i archijerieje, i kornety lejbgwardii, i generały i inna "znat"?, bo ród Puszkinów należał do arystokracji rosyjskiej, nie tylko z ducha.

 

Wodilis' Puszkiny z cariami,
Iz nich był sławien nie odin...

 

- pisał sam poeta, choć nie wiedział jeszcze, że wnuczka po kądzieli, córka młodszej Natalii, Zofia, poślubi Wielkiego Księcia Michała Michajłowicza.

Od tego czasu wiele wody spłynęło po wartkich kamieniach Wilenki. Rewolucja, wygnanie, emigracja i... wspólny wróg bolszewicki, starły zewnętrzną warstwę obcości - pozostała bliska dla każdego kulturalnego człowieka pamięć wielkiego poety.

 

Ostatnia ziemska majętność Puszkinów

 

Wracając jednak do sprawy, w jaki sposób wileńskie Markucie okazały się w rezultacie ostatnią posiadłością i niejako gniazdem tak ongiś bogatego rodu poety Puszkina - nal eży zahaczyć co nieco o genealogię.

Otóż Puszkin miał dwóch synów: Aleksandra i Grzegorza. Starszy, Aleksander, ukończył Korpus Paziowski w r. 1851 i wstąpił do lejb-gwardii konnego pułku. W rezultacie dosłużył rangi generała broni (kawalerii) i umarł w r. 1914. Pozostawił wiele dzieci, zarówno z pierwszego, jak drugiego małżeństwa. Przy życiu pozostał z drugiego małżeństwa syn Mikołaj i córka Helena, mieszkający na emigracji w Brukseli i Paryżu; z pierwszego: Grzegorz i córki Maria i Anna.

Mikołaj walczył z bolszewikami, początkowo w 1. Sumskim huzarskim pułku, później w oddziale specjalnie ochraniającym rodzinę cesarską na Krymie, aż po ciężkich przejściach dostał się na emigrację.

Natomiast Grzegorz jest w tej chwili w Moskwie i otrzymuje stałą rentę rządu sowieckiego. Maria i Anna również przebywają w Rosij.

Ojciec ich (starszy syn poety) otrzymał w spadku wielkie majątki w guberni Niżegorodzkiej, jak Bołdino, Lwowo i Kistnienówkę. Majątki te zostały oczywiście przez bolszewików skonfiskowane i z linii starszego syna poety nie pozostało żadne gniazdo rodzinne.

Młodszy syn poety Grzegorz (nie należy mieszać go z jego bratankiem mieszkającym w Moskwie) otrzymał w spadku ulubiony majątek ojca Michajłowskoje. Służył w tym samym konnym pułku lejb-gwardii. W międzyczasie jednak ożenił się, jak już nadmieniliśmy, z córką generała Mielnikowa, właścicielką Markuć.

W setną rocznicę urodzin Puszkina, majątek Michajłowskoje został sprzedany skarbowi państwa, jako pamiątka narodowa, a syn jego przeniósł rezydencję do Markuć.

W ten sposób, po przewrocie bolszewickim i konfiskacie ziem - nasze Markucie pozostały jako jedyna posiadłość ziemska rodu poety. - Grzegorz Puszkin zmarł w r. 1905.

 

Śp. Barbara Puszkinowa

 

11 grudnia 1935 roku, zmarła w wieku lat osiemdziesięciu, synowa wielkiego Puszkina, ostatnia właścicielka Markuć.

Brała aktywny udział w kulturalnym i oświatowym życiu kolonii rosyjskiej. Ludzie okoliczni powiadają o niej, że była zawsze dobra i grzeczna. A miała z tymi ludźmi ciągły kontakt. Majątek Markucie, niezbyt wielki obszarem, wchodził jednak w obręb miasta i na jego ziemi budowały się Popławy. -Dziś jeszcze na krętych uliczkach tego przedmieścia siedzi około 200 dzierżawców ziemi majątkowej. Poza tym inne tereny były z czasem parcelowane lub oddawane w długoletnią arendę.

 

Pozostał tylko park.

 

Park, przez który przeciągnęła burza ostatnich dziejów, wojna, okupacja, najazd bolszewicki. - Wyrwano sztachety, połamano płoty, ścięto wiele drzew. Ogołociły się też okoliczne wzgórza. Gdzie ongiś szumiały dęby, dziś hula mroźny wiatr nad gołymi wydmami małych, nędznych poletek ludzi, którzy chcą żyć z kartofli i miarki żyta. Przyszły czasy nędzy i niedoli. Podupadły Markucie, zarosły trawą ścieżki. Dawno nie ma łabędzi...

W r. 1915 Barbara Puszkinowa wyjeżdża do Petersburga, wraca już na jesieni r. 1918 do Markuć, gdzie zastaje jeszcze okupację niemiecką. - Od tej chwili nie rusza się stąd więcej. Przychodzą bolszewicy i zastają ją w domu. Pocięli kilka portretów cesarskich, zrabowali wiele listów, dokumentów, fotografii i innych pamiątek puszkinowskich, spali na bilardzie, aż wrócili do Moskwy. Dom ustał i przed tą najgroźniejszą próbą.

 

Wnuk generał-gubernatora wileńskiego

 

Od kilku lat rządcą majątku Markucie jest p. Nazimow, wnuk wileńskiego ongiś generał-gubernatora. Nazimowy - to rodzina z dawien zaprzyjaźniona z rodem Puszkinów. Ich posiadłości sąsiadowały ongiś z dobrami poety. ?Zmieniło się. Pan Nazimow, starszy już człowiek, pełen dystynkcji i powagi przybył do Wilna z estońskiej emigracji i objął rządy w podupadającym, ostatnim majątku Puszkinów.

Tu go zastał zgon ostatniej też tego majątku właścicielki i oto występuje obecnie jako wykonawca ostatniej jej woli - testamentu.

Cóż się stanie z Markuciami?

 

Dom zaklęty w pamiątkę

 

Długo musiałem kołować po śliskiej drodze bezśnieżnego w tym roku grudnia. Brama zamknięta na kłódkę. Wczoraj odbył się pogrzeb. Pochowano Barbarę Aleksiejewnę w grobach rodzinnych, obok jej męża, a syna Puszkina. Na wzgórzu parku w Markuciach, na wprost cerkiewki. Nad nimi patronuje pomnik z katolickim krzyżem: "Marie Pelichet ur. w r. 1826... - to bona, staruszka.

W pobok werandy, przez sień, przedpokój wchodzimy do wnętrza. Gdyby mnie kto zapytał, jakie odniosłem wrażenie, odpowiedziałbym, że widziałem żywe muzeum. Nawet nie ze względu na pamiątki Puszkinowskie, ale po prostu - jakby mnie ktoś przeniósł o lat 80, więcej, wstecz w środowisko tak dobrze znane z literatury rosyjskiej; środowisko bardzo stare "barskoj usad?by". Dom jest, zwyczajnie ciekawy jako muzeum i jednocześnie jako świadomość, że przed tygodniem żył jeszcze powszednim życiem i wspomnieniami, tak bardzo różnymi od dnia dzisiejszego.

Od wielkiego portretu Puszkina, po tysiące fotografii rozwieszonych na ścianach, złożonych w pudełka, w albumy. Nad biurkiem Grzegorza Puszkina lśnią wszystkimi blaskami epoletów dziesiątki mundurów, od wspaniałych kawalergardów do armiejskich oficerów. Powiedziałem lśnią? Pożółkłe, wyblakłe, popstrzone przez muchy.

Stoi fotel poety, a nad nim półeczka z majątku Michajłowskoje. Lampa naftowa. Prześliczne biurka, krzesła, obrazki malowane przez samą Barbarę Puszkinową, portrety cesarzów, firanki tkane w domu, jakieś serwetki, jakieś wyszywane poduszki. Pokoje obite materiałem, niektóre jeszcze z czasów, gdy tkały je ręce chłopów pańszczyźnianych, a nawet sufity przykryte tym samodziałem. Szafki, szafeczki, starożytnego użytku przybory myśliwskie, obok oszklone półki pełne listów, wiele z nich stanowić dziś może dokument.

Z pokoju do pokoju, a jest ich trzynaście, a co krok to jakaś pamiątka.

Cóż się stanie z Markuciami?

 

Niedoszły spadkobierca komunistą

 

Swego czasu śp. Barbara Puszkinowa zamierzała całość zapisać na rzecz swego ulubionego siostrzeńca, który przebywał w Rosji. Z wielkim trudem uzyskano zezwolenie na jego przyjazd. Przybył z żoną. Do starego, szlacheckiego, po dywanach tkanych ręką pańszczyźnianych, wszedł on i ona, która podaje się za dońską Kozaczkę, a bodajże rodem jest z ....Odessy. Komunistka. Mąż pod jej wpływem. Mieszkać było trudno pod jednym dachem. Po roku wrócili do Bolszewii.

 

Testament

 

Zgodnie z ostatnim testamentem, majątek ma być rozparcelowany, spieniężony i sumy przekazane poszczególnym spadkobiercom (pozostała córka Puszkinowej z pierwszego małżeństwa). Sam zaś dom i wszystko wewnątrz, z ogrodem wokół, przechodzi na własność Wil. T-wa Rosyjskiego, z tym, by nic w nim nie zostało zmienione i wszystko - po staremu. Życie się skończyło - pozostała pamiątka.

Dla tej pamiątki niepodobna stosować ambicji narodowościowych. Puszkin był wielkim poetą, w rzędzie największych świata. I dlatego pamiątki jego w tym domu zawarte i sam dom ostatniej jego synowej dla wszystkich pozostanie na zawsze cennym ogniwem, łączącym nas z przeszłością ludzkiej kultury.

Markucie Mickiewicza i Markucie Puszkina.

 

J. M.
Słowo 1935 nr 348
Nasz Czas 13/2003 (602

Józef Mackiewicz

 

Szanowny Panie.

W nr. 95 "Litieraturnoj Gaziety" zamieszczono artykuł o nowym wydaniu "Cichego Donu", poddanym przez Pana "istotnej" przeróbce. Jak widać, chodzi tu o przystosowanie powieści do bieżących wymagań socrealizmu, w jego powszedniej, urzędowej postaci. Szkoda. Osobiście uważam "Cichy Don" na tle bezgranicznie szarej jednostajności literatury sowieckiej ostatnich lat, za jedyny utwór, który stanowi wkład do kultury ogólnoludzkiej. W ten sposób przeróbkę jego na sposób i według smaku obowiązującego dziś socrealizmu, uważać można również za cios zadany tej kulturze. Oczywiście, w pewnym znaczeniu, jednocześnie, i za cios wymierzony w ustrój sowiecki, jako zjawisko kompromitujące go w oczach świata zachodniego.

Ta okoliczność mogłaby mnie, jako zaprzysiężonego wroga tego ustroju, nawet cieszyć, ale tak nie jest. Moim zdaniem, przestępstwem było niszczyć hitleryzm łącznie z przepięknymi miastami niemieckimi, które poddano burzącemu bombardowaniu. Nazizm należało zniszczyć, a miasta zastawić. Tak samo w tym wypadku: życzę z całego serca wszystkiego złego wszystkiemu co stanowi istotę bolszewizmu, ale zniszczenie książki Pana szczerze mnie zasmuca. Komunistów nienawidzi się u nas z różnych względów i w ogóle w różny sposób. Ja zaś osobiście /pozwoli mi Pan uciec się do odrobiny patosu/ w imię walki o wolne słowo i o autentyczne piękno w oddawaniu prawdy.

Nie wiem, czy to Pana zdziwi, ale będąc pisarzem polskim z pretensjami do tzw. u was "reakcyjnego’ naturalizmu, aż dwa razy w swoim życiu, na pytanie zadane w ankiecie: "Jaką książkę ostatnich dziesięcioleci uważa Pan za najlepszą?" - udzieliłem odpowiedzi: "Cichy Don" Szołochowa". Nie będę ukrywał, że ku pewnemu zgorszeniu niektórych z moich rodaków. Tak, racja, że wszędzie można spotkać ludzi, którzy czy to partyjną, czy to patriotyczną, ale w każdym razie jakąś linię wywyższają ponad "kosmopolityczny’ stosunek do sztuki. Ale, widzi Pan, różnica polega na tym, że u nas różnorodność poglądów ochraniana jest przez prawo, w takim samym stopniu jak u was prześladowana jest na mocy prawa. I oto wskutek wyżej wymienionej, dosyć jednak istotnej różnicy, zachodzącej między właściwościami tych ustrojów politycznych, w których my z Panem żyjemy, miałem pełne prawo wychwalać Pana jako artystę dużego formatu.

Większość krytyków zarzuca książce Pana tendencyjność. Nie ma o czym mówić: jest ona tendencyjna. Powiem wprost: epos Pana jest na tyle "czerwony", na ile u mnie, gdybym posiadał Pana talent, wyszedłby "biały". Ale pomijając już okoliczność, że tendencyjność w literaturze sowieckiej jest nakazana, że jak się wyraził Żdanow na pierwszym kongresie literatury w Moskwie w r. 1934, "tendencyjność stanowi nawet dumę literatury sowieckiej", powstaje pytanie, czy bywają w ogóle utwory o charakterze literackim pozbawione tendencyjności. Bodaj czy takie istnieją na świecie. Autor, niechby się nawet zdobył na największy wysiłek celem "obiektywnego" przedstawienia wypadków i osób biorących w nich udział, nigdy nie potrafi przełamać wewnętrznego subiektywnego współczucia-negacji, tj. tego co stanowi właściwość każdej śmiertelnej jednostki. Bezpośrednim tego skutkiem bywa owo skrzywienie, za¬równo historycznej jak artystycznej prawdy, które obserwujemy w dziełach największych nawet pisarzy. Nawet w tym wypadku, gdy autor, przedstawiając z rozmysłem ujemnego bohatera, obdarzy go wszystkimi cechami żywego człowieka, mimo woli usposobi doń czytelnika życzliwie, już chociażby wskutek ogólnoludzkiego prawidła /niestety nie mającego zastosowania w sowieckim na świat poglądzie/, że "tout cemprendre, gest tout pardonner". Ale czy można pomawiać za to autora o tendencyjność?

Autentyczność wyrazu artystycznego uwarunkowana jest: nie jego beztendencyjnością, a czymś innym, hardziej złożonym. Być może, istnieje coś takiego w samej naturze talentu, co zmusza autora do przestrzegania uczciwości wobec otaczających go przedmiotów, do zachowania pewnej dozy bezstronnej sumienności, chociażby tylko w stosunku do powierzchownych cech rzeczywistości, a nawet w tym wypadku gdy istocie tej rzeczywistości zamierza on nadać własne, subiektywne odchylenie. Wystarczy by osoby działające w powieści zachowały rzetelne, ludzkie oblicze, a czytelnik sam już potrafi się załatwić z rozplanowaniem osobistych uczuć i sympatii. I poprzez sieć autorskiego ujęcia towarzyszyć będzie wybranym bohate¬rom nawet ku ich nieuniknionej zgubie. Oto gdzie jest prawda! Zawieszona nad bezdenną przepaścią najbardziej różnorodnego pojmowania rzeczywistości, w ostatecznym rezultacie rozstrzygana nie przez nas, ludzi w pętach namiętności, nie przez autora, nie przez czytelnika, ale gdzieś we wszechświecie, być może w sensie wiecznego obrotu wszystkich rzeczy. - Pana "Cichy Don", na przekór całej jego tendencyjności, potrafił w rezultacie zachować jednakże tę prawdę jedyną, prawdę wiecznej wątpliwości i wiecznych sporów.

A teraz proszę mi pozwolić przytoczyć kolegę Pana, Aleksandra Fadiejewa, jako uogólniający przykład, do czego doprowadza literaturę sowiecką nacisk tzw. socrealizmu. Fadiejew napisał kiedyś bardzo dobrą książkę pt. "Pogrom". Znajdujemy w niej na przykład taki ustęp: "To musi być prawdopodobnie zwierzę - pomyślał Lewinson; zatrzymując na nim wzrok i mimo woli przypisując temu pięknemu oficerowi te wszystkie okropne cechy, które zazwyczaj przypisuje się wrogowi".

Tak, to było prawdziwe. Lecz oto, w krótkim czasie, następuje zaprawdę pogrom twórczości literackiej w Sowietach, i Fadiejew pisze już swoją "Młodą gwardię". Naturalnie można wydrukować na kawałku papieru: "Bij Żydów, ratuj Rosję", albo: "Bij faszystów, ratuj Związek Sowiecki!" i sens jakiś będzie, niezależnie od ujemnego czy dodatniego znaczenia tych słów. Ale będzie wyłącznie na płaszczyźnie plakatu ulicznego. Jeżeli natomiast istotę jego przeniesiemy na płaszczyznę utworu literackiego, otrzymamy nie tylko kicz, ale kicz pozbawiony wszelkiego sensu. Nie wywoła bowiem on w nas żadnych wrażeń, ani ujemnych ani dodatnich, gdyż poprzez słowne wykrzykniki nie podobna dostrzec istoty rzeczy. Ani jeden z czytelników nie będzie w stanie podstawić myślowo swojej osoby pod którąkolwiek z osób działających. A nie będzie w stanie tego uczynić dlatego, że działanie człowieka żywego jest wynikiem jego reakcji na działanie innych ludzi. Z chwilą jednak, gdy żywi ludzie, jak w "Młodej gwardii", zastąpieni zostali z jednej strony przez wzory bez wartości, a z drugiej przez karykaturalnych diabłów z jarmarcznych strzelnic, autentyczne bodźce postępowania ludzkiego sprowadzają się do zera. Obraz zaś ogólny nie tylko zatraca oblicze prawdy, ale pozbawiony zostaje wszelkiej wartości artystycznej. Sądzę, że w głębi swego sumienia zgodzi się Pan ze mną, że powyższe da się powiedzieć o całej dzisiejszej literaturze sowieckiej. W mniejszym lub większym stopniu, ale tak jest.

Na tym tle bezbarwnym, "Cichy Don" był zjawiskiem na pewno wykraczającym z reguły. Oceniam go nie tylko z punktu widzenia krytyki zawodowej, ale przede wszystkim z punktu widzenia zwykłego czytelnika. Proszę wziąć pod uwagę, że hołd składany przez inaczej myślącego uważa się zazwyczaj za coś więcej niż zwykłą pochwałę. Czytając powieść Pana cieszyłem się - było to z mojej strony naturalne - z okazji każdego zarąbanego przez białych bolszewika i jednocześnie smuciłem się, gdy bolszewik zabijał białego; cieszyłem się gdy zwyciężali Kozacy, a smuciłem gdy zwyciężała armia czerwona. Ale te moje osobiste odczuwania radości czy smutku nie byłyby możliwe, gdyby zamiast żywych ludzi miały się w książce Pana potykać tekturowe kukiełki. A jak świetnie nakreślił Pan, niewątpliwie najbardziej trudne, sylwetki swoich bohaterów "pozytywnych", w rodzaju Podtiełkowa lub Bunczuka!

I oto teraz własnymi rękami niszczy Pan swoją książkę, tzn. ściślej mówiąc, to wszystko co w niej było najlepszego. Przypominam sobie, jak swojego czasu zachwycałem się portretem Bunczuka. Zdawało mi się czytając, że ja go dzieś widziałem na mijających się ulicach wschodniej Europy, już oto ponad trzydzieści lat wtrąconej w nieszczęście przez rewolucję październikową. Gdzieś, w zakurzonym po wojennemu małym miasteczku, być może kroczącego w przestrzelonym, sołdackim szynelu, tego samego, o którym Pan powiedział, że "nie było w nim nic szczególnego, nic co by się rzucało w oczy, żaden jego rys nie odznaczał się wyrazistością, wszystko było zwyczajne, szare, powszednie..."

I ten zarys, doskonały w swej prostocie, Pan skreśla, by pozostawić tylko następne zdanie: "Twardo wygięte szczęki oraz oczy łamiące spotkane wejrzenie wyróżniały go z tłumu innych osób".

Jestem głęboko przekonany, że Pan sam uświadamia sobie, na pewno lepiej niż ja, że i "szczęki" i "oczy łamiące napotkane wejrzenie" nabierają swej artystycznej wyrazistości właśnie w zestawieniu z poprzednią uwagą. Pozbawiona zaś tego "szarego" i "powszedniego" sylwetka Bunczuka staje się dopiero... "socrealistycznie" i szara, i powszednia, tzn. wypada nienaturalnie, abstrakcyjnie i nudno, jak oleodruk przedstawiający bolszewickiego bohatera.

Szkoda też tych wszystkich drobnych wad właściwych osobie Podtiełkowa. Jeżeli "przerobić" jego charakterystykę według socrealistycznej recepty oraz wykreślić dramatyczny epizod zarąbania bezbronnego Czerniekowa, słabości do dziwki Zinki, fałszywe komentowanie linii partyjnej itd. - cóż, po takim "poprawieniu" przez Pana "błędów" pozostaje uczynić z samym Podtiełkowym? Chyba tylko powiesić, ale i to wypadnie nieciekawie. Przeciek przyzna Pan, te inne wrażenie wywołuje obraz, gdy wieszają żywego człowieka, a zupełnie odmienne gdy się podciąga do góry korpulentny pęcherz bzdurnych, bolszewickich cnót! Niechże pan pawie, po co psuć utwór literacki?!

"Istotne" zmiany, dokonane w nowym wydaniu "Cichego Donu", sprowadzają się, głównie do usunięcia z niego "elementów naturalizmu", pozbawienia go szczegółów "naturalistycznego prawdopodobieństwa , a nawet tych ustępów w opisie zjawisk przyrody, które towarzysz Jakimienko z "Litieraturnoj Gazjety" uważa omal za kontrrewolucyjne. W ten sposób pozbawia się książkę wszystkiego co w istocie stanowiło jej urok.

Nie będę się spierał na temat, co to jest "naturalizm". Osobiście nie wierzę w żadne "izmy", kierunki czy "szkoły" artystyczne, rzekomo związane w jakiś sposób z poszczególnymi epokami. Według mnie jest to zawracanie głowy. Każda "szkoła" powstaje przypadkowo, wskutek tego, że plejada współcześników zaczyna naśladować którykolwiek z wybitniejszych, idywidualnych talentów. Czyni się to często dopóty, dopóki w pewnym mieście, w pewnej wsi, nie urodzi się nowy, indywidualny talent, który zacznie pisać inaczej. Naturalnie, że w różnych poszczególnych epokach ludzie pisali w różny sposób. Z drugiej strony jednak można by przytoczyć chociażby taki przykład jak Turgieniewa, który się urodził prawie 140 lat temu, a w swoich, powiedzmy, "Zapiskach myśliwego", pomijając już ich nieprześcignioną wartość artystyczną, ale również w ich formie zewnętrznej, osiągnął taki stopień doskonałości technicznej, że i dziś mogą być one traktowane jako najbardziej nieskazitelny wzór utworów podobnego rodzaju. Sposób Turgieniewa nie zestarzał się, mimo że pisał on w epoce pańszczyzny, a obecnie mamy epokę samolotów szybszych od dźwięku, epokę robotników amerykańskich jeżdżących własnymi samochodami. Wynika z tego, że epoka nie ma nic wspólnego ze sposobem pisania. I znowu odwrotnie: w Rosji nastała w tej chwili epoka nie tylko pańszczyzny chłopskiej, ale pańszczyzny ogólnej, a nowego Turgieniewa nie ma i, jak my to dobrze z Panem wiemy, nie może być takiego, który by wystąpił przeciwko niewolniczemu ustrojowi. Rzecz cała nie zależy więc od kwalifikacji i nazw poszczególnych artystycznych kierunków, ale wyłącznie od uzdolnienia poszczególnych pisarzy, ich wewnętrznej szczerości, a jednocześnie od rzetelnego i autentycznego ujmowania przez nich rzeczywistości. Rosyjską literaturę przedrewolucyjną uznano za jedną z najlepszych na świecie, czytana jest we wszystkich częściach ziemi po dziś dzień, podczas gdy socrealistycznego kiczu nikt czytać nie chce. Moim zdaniem przyczyna tego jest następująca: bohaterem literatury rosyjskiej był żywy człowiek, bohaterem zaś literatury sowieckiej jest partia. Różnica olbrzymia: z jednej strony - autentyzm, z drugiej - fałsz. A czytać go nikt nie chce, nie dlatego, że ludzkość jako taka jest przeciwna partii bolszewickiej, ale dlatego, że ta partia jest bezgranicznie nudna, głównie właśnie z powodu swej nienaturalności.

Poprzerabiał Pan według wskazówek partyjnych nawet kształt i koloryt obłoków, nawet barwy ziemi, tam wszędzie, gdzie zwrócono Panu uwagę, że z punktu widzenia socrealistycznego... "pejzaż pozbawiony jest estetycznej wartości i że nie może wskutek tego z należytą siłą wpływać na zrozumienie istoty zdarzeń..." w maju 1943 stałem nad długimi rzędami trupów oficerów polskich, zabitych na rozkaz Stalina przez funkcjonariuszy mińskiego NKGB w r. 1940. Wyrywano je z kleistej masy ogromnych mogił w lesie katyńskim koso Smoleńska, układano jeden obok drugiego i przytwierdzano do każdego metalowe blaszki z numerkami. 4.500 ludzi o przestrzelonych czaszkach. Cały obóz kozielski ni to jeńców, ni to internowanych, trudno ustalić, gdyż nie było prawdziwej wojny między Polską a Związkiem Sowieckim w r. 1939. Na skraju lasu ćwierkały po wiosennemu sikorki. Było chłodno, i rzadko tylko wyglądało słońce spoza chmur poganianych wiatrem. Skąpy promień prześlizgnął się szybko po złotym zębie sterczącym z dolnej szczęki jednego z trupów w rozciągniętym szeregu. I wszyscy kto żył cieszyli się, że jest zimno i że wieje wiatr, gdyż z dna wznosił się duszący, słodkawy smród na podobieństwo trującego gazu. - Taaak, pejzaż istotnie "...pozbawiony był estetycznej wartości..." To słusznie. Ale absolutnie nie mogę się zgodzić, żeby wskutek tego … "nie mógł z należytą siłą wpłynąć na zrozumienie istoty zdarzeń"... Wręcz przeciwnie, istota zdarzeń zrozumiana była przez nas z należytą wyrazistością. Chociaż leżało tam z przestrzelonymi głowami zaledwie 4.500 ludzi, a gdzie się podziała reszta z obozów w Ostaszkowie i Starobielsku, nie wiadomo; po rozstrzelaniu zaś Berii i Mierkułowa, bodajże nigdy już wiadome nie będzie. I oto wielu spośród moich rodaków skłonnych jest uważać, że nie ma nic bardziej strasznego od tego przestępstwa katyńskiego; drudzy odpowiadają - że jednak oświęcimskie piece; trzeci - że lagry w oddalonych miejscowościach Rosji i Syberii.

Nie zgadzam się z nimi. Chociaż osobiście byłem w Katyniu i widziałem na własne oczy to, czego oni nie widzieli. Lecz również byłem kiedyś "obywatelem sowieckim" i obecnie, na wolności, korzystając z możliwości udostępnionej pojedynczemu człowiekowi przeciwstawiania się panującemu poglądowi, upieram się; że ani egzekucje masowe, ani obozy koncentracyjne nie stanowią rzeczy najstraszniejszej. Nie, również nie pokajania podsądnych na procesach sowieckich. Bóg z nimi, z więźniami. Moim zdaniem największym okropieństwem jest to dno duchowe, na które spada czasami tzw. wolny, sowiecki człowiek! Człowiek z krwi i kości. Któremu na razie nikt nie podtyka lufy "naganu". Który nawet, bywa, że posiada własną maszynę, letnisko i rachunek w gosbanku! A duszę? A którego dusza drży w poczekalni partyjnej. Do czego to, do jakiego zmalenia, do jakiego moralnego zdarcia doprowadzić można człowieka w garniturku granatowym w paski, sporządzonym w moskiewskim krawieckim artelu!

Bywały w historii ludzkości karty czarne. Nie są nowe też takie czerwone od krwi. Bywały również mglisto-szare policyjnego regimentu, gdy rządowi cenzorzy brudzili swoim ołówkiem najwybitniejsze utwory geniuszu ludzkiego. Ale coś takiego co się dzisiaj dzieje w Sowietach... żeby sam twórca, z rozmysłem, własnymi rękami niszczył, psuł rzecz najbardziej cenną jaką posiada rodzaj ludzki, tzn. twórczość kulturalną, a jednocześnie najbardziej drogą dla każdego autora, jego własne dziecię - tego jeszcze nie bywało. Nie żeby w przystępie goryczy lub rozpaczy darł na strzępy, palił. Nie, z pełną świadomością, rzeczowo, wiersz za wierszem, skażał rozmyślnie, służalczo - na sam tylko znak dany przez osoby nadzorcze. Ba, z jaką jeszcze gotowością. - Powiadają, że Abraham na rozkaz Pana Boga zabierał się już do zarżnięcia rodzonego syna i powstrzymany został w ostatniej chwili. Ale nawet gdyby owa ponura próba nie była odwołana, bodaj czy można sobie wyobrazić, aby sędziwy patriarcha, mimo całego okazanego posłuszeństwa, zarzynając swoje dziecię, czynił to z pedanterią, z przypochlebnym uśmieszkiem, a w dodatku przygadując: "Tak to będzie dobrze! Dzięki za mądrą wskazówkę! Jakże jestem szczęśliwy i wdzięczny za otrzymane instrukcje! I jakże to sprawiedliwie pomyślane, że dano mi wyplenić własnymi rękami własne tworzywo!"

Hm, taaak... To okropne.

Zechce Pan jeszcze raz przyjąć szczere zapewnienia, że bardzo mi jest żal Pana doskonałej książki.

 

"Wiadomości" /Londyn/nr 1 /457/ z 1955 r.

Nasz Czas 19/2006 (693)

Józef Mackiewicz


"Pamiętniki" Wędziagolskiego

"Pamiętniki" Karola Wędziagolskiego, wydane przez Polską Fundację Kulturalną w Londynie należałoby umieścić na półce klasycznego tzw. "wkładu" do historycznej literatury światowej. Mają one wartość nieprzemijającą, daleko poza kręgiem spraw polskich. Jeżeli chodzi o piśmiennictwo polskie, "Pamiętniki" Wędziagolskiego stanowią szczególny wyjątek. Mamy moc dzieł o rewolucji w Rosji. Autorami tych książek są jednak przeważnie obserwatorzy lub "ofiary" rewolucji. Po raz pierwszy bodaj występuje nie widz, lecz aktor tamtych dziejów. I na tym "od wewnętrznej strony" polega różnica i największa wartość tej książki zarazem. Naturalnie, istnieje dużo książek napisanych przez bolszewików różnych narodowości, w tej liczbie z tuzin przez działających wówczas polskich bolszewików. Ale te nie należą do literatur narodowych, lecz - bez względu na język - do wspólnoty literatury komunistycznej, zarówno tamtych jak dzisiejszych czasów. To zupełnie co innego.

W prasie polskiej pojawiło się już wiele recenzji o "Pamiętnikach" Wędziagolskiego. Wszyscy chwalą. Niektórzy wyrażają zachwyty. Książka Wędziagolskiego stała się emigracyjnym "bestsellerem". Bardzo słusznie. Doskonały jest wartki tok opowiadania, świetne ujęcie literackie, język, piękne opisy. Już dlatego książka warta jest pochłonięcia. A co dopiero jej autentyzm historyczny.

Autor, Karol Wędziagolski, jest jak mało kto postacią kolorową na tle - chciałoby się rzec: kolorowych czasów. Gdyby nie był to kolor krwi, czerwieni i gruzów walącej się epoki. Tratowanej kopytami konnicy, kołami taczanek, zdeptanej butami wojny domowej. Zaplutej łuskami "siemieczek" obok łusek wystrzelonych taśm karabinów maszynowych. Słońce świeciło przez kurz i dymy. Księżyc padał na przemykających w strachu uciekinierów. Nastawała nowa epoka kolektywnego terroru. W tym galimatiasie frontów, mordów i wywrzaskiwanych haseł, Wędziagolski jest rewolucjonistą z przekonań i - kontrrewolucjonistą z nabytego doświadczenia. Był... Ba, kim on nie był! Przede wszystkim towarzyszem i przyjacielem socjalrewolucjonisty Borysa Sawinkowa, którego to Winston Churchill, w swej wydanej w r. 1937 książce "Great Contemporaries", zalicza do wielkich postaci dziejowych świata. Wędziagolski znał Kiereńskiego, księcia Lwowa i Lwa Trockiego, Milukowa, Korniłowa, Wrangla, Denikina i wielu innych z frontu kontrrewolucji; staje się później zaufanym Piłsudskiego, jada obiady w Paryżu z Dmowskim...

- Doszła mnie sceptyczna uwaga: "Oj, czy nie wyolbrzymia on kapeczkę swojej roli, czy nie przesadza ździebko swego znaczenia ..."

- Nawet, nawet. Nawet jeżeli podkoloryzował gdzieniegdzie błyskotliwość własnej osoby, nawet wtedy nie ujmuje to, ale dodaje uroku "Pamiętnikom". W żadnym jednak razie nie odbiera książce tego, co jest w niej najcenniejsze z obserwacji faktów, co czyni z niej dzieło o wyjątkowym znaczeniu, a do czego pozwolę sobie powrócić później. Na razie zacznijmy od początku.

Warszawa 1914

Pisze Wędziagolski: "Wielu się spodziewało, że wojna ta zwiastuje lepsze jutro. Tylko nieliczni przeczuwali już wtedy, że rozpoczął się nowy i krwawy rozdział historii, jako wstęp do epoki, którą wkrótce kilku szaleńców proklamuje jako epokę szczęśliwości".

Warszawa leżała wówczas na zapleczu "nowego rozdziału historii". Że zamykał on jednocześnie epokę poprzednią, która nie miała już powrócić, zgłaszam się do Wędziagolskiego na jednego ze świadków koronnych. Mimo mego wieku, wtedy wstępno-gimnazjalnego, tak odległego od osobistych doznań autora "Pamiętników", rąbek tamtej epoki pozostał mi dobrze w pamięci. Byliśmy wtedy przypadkowo w Ciechocinku. Sezon w pełni. (Kowalewski co tylko pobił Jachimowicza w polskich mistrzostwach tenisowych). Panie pod parasolkami słonecznymi zdziwiły się, że raptem przestała grać w parku orkiestra wojskowa. Nazajutrz przemaszerował oddział pruskiej piechoty w błyszczących kaskach. - Jak to mogą nie kursować pociągi do Warszawy?! Wojna?! Ależ nie dotyczy to chyba kuracjuszy! Wszystko otwarte. Teatr, kinematograf, kawiarnie, sklepy. Patrol dragonów niemieckich rozdawał po ulicach uzdrowiska odezwy do Polaków, wyciągając je z cholew żółtych butów: "Polacy!" ... dalej szedł tekst pisany stylem i ortografią poznańskiego wachmistrza. Wreszcie zabrakło czegoś w sklepach. Dopiero pomysłowy przedsiębiorca (zarobił na tym pewno masę pieniędzy) zorganizował transport do Warszawy "autokarami". Jechało się - rzecz najbardziej naturalna - bez żadnych przepustek i pozwoleń, bez kontroli dokumentów, "przez fronty" (w Nieszawie stał jeszcze gorodowoj) do Kutna. Stamtąd koleją. Co za przeżycia dla mnie! Matka, pamiętam, była oburzona, że nocny pociąg z Kutna wyszedł z godzinnym opóźnieniem, bo - powiadano - gdzieś latał Zappelin... ("Ale co to nas może obchodzić!" - Oberkonduktor wzruszał na to pokornie ramionami). Pociąg ruszył. Ostatnie: adieu! Belle epoque!..

Wróćmy do Wędziagolskiego. Pisze on : "Ówczesna Warszawa zrobiła na mnie wrażenie miasta nazbyt już przejętego militarnymi sprawami rosyjskiego zaborcy, jakby zgodnie z wielkoksiążęca odezwą do Polaków te sprawy stawały się wspólne". Znów mogę mu służyć na świadka: pamiętam te tłumy warszawskie wiwatujące, machające z okien, chodników i tramwajów do maszerujących kolumn rosyjskich. Kwiaty ... Znów ku dużemu rozdrażnieniu mojej matki, która była "orientacji austriackiej" (Wujaszek Adaś z Krakowa akurat mianowany został c.k. Feldmarschalleutenant, czyli generał - lejtnantem w Wiedniu). Dziś się o tym mało pisze lub wcale. Wtedy, pod deklamacje pięknego wiersza Edwarda Słońskiego: "Szły tędy pułki kozackie..."

Wędziagolski na temat słynnej odezwy w.ks. Mikołaja Mikolajewicza pisze: "... mogłaby być historyczną, gdyby nie była po cygańsku chytrą, bo podpisana nie przez monarchę, lecz przez naczelnego wodza, którego obietnice monarcha już nazajutrz może uznać za nieobowiązujące. - Jest to opinia, która - po krótkiej euforii - przyjęta została później jednolicie przez społeczeństwo polskie (i bodaj przez historyków),aż do naszych dni. Pozwolę tu sobie na dygresję: nie będąc ekspertem w tej materii, mam wrażenie, że ta opinia nie jest ścisła, jeżeli chodzi o stronę formalno - prawną. Czy bowiem z ustawowo - formalnej strony, car mógł się w ogóle zwrócić per: "Polacy?" Zdaje się, że nie. Z wysokości tronu istnieli tylko poddani imperatora Wszechrosji" (tzn. wszyscy od ostatniego żebraka po wielkich książąt) i nie podlegali podziałowi na narodowość. Jedynie na stany i wyznania. Cesarz mógł się zwrócić z "najwyższą" odezwą do: prawosławnych, katolików, ewangelików itd. Mógł do szlachty, mieszczan, chłopów itd. Ale nie mógł do: Rosjan, Polaków, Litwinów itd., bo by to obalało istniejąca formę ustrojową. Podobnie królowie angielscy zwracają się w formie: My people! a nie inaczej. Tak samo jak wojsko, poczta itd. są w Anglii z formy "królewskie", choć z istoty państwowe. W dawnej Rosji nikt nie kwestionował istnienia narodu rosyjskiego (i jeszcze jak! Np. w okresie intensywnej rusyfikacji), polskiego i innych wchodzących w skład imperium. Z faktu tego władny był wyciągnąć praktycznie wnioski każdy, aż do wielkiego księcia włącznie, zarówno z treści jak formy. Z wyjątkiem samego samodzierżcy ... dla którego formalnie istnieli jedynie poddani różnych wyznań i różnych stanów. Tak też i uprzednie "najwyższe" ukazy ograniczające prawa Polaków, jak np. dostęp do Akademii Sztabu Generalnego, nie mówiły o "Polakach", lecz o "katolikach" (Można je było w ten sposób obejść. Gen. Anders np. był protestantem) itd. itd. Odezwa w. ks. Mikołaja Mikołajewicza do "Polaków" w r. 1914 była aktem politycznym. I oczywiście, jak każdy akt polityczny, mogła być dotrzymana lub sto razy nie dotrzymana, z mnogich względów politycznych. Ale wzgląd, kto położył podpis pod aktem, sam cesarz, czy jego stryj i wódz naczelny, odgrywał niewątpliwie rolę najmniejszą lub żadną zgoła. Tzn. równie małą, jaką odgrywa podpis we wszystkich aktach, paktach i przyrzeczeniach od początku świata.

Naturalnie, dla tych samych względów politycznych samodzierżca wszechrosyjski mógłby, gdyby chciał (mu poradzono) dokonać wyłomu w formalnym statusie tronu. No, ale był właśnie rok jeszcze 1914.

Nuda wojny, nuda klęski

Wędziagolski, który był wtedy na froncie, znakomicie opisuje swe przeżycia. Wizyty w dworach polskich w "Królestwie", typy ludzi, lasy, pola, swoje przez nie marszruty konne; przelotne zapatrzenia ... - Nastąpiła klęska militarna armii rosyjskiej. Odwrót. I oto na tej pozornie barwnej taśmie:

"Długimi drogami, niekończącymi się bezdrożami, dniem i nocą... Konie tuliły uszy i przysiadały na zadach. Ludzie nieprzytomni ze zmęczenia, brnęli zmąconymi szeregami ... Jak przemajaczone w gorączce mijały noce na wozach lub w ohydnych chałupach, dni wlokły się i obracały jak wozowe koła w roztopach. Ludzie dziczeli. Cały widnokrąg życia zaciągał się mściwą nudą ... Później stawał bezruch nad frontem na całe tygodnie i ustalała się rutyna przyziemnego życia z dnia na dzień, w której już na spokojnie rdzewiała i próchniała od wewnątrz wrażliwość dla wzniosłych pojęć. W okopach wybierano wszy i z nudów oddawano strzały w kierunku przeciwnika".

Niesłusznie - że jakoby "realistycznie" jest pisać łatwo. Najtrudniej przedstawić jest zawsze nagą prawdę lub do niej podobną. Talent literacki Wędziagolskiego pozwala mu utrwalić na kliszy również tło, którego się zazwyczaj unika w malunkach wojny, mianowicie jej - nudę. Tzn. te długie tygodnie wypełniające czas pomiędzy krótkimi spięciami epizodów.

Zabójstwo Rasputina było niewątpliwie "wielką przygodą". Ale to tam, w Petersburgu. Na pozycjach, w Karpatach: ... śnieg, utrudniając komunikację z okopami, potęgował świadomość bezsilnych skazańców, odciętych od świata i życia. Znów nuda stawała się powszechną zmorą, znów marniała nadzieja, że coś się przecie zmieni i odmieni martwa kolejność jednostajnych dni ... Po kilku dniach poruszenia zabójstwem Rasputina w naszym głuchym zakątku między górami, a zapewne wszędzie indziej na froncie, znów się rozpoczął okres zautomatyzowanej nudy..."

Otwarcie drogi bolszewikom

Wędziagolski pisze: "Do społeczeństwa, od inteligencji w dół przenikała inspiracja rewolucyjna. Żołnierz wprawdzie nie potrzebował jej dla odczucia gorzkiego zawodu, gdy zamiast obiecywanych zwycięstw przyszły klęski. Nieudolność dowództwa, traktował jako osobistą krzywdę" ... "nad tym stwierdzeniem autora o nieudolności dowództwa" mam się ochotę zastanowić. Bo wojnę najczęściej jeden wygrywa, drugi przegrywa. Czy każda przegrana musi być dowodem "nieudolności" strony przegrywającej? Czy nie bywa też czasem dowodem "udolności" strony wygrywającej? Nie jest dowiedzione, że Niemcy na froncie wschodnim w pierwszej wojnie światowej nie zawdzięczali wygranej swoim walorom militarnym.

Tymczasem przebieg kampanii, niefortunny dla Rosji, zaostrzał wewnętrzną polaryzację. 80 % inteligencji rosyjskiej "stanowili liberałowie i zwolennicy socjalizmu". I, jak pisze dziś Wędziagolski: "Nadszedł wreszcie ten dzień wymarzony i przeklęty, zapowiedziany tylokrotnie przez poetów, proroków i filozofów, dzień o podwójnym obliczu, dzień pozornie sprawiedliwy i błogosławiony jako świt ku powszechnemu szczęściu, gdy w rzeczywistości był zmierzchem przed straszliwą nocą, unicestwieniem wszelkiej nadziei".

Wędziagolski staje się prezesem Rewolucyjnego Komitetu 8-ej Armii. Wkrótce potem zbliża się do Sawinkowa, który jest zrazu wojennym komisarzem Tymczasowego Rządu, a niezadługo ministrem wojny. Wielkie imię Sawinkowa, rewolucjonisty, terrorysty z ubiegłej epoki, otwiera mu drogę kariery rewolucyjnej. Ale skutki "pogłębienia rewolucji" otwierają mu jednoczenie oczy na rzeczywistość, leżącą poza obrębem doktryny. Sądzę, że w ten sam sposób jak Wędziagolski. Może stąd ich zbliżenie? Wędziagolski staje się odtąd wiernym towarzyszem dążeń i przygód Sawinkowa.

Zaczęło się od wydania przez "Tymczasowy Rząd" "prikazu nr 1", tzn. o powołaniu wojskowych komitetów rewolucyjnych. To za Kiereńskiego. Ten rozkaz nr 1 stał się usprawiedliwieniem anarchii, rozkładu armii i wszelkich zbrodni pod jego egidą popełnionych. "Zrodził go - pisze Wędziagolski - strach rewolucyjnych cywilów, by żołnierzom nie przyszło do głowy poprzeć swoimi karabinami taką czy inną kontrrewolucję ... W miarę bowiem jak niezłomna wiara, że wystarczy obalić carat a wszystko będzie dobrze, zaczynała chwiać się w obliczu anarchii, wzrastał w obozie republikańskim strach przed kontrrewolucją, ekscytowany do form maniactwa, który oślepiał i znieczulał na niebezpieczeństwo bolszewizmu". - Nie było już odwrotu: "Głos ludu, głos Boga" podniesiony do dogmatu, doprowadził do podeptania i Boga i ludu.

W tym miejscu zaczyna się to, co Wędziagolski ma najważniejszego do powiedzenia ze swych przeżyć, obserwacji i konstatacji. W przeniesieniu na czasy dzisiejsze, można by to traktować jako ostrzeżenie przed dużymi i małymi, ale zastraszającymi analogiami do "kiereńszczyzny". Minie więcej niż pół wieku, niewielu już ludzi na świecie wie, kim był Kiereńskij. Ale zapoczątkowany w r. 1917 model zdaje się rozszerzać i obejmować świat cały. Można się sceptycznie, nawet drwiąco odnieść do podobnego uogólnienia. Zjawisko jest normalne: ci, którzy odpadli, umarli, zostają wraz z ich działaniem w tyle jak kamienie drogowe, a ci, którzy kroczą naprzód, nie potrafią sobie uświadomić, że tamci byli kiedyś współżyjącymi, współdziałającymi, że mogą być współtwórcami tego, co jest dziś. Wędziagolski odsłania nam istotę "kiereńszczyzny". Nie tę z historycznej anegdoty, ale tę z ducha i zasady, która otwarła drogę bolszewizmowi. Jest to zasada - "wróg liczy się tylko z prawa"...

Akurat jednocześnie z ukazaniem się książki Wędziagolskiego, pisze w Ameryce stary socjalista, rodem z Wilna, Dawid Szub: "Oni widzieli niebezpieczeństwo tylko z prawa ... Gdy w lipcu 1917 Lenin podjął pierwszą próbę przewrotu bolszewickiego, delegacja mienszewików, na czele z F. I. Danem pospieszyła do Kiereńskiego, aby zaboga nie wysyłał tylko kozaków dla stłumienia Leninowskiego zamachu!..."

Sawinkow, będąc już ministrem wojny w rządzie Kiereńskiego, wypromował gen. Korniłowa na naczelnego wodza. W tym czasie Wędziagolski, będąc komisarzem przy 8-ej armii, wchodzi automatycznie w skład petersburskiego Sowdepu i popiera poczynania Sawinkowa. Korniłow podejmuje marsz na Petersburg, celem uratowania Rosji przed bolszewizmem: "Nie rewolucję trzeba pogłębiać, ojczyznę trzeba ratować!" Rząd Kiereńskiego miał okazję rozprawić się ostatecznie z partią Lenina. Ale - pisze Wędziagolski:

"... wierzono, że najświętszego ołtarza rewolucji należy bronić wspólnie przed kontrrewolucją ... Wojenny komisarz Kwatery Głównej przy Kiereńskim, Włodzimierz Stankiewicz, kowieński szlachcic z dziada pradziada, i socjal - rewolucjonista z wyboru, oko i ucho Kiereńskiego zastrzegł się przeciw środkom prewencyjnym przeciwko bolszewikom, jako kolidującym z pojmowaniem wolności, i niebezpieczeństwem ze strony kontrrewolucji ..." - Dalej pisze Wędziagolski: "Dołączył się do tego sabotaż kolejarzy. Pociągi z wojskiem Korniłowa były co kilka kilometrów zatrzymywane ... Kiereńskij zaś rzucił na stół gry swoja kartę: Obrona demokratycznych zdobyczy rewolucji! Wszyscy do walki z szalonym generałem, który zdradził rewolucję!... Stłumienie Korniłowskiego powstania, które było podjęte w imię dobra republiki, a zostało naświetlone, zgodnie tak przez rząd jak bolszewików, jako zbrodnia i zdrada, stało się usankcjonowaniem anarchii. W ten sposób każda próba ukrócenia rozbestwionych mas została napiętnowana mianem kontrrewolucyjnej zdrady". - I oto w obliczu tych wypadków "na danym etapie", Wędziagolski, który był kiedyś "prawie" SDKPiL, wyznaje teraz: "Strach przed kontrrewolucją oślepiał i zaślepiał nawet skądinąd inteligentnych i rozsądnych ludzi ... Cóż pozostawało więc? Z obowiązku świadka ówczesnych wydarzeń odważam się twierdzić, że być może tylko przywrócenie monarchii z jednoczesną reformą rolną, mogłoby skutecznie przeciwdziałać bolszewizmowi".

Istotnie przyznajmy, duża to odwaga ze strony autora takie stwierdzenie, nie tylko na "ówczesnym etapie", ale może jeszcze większa na - dzisiejszym ...

Wędziagolski pisze dalej: "W wyborach do Konstytuanty bolszewicy mieli zaledwie 13% ... gdy Sawinkow, w sierpniu 1917, zażądał do Kiereńskiego aresztowania wszystkich członków centralnego komitetu bolszewickiej partii- Kiereńskij z niezwykłą u niego stanowczością powiedział: nie! Nastąpiła dymisja Sawinkowa ... Inteligencja szła za masami, jak skazaniec przykuty do swej taczki. Bardziej w trosce o uszanowanie ideałów wroga, przede wszystkim w obawie o jego bezpieczeństwo. Byle nie splamić sobie rąk krwią ludu... Demokracja stawała się dyktatorem mody. Najwyżsi wodzowie armii spieszyli zgłosić swoją solidarność z rewolucją. W najekskluzywniejszych salonach było towarzyską nieprzyzwoitością wątpić w demokrację". - "Przytoczę - pisze Wędziagolski - autentyczny wypadek: Sekcja Delegatów Robotniczych Szkłowskiej Rzeźni zażądała od ministra, aby wyraził ostre potępienie Jego Królewskiej angielskiej Mości za skazanie tubylca w Signaporze na karę chłosty za złodziejstwo. I minister musiał się wdawać w rokowania z tą delegacją robotniczą ... Rząd Kiereńskiego trzymał się kurczowo fikcji, że partia bolszewicka reprezentuje tylko przeciwników politycznych. Wrogowie to monarchiści i kontrrewolucjoniści ... Borys Sawinkow za próbę ratowania republiki, został napiętnowany przez własną socjalistyczną partię i przez wszystkie bratnie, z bolszewicką - rzecz jasna - na czele, jako reakcjonista i wróg ludu... książę Ceretelli, jeden z przywódców socjal - demokracji, był nawet autorem sloganu, że kto walczy z bolszewikami - walczy o restytucję monarchii. I tym sposobem doszło do tego, że z bolszewikami nie walczył nikt ... Komitety rewolucyjne wszystkich formacji nawołują przy tym rząd do pokojowego załatwienia konfliktu z partią bolszewicką". (Dziś powiedzielibyśmy do "pokojowego dialogu", przyp. mój.) Wędziagolski opisuje, że gdy do Moskwy przybył wysłannik dońskiego atamana Kaledina, kpt. Sokołow, proponując natychmiastową zbrojną pomoc przeciw bolszewikom i zameldował się w prawicowym Komitecie Działaczy Społecznych, będącym ekspozyturą moskiewskiej burżuazji, milionerów i fabrykantów - Komitet ten uchylił się od przyjęcia tej pomocy, jako pochodzącej ze źródła "wybitnie reakcyjnego".

Tak to wtedy wyglądało, przyznajmy, trochę podobnie do teraz. Wędziagolski: "Ostatnia odsłona tragedii rozpoczęła się w dniu 25 października /starego stylu/ 1917. Stała się wstępem do długoletniego dramatu świata, który trwa do dziś i nikt nie wie, kiedy się skończy i czym się skończy".

"Kiereńszczyzny" dalszy ciąg...

Wędziagolski wyraźnie swoją refleksję kieruje nie do Rosji, nie do Polski, lecz do całego świata. Gdy to się czyta dziś, w r. 1972, tak zdawałoby się odległym od tamtych wypadków, trudno doprawdy oprzeć się wrażeniu, że nastroje panujące w tzw. wolnym świecie wykazują wiele, czy zbyt wiele, analogii z "kiereńszczyzną", powiedzmy to w cudzysłowie.

Aleksandr Błok w swym słynnym poemacie "Dwienadcat" pisał w r. 1918 (w dosłownym tłumaczeniu):

Stoi burżuj, jak pies głodny,
Stoi milczący, jak pytanie,
A staryświat, jak pies bezpański
Stoi za nim, podwinąwszy ogon i /podżawszyj chwost/

Ten świat "z podwiniętym ogonem" wobec komunizmu, to przepowiednia dosyć celna... - Pisał poeta Osip Mandelsztam dziesięć lat później w Leningradzie: "Klasyczna poezja to - poezja rewolucji". Pisała już w naszej epoce, stockholmskich "Kongresów Pokoju", Anna Achmatowa cykl o "Słowie Pokoju", wychwalając Stalina i zwracając się "Do oszczerców": "Nam nie straszne zagraniczne łgarstwa. My własną prawdą jesteśmy silni... Spętane narody śnią o gwiazdach na basztach Kremla..." (Zmuszona, biedaczka, zmuszona). - To są poeci rosyjscy budzący dziś szczególne roztkliwienie wśród intelektualnego "stablishementu".

Gdy to piszę, czytam właśnie w organie emigracji polskiej w Londynie (2 września 1972) rzeczowe uzasadnienie wschodniej polityki Piłsudskiego:

"... uważał Naczelnik Państwa zwycięstwo bolszewików nad białymi generałami za mniejsze zło, poza tym zaś był głęboko przekonany, że w tej walce bolszewikom, a nie ich przeciwnikom, przypadnie zwycięstwo".

Uzasadnienie poparte jest wnikliwą analizą tego stanowiska z punktu interesu polskiego. Lloyd George stawkę na bolszewików uzasadniał z punktu interesów angielskich. Stresemann w Rapallo z - punktu interesów niemieckich. Benesz - z punktu widzenia czeskiego. Wszystkie punkty podmurowane były realizmem politycznym i względami interesu państwowego. - Melchior Wańkowicz pisał wtedy swą "Opierzoną rewolucję". Poprzez "Front Populaire" we Francji, wojnę domową w Hiszpanii, gdy to, kto mógł tylko stawał po stronie "czerwonych", doszliśmy do Churchilla i Roosevelta.

Tymczasem jednak pojawia się jeszcze konkurent do socjalistycznej chwały, Adolf Hitler, ze swym nacjonal-bolszewizmem. Paweł Starzeński w swej książce ("Trzy lata z Beckiem") przypomina słowa m.in. Becka: "Te dwa systemy, te dwie nowoczesne religie są tak do siebie zbliżone, że się nawzajem wykluczają". Słusznie. Dlatego może musiało dojść między nimi do spięcia. Ale "zbliżoność" ich polegała nade wszystko na wspólnej, zapiekłej nienawiści do "prawicy" do wszelkiej kontrrewolucji. Ten fakt został zafałszowany po wojnie, ponieważ hitleryzm uznano po wojnie za zło absolutne, więc, w nastrojach, które nazywam "neo-kiereńszczyzną", nie mógł być ujawniony jako "socjalizm". Zrobiono z niego "prawicę" i "reakcję". Natomiast autentyczną kontrrewolucję oficerów, którzy chcieli zgładzić Hitlera, przefarbowano na rzeczników "demokracji', niemal socjalizmu. Bo w myśl obowiązującego dogmatu, żaden socjalizm nie może być zły, jak żadna kontrrewolucja "dobra".

(Wychodzące w Düsseldorfie, w ramach prokomunistycznej propagandy w języku niemieckim, pismo "Begegnung mit Polem" Heft 12, 1965), omawiając moją książkę "Zwycięstwo prowokacji" sugeruje mi sympatie prohitlerowskie na następującej podstawie: "Autor twierdzi, że nacjonal-socjalizm opierał się na systemie i terrorze typu socjalistycznego... Zamach zaś 20 lipca 1944 r. miał klasyczne rysy kontrrewolucji z prawa... Tą obelgą rzuconą w twarz niemieckiemu ruchowi oporu, Mackiewicz dyskwalifikuje sam siebie. Że jego książka mogła się ukazać w Niemczech, to jest w istocie - "zwycięstwem prowokacji".../

Operowanie przykładami jest czasem rzeczą obosieczną. Może też podważać przedstawienie oczywistego stanu, który, jakoby wymaga dopiero przytoczenia przekonywających dowodów. Ale dowodów tu żadnych nie potrzeba. Wszyscy wiemy, do czego doszło dzisiaj. Obowiązuje doktryna, że bolszewizm jest "w każdym razie postępem"... w porównaniu do tego, co było przed nim. Tak, jak obowiązywała za czasów Kiereńskiego. Wielojęzyczne radia amerykańskie nadają w tym sensie do słuchaczy w bloku komunistycznym. Słowo: "kontrrewolucja" jest dziś formą obelżywej połajanki, jak było "rugatielnym" słowem w okresie Kiereńskiego. Wszystkie ośrodki masowego przekazu na Zachodzie wyrażają akurat głębokie oburzenie na proces w Pradze za to, że dobrych komunistów czeskich z "praskiej wiosny przezywa się oszczerczo "kontrrewolucją". Gdyby dziś papieżowi w Rzymie "zarzucić", że jest antykomunistą, Kuria Rzymska zaprzeczyłaby tej "insynuacji" w słowach godnych, ale nie pozbawionych, sądzę, wewnętrznej irytacji. Komunizmu nie wolno zwalczać, z komunizmem należy prowadzić dialog.

Karol Wędziagolski odsłania w swoich "Pamiętnikach" dość szczegółowo i obrazowo jak i kiedy to wszystko się zaczęło.

W jednym było odwrotnie

A jednak w jednym, walnym punkcie było inaczej, ja bym powiedział: "lepiej", moi wrogowie powiedzieliby: "gorzej". Mianowicie na tzw., dziś "odcinku" młodzieżowym. Wtedy nie tylko wychowankowie szkół kadeckich i wojskowych stali się oparciem kontrrewolucji, ale w przeciwieństwie do dzisiaj, studenci uniwersytetów, i nawet gimnazjaliści. Wędziagolski pisze po przedostaniu się do "białego" Rostowa: ... "ulicami maszeruje oddział zbyt młodo i zbyt inteligentnie wyglądających żołnierzy. Ich twardy krok, wzorowa doskonałość szeregów, idealna przepisowość ekwipunku i czyste, ciemne błyski na stali bagnetów na chwilę rozradują serca. Na chwilę, bo są wśród nich prawie dzieci. Kadeci od czwartej klasy w górę, gimnaziści, studenci i junkrowie młodszych kursów, wszyscy przemienieni w żołnierzy ochotników". - Zresztą rzecz jest powszechnie znana z historii. Nawet w słynnym filmie wg Pasternaka "Doktor Żiwago", produkcji zachodniej, nie omieszkano nam teraz pokazać, jak odrażająca fizjonomia zramolałego generała, ukryta w krzakach, szczuje uczniaków, dzieci prawie, do walki z bolszewikami...

O roli, jaką dziś odgrywa tzw. młodzież, zwłaszcza uniwersytecka, a teraz już i gimnazjalna, w całym świecie, nie trzeba chyba mówić. Jest ona dziś oparciem prokomunistycznej rewolucji. W Niemczech Zachodnich - mówię tylko o młodzieży - istnieją w r. 1972 następujące komunistyczne ugrupowania: KJVD, KPD/ML, KPD-RA DKP, SDAJ, ABGY, GEW, GAST, SHB, ZV - są to wszystko skróty zarejestrowanych rewolucyjnych ugrupowań młodzieżowych: nie licząc przeróżnych secesji, maoistów, anarchistów i zwyczajnych gangsterów. Młodzież ta urządza burdy, demonstracje "wietnamskie" i "pokojowe", bije żelaznymi drągami - jak to się odbyło podczas Olimpiady - policję, która oczywiście nie ośmieli się nawet zagrozić użyciem broni. /Boże! Co by to był za skandal! Co za krzyk na świat cały!/. Długowłosa, z brodami a la Fidel Castro, zasłuchana w "pop-music" /dziś już przecie i w Kościele/ Bundeswehra, przejęta jest tymi samymi tendencjami na równi z resztą młodzieży. Nie wolno jej nosić pasów, bagnetów, długich butów itd., niczego, co by drażniło militaryzmem. Ale i tego mało: z lokali wyprasza się wojskowych w mundurach, chuligani wyciągają ich z tramwajów, tłuką, kopią. O tym się nie pisze w prasie zachodniej. Ale gdyby taka demonstracja, z biciem policji drągami w Monachium, podczas Olimpiady, jaką wyczynili komuniści, zorganizowana była nie przez nich, lecz - "z prawa"... Ba, można sobie łatwo wyobrazić jakby zalała pierwsze strony wszystkich gazet świata.

Zatrzymałem się tu dłużej na przykładzie niemieckim, nie dlatego, że NRF, położona wzdłuż granic komunistycznych, stanowi pierwszą linię obrony NATO. Ale dlatego, że jeśli moja definicja "neo-kiereńszczyzny" w odniesieniu do postawy politycznej świata zachodniego może się komuś wydać zbyt uproszczona, zwulgaryzowana i. naciągnięta, o tyle w odniesieniu do Niemiec Zachodnich, po objęciu władzy przez socjalistów Brandta, wydaje mi się po prostu kopią tej starej kiereńszczyzny, którą opisuje Wędziagolski. Tuż przy murze i zasiekach komunistycznych, skąd bezustannie strzela się do ludzi... Ale: "wróg jest tylko z prawa".

W chaosie wojny domowej

Niezmiernie ciekawe są przeżycia i obserwacje Wędziagolskiego, tym razem po stronie "białej", której nie szczędzi on ostrej krytyki. Później przedostanie się jego do Kijowa pod rządami hetmana Skoropadzkiego i niemiecką okupację. Nie ze wszystkim mógłbym się zgodzić, zwłaszcza że w ocenie Skoropadzkiego autor popada trochę w contradictio in adiecto. Raz dostrzega w nim czynnik wrogi, który sam zwalcza, w innym miejscu mówi, iż był to czynnik ratujący przed chaosem. Wędziagolski jest człowiekiem kilku funkcji jednocześnie. Łącznikiem z kontrrewolucją rosyjską, zaufanym polskiego POW, rzecznikiem Sawinkowa i jego koncepcji. Ma kontakty z Ukraińcami i nawet z ... bolszewikami. W Kijowie też styka się po raz pierwszy z szeregiem wybitnych nazwisk Polski Piłsudskiego, i późniejszymi dygnitarzami naszego dwudziestolecia.

Jego obserwacje są cenne historycznie, a nieraz precyzyjnie trafne. Jeszcze raz dostrzega narodziny pewnej, jakże charakterystycznej dla późniejszej epoki cechy:

"Już się zaczyna szerzyć zaraza, czy mania wszelkiego rodzaju "centrów", "sztabów", wywiadów i kontrwywiadów, jako objaw moralnej degeneracji... Panienki, panie z porządnych mieszczańskich domów, zaczynają śnić o służbie w razwiedkach, więc podaż jest ogromna, lecz i popyt niemały. Z oddalenia czasu wydaje mi się, że syntezą porewolucyjnego okresu jest Wywiad-Kontrwywiad... Urobiłem sobie przekonanie, że wielokrotnie zbrodnie rewolucji i kontrrewolucji rodziły się z teorii i praktyki fachu szpiegowskiego, tego najpodlejszego z fachów ...

Istotnie, to było coś nowego, co w minionej epoce nie wychodziło (a w każdym razie nie wchodziło do salonów) w tym stopniu nasilnenia, z ram ściśle fachowej służby.

Twardy jest los emigranta antybolszewickiego...

Jeszcze jedna analogia obchodząca dziś nas, emigrantów, którzy tak często narzekamy na niesprawiedliwość, na "niepomność" ze strony państw osiedlenia, niewdzięczność i krzywdę losu. Zresztą przypomnienie dość nieprzyjemne w swej wymowie.

Wędziagolski jest prawie apologetą Piłsudskiego, a w każdym razie gorącym jego zwolennikiem. Przytoczone więc fakty nie pochodzą z niechętnego nastawienia. A było tak: w początkach r. 1919 Wędziagolski jest jut w Warszawie. Tu nawiązuje lub odnawia liczne kontakty. Wymienia m.in.: Wieniawa-Długoszewski, Miedziński, Sosnkowski, Matuszewski, Günther, Strug, Michał Sokolnicki, Leon Wasilewski, Schaetzel. O własnej koncepcji politycznej pisze: "Uważałem, że należy nawiązać łączność z rosyjskim obozem republikańskim, korzystając z pomyślnej koniunktury dla rozwiązania odwiecznego sporu polsko-rosyjskiego, z korzyścią dla obu stron. Nie miałem powodów wątpić w szczerość intencji moich rosyjskich przyjaciół ze Związku Odrodzenia Rosji /Sawinkow, Czajkowski, Plechanow, Rodiczew, Filosofow i in./. Marszałek Piłsudski - mimo całej niechęci do Rosji - przychyla się do tej koncepcji, obdarza Wędziagolskiego zaufaniem i poleca mu zmontowanie tego projektu.

W tym czasie Wędziagolski ogłasza w prasie warszawskiej szereg artykułów zdecydowanie antybolszewickich. Przy tym czyni błąd, do którego sam się teraz przyznaje: "... dawałem wyraz przekonaniu, że bolszewicki przewrót nie ma żadnych szans trwałej egzystencji i stabilizacji. Oczywiście to był mój błąd, by nie powiedzieć bardziej dosadnie. Mylili się wszakże w owym czasie wszyscy, i znacznie mądrzejsi ode mnie i ci, którym nie wolno się było mylić ..." Charakterystyczne dla ówczesnej aury politycznej w Polsce, że Wędziagolski obracając się osobiście głównie w sferach "piłsudczyków" i związanej z nimi PPS, artykuły swoje ogłasza w gazetach "endeckich ("Gazeta Warszawska", "Kurier Warszawski"). Bo, jak pisze: "Robotnik" w owym czasie nie mógł w tak demonstracyjny sposób przeciwstawiać się programowi i taktyce rządu Komisarzy Ludowych w Moskwie na ich własnym terenie... Byłoby to ryzykowaniem konfliktu z nastrojami i opiniami proletariatu, który w rozterce ducha żywił nadzieję, że wbrew temu, co piszą wrogowie bolszewików, tam właśnie zaświtała zorza wyzwolenia..

Wędziagolski z polecenia Piłsudskiego urzeczywistnił plan owego porozumienia z antybolszewickim Związkiem Odrodzenia Rosji, skupiającym środowisko niechętne monarchicznej, "generalskiej" kontrrewolucji. Sawinkow zostaje przyjęty przez Piłsudskiego; ustalono zasady politycznej działalności organizacji rosyjskich w Polsce. Powstaje Komitet Rosyjski, na którego czele staje Sawinkow. Wchodzą do niego m. in. znani pisarze, jak Dymitr Mereżkowski, wielki wielbiciel Piłsudskiego, Zinaida Gippius, Fiłosofow. - Przychodzi r. 1920. Utworzona zostaje organizacja wojskowa /gen. Peremykin, Głazienap, hr. Pahlen/. Włączono do niej oddziały Bułak-Bałachowicza, esauła Jakowlewa. Czas był tragiczny. Rosyjskie formacje po stronie Polski osiągają 80.000.

Następuje bitwa warszawska. Bolszewicy są rozbici. Zwycięska armia polska idzie naprzód. Raptem, 12 października Piłsudski zawiera rozejm z bolszewikami. Wojska Komitetu Rosyjskiego, które zapędziły się za daleko znalazły się.. . "najzupełniej osamotnione - pisze Wędziagolski. - Rząd polski bowiem, najskrupulatniej i uczciwie przestrzegając warunków zawartego z bolszewikami rozejmu, przerwał natychmiast wszelką pomoc wojskowym oddziałom Komitetu poza granicami kraju, a w granicach swego terytorium byt zmuszony do natychmiastowego rozbrajania i internowania każdej jednostki". - I dalej: "Kilkadziesiąt tysięcy żołnierzy Komitetu internowano w obozach... Nagle, gdy w Warszawie zainstalował się bolszewicki poseł Karachan, wiceminister spraw zagranicznych, Jan Dąbski, na jego żądanie wymógł na rządzie polskim wydalenie z granic państwa w ciągu 24 godzin wszystkich członków Rady Rosyjskiego Komitetu Politycznego".

"... w ciągu 24 godzin. Tu następuje zgrzyt. Odczuwam go osobiście nieprzyjemnie. Wędziagolski jest - jak wspomniałem - wielbicielem osoby Piłsudskiego. To nie upoważnia go wszakże - w pisaniu prawdy dziś historycznej - do wprowadzania w błąd czytelnika przez ukrywanie tej prawdy za fasadą formalnego wybiegu. Każdy, kto zna tamte czasy - a Wędziagolski zna je lepiej od innych i wie doskonale, że pozycja Piłsudskiego była tego rodzaju, iż żaden "wiceminister Dąbski" nie mógł powziąć takiej decyzji w takiej sprawie. Tym bardziej "wymóc na rządzie polskim". Jest to definicja więcej niż naiwna, bo śmieszna, w zestawieniu z władzą sprawowaną wtedy de facto przez Piłsudskiego. Zresztą uczciwość nie pozwala Wędziagolskiemu na trzymanie się dalej tej wersji. Jest wtedy do głębi wstrząśnięty i porywa się do publicznego, "...potępienia tego rodzaju policyjnej likwidacji wczorajszych sojuszników i przyjaciół na żądanie wczorajszych wrogów (nb. pobitych! przyp. mój). Brutalne wyrzucanie moich przyjaciół Rosjan przy pomocy policji, spadło na mnie jak grom"... Biegnie więc do Piłsudskiego: "Zostałem przyjęty przez Naczelnika Państwa, który w serdecznych słowach okazał współczucie dla mego wzburzenia".. - i zakończył słowami: "Trzeba się nauczyć zapominać o przykrych obrotach w sprawach publicznych. W budowaniu tych spraw trzeba mieć twarde serce"...

Można by tu powiedzieć, iż twarde ostrzeżenie padło u progu nowej epoki pod adresem antykomunistycznych emigrantów. Można powiedzieć wprawdzie, że to nie analogia jeszcze do wydania bolszewikom Kozaków w Lienz, w r. 1945, i innych, przez Anglików i Amerykanów. Bo Polska nikogo wtedy nie wydała na śmierć. Ale z drugiej strony, Komitet Sawinkowa i jego towarzysze nie walczyli przeciwko naszym sojusznikom (jak Kozacy przeciwko sojusznikom brytyjskim), ale byli - naszymi sojusznikami...

Książka Wędziagolskiego, raz jeszcze to powtarzam, jest nie tylko świetnie napisana, ciekawa, interesująca. Jest to zarazem książka o ważnych na dzień dzisiejszy analogiach.

 

"Wiadomości" (Londyn nr 42 (1385) z 1972 r.

Nasz Czas 2 (591)
 
 

Józef Mackiewicz

 

Stosunek narodu rosyjskiego do bolszewizmu po kapitulacji "białych" ujął doskonale Pantelejmon Romanow. Ujął lepiej niż plejady innych pisarzy zarówno rosyjskich, jak obcych. W książce swej, napisanej dawno, bodaj jeszcze w czasach NEPu, pt. Tri pary szołkowych czułok, przedstawił nam inteligencję rosyjską w pierwszym lat dziesiątku po rewolucji.


Niewątpliwie tzw. "inteligencja" jest w gruncie rzeczy szczytowym odzwierciedleniem swego narodu. Nie zmienią tego żadne spekulacje społeczne. Dlatego bohater powieści Romanowa, Kisliakow, jest właściwie Rosjaninem tout court. Oczywiście, jako inteligent starej daty, przedstawiony w świetle tendencyjnym. Ale jednocześnie przedstawiony w ten genialny sposób, w jaki tylko prawdziwy talent literacki potrafi ubrać swoje postaci. To znaczy w bohaterze powieści czytelnik znajdzie prawdziwy obraz i podobieństwo człowieka autentycznego, a zatem znajdzie siebie i swego znajomego. Rosyjski inteligent Romanowa jest wprawdzie tylko konglomeratem ujemnych cech człowieka w ogóle, ale dlatego cechy te można spotkać właśnie w każdym z narodów. I choć Romanow przedstawił nam Rosjanina, widzimy, że stosunek jego do bolszewizmu wypływa nie ze specyficznych, narodowo rosyjskich cech charakteru, ale właśnie z jego ogólnoludzkich słabości. Stąd wniosek, że stosunek narodu rosyjskiego do rewolucji bolszewickiej bynajmniej nie był inny, niż byłby w tych samych warunkach stosunek każdego innego narodu.

Bo Kisliakow pasuje nie tylko do Moskwy, ale w równym stopniu do Warszawy, Rzymu czy Paryża. A więc: niechęć głęboka do systemu sowieckiego, ale niechęć człowieka zwyciężonego i w dodatku słabego. Taki człowiek boi się i chce żyć. Więc żyje. Ale jak? Usypia własne sumienie, załamuje się, okłamuje samego siebie, czepia się pozorów. Inteligencja antysowiecka, która po pięcioletniej bez mała walce przestała już strzelać, a nie chce się jeszcze pogodzić - a pogodzić musi, bo od tej zgody zależy żarcie, zależy dach nad głową w upaństwowionych mieszkaniach, prymus naftowy, miejsce w kuchni, używanie klozetu, ruble. Trzeba utrzymać kobietę, dzieci, nieraz psa, czasem starą ciotkę. Nie chce pomagać przy "budownictwie socjalistycznym", a pracować musi. Więc szuka pracy... "neutralnej", albo zgoła "narodowej". Szuka przede wszystkim kompromisu.

Świetnym przykładem takiego wyrozumowanego kompromisu może być na przykład praca w muzeum. Właśnie w muzeum. Ono to bowiem nie niszczy, lecz przeciwnie, chroni przed zniszczeniem zabytki przeszłości, tej przeszłości, która jest przeciwstawieniem współczesnego bolszewizmu. Niby to się więc pracuje dla bolszewików, ale właściwie dla konserwacji - narodu... I Kisliakow nie tylko pociesza się tą bzdurą, ale podnosi ją do poziomu tzw. "realnego programu politycznego". Stąd już krok tylko, nie przez dzielącą przepaść, ale mały rynsztok, cuchnący ściek, do załgania ostatecznego, oportunizmu, do czysto ludzkiej, słabej, nikczemnej zdrady dotychczasowych przekonań. Oto jaką drogą kroczył Kisliakow.

Ponieważ jednak zaczęliśmy od inteligencji rosyjskiej, mógłby ktoś powiedzieć w jej obronie, że rewolucja bolszewicka była wówczas bądź co bądź rewolucją rosyjską i dlatego inteligencja rosyjska (naród rosyjski) nie miała do czynienia z wrogiem zewnętrznym, lecz wyłącznie z wewnętrznym; że walki trwały kilka lat, a w tym czasie, o którym pisze Romanow, nikt już na świecie o sprawy Rosji sporu politycznego nie prowadził.

Trochę inaczej rzecz się miała z inteligencją polską, zaskoczoną najazdem bolszewickim w latach 1939-1940. Wszystkie dane przemawiały za tym, aby się po tej inteligencji spodziewać ostrej antybolszewickiej reakcji. Inteligencja polska, bardziej niż inna na świecie, a w każdym razie nie mniej niż w 50%, wyrosła z tradycji szlachetczyzny, w 25% przywiązana do tradycji religijnych, w 95% związana tradycjami walki z Rosją - uformowała się w Polsce odrodzonej z tej walki, z jedynej wojny jaką nowa Polska prowadziła przed r. 1939, a była to wojna z Sowietami. Indywidualne curriculum vitae naszej inteligencji upstrzone było krzyżami walecznych, rangami wojskowymi, zasługami i ranami, a wszystkie zdobyte w walce z Sowietami, w walce, w której ściągnięto na ziemię nawet wolę Bożą w postaci "cudu nad Wisłą".

Wreszcie cała inteligencja polska uznała po klęsce 1939 gen. Sikorskiego za wodza prawowitego rządu polskiego. O ile zaś mam sądzić na podstawie cech, które nas dochodziły wówczas w Kraju, miał on w r. 1940, jeszcze w Angers, oświadczyć, że Polska znajduje się w stanie wojny ze Związkiem Sowieckim.

Gdy się więc podsumuje wszystkie okoliczności, zdawałoby się tak na oko, i tak na zdrowy polityczny horoskop, że nigdzie poza swymi granicami Sowiety nie mogą spodziewać się równie zaciętego, nienawistnego, rozjuszonego wroga, jak właśnie w polskiej, świadomej inteligencji. Można się było spodziewać, że inteligencja polska wejdzie do piwnic, albo legnie na dachach domów, i co najmniej z większym przekonaniem stamtąd razić będzie bolszewików, niż to czynili petersburscy gorodowyje w roku 1917.

W latach pierwszego najazdu nie zaszło nic podobnego, raczej wręcz odwrotnie. Nie będę tu wspominał o pojedynczych epizodach bohaterstwa, o słabiutkich zaczątkach organizacji podziemnych, o kilku pisemkach, bo dla wyrównania musiałbym rzucić na szalę bardzo już jaskrawe epizody przeciwne. Mówię więc jako o przeciętności. Przeciętność zaś inteligencji polskiej zachowała się właśnie tak, czy też mniej więcej tak, jak Kisliakow Pantelejmona Romanowa.

Gdy na naszych starych "kresach" wybuchła w roku 1941 wojna niemiecko-sowiecka i gdy po upływie dwóch dni przyszli Niemcy, ów generalizowany przeze mnie "inteligent polski" wyszedł na ulicę znów jako prawdziwy, szczery patriota polski, wróg - Niemców. A po kilku miesiącach widzimy go w wirze bohaterskiej walki o wyzwolenie ojczyzny. Wydawał tajne pisma, strzelał do Niemców, narażał się, ryzykował, wpadał. Tysiącami ginął w podziemiach Gestapo, nie gorzej z tamtej niż z tej strony Bugu-Narwi. Jest więc głęboka, tajemna różnica pomiędzy zasadniczym typem dwóch najeźdźców i stosunku do nich?! Ale nie o niej będę tym razem pisał, tylko o "kisliakowych".

***

Właśnie wtedy czytałem Tri pary szołkowych czułok, gdy trzeba było samemu "przekuwać" się na nowy byt i w ogóle: jak tu żyć? Ciągle spozierając po ścianach i szafach, szukaliśmy z żoną co by tu sprzedać... Oczywiście, nie garnek do gotowania kartofli, raczej już wiszącą na ścianie karabelę.

Pochwa kuta w słaboprocentowym srebrze, niestara, z czasów stanisławowskich, ale może pójdzie? Zawinąłem szablę w płachty kilku numerów Litieraturnoj Gaziety, obwiązałem sznurkiem i poszedłem do Wilna. Poniosłem swą karabelę do nowego muzeum sowieckiego, które mieściło się w gmachu poratuszowym na ul. Wielkiej. Wszystko co nastąpiło bezpośrednio potem, to jakby dalszy rozdział książki Pantelejmona Romanowa, z akcją przeniesioną żywcem z Moskwy do Wilna.

Powiedziałbym nawet, że rozdział kluczowy, może podwójny, bo tu już zastałem Kisliakowych nie jednej narodowości, jak w Moskwie, a od razu ich przekrój zapożyczony jednocześnie i ze społeczeństwa polskiego i litewskiego. Tylko dyrektor, niewidzialny, był firmowym, starym bolszewikiem. Personel składał się z b. profesora Uniwersytetu Kowieńskiego, eks-nacjonalisty, z b. dyrektora gimnazjum litewskiego w Wilnie, eks-klerykała, z b. polskiego kapelana wojskowego i eks-literata obozu prorządowego w jednej osobie (oczywiście bez sutanny), z b. dziennikarza polskiego obozu sanacyjnego, z profesorów dawnego Uniwersytetu im. Batorego i lektorki tejże uczelni, z hrabiego Ł. i z jeszcze kilku osób podobnej kategorii.

Na dole, w westybulu, b. dziennikarz polski, zresztą znany złośliwiec, złożywszy dłoń w kształt trąbki, wołał:

- Panie hrabio, panie hrabio!

Trzymając swą karabelę w Litieraturnoj Gazietie, jak zwinięty parasol pod pachą, spojrzałem w górę. Natychmiast: "tup-tup-tup-tup", po schodach pseudomarmurowych zbiegł energicznie hr. Ł. z wyrazem wewnętrznej irytacji i zbliżywszy twarz do twarzy dziennikarza, wycedził świszczącym szeptem:

- Proszę pana, ja pana tyle razy o to prosiłem...

- O co chodzi? - zapytał tamten ze złośliwym zdziwieniem, robiąc krok w tył.

- Proszę pana... proszę przestać mnie nazywać hrabią. Poszedłem na górę, witany raczej z zakłopotaniem, chociaż ci ludzie - powtarzam za Kisliakowym - nic, ale absolutnie nic złego nie robili, raczej - przeciwnie. Pod wielkim portretem Stalina profesor uniwersytetu, po profesorsku niezgrabnie, pomagał woźnemu w przesuwaniu jakiejś skrzyni. Karabeli mojej nie oglądano, bo dyrektor był bardzo zajęty. Eks-klerykał, przechodząc na palcach koło jego gabinetu, sugerował szeptem, że zdaje się rozmawia z samą Moskwą przez telefon.

W życiu chyba nie spotkałem czegoś równie identycznego! Rozmów nie potrzebuję powtarzać, gdyż każdy może przeczytać je w książce Romanowa, a nie chcę być posądzony o plagiat.

- Są rzeczy wieczne! - targał mnie za guzik we framudze okna prof. Mieczysław Limanowski, który znalazł się w muzeum, aby coś załatwić. - Tu na ścianie wisi Ruszczyc! Ta sztuka Ruszczyca... - zapalał się. - Sztuka jest przecie... - Ale nie w Sowietach.

- Cccccicho! Przecież mówiłem, że dyrektor rozmawia z Kownem - wyskoczył eks-klerykał.

- Mówił pan, że z Moskwą.

- Proszę pana - odezwał się ostro - jaką pan ma właściwie sprawę?

- Chciałbym sprzedać karabelę. - Nie kupujemy.

No, skoro "my" nie kupujemy... "My", to znaczy kto to "my"? - chciałem jeszcze zapytać, ale prof. Limanowski tym razem już szeptem prawił mi coś dalej o teatrze jako sztuce nadrzędnej> ponadwymiarowej, zdaje się. Absolutnie się z nim nie godziłem i tak wyszliśmy razem, dysputując, na ulicę, na wprost ogromnego pomnika Stalina z Leninem, których wielkie, pokraczne buciska wystawały z cokołu, jakby zaraz miały nadepnąć.

- Więc co pan chce! - zaperzył się Limanowski. - Żebym podpalił Pohulankę?! ["Pohulanką", od dzielnicy tej nazwy, przezywano w skrócie teatr polski, który się tam mieścił.]

Nagle wyprysnął za plecami jeden ze znanych aktorów, robiąc rozpaczliwy ruch ręką.

- Cccicho! Profesorze! Na miłość Boską! - i wmieszał się do dyskusji. - Moim zdaniem ani tak, ani tak. Po prostu Perzanowska [która została kierownikiem teatru po usunięciu przez bolszewików dyr. Kielanowskiego] świństwo robi, że pakuje na scenę ciągle te moskiewszczyzny i żydowszczyzny. Grajmy rzeczy polskie. Gdy już mamy być komunistami, bądźmy przynajmniej komunistami polskimi, he, he, he...

Spojrzałem na profesora: jakby go w tej chwili ktoś lekko po karku zdzielił. Zgarbił się, założył ręce do tyłu i szedł już bez jednego słowa, wysunąwszy naprzód swą charakterystyczną głowę, którą Nowaczyński zwykł był porównywać do głowy zimorodka, z takim wyrazem dziecinnej bezradności, że w pewnej chwili miałem ochotę poprosić aktora, by potrzymał moją karabelę, a sam objąć obydwiema rękami, uścisnąć i pocieszyć jakoś człowieka, który u schyłku życia wkroczył w typowy co się zowie po rosyjsku - tupik.

Ale jak go pocieszyć, ale jak?

***

11 listopada 1940, więc w dniu polskiego święta narodowego, zima próbowała przyjść wcześniej, ale jak to bywa w naszym kraju, odepchnął ją kontratak jesieni, która, wiadomo, niełatwo ustępuje. Na polach snuła się mgiełka i zjedzone przez nią śniegi. Wrony krążyły nad rozkutymi z lodu kałużami. W mieście zaś było wilgotno wilgocią murów. Rankiem przed Ostrą Bramą, kościołem św. Kazimierza, tu i ówdzie na placach i w poprzek ulic, postawiono straże milicji pieszej i konnej. Ale konie stały ze spuszczonymi łbami, przeżuwając swą ranną porcję owsa, a milicjanci rozgrzewali się, bijąc rękami na krzyż, poziewając od czasu do czasu. Mglisty ranek ciągnął się jak glista. Czego się spodziewano? Rozruchów, manifestacji patriotycznych? Chodnikiem szła młodzież do szkół jak w pierwszy lepszy dzień powszedni, przeważnie jeszcze poubierana w stare, polskie mundurki. "Młody las" zastrajkował, wedle poufnych danych, w liczbie około 5%. Z podniesionymi kołnierzami jesionek sunęli nauczyciele.

- Sowiecki pedagog?! Ale co też pan wygaduje! Ja wykładam geografię.

- A ja tylko arytmetykę, zoologię, botanikę czy fizykę. Nauka jest przecie...

- Ale nie w Sowietach.

- Nie trzeba gadać o rzeczach, o których się nie wie, proszę pana. Najważniejsze jest przetrzymać i utrzymać polski stan posiadania. Oto jest zadanie... Zresztą przepraszam... podbiegł dosyć godnym truchcikiem do damy, która wyjrzawszy z drzwi gabinetu szkolnego, dawała mu ręką znaki:

- Obywatelu profesorze, nastąpiło małe przesunięcie. Dziś godzina konstytucji stalinowskiej będzie od pierwszej do drugiej, więc może obywatel swoją geografię przesunie...

- Ależ doskonale, doskonale, obywatelko dyrektorze... Nie dosłyszałem dalej, gdyż właściwie miałem interes do kierowniczki sąsiedniej szkoły powszechnej.

Była to szkoła ongi reprezentacyjna, wzorowa, pokazowa, zwożono do niej wycieczki. Kierowniczka, młoda jeszcze, pełna zapału i energii właściwej pewnego typu pedagogom w spódnicy.

- Walczę - mówiła, odkładając pióro - walczę z tymi panami z komisariatu oświaty, którym się wciąż zdaje, że Wilno leży jeszcze w starej "smetonowskiej" Litwie. No niech pan zobaczy! - wypchnęła mnie na korytarz.

- Na co mam patrzeć? - spytałem rozglądając się po widnym, szkolnym korytarzu, którego ściany pełne były fotografii, plakatów, wykresów.

- No, nie widzi pan tych wszystkich haseł i plakatów?

- Widzę, owszem. Ale to dziś wszędzie tak samo wygląda. - Ach, nie o to chodzi! Ale widzi pan, że wszystkie one są w języku litewskim! A przecież, proszę pana, procent dzieci litewskich jest po prostu znikomy w porównaniu...

- Zaraz, zaraz, ale ja nie znam języka litewskiego. Proszę mi powiedzieć, co jest napisane na tych plakatach i afiszach litewskich, które by pani chciała zamienić na polskie.

- No wie pan, takie tam, różne... - Ale co mianowicie?

Okazało się, iż napisy zawierają hasła, że życie w Sowietach jest najszczęśliwsze, że teraz nastała prawdziwa wolność, a w dawnej Polsce i Litwie była pańszczyzna, że dziecko jest przyszłością wolnych narodów Związku Radzieckiego, że ojcem wszystkich dzieci i najmądrzejszym nauczycielem jest Stalin. Wizerunek jego z dzieckiem na ręku wisiał... boję się przesadzić, ale zdaje się na starym haku, z którego zdjęto obraz Matki Ostrobramskiej.

- Więc dlaczego pani chce, by to było napisane nie po litewsku, lecz po polsku, by to dzieci polskie miały czytać? Mnie się zdaje, że lepiej, by to było napisane nawet po chińsku, byleby nikt tego paskudztwa nie mógł odcyfrować! Moim zdaniem...

- Ccccicho!.. Ale z pana też gorączka. Jak można tak głośno wykrzykiwać. Widzi pan, bo ja bym jednak chciała, żeby to, bądź co bądź i mimo wszystko, była szkoła polska.

***

Pod wiosnę już 1941, w okresie najcięższego zwożenia śniegu z ulic, zachodziłem, często jeszcze nie umyty, na wieczorną partię szachów do kawiarni Rudnickiego. W tym czasie liczba scen polskich w Wilnie zwiększyła się znacznie. Na Pohulance grał teatr dramatyczny; w gmachu "Lutni" po dawnemu operetka; opodal, również przy al. Lenina (dawna Mickiewicza) teatrzyk Jaksztasa, Zejmówny i Comp.; Janusz Minkiewicz prowadził swą "Ksantypę"; wreszcie powstała scenka pod kierownictwem ś.p. Józefa Batorowicza do spółki z pewnym reżyserem. Ten to reżyser podszedł do mnie w kawiarni i powiada:

- Co się redaktor będzie męczył z tym brudnym śniegiem. Ja bym miał dla pana właściwszą robotę.

- Mianowicie? - zapytałem, wpatrzony w deskę szachową.

- Wie pan, chodziłoby o to... Żeby z naszych klasyków, no, powiedzmy z jakiegoś Żeromskiego, Orzeszkowej, wybierać pewne ustępy i przerabiać na aktówki. Oczywiście trzeba by dobierać odpowiedni tekst, to znaczy, jakby to powiedzieć: najbardziej takie lewicowe, czerwonawe, słowem, odpowiadające duchowi czasu... Pan mnie rozumie?

- Rozumiem doskonale - odpowiedziałem - ale się nie podejmuję.

Mój partner, pochłonięty całkowicie grą, podchwycił bezmyślnie, jak to bywa przy szachach, ostatnie słowa i zapatrzony w ruch, bębniąc łbem zabranego konia w blat, powtarzał machinalnie:

- Rozumiemy, mistrzu, rozumiemy mistrzuniu, rozumiemy dobrze, rozumiemy... szach!

***

Wydaje mi się, że rozumiem to do dziś dnia doskonale. Gdy słucham, rozmawiam lub czytam o tym wszystkim, co się teraz w Kraju dzieje, mam nie tylko wrażenie, że to już wszystko raz było, ale po prostu jakbym patrzył w książkę, której konspekt dokładny, spis treści rozdziałów poznałem zawczasu. Różnicę zasadniczą (bo są drobne) widzę tylko w terminie. Co w latach 1939-1941 rozłożono we wschodniej Polsce na etapy miesięcy, nieraz tygodni, teraz rozkłada się na lata.

Ale rozumiem tę sprawę trochę inaczej, niż się ją zazwyczaj ujmuje. Mianowicie w ten sposób, iż ważne jest nie tyle działanie sowieckie, ile oddziaływanie, które się częściej wstydliwie przemilcza. Ważniejszy jest nie typ akcji, ale reakcji. Bo o ile dla pierwszej można dobrać analogie i wzory z przeszłości, o tyle druga jest rzeczą zupełnie nową w historii świata. Dlatego nigdy nie pozwolę sobie zawrócić głowy różnymi starymi formułami, którymi się zasypuje dziś literaturę, publicystykę i historiozofię. Oto jest powód, dla którego podjąłem kiedyś na łamach "Wiadomości "(nr 57) zagadnienie: Rosja czy Sowiety? Moim zdaniem, nic, w interesującym nas zagadnieniu, nie mają do gadania Piotrowie, nawet najwięksi, i wszystkie Jekatieriny do kupy wzięte. Ci, co się przy tym upierają, zacieśniają wielkie zagadnienie natury ludzkiej, nazwijmy je patetycznie: duszy ludzkiej, do "duszy rosyjskiej", do historii jednego narodu, co do której zresztą, jak co do wszystkich historii, nie mamy pewności, czy jest ścisła. W postaci fenomenu bolszewickiego przyszła rzecz zupełnie nowa, po prostu: nowa. Nie ma celu, szkoda czasu i w ogóle ze szkodą własną jest wmawiać w siebie, że to stara. Powiedziałbym nawet, że wmawiać to samo w innych jest ze szkodą wszystkich narodów, które mogą być wystawione na tę próbę. Chcemy czy nie chcemy, musimy się pogodzić, że mamy do czynienia z czymś nowym. Ale rzecz właśnie w tym, że nie chcemy. Dlaczego?

Istneje po temu kilka przyczyn, ale jedna z nich tłumaczy się bardzo prosto. W ten sposób mianowicie, że szalę przeważa ogromny stuletni balast erudycji, gotowych form, wzorów, określeń, misternych konstrukcji, które wyglądają bardzo mądrze, a które stanowią nieraz tzw. dorobek życia naszych specjalistów od Rosji, od Wschodu w ogóle. I nagle mówi się im: "wyrzuć to, nic nie warte!" Przecież człowiek ma już siwe skronie, czy można mu się dziwić, że za nic nie chce? Przywiązanie do starych rupieci wynika po prostu z sentymentu. Fala uchodźców ciągnie je ze sobą nawet w czasie największych przewrotów dziejowych, chociaż w nowym życiu nie znajdą zastosowania, a stanowią niepotrzebny bałast. Takim w gruncie rzeczy niepotrzebnym balastem wydaje mi się czasem pewna kategoria przestarzałej erudycji Należałoby ten przeogromny toboł wyrzucić właściwie za burtę, ale po pierwsze, szkoda, po drugie, można na nim jeszcze trochę posiedzieć na pokładzie z miną "speca".

Największy respekt mam dla nauki, dla wiedzy ścisłej w ogóle, ale dalibóg, aby się zapoznać z dominującym dziś zagadnieniem: jak się bołszewizm w Kraju naprawdę - robi...? - nie trzeba się grzebać w trumnie Iwana Groźnego, ś.p. opryczników, czy przywoływać na świadków wszystkie duchy Azji. Raczej już zapoznać się z wcale współczesną argumentacją pana Kisliakowa w Moskwie albo jeszcze prościej, panów z Dziś i Jutro w Warszawie, bo to nie wymaga nawet znajomości języka rosyjskiego.

 

„Wiadomości“, 1949 nr. 14 (157).


Nasz Czas 21/2003 (610)
 
 

Józef Mackiewicz

 

Z okazji mojej powieści Lewa wolna oraz historycznego przyczynku do niej gen. Kazimierza Rumszy ("Wiadomości", nr 1057), pisze mi teraz ówczesny dowódca 1-go pułku szwoleżerów, generał brygady Jerzy Grobicki z Kanady. Dla pouczenia czytelników młodszej generacji pozwolę sobie przypomnieć, że gen. Grobicki, wtedy major sztabu generalnego, jest ten sam, który w bitwie warszawskiej r. 1920 dokonał brawurowego ataku pod Płońskiem, ratując zagrożone tyły 5-ej armii gen. Sikorskiego (zob. m.in. Nad Wisłą i Wkrą Władysława Sikorskiego). Na marginesie zaś osobistym dodam, że gen. Grobicki był poprzednio zastępcą dowódcy innego pułku kawalerii, tego mianowicie, w którym ja służyłem, i mimo zachowanej przeze mnie anonimowości "pułku" w powieści, rozpoznaje dokładnie niektóre fragmenty.

List gen. Grobickiego zawiera m.in. relację z pewnego zdarzenia, którego był świadkiem naocznym. Prosiłem go aby zezwolił na opublikowanie tej relacji, gdyż podobnie jak poprzedni przyczynek gen. Rumszy, posiada wartość historyczną.

Masakra w folwarku

W sierpniu 1920 – pisze do mnie gen. Grobicki – dowodziłem 1-m pułkiem szwoleżerów podczas bitwy pod Warszawą. Nie pamiętam już 23 czy też 24 sierpnia, w godzinach porannych starliśmy się z uchodzącą kawalerią Gaja, na południe od Mławy, koło kolonii Aleksandryn. Po krótkiej wymianie strzałów poszliśmy w pościg za cofającymi się bolszewikami, ale wkrótce przegrodziła nam drogę rzeka uciekających sowieckich taborów, i pościg nasz chwilowo został z tego powodu wstrzymany na przeciąg jakiejś pół godziny. Kawaleria Gaja była po północnej stronie taborów, my zaś po południowej. Jednakże z naszej strony, która była położona trochę wyżej, widzieliśmy wszystko co się dzieje u nieprzyjaciela. Pod ogniem naszej armatki górskiej kręciła się masa jeźdźców to w prawo to w lewo, aż w końcu ruszyła w kolumnie plutonów rozwiniętych, na wschód. W tym kierunku biegł również tor kolejowy Mława–Modlin, a dalej teren wznosił się, i o kilometr za. torem, na wzgórzu, leżał jakiś folwark otoczony drzewami W pewnej chwili z tego folwarku padły strzały, i część konnej kolumny bolszewickiej rozwinęła się w jego kierunku, ruszając do szarży.

Z naszego punktu obserwacyjnego widać było jak mimo strzałów z folwarku został on otoczony, i strzelanina wkrótce ustała. Zaś masa kawalerii bolszewickiej znikła nam z oczu za wzgórzem, uchodząc na wschód. W tym właśnie czasie zdołaliśmy otworzyć sobie drogę przez zmasowane tabory sowieckie i ruszyliśmy dalej w pogoń za bolszewikami.

Wkrótce przechodziliśmy koło folwarku. Oczom przedstawił się wstrząsający widok. Pole przed folwarkiem usłane było trupami końskimi, leżało ich co najmniej z pięćdziesiąt. Był to widoczny rezultat strat bolszewickich podczas szarży na folwark od tej strony. Ale w pierwszej chwili nie było widać ani jednego trupa ludzkiego. Dopiero w następnej chwili natknęliśmy się na pierwsze, okrutnie porąbane trupy polskich piechurów, których placówka z ręcznym karabinem maszynowym była wysunięta do stert, tuż przed samym folwarkiem. Sam folwark otoczony był świerkowym żywopłotem, stanowiącym idealna obronę przed konnym atakiem. Ale gdy objechaliśmy go z boku i przez bramę wjazdową wjechaliśmy do środka, zobaczyliśmy rzecz straszną: całe podwórze usiane było porąbanymi w najdzikszy sposób trupami żołnierzy polskich. Naliczyliśmy ich ponad setkę. Niektórzy dawali słabe oznaki życia, ale o uratowaniu ich nie mogło być mowy.

Zadaliśmy sobie pytanie: jak mogło się stać, żeby piechota w biały dzień, na tak świetnej pozycji obronnej, mogła zostać do tego stopnia doszczętnie zniszczona przez konną szarżę. Odnieśliśmy wrażenie, iż w pewnej chwili musiała z jakiegoś powodu powstać panika, i bolszewicy przez otwarte bramy wpadli do środka folwarku i zajechali piechotę, leżącą wzdłuż żywopłotu, z tyłu. Nie był to batalion, lecz silna kompania. Wśród pomordowanych znaleźliśmy trzech oficerów, w tym jednego kapitana. Z całej obsady folwarcznej nie wyszedł z życiem ani jeden człowiek!

Nie pamiętam dziś nazwy tego folwarku, jak również nie mogę ustalić jaki był to oddział. Sądzę, że musiał należeć do dywizji ochotniczej płk. Koca, a może do 18-ej dywizji piechoty, które działały wówczas w tym rejonie. Jako naoczny świadek przedstawiłem przebieg faktyczny zajścia. Nie stało się to w nocy, ani też piechota nie mogła być od początku zaskoczona działaniem kawalerii bolszewickiej. Co się rozegrało wewnątrz tego folwarku, nie dowiemy się oczywiście nigdy. Możemy tylko przypuszczać. Natomiast jak do tego doszło, byłem naocznym świadkiem.

Tyle gen. Grobicki.

Sądzę, że ma rację, iż przyczyną strasznej katastrofy musiała być z nagła wybuchła panika w oddziale piechoty. Z opisu, i zresztą z załączonego przez gen. Grobickiego planu, wynika że zajechani raptownie od tyłu, musieli się raczej poddać, niż zginąć w walce. Gdyż byłyby ślady tej walki. Na wojnie jak na wojnie: panika chadza pod rękę z bohaterstwem; z historycznej perspektywy żadnej armii na świecie tego rodzaju fragmenty psychicznego niżu ujmy me przynoszą. Należą do rzeczy ludzkich, jak samo życie i strach przed śmiercią. Tylko w wylakierowanych jednostronnie przedstawieniach wojny, w których nasza literatura tak często celuje, stwierdzenie rzeczy po prostu prawdziwych wydaje się dziwolągiem i powoduje protesty.

W wypadku więc opisanym przez gen. Grobickiego mamy niewątpliwie do czynienia z faktem wymordowania jeńców.

Nasuwa się pytanie, czy przytoczona masakra w folwarku jest "poprawką" poprzednich opisów, przyczynkiem tylko do znanej rzezi jeńców polskich w tamtym rejonie, wymienionej w dziele gen. Sikorskiego, Mallnowskiego, w mojej powieści i innych źródłach, czy też chodzi tu o nową zbrodnię bolszewicką dotychczas nie opisaną? Już gen. Rumsza przypomniał, że w tamtym rejonie nie było jednej masakry, ale więcej, bo w Chorzelach wymordowano ponadto rannych żołnierzy polskich wywleczonych ze szpitala. Nie wdając się w szczegółową analizę, która zajęłaby zbyt dużo miejsca, powiem tylko, że na podstawie przytoczonych szczegółów i zestawienia ich z dotychczas dostępnym materiałem, nabieram przekonania że gen. Grobicki opisuje tu nowy, nigdy przedtem nie opisany fakt historyczny.

Natomiast dla rozważań które mi się ubocznie nasunęły, nie ma to większego znaczenia. Dla rozważań mianowicie nad pytaniem, dlaczego prawda o tamtych dziejach jest dziś wyjątkowo niepopularna? I to wcale nie z powodu przedawnienia, ani dlatego by tamte dzieje nabrały już posmaku wspominkarstwa staruszków. To raczej jawny pretekst. Bo z drugiej strony dużą popularnością cieszą się dziś te same tematy w "romantycznej" literaturze rewolucyjnej, aż do obdzielania jej nagrodą Nobla włącznie.

"Antystalinizm"

Wojna polsko-bolszewicka 1919-1920, i w ogóle wszystkie wojny i walki z bolszewikami tamtego okresu, odznaczały się wyjątkową brutalnością. Przyznajmy szczerze, z obu stron. Ale też pozwólmy sobie przypomnieć, że okrucieństwa strony bolszewickiej, nieraz wyszukane w ich sadyzmie, były nieprześcignione. Nie prześcignęły ich też późniejsze lata i późniejsze wojny. Nie prześcignął ich ani Hitler, ani Stalin.

Dziś jeszcze pamięta się i oburza na słynny "Kommissarsbefehl" Hitlera z r. 1941, rozkaz rozstrzeliwania wziętych do niewoli sowieckich komisarzy politycznych. (Jak wiemy z najnowszych źródeł, w 90% nie wykonany przez dowódców Wehrmachtu). W r. 1920 mordowanie wziętych do niewoli liniowych oficerów polskich było regułą. Tenże sowiecki komkor Gaj, w swej książce Na Warszawu, utyskuje rzeczowo, że "utarł się zwyczaj nie doprowadzania wziętych do niewoli oficerów polskich, lecz zarąbywania ich na miejscu". Nawet mu do głowy nie przyjdzie, aby w wydanej w okresie leninowskiego Nepu książce, utyskiwać na to ze względów moralnych, czy chociażby wojskowo-prawno-obyczajowych. Po prostu narzeka na ten "utarty zwyczaj" tylko dlatego, że sztab jego pozbawiony był przez to "języka". Powiedzieć by, że za takie postępowanie powinien być postawiony przed rodzajem jakiegoś "Międzynarodowego Trybunału w Norymberdze", wywołałoby pusty śmiech.

Dlatego właśnie pytanie, czy przytoczony opis gen. Grobickiego dotyczy nowej, trzeciej rzezi w tym rejonie, czy tylko jednej z dwóch już znanych, nie wpływa na zmianę całości obrazu. Takich i podobnych rzezi dokonali bolszewicy w tamtych latach nie trzy, nie cztery, lecz setki i tysiące. Mordowano oficerów, mordowano i jeńców-szeregowych; mordowano księży, szlachtę, biskupów, "burżujów" wszelkiego rodzaju, chłopów-kułaków i nie-kułaków, inteligencje; mordowano "kontrę" wszystkich stanów ze stanem robotniczym włącznie.

Pod sztandarem Lenina.

Raptem, ten okres rozpasanej rzezi przechodzi dziś do historii literatury światowej pod nazwą "Romantyczny okres rewolucji". I tak każą nam nazywać te "przedstalinowskie" czasy. I tak też nazywają je współcześni konformiści wszystkich stanów. Ze Stanami Zjednoczonymi na czele.

W książce Zwycięstwo prowokacji pozwoliłem sobie jako klasyczny przykład przytoczyć Izaaka Babela. Cytowałem słodkawe zachwyty nad tym utalentowanym zresztą pisarzem sowieckim tamtego okresu, m.in. Zofii Starowieyskiej-Morstinowej w katolickim "Tygodniku Powszechnym". Chociaż Babel z punktu widzenia katolickiego był bluźniercą, a z życiorysu agent "Czeka" i politruk 1-ej konnej armii Budionnego, która bardziej jeszcze wsławiła się w zarąbywaniu jeńców polskich niż 3-i konny korpus Gaja. Później Babel wpadł w niełaskę Stalina i na temat tej "ofiary stalinizmu" roztkliwiano się w ostatnich latach chyba więcej, niż on sam napisał utworów literackich. Wszystkie prawie kraje wydały teraz tłumaczenia jego książek, co jest zrozumiałe ze względu na talent autora. Ale nie chodzi o jego książki, lecz o przedmowy do tych książek. Każda podkreśla, że Babel należał do "romantycznego okresu rewolucji"... Jego szef, Feliks Dzierżyński, przewodniczący "Czrezwyczajnoj Komissiji po Borbie s Kontrriewolucyjej", winien jest śmierci milionów ludzi. Z zestawienia prawd historycznych można by wysnuć, że służba w "Reichssicherheitshauptamt SS" należała również do "okresu romantycznego". W żadnym wypadku. To co czynił Hitler, to zbrodnie nazistowskie. To co czynił Lenin, to romantyzm bolszewicki. Ale w tej chwili chodzi mi nie o zestawienie Lenina z Hitlerem, lecz o zestawienie Lenina ze Stalinem.

* * *

Rzecz wygląda dosyć szczególnie. Można by nawet powiedzieć, "zabawnie"... gdyby słowo to nie raziło w tym kontekście.

Lenin był przede wszystkim naszym wrogiem. "Naszym", rozumiem w tej chwili nie tylko Polski. Wrogiem całego świata nie-komunistycznego; wszystkich wolnych narodów i wolnych społeczeństw; wrogiem wszystkich wolnych ludzi, którzy nie chcieli iść w jarzmo bolszewickiej doktryny. I z jego to najwyższego rozkazu niszczono tych ludzi: wtrącano do więzień, założono dla nich pierwsze na świecie obozy koncentracyjne, strzelano, zarąbywano. Tymczasem doczekaliśmy – nieoczekiwanego skrętu historii. Przypomnienie tej prawdy, którą wielu z nas pamięta z przeżyć osobistych, uznane zostaje za intelektualny kicz a polityczny nietakt. I to nie tylko wśród spekulantów Zachodu, ale również wśród wielu rodaków na służbie tej spekulacji. Gdyż dziś tylko poleninowski Stalin ma być postacią ciemną; sam zaś Lenin – postacią światłą. Jak do tej instrukcji doszło, powiem za chwilę. Na razie, zwróćmy uwagę, jest to postawienie rzeczy na głowie, paradoksalne. Albowiem, że użyję tu obrazowego skrótu: Lenin mordował "nas", t.zn. nie-komunistów; Stalin zaś mordował "ich", t.zn. niewygodnych sobie komunistów i starą gwardię leninowską, czyli właśnie naszych wrogów.

W czwartym dziesięcioleciu, gdy to czynił, mogło nas wprawiać w zdumienie, interesować, lub nawet napawać nadzieją, pobudzać do spekulacji na temat analogii z "18 Brumaire", co też wielu czyniło, skrycie lub jawnie ciesząc się na te nadzieje.

Wprawdzie Stalin zarówno wcześniej (zniszczenie chłopów), jak i później dopuścił się masy zbrodni również w stosunku do "nas", ale o tym mówi się mniej, albo wcale. Natomiast poczytuje mu się za główną winę gnębienie "dobrych i postępowych bolszewików". I każe nam szczególnie te ofiary "stalinizmu"' opłakiwać. I w myśl instrukcji, opłakujemy. Jeżeli chodzi o naszą emigrację, to nastąpiło po pierwsze uroczyste odżegnanie się, że nie jest "biała". Później, że nie jest w każdym razie "kontrrewolucyjna", jako że Polska nigdy taka nie była od czasów Piłsudskiego, a zawsze tylko "antyrosyjska". Później, że już nie jest "antykomunistyczna", gdyż z tym piętnem nie przyjmuje się w dobrym towarzystwie. Przyszło ograniczenie do "antystalinizmu". A w ostatnich czasach, stawiając nam za wzór rozsądnych komunistów, takich jak Dżilas, Mihajlov i t.d., a z polskich Kuronia i Modzelewskiego, zaczyna się już proponować przejście na skromniejszy etap – "antybiurokratyzmu"...

Niewątpliwie, poważna ewolucja dokonała się w nas samych od tamtych czasów, gdy jeńcy polscy rąbani byli przez bolszewików Lenina. Od czasów, gdy w Moskwie panowała "Proletkultura" i założono "Bezbożnika"; gdy zakazani byli jeszcze i Puszkin, i Lermontow, i Gogol, i inni, nie mówiąc już o Dostojewskim, a w charakterze oficjalnego barda rozpierał się na Kremlu Demian ("Łakiejewicz") Biednyj; gdy po prawdziwej kulturze deptano butami jak po odłamkach szkła.

Leninowskie czasy

Powiedzieć by dziś, że ze współczesnych wydarzeń, najbardziej podobne były do obecnej w Chinach "rewolucji kulturalnej" – ciarki przechodzą na myśl, do jakiej kategorii wstecznictwa i ciemnogrodu zostałoby się zepchniętym za takie porównanie. Nie tylko przez obcych, ale i własnych intelektuałów. Tak głęboko rozrzewnionych "polskim październikiem", i nawrotem Gomułki od "stalinizmu" do "czystego leninizmu". Już to trzeba przyznać, że nasi "nonkonformiści" spod znaku zerwania z zapleśniałym antykomunizmem, chadzają przeważnie na czworakach wobec potęg rządzących światem, a wyprostowują się dopiero dumnie wobec bezsilnej garstki tzw. "niezłomnych", którym "przedawniony reumatyzm" nie pozwala się schylać, i całować narzuconej rzeczywistości w d...

* * *

"Stalinizm" należy do rodzaju klasycznej dezinformacji. Stanowi bowiem fragment dowolnie wykrojony z całości, i przez to utrudniający rozpoznanie tej całości. W schematycznym ujęciu historia tego terminu przedstawia się pokrótce tak: pierwszy wymyślił go stary bolszewik, Lew Bronsztejn-Trocki, gdy się pokłócił ze Stalinem i został przez niego wydalony z granic Związku Sowieckiego. Termin ten zrazu się nie przyjął, a wyszedł z obiegu zupełnie, gdy podczas drugiej wojny światowej stał się dla propagandy mocarstw zachodnich wcieleniem "ewolucji komunizmu" w najlepszym stylu, tzn. w kierunku "demokratyzacji", "liberalizacji", "tolerancji" i tendencji nacjonalistycznych. A wiec tych wartości, jakie się dziś mobilizuje, i na które się stawia, doszukując rzekomej "ewolucji", akurat w walce ze "stalinizmem". Ale 20 lat temu Stalin sam miał uosabiać "ewolucję". Mimo jawnej deportacji milionów ludzi i całych narodów, mimo zbrodni katyńskiej i t.d. Ten postępowo-"ewolucyjny" charakter Stalina dostrzegła wówczas i oceniła zaraz cała lewica intelektualna i wszyscy prokomuniści świata. W Polsce, nawiasem, nie było pod tym względem rozsądniej niż gdzie indziej. Już to samo ujawnia arogancką sztuczność terminu "stalinizm" dziś, gdyż większość ludzi pamięta przecie jeszcze czasy wojny dobrze.

"Stalinizm" zrobił karierę dopiero po wojnie. Po pierwsze, mocarstwa zachodnie pokłóciły się ze Stalinem. Po drugie, wyszukały masę rozczarowanych, pokrzywdzonych i obrażonych na Stalina komunistów i prokomunistów, od których termin ten przyjęty został przez światową lewicę intelektualną. Ale, zdawało się, Stalin umrze i zemrze z nim razem "antystalinizm". Wręcz odwrotnie: rozkwit "antystalinizmu" przypada akurat na okres po jego śmierci. Mocarstwa zachodnie trafnie oceniły, że będzie to hasło walki z czymś, co nie egzystuje naprawdę, i nie zagraża wojną, aby odwrócić uwagę i uniknąć walki (której uniknąć pragną za wszelką cenę!), z czymś, co egzystuje i zagraża całemu światu.

Pragnieniem mocarstw zachodnich jest pokojowa koegzystencja, współistnienie. Redaktor Grydzewski spolszczył je w termin: "współśmierdzenie", raczej zbyt optymistycznie, albowiem wywołać może skutki gorsze od smrodu. Mimo najlepszych starań, Zachód nie potrafi jednak wyłączyć bez reszty konfrontacji z rzeczywistością komunistyczną, ani usunąć z pamięci tego nieprzyjemnego posmaku jaki pozostawił już pół wieku bez mała panujący bolszewizm. I oto znalazła się recepta.

W Litwie jeszcze "burżuazyjnej", gdy w latach 1939-1940 wpadła pod satelicką zależność od Sowietów, nie wolno było naturalnie więzić wywrotowców komunistycznych. Poradzono sobie, aresztując wyłącznie – "trockistowców"... Nie było to więc działanie wrogie względem hegemona, lecz z nim zgodne, choć niezbyt szczere. Mocarstwa zachodnie nie wpadły wprawdzie w zależność satelicką od Sowietów (jakkolwiek Francji de Gaulle'a niedużo do tego brak), ale za to szczerze pragną współistnienia, które wyłącza działanie antykomunistyczne. Stąd, trochę podobnie, choć z innych okoliczności, jak wówczas na Litwie na "antytrockizm", przestawiono się na – "antystalinizm". Czyli, jak już wspomniałem, wszystkie zło całości bolszewizmu, zepchnięto na jeden jego fragment stalinowski. Przy tym trzeba mieć szczęście: jak z nieba na ziemię stoczył się Chruszczow, ze swym antystalinowskim wystąpieniem i kursem!

W ten sposób ku wzajemnemu zadowoleniu, i Sowietów, i mocarstw zachodnich, i lewicy intelektualnej, "antystalinizm" stal się dodatkową rękojmią pokojowej koegzystencji. Sloganem nie sporu, lecz ugody. Co zresztą musi wynikać z natury zgodnego poglądu, że za zbrodnie praktyki komunistycznej ponosi odpowiedzialność nie ustrój, lecz – wyłącznie Stalin.

"Antystalinizm" nie jest więc skierowany przeciwko ustrojowi komunistycznemu, tylko jego mankamentom. Nie przeciwko doktrynie, lecz przerostom i nadużyciom doktryny. Konsekwentny, obowiązujący dziś "antystalinizm" nie jest formą zastępczą antykomunizmu Przeciwnie: nie zastępuje, lecz wyłącza antykomunizm.

Poza wszystkim jednak "antystalinizm" wyłącza wszelki "antyleninizm". Gdyż istota zła "stalinizmu", już z chronologicznego przedstawienia, ma tkwić nie w ciągłości, lecz w zerwaniu ciągłości tego, co było przed nim. Prowadzi to do logicznego wywodu, że nie dzieło Lenina, bolszewizm, powinno być potępione, lecz odwrotnie wypaczenie tego pięknego dzieła przez brzydkiego Stalina.

Tak by się po krotce przedstawiała historia i kariera tego terminu.

Stanowić może jednocześnie odpowiedź na postawione pytanie, dlaczego w intelektualnej atmosferze i koniunkturze oficjalnego na Zachodzie "antystalinizmu", autentyczna, okrutna prawda historyczna o czasach leninowskich, traktowana jest niby włażenie w zabłoconych butach na parkiety salonowego prokomunizmu. To znaczy, ze szczerym niesmakiem. Z chęcią pozbycia się gościa i przemilczenia jego nietaktu.

P.S. – Wstrząsającą relację płk. Stefana Majewskiego o rzezi jeńców polskich dokonanej przez bolszewików pod Mławą ("Wiadomości" nr 1074) przeczytałem dopiero po napisaniu swego artykułu. Relacja płk. Majewskiego utwierdza mnie tym bardziej w wyrażonym uprzednio przeświadczeniu, że przytoczony przeze mnie opis gen. Grobickiego o masakrze w folwarku nie mógł dotyczyć tej "głównej" rzezi, o której wspominają źródła historyczne, a stanowi zupełnie nowy, przedtem nigdzie nie opisany fragment tamtej wojny.

 

"Wiadomości", 1966, nr 48 (1078)

Pobrane z www.tylkoprawda.akcja.pl

Biblioteka dzieł Józefa Mackiewicza

Wileńska powieść kryminalnaFelicja Romanowska

 


I.

 

Dnia 12 maja 1933 r. wróciłem do mego mieszkania po nocnej obławie na bolszewików, którą prowadziłem jako kierownik policji tajnej m. Wilna, wraz z moimi komendantami na Wilno i na województwo. Obława udała się, złapaliśmy najobrzydliwszych hersztów: Stefana J., Henryka D., oraz Marjana Żeleńskiego. Wyrwałem kontakt elektryczny, który łączył mnie z biurem. Poczułem chęć snu. Poszedłem do łazienki i puściłem ukrop do wanny. Pomału rozbierając się, rozkładałem dłonie nad parą lecącej do wanny wody. Poczucie, że zaraz mi będzie ciepło i że potem wyciągnę się w łóżku, sprawiało mi przyjemność.
Nagle usłyszałem podniesiony głoś mej służącej i krzyk na nią mego sekretarza. ,,Coś musiało się stać" - odrazu pomyślałem sobie. Drzwi otworzyły się pędem. Sekretarz wprost krzyknął:


-Wojewoda!
- Czego wojewoda?...
- Krzyczy, wrzeszczy, żeby pan był natychmiast, natychmiast.
Od 20 lat pracuję w policji. Znam się na tem. Czułem, że wyczyściłem Wilno tej nocy. Znowuż wojewodę znałem jako człowieka zrównoważonego, który nigdy nie podnosił głosu. Zacząłem się z powrotem zapinać. „Dni 14 godzin 8 szukałem spinek" - przemknęło mi przez głowę zdanie jakiegoś durnia, który obliczył statystycznie, na co stracił swoje 43-letnie życie. -Zawsze to sobie przypominam, kiedy szukam spinek. Co mogło się stać wojewodzie? Może komendant policji wpadł do balji? Jak czytelnik widzi, byłem senny, różne głupie myśli lazły mi do głowy. Wojewoda nie miał ze mną dotychczas żadnych bezpośrednich stosunków służbowych.
Tymczasem sekretarz posłał po taksówkę, która nie przyjeżdżała. Wojewoda jest w swojem mieszkaniu prywatnem. Prawie nigdy tam nie chodzę. Nie zapraszają mnie na rauty. Wpadłem jednak po schodach i już wycierałem nogi w skórę wilczą.
- „Pan wojewoda prosi".
Wszedłem do gabinetu. Wojewoda stał przy biurku zmarszczony i jak mi się wydało, strasznie zły. Po jego prawej stronie stał komendant policji na województwo wileńskie, po lewej taki sam komendant na m. Wilno. Mundury. Srebrne guziki. Wszyscy wysokiego wzrostu. Ja tylko wzrostu małego.
„Panie Mańkowski" - powiedział wo­jewoda.
Głos jego wydał mi się drwiący.
,,Aresztują mnie" -- pomyślałem.
Panie Mańkowski, z wyraźnym wysiłkiem powiedział wojewoda, musi pan mi zaraz pomóc w bardzo ważnej, osobistej, rodzinnej sprawie.
- Słucham pana wojewody - powiedziałem. Dlaczego wszyscy stoją? - pomyślałem.
- Nie całą godzinę temu z ogrodu Bernardyńskiego porwano mi córeczkę.
- To się zrobi Panie Wojewodo - odpowiedziałem banalnie. Bo coś we mnie stuknęło - sen mnie odleciał. Zrozumiałem, że tę sprawę muszę wygrać. Wiedziałem, że moi przełożeni pojęcia o niczem nie mają. I dlatego poczułem, że moja godzina wybiła. Mój Tulon. Poczułem się Bonapartem. I dlatego powiedziałem to, czego wobec moich przełożonych dotychczas nigdy jeszcze nie powiedziałem i powiedzieć bym nie mógł.
- Będę prosił mego szefa o swobodę działania i trochę czasu dla tej sprawy.

 


II

 


Wtedy jeden z komendantów zabrał głos.
- Jesteśmy już tutaj od dwudziestu minut. Piastunka pana wojewody, która właś­ciwie jest mamką jego córeczki, poszła do Bernardyńskiego ogrodu przed godz. 9-tą. Dziecko było uśpione w wózku. Piastunka postawiła je na gazonie, opodal stacji pomp. Kiedy spostrzegła, że dziecka brak, poczęła krzyczeć. Zjawił się policjant Małowieski Nr. 2069 i dał znać do komendy policji z prywatnego aparatu państwa Konecznych przy ul. Królewskiej 9.
Ledwie słuchałem tego wykładu któregoś z moich przełożonych.
Oczy me pożądliwie patrzały na telefon, stojący na biurku pana wojewody. Ale się opanowałem, skłoniłem się, wyszedłem. Przechodząc do wyjścia korytarzem, zawróciłem nagle. Tam, gdzie podczas rautów jest szatnia. Jest tam okrągły pokój, a w nim telefon. Zamknąłem za sobą drzwi na klucz.
- Hallo 155. To ty dzieweczko, proszę Iskander z Kaziem, ogród Bernardyński. - Żywo.
W ogrodzie Bernardyńskim spotkałem przedewszystkiem bladą panią. Miała włosy rudawe, trochę takichże piegów na twarzy. Zęby duże, białe. Ale twarz bladą zupełne. Oczy rozszerzone. Była to nieszczęśliwa wo­jewodzina.
Mamka z miną ogłupiałą. Policjanci wy­praszali publiczność z ogrodu od linji placu przed teatrem. Było ich wielu. Miało się wrażenie, że tam na murawie ujrzy się trupa.
Skłoniłem się wojewodzinie. „Niech pani idzie do domu". Wiedziałem, że mnie nie posłucha. Zobaczyłem wózek na trawie. Ogromny przodownik leżał na brzuchu. Znałem go. Był to gość nieznośny i zarozumiały. Teraz pewno miał nadzieje takie same, jak ja.
Badanie śladów na piasku było oczywistym nonsensem. Ludzi było dużo. Sprowadzony przezemnie pies powąchał daną mu kołderkę, którą wziąłem z wózka.
Wlepiłem w niego oczy. Pies rezolutnie poszedł naprzód z Giermanowiczem.

 

 

III.

 

Zwróciłem się teraz do wojewodziny.
- Nie widziałem nigdy córeczki Pani
Wojewodziny. Ile miała miesięcy?
- Pięć.
Miała ciągle rozszerzone bezprzytomnie oczy. Widziałem, że nic ciekawego nie otrzymam z tej indagacji.
Mamka stała tuż, obok.
- Skąd jesteście?
- Z Krakowa.
- Jak to było?
- A ja postawiłam Agatkę i odeszłam kilka kroków. Wracam, niema. Oglądam się. Na trawniku nie było nikogo. Zaczęłam krzyczeć. Ludzie się zbiegli. Policjant. Czy nie widzieli. Wszyscy pytali się.
- Czemu oddaliliście się od dziecka? Dziewczyna jąka się.
- Czemu oddaliliście się od dziecka? Widzę, że dziewczyna zdaje sobie sprawę, że to nie pani domu, że to pyta policja. Widzę, że dziewczyna mniejwięcej rozumie, co to policja.
- Za swoją potrzebą.
Wojewodzina odwraca się nagłym ruchem. Teraz ja rozkazuję. Ruchem wymownym nakazuję wojewodzinie milczenie.
- Wasze dziecko?
- Toż umarło.
- Z kim?
- A w Krakowie.
- Z kim, nazwisko?
- Walenty Góral. Od saperów z Kopca Kościuszki. On jeszcze przy wojsku.
- Gracjanowski - mówię do podchodzącego wywiadowcy. - Gracjanowski za­raz do naczelnika poczty. Ze wszystkich skrzynek wileńskich listy. Adresowaną na imię pana wojewody czy wojewodziny korespondencję, zatrzymać.

 

IV.

 

Pies wyszedł bramą koło Wilenki. Biegnę w tym kierunku. Pies może spłoszyć. Znają go kryminaliści. Wysyłając go, gram va banque.
Wbiegając przez bramę ogrodu Bernardyńskiego na mały skwerek koło kościołów, nie widzę psa. Widok na dwa mosty i plac metropolitalny mam otwarty. Albo więc poszedł w stronę Bakszty, Sofjanik, otaczając Sobór, albo na zaułek Bernardyński, czy Ś-to Michalski. Dobry policjant ma jakieś intuicje, przeczucie, węch, bo ja wiem. Dość, że bieg­nę pędem na Ś-to Michalski i tu dopiero podnoszę melonik, który mi się zsunął na czoło i wycieram czoło chustką.
Pies stoi przed domem Nr. 27.
Giermanowicz ogląda się na mnie. Rozumiemy się. Mały ruch ręką, ale broń Boże nie podnosząc do góry, tylko tak na poziomie kieszeni. Giermanowicz ciągnie psa dalej. Więc to numer 27-my.
Mam uczucie skomplikowane. Właściwie powinienem podskoczyć do góry z radości. Tu z tego numeru 27 wzięliśmy dziś niebezpiecznego komunistę, Polaka, do niedawna wierzącego katolika, niejakiego Marjana Żeleńskiego. Żona jego, którąśmy zostawili, histerycznie nam wymyślała. Byłby to więc czyn niepoczytalnej kobiety. Prawie napewno, tak! Żona Żeleńskiego mogła znać wojewodzinę i jej dziecko. Sam dziś w nocy, byłem w tem mieszkaniu, sam słyszałem jej obelgi.
Ostrożnie, spokojnie, mijam Nr. 27. Nie, nie wystawię tu żadnej warty. To histeryczka. Gotowa zadusić dziecko, jeśli policja zjawi się do niej. Zrobimy to inaczej.
Oglądam się. Widzę, jak jeden z moich wywiadowców podąża za mną. Zatrzymuję się, kaszlę. To znak. Za chwilę wywiadowca jest koło mnie.
„Uważaj, aby z Nr. 27 nie wywieźli dziecka. W razie czego, aresztuj".
Idę do Sztralla. Telefonuję. Muszę widzieć pewną osobę, z którą mogę się spotkać tylko w zakonspirowanem mieszkaniu, które jest daleko. To mi jest bardzo niewy­godne. Ale znów stawiam na jedną kartę.
Na rogu Sztralla zatrzymuje mnie wywiadowca wysłany na pocztę.
- Panie Naczelniku, naczelnik poczty kazał mi pana szukać. Pan wojewoda prosi.
- Niech prosi. Dobrze. Pójdę do niego.
Póki mi tamtą osobę, potrzebną mi do mie­szkania konspiracyjnego znajdą, mogę pogadać z wojewodą. Trzeba go uprzedzić, iż jeśli sprawa przedłuży się, to nie będzie mo­żna mi przerywać tak co chwila.

 

V.

 

Wojewoda:
- Panie Mańkowski, pan kazał zatrzymać moją korespondencję?
- Tak jest, panie wojewodo.
- Sądzę, że nie mógł pan tego uczynić bez conajmniej mego zezwolenia.
- Chciałem otrzymać to pozwolenie ex post.
- Naczelnik poczty ma ją wysłać za chwilę. Co pan znalazł w ogrodzie?
Na to wszedł urzędnik pocztowy: „Tylko jeden list, panie wojewodo" - powiedział.
Spojrzałem. Był to list w szarej koper­cie, zaadresowany wyraźnem pismem, litery kreślone były szerokiemi pasmami atramentu
- Naczelnik kazał powiedzieć, że ten list musiał być wrzucony do skrzynki o 10 go­dzinie na ul. św. Anny - powiedział urzęd­nik.
A więc niedaleko miejsca porwania, ­ pomyślałem i widzę, że wojewoda myśli to samo.
- Dziękuję panu - mówi wojewoda do urzędnika.
Po jego wyjściu, do mnie:
- Ten list nie może mieć nic wspólnego ze sprawą. Jest to do mnie list, ściśle oso­bisty.
A po chwili dodaje:
- To od znanego literata wileńskiego, Kazimierza Leczyckiego.
Patrzę na wojewodę. Widzę jego podbródek świeżo wygolony, jego oczy niebieskie, jego twarz młodą, przystojną, męską. Patrzę i nie mówię nic. Ale ta chwila jest dla mnie przełomowa. Gdybym był tylko sługu­sem, odezwałbym się w tej chwili. Gdybym był efekciarzem, tobym krzyknął. Ale jestem policjantem i mam nerwy człowieka walki, człowieka przygotowanego do tego, aby się nie zdradzić w okolicznościach najbardziej nadzwyczajnych. I ja milczę. Bo ja wiem. Bo ja byłem kolegą szkolnym Kazia Leczyckiego. I znam doskonale jego charakter pisma. I wiem, że koperta, którą wojewoda w ręku trzyma, nie ma nic wspólnego z pismem Leczyckiego.

 


VI.

 

Siedziałem w konspiracyjnem mieszkaniu. Osobie, która tam przyszła, wydałem polecenie pójścia do mieszkania komunistki Żeleńskiej i wyciągnąć ją pod jakimkolwiek pozorem z domu. Następnie my, policja, przyjdziemy i przeszukamy, czy niema dziecka ukrytego.
Blum, (ten wywiadowca, który został na Ś-to Michalskim), miał mnie zawiadomić, kiedy moja wspólniczka wyjdzie z Żeleńską na ulicę.
Nie mogłem jednak długo wytrzymać. Sprawa ta mnie rozpaliła. Toteż po pewnym czasie poszedłem znów na Ś-to Michalski.
I tu czekało mnie duże rozczarowanie. Blum powiadomił mnie, że znana mu konfidentka, którą nazywał „młodą żydówką", wyszła ze Ś-to Michalskiego sama i mijając go, rzuciła mu wyraz „wyjechała”.
Dziwna sytuacja.
Teraz już mogłem iść do kamienicy. Poszliśmy razem z Blumem.
Zapukaliśmy do mieszkania Żeleńskiej.
Przypadkiem trąciwszy klamkę, skonstatowałem, że mieszkanie było otwarte.
Panował tam nieład. Rzeczy były rozrzucone po rewizji z dzisiejszej nocy. Kilka pokoików i żywej duszy.
Posłałem Bluma po Giermanowicza z „Iskandrem", sam stanąłem w kuchence, będącej jednocześnie przedpokojem. Mieszkanie miało jedno wyjście. Szyby niemyte nie wiem ile czasu, prawie nieprzeźroczyste. Ze schodów dolatywał mnie zapach kleju introligatorskiego, prażonych jarzyn, mydlin i innych obrzydliwości.
Blum nie wracał.
Nagle usłyszałem z wyższego piętra czy­jeś kroki. Szedł mężczyzna ciężko stąpając po drewnianych, skrzypiących, stękających schodach.
Słyszałem nietylko kroki, lecz i gwizd na nutę:
Siekiera, motyka, piłka, kleszcze,
Wyjrzałem w momencie, gdy mężczyzna mijał drzwi mojej kuchenki. Był to drab wysoki, ubrany z wytwornością sutenera. Jakby wyraz zdziwienia przeleciał przez jego twarz. Wydało mi się, że poszedł dalej już z udawaną obojętnością. Tylko z ostatnich schodów doleciał mnie gwizd:
Siekiera, motyka, piłka, kleszcze.
Jeszcze jakieś dziesięć minut czekania i zjawili się Blum z Giermanowiczem i Iskandrem.
Raz jeszcze kołderka małej wojewodzianki i pies zaczyna węszyć.
Ze środka pokoju stołowego mieszkania komunistów Żeleńskich rusza Iskander na górę. Znów ten zapach nieznośny „prażonego bobu", zapach latami niewietrzonych mieszkań wileńskich, ser, szmaty, gnil, klej, wszystko jest w tym smrodzie. Iskander o­piera się decydująco przedniemi łapami o drzwi bez napisu, drzwi prawie na poddaszu.
- Mieszkanie z jednem wejściem, - mówi Giermanowicz.
Pukam, nic. Blum jest człowiekiem, któ­ry otwiera wszystkie drzwi. Te są zamknięte na zamek francuski. Blum otwiera je jakąś blaszką, którą wyjmuje z kieszeni.
Nie mieszkanie, a pokój. Okno ciemne. Brudnawe prześcieradło powieszone na sznurku ma osłaniać stojące za niem nieza­słane łóżko; stół nieheblowany, okruchy chleba i nóż do krajania chleba. Na ćwieku wisi eleganckie damskie palto.
Podchodzę do palta i ogarnia mnie znowu trochę zdumienie, trochę złość. Palto, najwyraźniej pachnie perfumami wojewodziny! Tak jest! Przecież oto najdalej 3 godziny mówiłem z nią. Nie zapominam zapachu perfum. W moim zawodzie jest to konieczne. Tak jest i nie może być żadnej wątpliwości. To są perfumy wojewodziny.
Ten ze swoim listem, ta palto zostawia w jakiejś norze! Z niechęcią oglądam palto…
„Gallerie Lafayette" - czytam - Paris. ­ No, niema wątpliwości.
Blum wyciąga latarkę elektryczną. Szuka wszędzie. Nie znajdujemy nic. Pościel brudna, trochę męskiej, ordynarnej bielizny. Podarte skarpetki, jedna elegancka koszula, kupiona u Szumańskich Nr. 40, jeszcze nie noszona.
Patrzę na moich agentów, chcąc z ich oczu wywołać jakiś plan działania. Ale niestety, widzę, że obaj wstrzymują ziewania. Na ich twarzach widać straszliwe zmęczenie. Przecież cała ta sprawa wypadła po nocy całkowicie bezsennej.
Oczy ludzkie są najlepszem źródłem pomysłów i natchnień, lecz nie wtedy, kiedy są zaspane. Odwracam więc głowę od zaspanych agentów i kombinuję choć czuję, że i moje nerwy podważone są trochę zniechęceniem, trochę snem.
- Ten typ musiał być z tego mieszka­nia. Ten gwizdający. Ale do cholery, tu było dziecko i gdzież się podziało. Na dole go niema, tu go niema. A przecież Iskander jest tak zdecydowany. Złapać typa... Ba! złapać mogę go tylko ja, bo tylko ja go widziałem. A cóż stało się z tą Żeleńską?
- Zostańcie tu, Blum - do szóstej. ­O szóstej przyślę wam zmianę. Jeśli nikogo nie będzie, pójdziecie z tą koszulą do Szu­mańskiego, sprawdźcie, kto ją kupił.
Wychodzę, starając się nie patrzeć na protestujące oczy sennego Bluma.

 


VII

 


Teraz znów na pocztę. Depesze szyfrowe na linje kolejowe z rysopisem Żeleńskiej i rozkazem zatrzymania takiej kobiety, gdyby jechała z dzieckiem, dziewczynką pięciomiesięczną. Nadziei mało. Ale jakim sposobem dziecko z domu przy Ś-to Michalskim 27 mogło się wydostać i zginąć?
Nie, nie zasnę. Toż są pierwsze godziny. Wywiadowcy przeważnie śpią. Nie, ja spać nie mogę.
Na placu Katedralnym spotykam jednego z komisarzy, który mi komunikuje, że o por­waniu dziecka, już wie całe Wilno.
Idę do „Ziemiańskiej" trochę się pożywić i wypić kieliszek wódki. Pierwsza osoba, która mi się rzuca tam w oczy, to drogi wogóle, a specjalnie drogi w tej chwili, Kazio Leczycki, zasiadający przed butelką koniaku. To spotkanie z Kaziem jest pierwszym szczęśliwym ewenementem od chwili rozpoczęcia śledztwa. Zwykle tak bywa, że nici same lezą do rąk, a tu nic.
Przysiadam się do niego.
-Kaziu, - mówię - drogi Kaziu, znasz ty wojewodę?
- Naszego, tego który został mianowany po awansie p. Jaszczołta na ministra spraw wewn. w gabinecie p. Pierackiego?
- Tego właśnie.
- Znam doskonale. Uczyłem go przecież historji polskiej i polityki jeszcze w gimnazjum mińskiem. On jest młodszy odemnie o 2 klasy.
- Co ty powiesz! - a przecież on nie jest mińszczanin. Nazywa się Lack, to nie jest mińskie nazwisko.
- Lack, - mówi Kazio, - Lack. Tak on jest z Kalisza.
- A jego żona?
- A bardzo miła. Nazywa się Dziewa­nowska. Halinka Dziewanowska. Uczyłem ją kiedyś religji i muzyki. Potem kształciła się w Krakowie. Tam wzięli ślub. I tam urodziła się im córeczka.
- A bywasz u nich?
- Właściwie pierwszy raz wczoraj wie­czorem. Gadaliśmy dość długo. Ja im opowiadałem, dlaczego pisałem „Manekina”.
- Hm!... i długo im to tłumaczyłeś?
- Dość długo.
- Nie wybierasz się do nich znowu, nie piszesz do nich czasami?
- Może się wybiorę.
O pisaniu ani słowa. Ale ja i bez tego wiem, że nie pisał. Wiem teraz także, że Leczycki przyszedł wojewodzie do głowy dlatego, że wieczorem siedział u niego. Byłoby zbyteczne dalej rozpytywać Leczyckiego. On nigdy nie kłamie, ale z tem wszystkiem o ludziach mówi albo dobrze, albo przesadnie dobrze.- Dlatego wojewoda nie chciał mi pokazać tamtego listu. - Sprawy amorosa?
- Ale te przecież się wyznaje tajnemu agentowi, jak księdzu na spowiedzi, albo lekarzowi. Ważne sprawy polityczne? - Chyba to. Ale przecież p. Dobosz ma telefon a inne władze nie potrzebują także wrzucać listów na św. Anny.
- Dowidzenia Ci Kaziu. Zapłacisz za mnie.
Rozumowania moje nabierają trochę cech senności i jak w soczewce zbierają się w konkluzji:
- Przecież ten drab nie uciekł z tego mieszkania. Widać, że zostawił różne rzeczy. Przyjdzie. Blum go złapie i wkońcu będziemy mieli jakieś nici.
Nie był on tam meldowany. Lokatorów tego domu znałem napamięć.
I mimo snu, powlokłem się teraz na plac Łukiski w sprawie aresztowań nocnych.

 


VIII.

 


Uprzedzam, że to co teraz opowiem, będzie śmieszne. Dla mnie było tylko tragicz­ne, ale dla czytelnika śmieszne. Niski wzrost, wielki brzuch, idjotyczny wypadek, to są wszystko rzeczy predestynowane, aby być tragicznemi dla jednostki, śmiesznemi dla otoczenia.
Przez cały czas wyżej opisanych zajść, mój zastępca, człowiek młody, wesoły i głupi, ale szybko robiący karjerę, bo bardzo sympatyczny i koleżeński, p. Iwasiewicz, spał po przepracowanej nocy. Teraz z Łukiszek posłałem mu telefonogram, aby przyszedł na Ś-to Michalski z wywiadowcą, albo nawet mundurowym, tylko przebranym w cywilne i byle wyspanym, oczywiście.
Na kilka minut przed szóstą, wkraczałem do kamienicy na Ś-to Michalskim. Bluma nie było na ulicy, ani na schodach. Włażę na dach.
Otwieram drzwi. Blum leży na łóżku i śpi.- Blum - wołam - Blum, psiakrew!
Blum siada na łóżku, potem wstaje. Patrzymy na siebie, potem na pokój.
Palto damskie o zapachu wojewodziny znikło z gwoździa. Znikła też i bielizna i koszula od Szumańskich i wszystko, cośmy wydobyli.
- Będziecie zwolnieni ze służby.
- Może mnie uśpili, panie komisarzu? Nie słucham go.
Poczucie nie śmieszności, lecz tragizmu łapie mnie za gardło. Wiem, że to dla wszystkich śmieszne, prócz dla Bluma i mnie.
Na tę scenę włazi roześmiany, w humorze wiosennego słoneczka, sam pan Iwasiewicz.
Pachnie od niego wodą kolońską Dandy d'Orsay. Rączki zaciera jedną o drugą. On tak zawsze, gotów przynieść najlepszą i najgorszą nowinę.
I tu zaczyna się dla czytelnika śmieszność numer 2. Dla mnie tragizm numer 2. Pachnący Iwasiewicz mówi:
- Przynoszę nowinę, panie naczelniku przynoszę nowinę.
- Złą, czy dobrą?
Mamka, panie naczelniku, mamka od pana wojewody uciekła: wyszła o 3-ciej i jeszcze jej niema i nie będze, bo ukradła broszkę i trochę innej biżuterji.
- A-a-a.
Ten okrzyk wyrwał się mi, ale pohamowałem się. Gwizdnęło mi w głowie to „siekiera, motyka, piłka, kleszcze". Przecie to nie palto wojewodziny tu wisiało, ale palto mamki, podarowane jej przez wojewodzinę.
- A-a-a. To, co Iskander znalazł, to może być nie droga porwanego dziecka przed porwaniem, lecz droga do ogrodu z pałacu. Tutaj na Ś-to Michalskim mieszkał poprostu kochanek piastunki, ten saper. Dziewczyna wstąpiła najprawdopodobniej do niego przed ogrodem i przed porwaniem. Dziewczyna była za głupia, aby uczestniczyć w porwaniu dziecka. Co najwyżej mogła być wciągnięta w tę sprawę. Ale jeśli chodzi o ślady, któremi szedłem; były tropem fałszywym.
Przeszedłem się po pokoju, aby się uspokoić, potem wyciągnąłem notes i napisałem dla Iwasiewicza dyspozycje:
1 ) Przeprowadzić śledztwo wśród służ­by p. wojewody, co wiedzą o zachowaniu się piastunki.
2) Zebrać od policji i konfidentów wia­domości o tem, czy nie przyjechał do Wilna w ostatnich czasach na występy jakiś opryszek krakowski.
3) Zadepeszować do tego oddziału saperów, który stoi na Kopcu Kościuszki w Krakowie z zapytaniem, czy niema tam żołnierza nazwiskiem Góral Walenty i co się z nim stało.
To uczyniwszy poszedłem spać.

 


IX.

 


Nazajutrz zbudził mnie Iwasiewicz.
Depesza z Krakowa nadeszła.
„Saper Góral Walenty zdezerterował w dniu 8 maja 1933 r. o godzinie 6 wieczorem. Wiadomości szczegółowe listownie".
Wiadomości z pałacu były następujące Piastunka małej wojewodzianki od kilku dni ginęła po kilka godzin dziennie. Nie zwracano na to większej uwagi, bo przedtem prowadziła się wzorowo. Stare palto od pani otrzymała przed dwoma tygodniami. Służba zauważyła, iż palto zginęło, ale daty ustalić nie było można. Najwyraźniej wszystko wskazywało na to, że piastunka była w kontakcie ze swoim kochankiem, który, aby ją wyzyskać, uciekł z Krakowa i przyjechał do Wilna.
Jako odpowiedź na ankietę wśród policji, otrzymał Iwasiewicz z III komisarjatu wiadomość, że dwie noce temu, awanturował się w domu schadzek przy ul. Mostowej 1, jakiś osobnik, mówiący z krakowska. Zatrzymany jednak nie był. Pozatem żadne raporty na jakiegoś specjalnie krakowskiego opryszka nie wskazywały i nic nam pod tym względem nie przyniosło poszukiwanie wiadomości wśród naszych konfidentów.
Pozatem jeszcze w sprawie komunistki Żeleńskiej. Ta znikła bez śladu. Na moje wczorajsze szyfrowe depesze, odpowiedział tylko posterunek policyjny w Białymstoku, że idąc za wskazówkami nadesłanego ryso­pisu wylegitymował panią R. jadącą z Wil­na, ale nie z dzieckiem, tylko z pełnoletnim panem S. Poza tą wiadomością żadnego echa o Żeleńskiej.
Wezwano mnie do pałacu.
Zastałem wojewodę przy biurku, zgnębionego i zmienionego bardzo. Wojewodzina z podkrążonemi od płaczu oczyma, zdenerwo­wana, trzęsąca się, przypominała, że niema na świecie siły większej, niż instynkt macierzyński. Wojewodzina zadała mi kilka pytań, przykładając czasem chusteczkę do ust, i opuściła pokój dopiero na wyraźną prośbę wojewody.
Wojewoda wtedy dał mi dwie koperty. Pierwsza zawierała list komitetu wyko­nawczego komunistycznej partji Białorusi Zachodniej, żądający wypuszczenia z więzinia Stefana J. i Marjana Żeleńskiego w ciądu tygodnia, w przeciwnym razie dziecko zostanie zabite. Nie było w tym liście wzmianki, że dziecko zostanie oddane w razie tego wypuszczenia. Na kopercie ołówkiem, widać przez naczelnika poczty było zaznaczone, że list wrzucony został do skrzynki pocztowej na ulicy św. Anny dzisiejszej nocy.
Drugi list był wrzucony do skrzynki na kolonji montwiłłowskiej, adresowany do „J. Wielmożnej Pani Wojewodziny Lackowej”. Oto jego treść:
„Szanowna Pani !
Chce Pani dziecko swe odzyskać - jest na to sposób. Jeździsz Pani sama autem, proszę wsiąść do Buicka swego i pojechać na ulicę, o której dowiesz się. Tam Pani do­wiesz się, gdzie masz jechać, albo może od­razu dzieciontko Pani oddamy. Proszę przy­gotować tylko 5.000 złotych. Pieniądze nie­wielkie, a dla Pani nieznaczące, tak że lepiej nic nie mówić, ani policji, ani mężulkowi, bo tak pani będzie miała dziecko napewno, za co honorem ręczymy, zresztą ono potrzebne nam nie jest, a sama Pani rozumie, że ryzyko dla Pani wielkie, a my wiemy, że nic Pani nie dostanie. Niech Pani dziś z domu nie wychodzi i spokojnie czeka, jeśli nie ma złych zamiarów.
Związek Ludzi Dobrej Woli".
- Cóż Pan myśli - przerwał wojewoda moje rozmyślania.
- No cóż - powiedziałem, odrywając oczy od papierów - złodzieje są przyzwoit­si od bolszewików, to tak zawsze.
- Tej bolszewickiej koperty żonie nie pokazałem, ale tę złodziejską czytała i dobrze, że czytała, bo to jej dodało otuchy. Wierzy, że dziecko jej zwrócą. Oczywiście, gdyby się dowiedziała, że z dwóch stron otrzymaliśmy takie samo handlowanie życiem dziecka, to nadzieje jej byłyby mniejsze.
Zacząłem głośno myśleć:
- I ci, i tamci piszą, że mają dziecko. Należy się liczyć, że łżą i jedni i drudzy. Złodziejski list zaufania we mnie nie budzi, ale muszę przyznać, że sprytnie rozwiązali kwestję, która w takich historjach jest naj­trudniejsza dla bandytów, to jest moment wręczenia okupu. Ci sobie wymyślili sposób zabezpieczający im maksimum bezpieczeń­stwa... Jestem przekonany, że będą telefonicznie starali się połączyć z panią wojewodziną. Wezwą ją, aby samochodem pojecha­ła na jakąś ulicę oddaloną, albo jeszcze pew­niej za miasto. Tam wsiądą do samochodu i każą jej jechać z wielką szybkością w ja­kimś kierunku. To istotnie, jest dość spryt­ny sposób pozbycia się policji. W każdym razie widać, że w ich planach leży opanowanie samochodu; po wywiezieniu wojewodziny za miasto, na zwrot dziecka tą drogą mało jest nadziei. Ale bolszewicy dają nam tydzień czasu, wobec tego tych kryminalistów możemy złapać.
- Jak pan to zrobi?
- Ile pan ma tutaj aparatów? - spytałem zamiast odpowiedzi.
- Dwa.
- A więc panie wojewodo, niech pan na­mówi żonę, aby kiedy zadzwonią do niej bandyci, zeczęła ich błagać, żeby dziecko oddali, przynieśli do pałacu, niech najdłużej ich zatrzyma przy telefonie. Bo oni spróbują telefonować. Z tego listu wynika, że będą telefonować. Przecież piszą: „niech Pani z domu nie wychodzi". Niech więc wojewodzina zatrzyma ich przy telefonie, ile będzie miała siły. Tymczasem kto inny niech zadzwoni do mnie, a ja spędzę dzień dzisiejszy na stacji telefonicznej...
- Rozumiem - powiedział wojewoda­ja sam będę siedział z żoną i zadzwonię do Pana.
Poszedłem na stację telefoniczną wileńską. Skonstatować, który numer dzwoni, jest tam dość łatwo. Najwyżej trzeba przejść wzdłuż wszystkich stolików, a ich jest stosunkowo niewiele. Wojewoda dał mi do dyspozycji swój samochód, który schowałem w garażu pocztowym z szoferem Giermano­wiczem, z psem, Gracjanowskim i Blumem, któremu chciałem wybaczyć, o ile na to za­służy.
Ale czekałem cały dzień, a telefonu z pa­łacu nie było, a raczej były, ale nie z oczeki­waną wiadomością. Wojewoda kilka razy pytał się mnie, czy warto, abym tak dzień tracił bezczynnie. Bałem się, że ktoś odegrał mój manewr, że ktoś widział samochód, wjeżdżający na pocztę, albo mnie wchodzącego do centrali telefonów.

 


X

 


Ale o 8 wieczór, głos drżący wojewody wezwał mnie:
- Dzwonią!
Rzuciłem się ku stolikom telefonicznym. Znalazłem odrazu. Ale Boże! cóż za niesz­częście, był to numer pewnej fabryki.
Dojazd autem do fabryki położonej, jak wiadomo o kilka kilometrów za miastem, jest bardzo trudny, nie mówiąc już o tem, że wy­maga conajmniej 20 minut czasu.
Mój plan opierał się na przypuszcze­niach, że kryminaliści nie rozporządzają a­paratem w żadnem prywatnem mieszkaniu, że będą dzwonić z budki w jakimś hotelu, czy restauracji. Wtedy byłoby łatwo ich schwytać, bo wymagałoby to nie więcej, niż 5 minut czasu. Nie przyszło mi do głowy, że użyją telefonu podmiejskiego, włączonego do sieci miejskiej.
- Psiakrew - zakląłem odruchowo i szybko począłem tłumaczyć wojewodzie:
- Więc niech wojewodzina wyjeżdża.
Proszę się niczego nie bać. Jedziemy pierw­si na miejsce. Wszystko będzie jak najle­piej. Głową ręczę za bezpieczeństwo.
Podniecony i zdopingowany rozgrywką, która nas czekała za jakieś pół godziny, za­wiesiłem słuchawkę, nie zwracając uwagi na molestujący głos wojewody. Wpadłem do garażu, wydałem ostatnie zarządzenia, i po pięciu minutach mknęliśmy już w kierunku fabryki, z której pochodził telefon. Giermanowicz jest jednym z najdzielniejszych szoferów. Zna każdą wyrwę w pro­mieniu kilkudziesięciu kilometrów od mia­sta, i w najgłębszych ciemnościach z zamkniętemi oczyma trafi do każdego punktu. Blum, upokorzony swoją niefortunną przygodą w zaułku Ś-to Michalskim, zechce napewno zrehabilitować się. Gracjanowski - ten człowiek djabłu na rogi pójdzie, a nasz Iskander ma węch jak wszystkie psy policyjne całego świata razem wzięte. Co do mnie, byłem przekonany, iż trzymam ich już w ręku... Pędziliśmy z szybkością 60 km. na godzinę, ze zgaszonemi reflektora­mi, podskakując na wyboistych ulicach Za­rzecza, prowadzeni nieomylną ręką Gier­manowicza.

 


XI.

 


Gdy wojewoda o godzinie 8 wieczór rzucił zdławionym głosem komisarzowi Mańkowskiemu - „dzwonią" - wojewodzina, nie panując nad wzruszeniem, trzymała słuchawkę. Dzielna kobieta, dla której fraszką był skok narciarski 30-metrowy i przelot Fokkerem z Wilna do Krakowa ­drżała.
- Tak - tak - powtarzała napół przytomnie do telefonu: - rozumiem, rozumiem... Dobrze... Ale Agatka, Agatka, na miłość boską! Co? Zdrowa, zdrowa, Bogu najwyższemu dzięki! Już, już - za chwilę wyruszam. Jestem gotowa.
Ze łzami rzuciła się na szyję wojewodzie - Zdrowa i żywa, rozumiesz? O, teraz czuję się silna i stanowcza. Jadę. Niema chwili do stracenia.
- Gdzież to jest? - wyszeptał woje­woda.
- Pół drogi do Nowej Wilejki. Na piątym kilometrze, zaraz za mostem czekają z Agatką. O, Jurku, jedyny Jurku...
- Ależ tak nie można, Halinko. Bój się Boga! Ja tracę głowę nie wiem co się ze mną dzieje. Czy Mańkowski nie zawiedzie? On przecie nie wie, gdzie ty właściwie masz stanąć. Zaczekaj chwilę. Porozumiem się z nim dokładniej...
Na molestujący głos wojewody Mańkowski już nie odpowiedział. ­
- Co robić? Co robić? -- wojewoda biegał po gabinecie, przyciskając dłonie do łomocących skroni: - za żadne skarby nie puszczę cię samej !
- Jurku, opamiętaj się. Bądź męż­czyzną!.
I wojewodzina zdecydowanym ruchem skierowała się do drzwi. A właśnie ktoś w nie zapukał. Wojewodzina zetknęła się z wchodzącym radcą Wiktorem Piotrowiczem.
- Pan wojewoda daruje - rzekł radca z teczką pod pachą, skłoniwszy się służbo­wo: - pan wojewoda daruje, że go niepokoję o tej porze i wkraczam brutalnie do domu, okrytego smutkiem, obowiązek jednak państwowy, przed którym muszą ustąpić najboleśniejsze zgoła sprawy osobiste, obowiązek, powtarzam, skłania mnie...
- Jezus Marja! - krzyknął wojewoda, przerywając radcy: - w takiej chwili! Pa­nie radco, panie Wiktorze drogi, niechże pan mnie oszczędza!
Lecz nagle, jakby olśniony, chwycił zdu­mionego radcę w ramiona i potrząsając nim mocno, zawołał:
- Sama Opatrzność zsyła nam pana! Halinko, pan Piotrowicz pojedzie z tobą.

 


XII

 


Wojewoda słusznie rozumował, że sam towarzyszyć żonie nie może. Porywcy Agatki poznaliby go odrazu, i mogłoby to skomplikować całą sprawę. Pozwolić zaś wojewodzinie udać się samochodem na niebezpieczną wyprawę - to przekraczało jego siły. Jednak bandyci zastrzegli wyraźnie, że wojewodzina musi przybyć na umówione miejsce bez osłony. Jak wybrnąć z trudnej sytuacji?
Radca Piotrowicz znalazł wyjście. Poinformowany w kilku słowach o co chodzi, wlot ogarnął położenie. Dopomóc wojewodzinie stało się dla niego nakazem obowiązku.
- Jestem gotów! - zawołał z zapałem: - gdzie auto?
- Stoi na dziedzińcu.
I nim wojewoda zdołał zorjentować się, radca sprężystym krokiem wybiegł z gabinetu.
- Niechże pani wojewodzina siada ­krzyknął w progu.
- Broń, broń! - rozległ się za nim zdenerwowany głos wojewody: - może pan nie ma rewolweru?
Ale radca już tych słów nie dosłyszał. Wojewodzina tymczasem szybko pakowała pięć tysięcy złotych do torebki, nałożyła autookulary i ściągnąwszy mocno paskiem swój płaszcz sportowy, skakała po dwa stopnie ze schodów, w biegu zapinając rękawiczki.
Dygocący 8-cylindrowy, niezawodny Buick stał na dziedzińcu, zwrócony latarniami na bramę wjazdową.
- W imię Boże! - wojewoda rozlata­nemi rękami pomagał żonie zasiąść przy kierownicy.
- Ruszaj! - dodał odruchowo, lecz raptownie uderzył się w czoło:
- Ale gdzież Piotrowicz?
- Jestem - i głos radcy, jakby zduszony, doleciał niskiem echem z wnętrza sa­mochodu.
Wojewoda szarpnął drzwiczki. W aucie nikogo nie było.
- Nerwy odmawiają mi posłuszeństwa - wzdrygnął się wojewoda: - czy ja śnię? Gdzież pan jest? Przecież tu nikogo niema?
Siedzenie samochodu podniosło się zlekka, ukazując głowę radcy.
- Jestem tutaj. Uważam, że to najpewniejsza kryjówka. Tu mnie nikt z bandytów nie dostrzeże, a ja mam świetny punkt obserwacyjny. Niech pan wojewoda będzie spokojny. Wszystko w porządku.
Wojewoda po raz pierwszy zapewne dnia tego odetchął z głęboką ulgą.
- Co za genjalny pomysł! Nie zapomnę panu tego do śmierci, drogi, kochany pani Wiktorze.
I mocno uciskając wyciągniętą z pod siedzenia dłoń radcy, rzekł na pożegnanie:
- A więc raz jeszcze, w imię Boże!
Panie radco, w pańskich rękach los mojej żony. Halinko, czas najwyższy.
Buick bezszelestnie poderwał się z miejsca. Czerwone światełko mignęło w bramie i auto zakręciło w ulicę Uniwersytecką. Wojewoda ze spuszczoną głową, wolnym krokiem jął wstępować po schodach pałacu.

 

XIII

 

Minąwszy most Zarzeczny, wdarłszy się pod górę za Krzyżem i zostawiwszy za sobą ostatnie zabudowania miasta, wojewodzina zwiększyła szybkość swego Buicka na szosie nowowilejskiej do stu kilometrów. Kilka minut dzieliło ją od upragnionego mostu. Zawrotna szybkość stała się zbawienną dla ukrytego pod siedzeniem radcy: zgięty napół w niewygodnej pozycji, nie zdążył nawet zdać sobie z niej sprawy, gdy auto zatrzymało się w mocnem szarpnięciu o kilka metrów za mostem.
Z obu rowów przydrożnych wyłoniło się po dwie postacie: czterech niewyraźnych osobników otoczyło auto. Jakkolwiek wo­jewodzina spodziewała się - liczniejszej być może - bandy, efekt był zbyt silny. Kaszkiety nasunięte na oczy, brudne szaliki na szyjach, owłosione i nieogolone twarze i te charakterystyczne ruchy zawodowych bandytów - wszystko razem wywołało niespodziewany wstrząs.
- Panie Wiktorze - krzyknęła dzielna niewiasta, zdradzając tym okrzykiem, że ktoś jeszcze musi być w aucie.
Jeden z bandytów spojrzał na nią podejrzliwie:
- Paniusia, jak widzę, tego.. niebardzo wypełniła nasze warunki? To niedobrze. U nas to tak: albo wzajemne zaufanie i czysta gra, albo...
I ciemna lufa rewolweru zamigotała w świetle samochowych latarni. Wojewodzi­na krzyknęła po raz drugi, niemal spazmatycznie. Krzyk ten zmusił radcę do interwencji. Wylazł z pod siedzenia i otwierając drzwiczki, zapytał:
- Co się tu dzieje?
Dwie latarki elektryczne kazały mu zmrużyć oczy.
A, to pan radca - ozwał się jeden z bandytów: - szanowanie! Gdzież to się radca uplacował?
Wzrok bandyty padł na podniesione po­duszki siedzenia.
- To tak? Nie było tu pewnie wygodnie?
Ordynarny śmiech bandy złowrogim zgrzytem uderzył w uszy radcy i wojewodziny, która zdążyła już całkowicie wrócić do równowagi...
- No, szoruj radca pod poduszki, ale migiem! Już cię niema, siup!
Nie pozostało nic innego, jak poddać się presji bandytów. Radca Piotrowicz posłusznie wrócił do swej kryjówki
- Ty Józiuk, siadaj sobie wygodnie na poduszkach - rzekł jeden z szajki, jak widać, herszt - tylko uważaj, żebyś na­szego radcy nie uraził. Wiadomo, delikat­na osoba.
Gruby śmiech zawtórował tym sławom, herszt zaś zwrócił się do wojewodziny:
- Forsa jest? No, z rączki do rączki! Wojewodzina pośpiesznie oddała toreb­kę, której zawartość skrupulatnie przeliczono.
- Zgadza się. W porządku. Teraz pa­niusia pozwoli na dół, tak - tutaj - błotka niema, nóżki się nie ubrudzą.
Wojewodzina jak automat wypełniała rozkazy bandy.
- Antek i Franek do środka. Ja siądę przy kierownicy.
Bandyci zajęli miejsca. Nie ulegało wąt­pliwości, że mieli zamiar porwać auto, zostawiając wojewodzinę na bezludnej szosie, w ciemnościach nocy.
- Ale dziecko, dziecko? -- jęknęła wojewodzina drżącymi wargami.
- A cóż paniusia myślisz? Za kogo nas masz? My ludzie rzetelne. Mańka, dawaj bachora.
Na te słowa wyłoniła się z rowu postać obdartej dziewczyny, trzymająca przy pier­siach niemowlę.
- Widzisz, paniusia. Jeszcze karmili Agatkę, aby głodu nie zaznała. Mańka, sia­daj przy mnie.
Szybkim ruchem znalazła się Mańka przy herszcie bandy, który wszedł obecnie w obowiązki szofera. Auto ruszyło pędem z radcą Piotrowiczem pod siedzeniem.
Oszołomiona i zdezorjentowana całą sceną, która rozegrała się w tempie kinematograficznem, wojewodzina poczęła rozwijać łachmany, otulające ciałko niemowlęcia. Księżyc wyjrzał właśnie z za chmur. W jego seledynowem świetle wojewodzina przekonała się z przerażeniem, że nagie niemowlę było płci męskiej.
Nieszczęśliwa kobieta zemdlona osunęła się do rowu.

 

XIV.

 

Panna Felicja Romanowska*) lubiła na­miętnie konne wycieczki. Nałoży, bywało, żokejkę, w której jej tak do twarzy, czarny kubraczek, briczesy w kratkę i buty z ostrogami -dosiędzie rączego konia i hejże po błoniach z wiatrem w zawody.
Szosa nowowilejska stanowiła jej zwyczajną trasę dla swej .malowniczości w spadach i zakrętach, odsłaniających wciąz nowe widoki. Wdole wije się Wilenka wartkim nurtem, a w jej falach tłumy ką­piących się. Po drugiej stronie szosy lasy i zagajniki, tętniące śpiewem ptasząt. Szum wody, okrzyki pływaków, ptaszęcy świr­got, i powiewy wiatru mieszają się w dźwięczną symfonję, której przyjemnie posłuchać z góry. Panna Fela, bywało, podjedzie nieraz do urwistego brzegu Wilenki, przechyli się na siodle i osłaniając dłonią oczy, w które bije blask wody i słońca. zawoła:
- Hej, hej, dobrzy ludzie, a co wy tam robicie?
- Hej, hej, - odpowiadają - kąpiemy się, panienko!
- Panie Boże dopomóż! - odkrzyknie im panna Fela i popędzi konika.
Owego pamiętnego dnia majowego, kiedy wojewodzina otrzymała list od „Ludzi dobrej woli", panna Romanowska ruszyła samotnie w dalszą przejażdżkę.
Wyjechała w godzinach popołudniowych, około ósmej wieczór była w Mic­kunach, skąd po krótkim odpoczynku i lekkim posiłku, udała się w drogę powrotną do Wilna.
Noc już prawie zapadła. Tylko księżyc, przedzierając się przez skłębione chmury, zwiastujące burzę majową, oświetlał nie­kiedy opustoszałą już o tej porze szosę. Powietrze, naładowane elektrycznością, ociężało nieco, i spragnione płuca amazonki oddychały coraz trudniej. Koń niepokoił się, strzygąc od czasu do czasu uszami, jak to zwykle przed burzą bywa. Zwalniał więc kroku, to też panna Fela musiała go coraz częściej podniecać ostrogami.
Nagle, na ostrym zakręcie, za którym całe pole usiane jest w tem miejscu gliniankami, pełnemi brudnej i mętnej wody, wierzchowiec panny Feli zaczął parskać i chrapać, najwyraźniej wyczuwając niebezpieczeństwo. Nie pomogło przyjazne klepanie po jego giętkiej szyi i zachęcające słowa odważnej amazonki. Koń stanął raptownie, wrywając się kopytami w ziemię i chrapiąc nie miał zamiaru iść dalej.
- Ktoś tu musi być - szepnęła do siebie amazonka, postanawiając zbadać sy­tuację.
Zeskoczywszy elastycznie z siodła i puszczając luzem wierzchowca, panna Fela przesadziła rów, nad którym rosły niskie krzewy. Oczom jej przedstawił się drama­tyczny widok:
- Panie Wiktorze, co to ma znaczyć?

 


XV.

 


Jechaliśmy milcząc. Od Krzywego Koła Chevrolet wojewódzki ześlizgnął się z wyłączonym motorem, bezszelestnie z gór. Teraz pod górę. Huk motoru rozpraszał moje myśli: Jakiś policjant zwrócił uwagę na auto bez świateł. Począł dawać znaki, usiłu­jąc nas zatrzymać. Zwróciło to uwagę kilku przechodniów.
- Gazu, Giermanowicz!
Mój dzielny policjant odwrócił się z nad kierownicy i zrobił słuszną uwagę:
- Panie naczelniku, myślę włączyć światła przednie. Nikt nas nie zauważył jak wyjeżdżaliśmy z miasta. Teraz na szosie dużo chodzi taksówek i autobusów. Auto bez reflektorów więcej zwraca uwagi, a pod taką górę motor ryczy jak piekło.
- Macie słuszność, - odrzekłem. Że też mi to odrazu nie przyszło do głowy. Kiepski ze mnie policjant. Jechać będziemy mogli prędzej. Zwolna jęły mnie opanowywać refleksje. Świeży wiatr dmuchał nam w twarze, powiało ciepłem majowej nocy i wilgocią rosy jednocześnie. Usiadłem wygodniej na poduszkach i poczułem jakby osłabienie w kościach. - Po tylu wrażeniach, po nieprzespanych nocach. - Auto dudniło a stronami biegły topole, w blaskach reflektorów ich pnie wyłaniały się nagle, białe, niesamowite, z czarnej czeluści nocy i biegły, biegły. W takich chwilach, gdy za pół godziny rozegrać się może decydujący moment, najlepiej nie myśleć o niczem, a raczej myśleć o rzeczach postronnych, błahych. Chwilowe odprężenie nerwów, dobrze zrobi... Chciało mi
*)Autorka zaznacza„ że w rękopisie swojej powieści osobę nadobnej amazonki innem oznaczyła nazwiskiem, bardziej może znanem osobom występującym w powieści. W ostatniej jednak chwili doszedł ją gwałtowny sprzeciw tej osoby, która nie życzy sobie przejść do literatury. Panna Romanowska, chcąc dać przykład wyższości ponad przesądy, która kobiety, zajmujące się literaturą, cechować powinna, a jeśli chodzi o star­szą generację literatek, to wiemy, że cechuje -­ odważnie wprowadza siebie samą do zajmującej akcji.

się w tej chwili po­prostu marzyć. - Z tego stanu wyrwał mnie dziwny zapach, ostry zapach jakby perfum. Pociągnąłem nosem kilkakrotnie.
- Blum, gdzie się pan tak uperfumował?!
- Ja nie, panie naczelniku, to... może fryzjer.
- Dobrze się wam powodzi, jak widzę. W domu brzytwy nie macie?
Ale Blum odwrócił do mnie twarz pełną zakłopotania i wyrzutu zarazem.
- Panie naczelniku, jeszcze w domu przecie nie byłem!
- No, no, nagroda nas zato nie minie. - Tak jest panie naczelniku. - Odparł smętnie.
Spojrzałem po bokach.
- Giermanowicz, minęliśmy już Pusz­karnię?
- Juuuż! - doleciał mię głos z nad rozdygotanego motoru. Jeszcze jeden zakręt. Auto poszło ciszej. Wyprostowałem się i rękę machinalnie włożyłem do kieszeni.
- Przyznam, iż nie mam zaufania do belgijskich eNeFów. Piątkę wogóle za broń nie uważam, a raczej za straszak. Siódemka belgijska często zacina. Używam zawsze automatycznego pistoletu „Mauser” cal. 765. Ma świetny chwyt, kolbę drewnianą i po wystrzeleniu dziewięciu nabojów automa­tycznie nabija magazyn zapasowy. Teraz, ku swemu przerażeniu skonstatowałem: że nie zabrałem ze sobą drugiego magazynu. Nie było jednak czasu na rozmyślanie.
- To tu?
- Ta droga w prawo - szepnął Gracjanowski.
- Zgasić światła. Czy daleko jeszcze w bok?
- Możemy zawrócić. Droga miękka, idzie wdół. Pojedziemy bez motoru. Szkoda czasu na piechotę. - Objaśniał Giermanowicz.

 


XVI.

 

Auto zawróciło i po rozmiękłym piasku potoczyło się między gęstym sośniakiem i jedliną. Otwarłem drzwiczki i stanąłem prawą nogą na stopniu. Jednak piasek głęboki utrudniał jazdę. Stanęliśmy w kotlinie. Dosyć.
- Ale jak on stąd nawróci? - wtrącił Blum.
- Cicho, do djabła! Drzwiczek nie zamykać, żeby nie było trzasku. Maszynę zostawimy. Ja z Giermanowiczem i z psem przodem, wy z tyłu. - Wydałem te rozkazy szeptem. - Ten szept jednak raził moje własne ucho, taka cisza śmiertelna panowała wokół. Na niebie zbierały się ciem­ne chmury, zwiastując burzę. Postaliśmy chwilę. Nic. Śmiertelna cisza.
- Za mną...
Wąwóz stał się jeszcze głębszy. Nad głowami mieliśmy zbitą kopułę liści. Stąpa­liśmy jak widma po głębokim piachu. Nagle - co to ?! - wyraźnie szelest. Gracjanowski zbliżył twarz do mego ucha: „To nie, to Wilenka, rzeka". - Pomiędzy gęstwiną olch, krzaków leszczyny i młodych świerków zamajaczyła biała plama fabryki. Gracjanowski wysunął się naprzód, bo znał do­brze miejscowość. Obeszliśmy dokoła zabudowania. Żywej duszy. Wszędzie ciemno. Pies nie zaszczekał. Iskander ocierał mi się łbem o kolano, stąpał jak cień, ale nie okazywał zainteresowania. – Tu mieszka do­zorca.
Leciutko, stuk, stuk, kolbą rewolweru. Żadnej odpowiedzi.
Ach te męczące, męczące, policyjne dobijanie się do drzwi! Wieleż tracić trzeba nam energji, czasu, wiele wyładować nerwów! A jakiejż wprawy i znajomości ludzkiego głosu, wymaga, ta prosta na pozór czynność stukania do drzwi. Kto i jak się odezwie. Od tego zależy postępowanie policji. Albo mówi grzecznie i perswaduje, albo działa terorem, grozi, łomocze i wyłamuje drzwi.
Drugi raz, - mocniej: stuk, stuk. - ­Wreszcie głos kobiecy: „Kto tam?". Była to żona dozorcy. Długo trwały pertraktacje, zanim mi otworzyła. W tym czasie Giermanowicz stał od strony rzeki, Gracjanowki i Blum z drugiej, przy dwóch wejściach. Teraz Iskander węszył zajadle koło drzwi dozorcy. Żona otworzyła wreszcie. Męża niema, nikogo niema. - Co, dokąd poszedł ? Z wieczora do Nowej Wilejki. Gospodarza niema. Jest jeden robotnik, śpi w składzie:
- Stary ten człowiek nie umiał nic powiedzieć i wydawał się szczerze zdziwiony naszą wizytą. Rano przyjdą robotnicy, może oni co widzieli.
- Nie było tu nikogo?
- Nie słychać było.
- Gdzie telefon?
Dozorczyni zaprowadziła nas poprzez ciemne pokoje biura, składy, schody, na gó­rę do kancelarji. Słaby płomień świecy rzucał fantastyczne cienie. Iskander biegł pierwszy, później dreptała dozorczyni, zaczem ja, za mną Blum.
- Co to, elektryczności niema u was?
- Pogasła dlaczeguś dziś.
- Hm... Blum uważaj.
W kancelarji panował wzorowy porzą­dek. Na biurku stał telefon, a słuchawka… leżała odłożona na bibule. Jedno okno zlek­ka uchylone. Otwarłem je i spojrzałem w dół. Nie było wysoko... Oto wszystko. Ro­bić rewizję, szukać. Poco? Dobry policjant winien mieć intuicję. Intuicja mówiła mi, żeśmy albo przyjechali zapóźno, albo... Nie, tu stanowczo niema nikogo. Wystarczy spojrzeć na psa. Usiadł i gryzł palec tylnej nogi.
Jazda stąd! Prędko! Coś mię pchało ku szosie, byle szybciej ! Tylny bieg. Zapalić światła.

 


XVII.

 


To, co się stało następnie, przeszło moje wszystkie oczekiwania. Przy wjeździe na szosę spotkaliśmy postać kobiecą z dzieckiem na ręku. Twarz miała zastygłą w jakiejś niemej rozpaczy, a na policzkach roz­mazane ślady łez. To była wojewodzina. Opowiedziała wszystko. Ach, żeśmy tyle czasu stracili w tej przeklętej fabryce! Teraz gazu co sił do Nowej Wilejki. Na posterunek! Ani chwili do stracenia. Jednak około 8-miu minut musiałem zużytkować zanim na posterunku policyjnym wydałem niezbędne rozkazy. Zatelefonować do Wilna po auto dla wojewodziny; do komendy powiatowej o zarządzeniu pościgu; do Michaliszek i Świru o zatrzymanie każdego auta osobowego; bachora przesłać rano do Zakładu Dzieciątka Jezus; dać nam zaraz jednego policjanta z karabinem.
- Dowidzenia pani, przepraszam, ani sekundy dłużej na rozmowę!
Giermanowicz zdołał się już wywiedzieć, że w ciągu ostatniej godziny dwa auta przeszły przez miasteczko, ale obydwa skierowały się na trakt Połocki.
Boże, cóż za pech, prześladował mię cały dzień dzisiejszy! Teraz przejazd. Pociąg idzie, więc przejazd zamknięty automatycznie. Motor stoi przed szlabanem i warczy, drży cały, niecierpliwi się. Sekundy biegną. Zaczynam kląć, co mi się zdarza w chwilach niezwykłego zdenerwowania. Ten pociąg robi chyba półtora kilometra na godzinę! - Nareszcie! Dwie minuty straty. Prędzej, prędzej! Wykręcamy po jezdni, podskakujemy na wybojach. Straszny jest ten odcinek drogi.
- Zaraz wyjeżdżamy na szosę - mówi mundurowy.
Oto drugi przejazd, przelatujemy po szynach. Przed nami, w świetle reflektorów le­żała wstęga szosy, równiutka, prosta linja, ciągnie się gdzieś w tajemniczą nieskończoność i ginie w ciemnościach. - No, teraz!
Sześćdziesiąt, 70, 80;strzałka szybkości biegnie coraz dalej; dziewięćdziesiąt, sto... samochód przysiadł jakby do ziemi, wyrzucił kurz z pod opon i poleciał nisko, jak ptak sto dziesięć na godzinę. Przechylony poprzez karoserję patrzałem w dal.
Nagle Giermanowicz hamuje... Co się stało! Dlaczego wszyscy sięgnęli raptem po rewolwery? Już widzę dokładnie: przed nami w ciemności, czerwona latarka tylnego światła. Jakieś duże, osobowe auto stoi na szosie.

 


XVIII

 

Muszę się przyznać, z niekłamaną dumą,
że w wypadkach, jak teraz, wobec bezpośrednio grożącego niebezpieczeństwa, w oczekiwaniu stanowczej rozgrywki - opa­nowuję całkowicie swe nerwy i zdobywam się na zimną krew.
Stałem w samochodzie pochylony nad Giermanowiczem, prawą ręką trzymając za klamkę drzwiczek i szybko wydałem roz­kazy:
- Nie hamować maszyny! Pełnym gazem naprzód! Wszystkie reflektory! Dziesięć kroków od auta, stanąć! Wyskakiwać na boki i nie włazić w światło!
Żżuchch - ciężko stęknąwszy zarył się Chevrolet o kilka kroków przed tajemni­czem autem. Skoczyłem pierwszy z rewolwerem w ręku, przez rów na pole; za mną Iskander. Giermanowicz wyłączył motor i skoczył również w prawo. Pozostali w lewo. W ten sposób, sami ukryci w cieniu, oślepiając spodziewanych bandytów reflektorami, - mieliśmy dokładnie oświetlone pole widzenia. Nie było najmniejszej wątpliwo ści. Przed nami stał ciężki, wojewódzki Buick.
Ściskałem kolbę rewolweru. Byłem przy­gotowany na wszystko. Staliśmy tak chwilę, jak skamieniali w miejscu. Gdzieś z dala, z wilgotnych łąk, odezwał się derkacz, raz i drugi. Ale w Buicku wojewody panowała cisza. Niema nikogo. Auto najwidoczniej porzucono.
- Zgasić światła -- powiedziałem przygnębionym głosem. - Giermanowicz obejrzyjcie maszynę. Siadłem wyczerpany na stopniu. To te nieprzespane noce...
Starszy posterunkowy dotknął motoru. Próbował następnie różnych części, obejrzał koła, wreszcie zdał raport:
- Panie naczelniku, zabrakło im benzyny. Przebili opony i kiszki. Motor je­szcze ciepły. Tylko co zwiali.
W tej chwili przeraźliwa błyskawica roz­darła powietrze, padł grom. Zerwał się nagły wicher i rozszalała na dobre burza. Deszcz począł lać jak z cebra. - To nas otrzeźwiło. Wleźliśmy pod budę i jęli rozstrząsać sytuację spokojnie.

 


XIX

 


Bandyci zostawili auto i uciekli. Uciec mogli wprost, w lewo, lub wprawo, albo też uszli jakiś kawał szosą, by następnie skręcić. Poszukiwać ich w tej chwili w najbliższych zaroślach, jest rzeczą absurdalną. Wszędzie, w tej okolicy rozciągają się wielkie lasy. Łatwiejby znaleźć szpilkę w stogu siana. - A jak się przedstawia topografja terenu? W lewo od szosy, aż po linję kole­jową Wilno-Zemgale, suchy las szpilkowy, o gęstem podszyciu . W prawo, pola, łąki, rzeka Wilenka, następnie zbite masy leśne Nadleśnictwa Ławaryskiego. Tak nam obja­śniał policjant mundurowy.
- A więc? - zapytał Gracjanowski.
- A więc, mogli pójść zarówno w lewo, jak w prawo.
­Pełen rezygnacji zapaliłem papierosa, pierwszego od wyjazdu z Wilna i zagłębiwszy się w poduszkach, udawałem wobec swych podwładnych, że roję jakoweś genjalne plany podczas gdy właściwie w głowie mojej panowała pustka, zmęczenie, chęć snu i chaos. Co robić? - Blum prosił służbiście o ogień. Podałem mu ogarek.
I oto nas czterech, oficera, i dzielnych wywiadowców, skierował na właściwe tory jeden policjant mundurowy Komendy Powiatowej. Ten właśnie, któregośmy wzięli z Nowej Wilejki. Nazywał się Bilunas i znał doskonale miejscowy teren i stosunki. Powiedział tak:
- Ja radzę jechać do Mickun. 'I'am jest „nasz człowiek, trzyma herbaciarnię. On wie dużo. Jeżeli to jest taka znaczna szajka bandytów, on musi wiedzieć i wskaże. ­Wszyscy spojrzeli na mnie. Oczywiście kazałem jechać.

 


XX

 

Wincenty Bukowski trzymał herbaciarnię w Mickunach od lat 5-ciu. Mówiono o nim, że trudnił się przemytem, ale niech mu to idzie w niepamięć. Urodzony w Kobylni­ku, prowadził jakiś czas mały handelek na Zarzeczu w Wilnie, zwinął go przezornie jeszcze przed kryzysem. Gdzieś w tajemniczy sposób spławił teścia i kupił kawał gruntu w Mickunach. Spokojny w obejściu, poważny, ważył każde słowo zanim go z ust wypuścił. Każdego miał w zwyczaju obejrzeć od stóp do głów. Czynił przytem wrażenie człowieka godnego zaufania, bo w rezultacie mówił prosto i wyraźnie. -­Nie wiem dlaczego, miałem wrażenie, że ten człowiek wie o wszystkiem, choć nas o nic nie pytał, a tylko słuchał. Kazał podać herbaty. Herbaty - nie wódki. To dobrze świadczyło o jego intencjach. Sam wypił pół szklanki, otarł pot z pełnego, jak księżyc oblicza i zapytał wreszcie Bilunasa:
- Gdzie stało auto?
- Pomiędzy mniej więcej Ulitą i De­rzelami.
- Aha. - Włożył kapotę. Zmarszczyw­szy czoło spojrzał przez otwarte okno na niebo, następnie na zegarek. Za 20-cia dwunasta. Jeszcze raz obrzucił nas wszystkich wzrokiem i spytał po raz drugi:
- Broń panowie macie?
- Mamy - odrzekłem.
- Aha. To idziemy.
- Dokąd? - spytałem, trochę zniecierpliwiony jego kobylnicką flegmą.
Bukowski tylko nasunął czapkę na czoło i zwrócił się do Bilunasa.
- Tylnim chodam.

 


XXI

 


Gdyśmy uszli kawał drogi, po rozmiękłym po deszczu gruncie. Odezwał się znów niespodziewanie Bukowski.
Jeżeli ich niema w Muchnie, tedy są jeszcze w Borkach. Jeśli ni tu, ni tu, znaczysia dali się prosta leśnym trybam przez błota do Brzeźniaków. Daleka droga. Tam dziś nie zajdziem. Tylko panowie - zwrócił się nagle w moją stronę - żeb nicht nie wiedział, że ja w ta sprawa zamieszany. Ja ich znam.
Do miejsca będzie może ze trzy kilometry, aleśmy szli omal godzinę. Na wscho­dzie niebo jęło się już różowić, gdy ujrzeliśmy polanę. W kierunku zachodnim, koło rzeki widniały trzy zabudowania. Bliżej lasu samotna odryna. Nasz przewodnik stanął jak wryty i nakazał milczenie. Spoj­rzał dokładnie po okolicy, zatrzymał dłuższy wzrok na odrynie i szepnął:
- Jest. - Poczem cofnął się w głąb zarośli.
Zimny, jak ten wiosenny poranek, przeszedł mi dreszcz po kościach. Dreszcz decydującej minuty.
- Baczność chłopcy. Bilunas z karabi­nem i Blum od strony lasu. Kto będzie uciekał, walić prosto w łeb. Psa trzymajcie ze sobą. - Panowie, za mną.
Nie spojrzałem nawet na twarze towarzyszy. Wiem, że szli wiernie krok w krok. Minąwszy kilka krzaków leszczyny, ujrzeliśmy wolną przestrzeń, która dzieliła nas od odryny. Zupełnie milcząc przeszliśmy te kilkanaście metrów do ślepej ściany budynku. Giermanowicz przyłożył ucho. Nic, cisza. Czyżby znowu fiasko?
- A kto tam? - odezwał się nagle donośny głos, z frontu, od drzwi. Zamar­liśmy w bezruchu.
- Kto tam? - Znów ten sam głosi, raczej spokojny i dobrotliwy.
Giermanowicz -- pierwszy ruszył, wyjrzał z za węgła i podszedł do nawpół przymkniętych wierzei.
- A pan kto? - zapytał.
- Ja stróż - odpowiedział tenże dobrotliwy głos.
Znów napróżno! - pomyślałem - psia­kre... nagle - traach! Huknął strzał, po­czem drugi i chwila ciszy śmiertelnej. Ktoś zeskoczył z wysoka na trawę. Wypadliśmy z Gracjanowskim jednocześnie z za rogu. Giermanowicz leżał ukrywszy twarz w dłoniach. Ktoś się nad nim pochylał. Trach! trach! - dałem dwa strały z odległości trzech kroków. Mignęły w pomroce białka oczu, postać zachwiała się i runęła jak worek na ziemię. W tej chwili zeskoczyło z siana trzech ludzi.
- Ręce do góry! -- wrzasnąłem na całe gardło.
Gracjanowski podbiegł i strzelił wprost najbliższemu w piersi. Ten padł szeroko rozmachując rękami. Ale najbliższy jego towarzysz skoczył jak ryś, porwał wprawnym ruchem wywiadawcę za gardło i usi­łował obalić. W tej chwili drugi strzelił do mnie z obreza. Chybił. Nie zdążył zarepetować. Porwałem za lufę. Puścił karabin i ścisnął mi prawą rękę z rewolwerem. Dałem strzał w powietrze, ale jednocześnie uczułem straszne uderzenie butem w brzuch. Nie wypuszczając karabinu i rewolweru padłem nawznak. Bandyta skoczył do ucieczki. Traach! - piuu! - gwizdnęła kula. To strzelał Bilunas. Chybił. Traach - piwu! przeleciała druga nademną, ale bandyta już się skrył w zaroślach. Usiłowałem powstać. W tej chwili nadbiegł Blum. Nie zapomnę nigdy jego złowrogich oczu, które ujrzałem w ułamku sekundy. Podbiegł z tyłu do walczącego z Gracjanowskim bandyty, podniósł swą ciężką, niedźwiedzią rękę i trzasł straszliwie kolbą „nagana" w potylicę czaszki. - Przymkną­łem oczy. Po wszystkiem - pomyślałem.
W następnej chwili Blum pomagał mi wstać. Czułem ból w okolicach brzucha, ale przecież nie byłem nawet ranny. Już mogłem iść od biedy. Gorzej było z Giermanowiczem. Ten miał postrzelone prawe udo. Gracjanowski z Bilunasem trzymali go popod ręce.
Nagle, ze złożonego w odrynie siana, zsunęła się zwolna, zaczepiając i unosząc ponad kolana spódnicę, postać dziewczyny. Oparła się milcząc o bierwiona budynku. Patrzała dziwnie na nas, trochę zakłopotana, nachalna i wystraszona jednocześnie.
- Jak się nazywasz?
- Mańka.

 


XII

 

Panna Felicja Romanowska, którą zo­stawiliśmy w chwili, gdy ratowała znale­zionego na szosie nowowilejskiej radcę Piotrowicza, zachowała narazie milczenie o szczegółach nocnego spotkania. Zresztą, nie interesowało to nikogo, gdyż całe Wil­no zelektryzowane było porwaniem małej Agatki.
Wieść o nieszczęściu, które dotknęło dom wojewody, rozniosła się lotem błyska­wicy. Antoni Wendorf, sekretarz wojewody, telefonował natychmiast do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, skąd postanowiono wysłać specjalnego urzędnika, celem zbadania na miejscu okoliczności, w jakich por­wanie nastąpiło. Urzędnik wydziału sztuki, Tadeusz Łopalewski, na którym spoczywał obowiązek układania przemówień dla wszystkich wojewodów, przystąpił do skomponowania odpowiedniej, brzemiennej w myśli mowy, przeznaczonej do wygłoszenia przez wojewodę wobec urzędników, gdyż nazajutrz mieli się oni stawić w wielkiej sali konferencyjnej z kondolencjami.
- Panowie - powiedział im treściwie wojewoda - wiem, co was tu sprowadza. Dziękuję. Z głębi zbolałego serca dziękuję, mówiąc wam wszystkim staropolskie Bóg zapłać. Ale, panowie, mój ból ojcowski i wasze gorące uczucia winny ustąpić przed obowiązkiem obywatelskim i nakazem pra­cy, coraz intensywniejszej, coraz bardziej wytężonej pracy! Do pracy więc, panowie, do pracy!
- Do pracy! - pochwycili radośnie urzędnicy, i pokrzepieni na duchu podnio­słemi słowy, zabrali się energicznie do komentowania na najróżniejsze sposoby nieszczęśliwego wypadku.
Plotkom i domysłom nie było końca. Wysuwano najfantastyczniejsze przypuszczenia. Jedni sądzili, że porwanie ma podłoże wyraźnie romansowe. Inni zastanawiali się, czy nie jest to jakaś grubsza gra polityczna, od której zależeć może cała karjera lubia­nego przez wszystkich wojewody. Ma on, dzięki sympatji, którą się cieszy wśród urzędników, dużo wrogów w Warszawie. Kto wie, czy ktoś z jego przeciwników po­litycznych nie umaczał palców w całej aferze. Porwali Agatkę, licząc, że po tym fakcie w ministerstwie powiedzą Lackowi:
- Własnej córki upilnować nie mogłeś, a całego województwa chcesz pilnować? Nie, bratku,..
I pogonią w stan spoczynku.
- Przeciwnie - gorączkował się radca Hartung: - to właśnie najlepiej świadczy o wojewodzie! Jest dzień i noc tak zajęty sprawami państwowemi, że czasu nawet nie miał, aby za Agatką patrzeć.
- A na koj czort - wtrącił się naczelnik M. K. Pawlikowski: - na koj czort patrzeć wojewodzie za dzieckiem? Cóż on, mamka? niańka, czy co?
Naturalnie wspomniano porwanie synka Lindbergha i małego Lejbowicza, przeprowadzono pomiędzy temi faktami analogję, rzecz prosta nieistotną i zaciemniającą raczej sprawę. Jeden tylko mały i szustry radca Aleksander Trocki, zwany popularnie wśród kolegów Saszką, nie mówił nic i chodził z tajemniczą miną: on niby wie, ale nie powie. Palce zaś jego lewej ręki nie przestawały pieścić odznaki sportowej P.O.S., która widniała w klapie marynarki, zaszczytnie zdobyta po biegu na 10 kilometrów.
Wszystkie pisma wileńskie wystąpiły z nadzwyczajnemi dodatkami i artykułami na temat porwania i nieszczęścia, które spadło na rodzinę wojewody Lacka.
Eugenja Kobylińska Masiejewska, znana poetka, ogłosiła okolicznościowy wiersz. Nosił on tytuł „Żale wojewodziny" z podtytułem i dedykacją:
„Strapionej matce, zespolona z nią w macierzyńskiem uczuciu, wiersz ten "poświęcam".
Wiersz brzmiał jak następuje:
Na oknie deszczowa łuska
Chwieją się wgórze rolety,
A serce matki ból muska...
Agatko, gdzie ty?
Za oknem deszcz pada skośnie,
Chmurami mieni się szyba...
W pięciomiesięcznej swej wiośnie
Nie możesz zginąć chyba?
Po szybie krople wdół płyną,
Myśl pragnie za tobą pobiec...
Gdzie jesteś moja dziecino?
Odpowiedz matce, odpowiedz...
Szyba jest taka omglona,
Cień się na niebo położył...
Z tęsknoty mamże dziś skonać,
Czy we łzach żyć wciąż, o Boże!
Prawie jednocześnie ukazał się feljeton pióra najznakomitszej literatki wileńskiej Heleny Romer Ochenkowskiej.
- „Pamiętam - czytano w nim ze wzruszeniem - pamiętam, gdy po raz pierwszy znalazłam się w Krakowie. Było to w roku 1880. Dziesięcioletnia zaledwie, prze­śliczna dziewczynka, wywołująca zachwyty Wyspiańskiego, błąkałam się po ulicach i placach czarownego miasta, i już wówczas •w rojeniach dziecięcych widziałam swój uroczysty, ogólnopolski pogrzeb na Wawelu.
A idą posępni, a grają im dzwony żałobne - brzmiały mi w uszach nieśmiertelne słowa poety. Ach, jakże pragnęłam Wawelu! Był to wówczas szczyt moich marzeń. Błąkałam się więc po ulicach, zachodziłam czę­sto do domu państwa Zdziechowskich, gdzie na wspomnieniach pięciu Romerów spływał nam słodko czas. Gawędziliśmy o Alfredzie Romerze, znakomitym malarzu i rzeźbia­rzu; o Edwardzie, również malarzu; o nie­ustraszonym Janie, generale dywizji, zmar­łym w r. 1869; nakoniec o Eugenjuszu, ge­ografie, autorze świetnego „Atlasu geograficznego", i Michale, publicyście... Budziliśmy w duszach naszych wizję Wilna i cu­downej kaplicy Romerów w Trokach... Nie­powrotne, niezapomniane chwile...
„I właśnie, gdym tak raz biegła przez Planty z pensji SS. Sakramentek, doszedł mię cichy płacz dziecięcia. Obejrzałam się dokoła: nikogo wpobliżu nie było. Obejrzałam się raz jeszcze - płacz coraz wyraźniejszy, jakby zdołu pochodzący. Nachylam się - a w krzakach leży maleńka, prześliczna dziecina. Porwałam ją w ramiona, osypując pocałunkami. Nagle w alei uka­zał się nienawistny austrjacki policjant.
- Co tu panienka robi? - zapytał su­rowo: - czyje to dziecko?
- Moje! - zawołałam nie zdając sobie jeszcze sprawy z tego, że palnęłam głup­stwo: - znalazłam je właśnie w krzakach.
Policjant uśmiechnął się. Musiałam być rozkoszna w swej rozbrajającej naiwności.
- Psiakrew - rzekł brutalnie - znowu podrzutek!
- Podrzutek? - wyszeptałam w naj­wyższem zdumieniu, gdyż po raz pierwszy w życiu usłyszałam to słowo: - co to znaczy podrzutek?
- Niech panienka lepiej idzie do szkoły - skarcił mię stróż porządku publicznego, wyrywając z rąk kwilące niemowlę.... Oddalił się szybko, pozostawiając mię na pastwę pierwszego głębokiego przeżycia. Zrozumiałam wówczas cały ból matki, której odbierają dziecko, pojęłam tragedję niewinnej dzieciny, rzuconej gdzieś w krza­ki...
Chwila ta stanęła mi żywo w pamięci, dzisiaj, gdy dowiedziałam się o ciosie, któ­ry poraził miłą i kochaną panią Halinę Lackową... I jej Agatka, jak tamto dziecię kra­kowskie, przeżywa swą pierwszą tragedję opuszczenia i wydarcia z objęć kochającej matki. I ona, skamieniała w boleści mat­ka, miotana jest tem straszliwem uczuciem krzywdy, jakiej ja doznałam, gdy okrutna ręka obcego człowieka sięgnęła po maleń­stwo, które jeszcze przed chwilą tak czule pieściłam"...
Silne wrażenie wywołał również artykuł „Dziennika Wileńskiego".
„Głęboki upadek moralności, rozluźnienie obyczajów, załamanie się życia rodzin­nego i zachwianie podstaw religijno-etycznych - podkreślało to pismo - są dzisiaj objawem nagminnym, panoszącym się za­straszająco w naszem społeczeństwie. Nie będziemy wskazywali na przyczyny tego smutnego zjawiska, nie chcąc narażać się na jeszcze jedną konfiskatę. Ale każdy zdrowo myślący człowiek zrozumie, o co nam chodzi. I bez wytykania palcem wiemy, gdzie szukać źródła zła.
Gdyby nie uczucia humanitarne, które w tej chwili żywimy dla wojewody i jego rodziny, moglibyśmy zacytować pewne przysłowie. Kto mieczem wojuje, ten od miecza ginie - głosi stara narodowa prawda. Sa­nacja, w przymierzu z Wiślickim zapomnia­ła o niej. Zapomniała, że wszelki zły czyn człowieka musi się wreszcie przeciw niemu samemu zwrócić, że przekleństwo złego czynu prędzej czy później z nawiązką na głowę występną spadnie.
Zapewne - porwanie Agatki mrozi nam krew w żyłach i wywołuje okrzyk przerażenia na usta. Jednakowoż - władza, któ­ra faworyzuje Żydów, która tłumi wszelki odruch sumienia narodowego, wchodząc w konszachty z ciemnemi siłami, czyhającymi na zgubę narodu - władza taka nie zasłu­guje na współczucie. I gdybyśmy się dowiedzieli, że małą Agatkę porwano na mace (zważmy, że pascha żydowska przypada w roku bieżącym na dzień 14 maja, porwania zaś dokonano dnia 13-go zrana), nie zdziwilibyśmy się wcale. Fakt ten potwierdził­by tylko nasze słuszne przewidywania, którym niejednokrotnie, mimo represji, dajemy na tem miejscu wyraz i dawać go będziemy nieustraszenie"...

 


XXIII

 


Związek Pracy Obywatelskiej Kobiet, na którego czele stała sprężysta i państwo­wotwórczo nastawiona przewodnicząca dt. Z. Rostkowska, postanowił niezwłocznie przystąpić do odpowiedniego zamanifestowiania swych uczuć kobiecych i obywatelskich. Po dłuższej dyskusji uznano, że najlepszą formą wyrażenia wojewodzinie symatji i współczucia będzie ofiarowanie jej portretu porwanej Agatki. Z propozycją wykonania portretu zwrócono się do wybitnego malarza Kazimierza Kwiatkowskiego. Pewną przeszkodą była nieobecność Agatki, jednakowoż Związek Kobiet zdołał dy­skretnie (pod pozorem zawieszenia fotografji w sali Związku) uprosić wojewodzinę o podobiznę córeczki, i artysta zabrał się ochoczo do pracy. W kilka dni portret był gotów. Przedstawiał on, w stylu klasycyz­mu wileńskiego, maleństwo siedzące w wózku ze smoczkiem i buteleczką. Na widok portretu Agatki, naturalnej wielkości i jak żywej, wojewodzina wybuchnęła gorącym płaczem.
- Tyle serca, tyle serca - dziękowała przez łzy, ściskając dłonie zacnych kobiet: - jakże ja wam się za to wszystko odwdzięczę!
Niemniej żywo na smutne wydarzenie zareagowało Radjo wileńskie. Jego dyrek­tor p. Witold Hulewicz odbył niezwłocznie naradę z kierowniczką działu dziecięcego p. Haliną Hohendlingerówną. Postanowiono ogłaszać codziennie, w godzinach rannych i wieczorem, wezwania do społeczeństwa, nawołujące do poszukiwań Agatki, prócz tego zorganizowano specjalną audy­cję. P. Jerzy Ostrowski, znakomity pedagog, zaproszony w tym celu telegraficznie do Wilna, miał wypowiedzieć feljeton na temat porywania dzieci w świetle najnowszej pedagogiki, p. Witold Hulewicz wykonać dialog ze swoją córeczką p.t. „Dziecko pyta - ojciec odpowiada"; następnie p. Halina Hohendlingerówna będzie recytowała wiersze Witolda Hulewicza z cyklu o dziecku (tom p.t. „Lament królewski"), kończąc recytacje znanym wierszem „Dziecko śpi"; wreszcie p. Stanisław Węsławski, młody muzyk wileński, wykona na fortepianie własne kompozycje do „Rymów dziecięcych" Iłłakowiczówny, nakoniec prof. dr. Tadeusz Szeligowski odegra umyślnie skomponowaną symfonję heroiczną. Audycję zamknie gorący apel dyrektora Hulewicza do wszystkich radjosłuchaczów z prośbą o nadsyłanie listów i uwag w sprawie porwa­nia Agatki. Listy te, oprawione w piękny album i ofiarowane wojewodzinie, staną się konkretnym dowodem tego żywego udziału, jaki wzięła rodzina radjosłuchaczów w nieszczęściu, które spadło na rodzinę wo­jewody.
Projekt środy literackiej, poświęconej dziecku w literaturze polskiej, nie doszedł do skutku ze względu na oświadczenie pana Jerzego Wyszomirskiego (recenzenta „S ł o w a", który zgóry zapowiedział swój negatywny stosunek do podobnej imprezy, - natomiast Rada Wileńskich Zrzeszeń Artystycznych postanowiła w odpowiedni sposób zaznaczyć swoje stanowisko. Zwołane w lokalu Rady (Ostrobramska 9 m. 4 w podwórzu nalewo, pierwsze piętro) walne zebranie wszystkich stowarzyszeń, w skład jej wchodzących, powzięło następującą uchwałę:
- Rada Wileńskich Zrzeszeń Artystycznych, łącząca osiem wileńskich organizacyj (Związek Zawodowy Literatów Polskich, Wileńskie Towarzystwo Artystów Plastyków, Wileńskie Towarzystwo Filharmoniczne, Polskie Towarzystwo Muzyki Współczesnej, obie Filje Wileńskie Związku Artystów Scen Polskich, Koło Miłośników Wilna, Sekcja Artystyczna Towarzystwa Popierania Przemysłu Ludowego i Towarzystwo Bibljofilów Polskich w Wilnie) - powołana do stania na straży zagrożonej kultury polskiej na Wileńszczyźnie, znalazłszy się w obliczu niesłychanego faktu, jaki miał miejsce w dn. 13 maja w ogrodzie Bernardyńskim, pragnąc w związku z powyższem wyrazić swoje głębokie zaniepokojenie, uchwaliła na walnem zebraniu zrzeszonych orgarizacyj w dniu 15 maja roku 1933 co następuje:
1. Uznać porwanie córeczki JWPana Wojewody wileńskiego, Agatki Lackówny, za fakt nie podlegający najmniejszej wątpliwości;
2. Uznać w tym fakcie wyraźny zamach na całość i dobro kultury życia rodzinnego w Wilnie;
3. Uznać, że centralne władze państwowe winny bezwzględnie zabronić porywania dzieci w myśl odnośnych ustaw o opiece nad matką i dzieckiem;
4. Wyrazić JWPanu Wojewodzie wileńskiemu Jerzemu Lackowi najgłębsze współ czucie i zapewnienie najściślejszej jednomyślności;
5. Przesłać uchwałę niniejszą całej prasie polskiej z prośbą o przedrukowanie.
Prezydjum R.W.Z.A.: (-) Ludomir
Śleńdziński, prezes; (-) Witold Hulewicz, I wiceprezes; (-) Adam Wyleżyński, II. wiceprezes; (-) Tadeusz Szeligowski, sekretarz generalny; (-) Stanisław Węsławski, skarbnik..
Zdecydowane stanowisko Rady Zrzeszeń odbiło się szerokiem echem w mieście, budząc powszechne uznanie, największy jednak efekt osiągnęły trzy głosy, które pojawiły się na szpaltach „Słowa”. Był to artykuł wstępny Cata, notatka Walerja­na Charkiewicza i feljeton Jerzego Wyszomirskiego.

 

 

XXIV.

 


P. Manfred Kridl, profesor estetyki Uni­wersytetu Wileńskiego, przeczytawszy to zdanie, zerwał się z fotela. Spokojny i zrównoważony profesor nie mógł opanować irytacji.
- Nie, - zawołał - to kpiny! Najwyraźniejsze kpiny. Tak dalej być nie może. Trzeba dać szkołę tej pannicy.
Zdenerwowany w najwyższym stopniu, profesor zbiegł gwałtownie ze scho­dów, wpadł do trójki przed pocztą i zażądał biletu na Zwierzyniec.
- Szanowny pan będzie musiał prze­siąść się na jedynkę - rzekł uprzejmie konduktor, wydając mu bilet przesiadkowy.
- Psiakrew - zaklął automatyczne esteta - przez tę idjotkę pomyliłem linję. Wysiadłszy przy Rudnickim i oczeku­jąc jedynki, profesor ochłonął nieco. Majo­wy odwieczerz był prześliczny, i przez okna cukierni widziało się roześmiane twarze kobiece. Sam pan Sebastjan Rudnicki stał w otwartych drzwiach swego zakładu, z rękami jak zwykle założonemi wtył, zadowo­lony i życiu rady. Gromki, odbrzuszny, serdeczny śmiech Kazimierza Kwiatkowskiego słychać było aż na ulicy. Opowiadał on właśnie zebranemu przy stoliku towarzystwu, jak przyszły do niego baby, aby im namalować Agatkę. Opowiadanie musiało być wesołe, gdyż towarzystwo raz wraz wybuchało niepohamowanym śmiechem.
- A, idź ty - usłyszał jeszcze profesor głośny okrzyk i skoczył do jedynki, która właśnie nadjechała.
Otworzyła mu drzwi sarna panna Feli­cja Romanowska.
- Wiedziałam, że pan przyjdzie ­rzekła z czarującym uśmiechem.
- Wiedziałam -- zgrzytnął profesor, w którym znowu wezbrała irytacja: - ja myślę! Jak ktoś pakuje kogoś do powieści i każe mu wyprawiać idjotyczne sztuki, musi chyba wiedzieć, co robi. Moja droga pani, doprawdy nie rozumiem, o co pani chodzi. Siedzę spokojnie w gabinecie, je­stem właśnie po obiedzie, zapalam papierosa, biorę „Słowo"... Czytam. Dochodzę do ostatniego zdania rozdziału XXIII-go -­i nagle muszę się poderwać, wsiąść w trójkę zamiast jedynki i lecieć na zbity łeb na Zwierzyniec tylko dlatego, że pani zachciało się zrobić ze mnie bohatera rozdziału XXIV-go. Przyzna pani, że to - mówiąc uprzejmie - nie ma najmniejszego sensu.
Felicja Romanowska uśmiechnęła się raz jeszcze tym uśmiechem, który począł działać na zirytowanego profesora całkiem estetycznie, i poprosiła do swego buduaru.
- Niechże pan siada, drogi profesorze. O, tu na tapczanie, pod portretem Jamontta. Proszę papierosa. Napije się pan kawy? Po turecku oczywiście. Sam Genio Dobaczewski nauczył mię ją przyrządzać. Nie ma pan pojęcia, jaki to miły człowiek.
- Kto? - spytał w roztargnieniu profesor, siadając na wskazanem miejscu i za ciągając się Złotą Panią.
- Naturalnie, Dobaczewski. Dr Euge­njusz Dobaczewski. Ależ cóż pana do mnie sprowadza? Fruziu, kawy dla pana profesora.
- W jakiż sposób Dobaczewski nauczył panią kawy po turecku? - spytał profesor, odbiegając zwyczajem uczonych od tematu.
-- Leczyłam się u niego w zeszłym roku na oczy. Byłam wówczas przepracowana po egzaminach magisterskich. Wzrok mia­łam osłabiony. Radził właśnie czarną kawę, jak najwięcej czarnej kawy. I podał przepis kawy po turecku. Istotnie, znakomita. Niechże pan profesor pozwoli - dokończyła panna Felicja, podając swemu gościowi maleńką filiżankę z gęstym, wonnym napojem, który wniosła na stylowej tacy fertyczna Fruzia.
Oceniwszy bystrem estetycznem spojrzeniem tacę, kawę i Fruzię, profesor przystąpił do rzeczy.
- Proszę pani - zaczął - nic właściwie nie mam (w zasadzie) przeciw piran delicznemu sposobowi pisania, którym nas pani częstuje w swej powieści, aczkolwiek stwierdzić muszę, że nic w tem rewelacyjnego niema. Więcej nawet: motywy te są ­dostatecznie zużyte i zbanalizowane. Wprowadzenie autora do utworu jako bohatera również trąci myszką. Nie o to mi jednak chodzi.
Panna Felicja poruszyła się na swym pufie.
- Nie zabiorę pani dużo czasu - pośpieszył zapewnić ją profesor: - będę tre­ściwy. Pragnąłbym tylko zwrócić uwagę pani na pewne niewzruszone prawa estetyki, czy to empirycznej czy psychologicznej, których przekraczać żadnemu artyście niewolno.
- I jakież są to prawa? - spytała panna Felicja, wznosząc oczy dogóry, co było u niej zawsze oznaką lekkiego znu­dzenia.
- Eurytmja, symetrja i proporcja, droga pani. Szczególnie eurytmja, to znaczy ten rytm wewnętrzny, ta harmonja utajona, a przecie ogarniająca człowieka, ten określony i konieczny stosunek poszczególnych części składowych dzieła sztuki, bez którego piękno nie jest pięknem. Umiar, umiar, proszę pani. Wszystko musi być dostrojone, dopasowane, uzgodnione, rozwijające się drogą naturalną, uwarunkowaną koniecznością, że tak powiem, organiczną.
- Nie dostrzega więc pan eurytmji, jak pan się wyraża, i symetrji w mej powieści?
- Niestety, panno Felicjo, niestety. I zaraz dam pani konkretne przykłady. Czytam powieść pani, przyznaję, z pewnem zainteresowaniem. Zawszeć to przyjemnie, gdy człowiek natknie się to tu, to tam na znajomego. Ale kompozycja powieści pani, kompozycja! Niech pani weźmie choćby „Vorschule der Aesthetik" Fechnera i po­studjuje. Każda sytuacja, każda - powtarzam to z naciskiem - każdy wątek akcji musi być doprowadzony do końca. Dopie­ro potem wolno pisarzowi przystąpić do następnej sytuacji, do następnego motywu. Tego wymaga eurytmja i symetrja. Tym ­czasem, co się dzieje u pani? Wręcz przeciwnie. Weźmy naprzykład scenę w Zie­miańskiej, gdy komisarz Mańkowski roz­mawia z Kazimierzem Leczyckim. Rozma­wia, rozmawia i wychodzi. A co potem z Leczyckim?
- Leczycki wyjechał tego dnia do Pragi Czeskiej, gdzie nareszcie wystawili mu „Sztubę".
- Bardzo to piękne. Ale czytelnik nic o tem nie wie. Weźmy inną sytuację. Komisarz Mańkowski łapie bandytów. Tam kogoś postrzelili, tamten ucieka. Wszystko w porządku, i żadnych zarzutów scenie tej uczynić nie mogę. Prze­ciwnie, musiałbym ją nawet pochwalić, ze względu na dynamikę akcji i żywość batalistyczną. Ale dalej mamy moment, kiedy Mańkowski chwyta tę dziewczynę. Jakżeż jej tam?
- Mańka.
- Otóż to. Mańkę. Jak się nazywasz? - pyta. - Mańka - mówi ona. W po­rządku. I nagle, w tem miejscu buch, jak piorun. Przerywa pani w najbardziej emocjonującym momencie, aby opowiadać o tem, jakie wrażenia wywołało w Wilnie porwanie Agatki. Owszem, zgadzam się: opis ten jest potrzebny, Wilno, rzecz prosta, na wiadomość o porwaniu Agatki wywróciło się dogóry nogami. Jednakże należało naprzód zakończyć z bandytami, i dopiero potem przystąpić do innych wypadków. Jeszcze jeden przykład. Jedzie pani konno. Spotyka na szosie radcę Piotrowicza. ­Panie Wiktorze - pyta pani - co to ma znaczyć?. - I kropka. Nic, nic, ani słówka więcej. A przecie proporcja i symetrja wymagają, by opisała pani, skąd się tam radca wziął, co się z nim później stało, jak go pani ostatecznie wyratowała... Czytelnik musi o tem wiedzieć. Nakoniec ostatnia
sytuacja. Zapowiada pani w rozdziale XXIII-cim artykuł Cata - i nagle: ni stąd ni zowąd, wyciąga mnie pani z domu, po obiedzie, każe na łeb na szyję pędzić tutaj... I po co to wszystko, droga pani?
- Panie profesorze - uśmiechnęła się przewrotnie panna Felicja: - niechźe pan będzie szczery. Niech pan powie z ręką na sercu: o estetykę i symetrję panu chodzi czy o radcę?
Profesor pokręcił się na tapczanie i zakaszlał, gdyż zaciągnął się był zbyt moc­no papierosem. Spojrzał na autorkę i, widząc jej rozfiglowane oczy, wybuchnął śmiechem.
- Dajmy spokój tej rozmowie - rzekł - widzę, że przed panią nic się nie ukryje. Ale niech na przyszłość komponuje pani swoją powieść według niewzruszonych zasad estetyki empirycznej. Albowiem, publiczność...

 

XXV

 

Świt przedostawał się po przez brudne firanki herbaciarni Bukowskiego w Micku­nach. Leżałem na ceratowej kanapce, z gorącym okładem na brzuchu, ćmiąc jednego papierosa za drugim. Z zadymionego puła­pu, zbudzone pierwszemi promieniami słońca, zrywały się coraz nowe stada much. Ktoś rąbał drzewo na podwórku. Przyszedł Gracjanowski i zmienił mi okład. Kazałem otworzyć okna. Buchnęło rozkoszną świeżością wiosny, mokrych, po nocnej burzy, liści, powiało przyjemnym chłodem poranku. Teraz mogłem myśleć raźniej. Oczywiście domyśla się czytelnik, że oka nie zmrużyłem tej nocy.
Co było zrobione źle, a co dobrze? Czy nie popełniłem jakiej gaffy, z punktu widzenia policyjnego? Ach, niestety - tak. ­Zaraz, zaraz trzeba sobie to wszystko w głowie uporządkować. - Narazie posia­dam kilka zeznań, z których wynika: Bukowski utrzymuje za wiedzą policji i bez jej wiedzy, niewątpliwie też, tajemne sto­sunki ze światem przestępczym: Wiedziało bandzie „Rudego Griszki", który obrał sobie za punkt oparcia i kryjówkę puszcze Ławaryską. Jednym z etapów jego zbójeckich wypraw, miejscem narad, oraz prowizorycznem schronieniem - była owa odryna. O tem też wiedział Bukowski. Nie wiedział tylko, o ostatniej jego wyprawie, szantażu z dzieckiem itd., ale ze słów naszych, odrazu się domyślił, że to Griszki robota. - Więc dobrze. Zastaliśmy ich tam, według przewidywań Bukowskiego, i powinniśmy byli wszystkich aresztować. Tymcza­sem doszło do krwawej rozprawy. Natural­nie winę ponosi tu sam Giermanowicz, że za wcześnie wyskoczył i Gracjanowski, że w chwili, gdy ja krzyknąłem: „ręce do­góry!”, on strzelił do najbliższego bandyty. W ten sposób zmusił tych trzech do samoobrony. Hm, ale ja strzeliłem pierwszy. Stanowczo jestem za mało opanowany... A, przecież myślałem i chwaliłem się nawet. Ale zaraz: w rezultacie herszt bandy zwiał. Jeden jest zabity, uderzony przez Bluma ma pękniętą czaszkę, a strzelany przez Gracja­nowskiego ciężko ranny i majaczy. Ocalał tylko dlatego, że kula, która mogła mu przebić serce, ugrzęzła w egzemplarzu książki p. t. „Nowe formy Unji Kościelnej", którą bandyta schował do bocznej kieszeni. Nie mogą złożyć żadnych zeznań. W naszym ręku znajdują się trzy rewolwery, kij z sie­kierką„ „obrez”, przy jednym znaleziono dokument na imię Józefa Ambrożewicza o­raz elegancki letni garnitur. To wszystko. Pieniądze pozostały widocznie w ręku herszta. Lub może zostały gdzie ukryte? Wprawdzie mogłaby o tem poinformować nas owa Mańka, rzekomo nazwiskiem Pracu­tówna, rzekomo rodem z Ostrowca koło Gudogaj, rzekomo... Oto właśnie chodzi, że wszystko to jest „rzekomo", co ona zezna­ła, a przecież całokształt informacji polega tylko na jej zeznaniach. Czy można jej wierzyć? Ostatecznie nie jest wcale taka brzydka... Ach, jaki jestem zmęczony.

 

XXVI

 


Przerwał mi rozmyślania Blum.
- Panie naczelniku! Podwody gotowe dla tych rannych bandytów.
- Dobrze, jedźcie z nimi i z Bilunasem.
- Rozkaz.
Trzeba i mnie jechać. Czy potrafię z tym obolałym brzuchem kierować autem?
- Kazałem jednak, jeszcze raz zawezwać Mańkę. Może powie teraz coś więcej.
Przyszła zaspana. Jej jasne włosy były w nieładzie, ale w wyrazie twarzy poz­była się tego trochę lęku i zakłopotania, które okazywała w chwili aresztowania. Odpowiadała spokojnie. Nie siliła się nawet na tę sztuczną hardość. Miała niebieskie oczy i zlekka zadarty, kształtny nosek. Ale cóż z tego skoro nie dodała nic do poprzednich zeznań.
Opowiedziała, że spotkał ją na ulicy ,,Rudy" i zaproponował udział, w takiej „dziecinnej„ aferze. Że wytłumaczył jej cały plan szantażu, że można grubo zarobić, że tylko trzeba wytrzasnąć dziecko. Próbowała przeto „wypożyczyć" jakieś dziecko ze Żłobka p. Brensztejnowej, ale ją stam­tąd przepędzono. Więc zgłosiła się do Zakładu Dzieciątka Jezus, podała się za mat­kę, któregoś z niemowląt, o którem wiedziała, że miesiąc temu zostało podrzucone. Prosiła o dyskrecję i że teraz lepiej już się powodzi i chce zabrać dziecko do do­mu. Udało się. - Skąd telefonowali? Nie była przy telefonie. Pewnie albo z Młyna w Leoniszkach, albo z Kuczkuryszek.
- Czyj to był pomysł zaszantażowania wojewodziny?
- Musić samego Griszki.
- Jak dawno go znasz?
­- Jeszcze jak był szoferem.
To ty nie byłaś jego kochanką?
Wydęła wargi, trochę dumnie i figlarnie jednocześnie:
- Mam lepszego.
Dziwna dziewczyna. Nie uroniła ani jednej łzy, nie okazała współczucia, ani strachu na widok porozbijanych i poranionych swych współtowarzyszy. Na pytanie, czy ją to nic nie obchodzi, wzruszyła tylko ramionami. Pozatem nie przyznała się do żadnego przestępstwa, ani do kontaktu z tymi ludźmi. Raz jeden tylko się uśmiechnęła, jak opowiadała, skąd pochodzi ele­ganckie ubranie znalezione na odrynie. -­Przemilczam to opowiadanie.
- To mówisz, że masz przyjaciela, a gdzie on mieszka?
- Pojechał teraz do Kowna.

 


XXVII

 


Nić się urwała. Czy bandyci wyżyją, czy umrą, czy Mańka mówi prawdę, czy trochę kłamie, czy będą stwierdzone personalja, okoliczności, szczegóły - to wszystko ma znaczenie dla policji likwidującej przestępstwa, ale nie ma nic wspólnego z... porwaniem Agatki. Mańka pójdzie do cen­tralki, bandyci do szpitala i więzienia, prowadzone będzie żmudne śledztwo, ale A­gatki, Agatki... tajemnica porwania dziecka nie wyświetliła się, nie postąpiła o krok nawet naprzód.
Z ciężkiem westchnieniem zwlekłem się z ceratowej kanapki. Za chwilę siedziałem za kierownicą i patrzałem jak osobne kamienie szosy, przeistoczyły się w szosy wstęgę, która biegła, biegła, niknęła pod przedniemi kołami auta. Automatycznie naciskałem gaz. Byle prędzej do Wilna. Teraz zmęczenie: zdawało mi się, że nieprzespane noce, doznane wrażenia, emocje, szalone zmęczenie poprostu paruje ze mnie. Spać. Ach, wyspać się.
Padłem na łóżko.
Dzwonek, długi dzwonek telefoniczny. Otwarłem oczy i słyszę wciąż ten dzwonek. Teraz czuję, że słyszałem go również we śnie. Musiałem długo i mocno spać. Zrywam się na nogi:.
- Hallo!
Mówi Iwasiewicz. - Panie naczelniku, panie Mańkowski, dodzwonić się do pana niepodobna. Wojewoda szuka, komendant wojewódzki szuka. Pozatem ważne wiado­mości z Lidy...
- Z Lidy?! Co może być z Lidy?
- Niech pan zaraz przyjedzie do Pa­łacu. Wszystko się pan dowie.
Oczywiście po upływie pół godziny, nie tylko byłem w Pałacu, ale miałem już zda nie raportu z całej wyprawy Mickuńskiej poza sobą. Wyjaśniłem wojewodzie, że w myśl poprzednich przypuszczeń, banda nie miała nic wspólnego z porwaniem dziecka. To był zwyczajny szantaż.
- Oczywiście, pan komendant, - dodałem - zechce wyznaczyć kogoś innego do całkowitej likwidacji tej kryminalnej afery, o ile (tu się skłoniłem), życzeniem Pana Wojewody pozostaje chęć, bym nadal kierował sprawą tajemniczego zniknięcia córeczki.
- Więc pan sądzi - wtrącił wojewoda, - że ci bandyci o niczem właściwie nie wiedzą?
- Absolutnie, panie wojewodo!
- Dobrze więc. Hm... trochę pan stracił czasu. No, niechże pan Iwasiewicz po­wie teraz panu o swych nowinach.
Spojrzałem niechętnie w kierunku swe­go pomocnika. Stał z głową przechyloną na bok, zacierając ręce. Uśmiech bezdennej i poddańczej uprzejmości zamarł na jego twarzy.
- Tak jest, panie wojewodo... - zaczął,- i później co chwila powtarzał to zdanie. Mówił nie do mnie, jakkolwiek ja właściwie w pierwszym rzędzie powinienem był o tem wiedzieć. Zwracał się do wojewody, czasem z lekkiem odchyleniem w kierunku komendanta. - Otóż w czasie gdy bawiłem na wyprawie w Mickunach, nadszedł telefonogram z Lidy. Tamtejsi wywiadowcy, którzy roztoczyli baczną uwagę nad osobami przyjeżdżającemi z Wilna, zaobserwowali pewną dziewczy­nę i jegomościa, przybyłych rannym pociągiem z Wilna. Rysopis się zgadzał. Mamka wojewodziny i Walenty Góral. Nie aresztowano ich, a w myśl instrukcji, roztoczono tylko baczną obserwację. Wywiadowcy nie spuszczają z nich oka. - Iwasiewicz mówił zaokrąglonemi zdaniami i zdawało się, z każdem słowem stawał się bardziej uprzejmy.
- Co pan na to? ­
- Ja, panie wojewodo, jestem zdania, że już tam być powinienem.
- To jest bardzo cenna uwaga, panie Mańkowski. Ale jak pan to zrobi, skoro żaden pociąg w tej chwili nie odchodzi? .
Przyszła mi genjalna myśl. Telefon D. O. War.
Interwencja wojewody u władz wojskowych. Wydzielony oddział 5 pułku lotnicze go na Porubanku. Przecież jeden z tych dzielnych oficerów może mnie odwieźć ae­roplanem.

 


XXVIIII

 


Wyciągnięty z hangaru wojskowy dwupłatowiec puszczał motor. Aparat zadrżał. Trawa pod śmigłem poczęła falować i błyskała aksamitnie jak perski kobierzec. Huk i
wiatr. Lotnik usadowił się wreszcie. Huk spotężniał, zawirowała srebrzysta tarcza śruby, jedno, drugie pchnięcie naprzód, krrr.... aparat pobiegł na kółkach, oderwał się nagle od ziemi, prowadzony wprawną ręką, niemal pionowo wzleciał w niebiosa, wyprostował, położył na prawe skrzydło w wirażu i poleciał na południe.
Do Lidy przyleciałem w godzinach południowych. Czekało na mnie auto starościńskie i już byłem w komendzie policyjnej. Co, gdzie, jak? Proszę o dokładne informacje. - Młody podkomisarz podskoczył ku mnie z za stołu, z wyciągniętemi rękami. Widocznie poczerwieniał z emocji udzielenia mi jakichś niezwykłych nowin.
- Panie komendancie! (tytułował w ten sposób z powodu niezwykłego podnie­cenia). Mogę Panu powinszować! .Pan aresztował niejaką Marję Pracutównę?! Tak?
Zdębiałem. Co to ma do rzeczy? Dla­czego takie pytanie zadają mi tu, w Lidzie? Coś w tem musi być niezwykłego!
- Mańkę? ! ! Mów pan, na miłość Boga, prędzej, o co chodzi?!!
- Zaraz, zaraz, o wszystkiem się pan dowie. Tu, za drzwiami siedzi piastunka córeczki wojewody. Ona wszystko panu sama powie.
- Czyżby wreszcie! Mój Boże! Tylko poco ta lidzka policja wmieszała się w ca­łą sprawę i część splendoru, najwidoczniej, chce posiąść dla siebie.
- Wprowadzić prędzej !
Policjant wprowadził młodą kobietę. Miała twarz czerwoną od płaczu, ubranie w nieładzie. Widać było, że jest zupełnie złamana na duchu i ciele głębokiem, osobistem nieszczęściem. Opowiadanie swe przeplatała westchnieniami, ocieraniem łez, rozpaczliwemi okrzykami: „To on mnie do tego namówił! Bandyta, złodziej ! a wszystko dla tej szantrapy, dla tej złodziejki! -Opowiadanie jej było, jak już zaznaczyłem, niezmiernie długie, powikłane, pełne nie­potrzebnych szczegółów. Początkowo drżałem z niecierpliwości, ale...
Mamka małej Agatki wyznała więc, że Walenty Góral był istotnie jej kochankiem. Już od dłuższego czasu jednak, zabiegał o względy niejakiej Mańki Pracutówny. Do niej przyjeżdżał też na urlop z Krakowa. Z poprzednią jednak kochanką nie zrywał, ciągnąc z tej znajomości różnorakie korzyści materjalne. Wynajął rzeczywiście pokój na Św. Michalskim. Tam, zdradzona została kilkakrotnie Pracutówna. Wymawiał się, że to jego siostra. Niewątpliwie też Mańka wciągnęła go w świat przestępczy. Może też namawiała do kradzieży.
- Dla niej napewno, a nie dla mnie dodała ze szlochem - zdezerterował z wojska. Teraz widzę jego cały plan. Namówił mię do okradzenia kochanej mojej pani wojewodziny! Zabrał wszystkie moje oszczędności, ażeby uciec z tą... z tą... Mańką. Miała przyjechać tu do niego, do Lidy i później razem uciec. A ja o niczem nie wiedziałam, o, o... ! ! - łkała wycierając oczy rękawem.
- No i co, i co się stało?! - zapytałem gorączkowo.
- Dziś rano dowiedział się, że Mańkę aresztowano. Obebrał mnie ze wszystkiem. Zabrał i pieniądze, i broszkę, i bieliznę, i ubranie i wszystko. Uciekł!
- Od kogo się dowiedział?
- Nie wiem, tu przyjeżdżał jakiś z Wilna. Musić z ichnich kto. On powiedział. A później przyszedł do mnie, niby to żałował i wszystko mnie opowiadał, co i jak było, żeb ja jego została. Ale kiedy zobaczył, że pobiegłam na policję, wtedy i sam uciekł.
Zaczynałem tracić cierpliwość.
-- Ale Agatka, gdzie jest Agatka ?! Gdzie dziecko?!
Piastunka wytrzeszczyła oczy:
- Jaż nie wiem.
Opadłem ciężko na fotel:
- Więc wy naprawdę nie wiecie nic o porwaniu dziecka?!!
- A nic. Przysiąc mogę! Jak dziecko zginęło wtedy on mnie tem łatwiej namó­wił, żeby ukraść broszkę i uciec. - Ciebie - mówił - teraz będą podejrzewać. Jeszcze do kryminału wsadzą. Uciekaj, a już jak uciekasz, to i broszkę zachwyć ze sobą! Tak mówił.
- A on, on - zapytałem z drżeniem w głosie - czy też nic nie wie? To nie on porwał Agatkę?
- A gdzie tam ! Co takiemu po dziec­ku. Jemu tylko baby, aby lekka nażywa w głowie.
- A gdzież on, ten Góral teraz? - krzyknąłem omal, do podkomisarza.
- Niestety, zmylił ślady wywiadowców i znikł.

 


XXIX

 


Tak oto rozwiały się wszystkie nadzieje. Siedziałem pochylony nad biurkiem, a w głowie mi huczało, jak motor aeroplanu.
Więc najpewniejsze, zda się, poszlaki porwania - piastunka i jej przyjaciel, oka­zały się złudne. Więc oni nic nie mieli wspólnego z Agatką! Więc kto, kto, kto?! - chciało mi się krzyczeć. Obracałem nerwowo palcami po stole.
- Co robić? - rzekł grzecznie podkomisarz Winiarski. - Co robić? A ja myś­lałem, że pana ucieszę wiadomością. ­Rozłożył ręce. Będzie jeszcze czas do na­mysłu. Pójdziemy narazie do „Winogradowa", coś przekąsić.
Poszliśmy.
Jużeśmy sporo wychylili kieliszków, już wskazówki zegara przewaliły za pół­noc, gdy nagle do restauracji wszedł szybko mundurowy policjant, spojrzał po sali i szybkim krokiem skierował się między sto­likami do podkomisarza.

 


XXX

 


Wypadki następowały z szybkością na­kręcanego filmu.
Tego samego dnia, w którym komisarz Mańkowski odleciał aeroplanem do Lidy, wojewoda Lack postanowił po obiedzie nie zażywać tradycyjnej drzemki, a udać się do swego gabinetu służbowego w gmachu województwa. - Może - myślał - załatwienie kilku odleżałych spraw urzędowych, potrafi rozproszyć ciężkie myśli i skupić wewnętrzną energję ciała. Poszedł pieszo. Idąc, starał się stąpać na środek płyt chodnika, następnie tylko na szpary; później liczył własne kroki, ale żadna z tych rozrywek nie dała mu zadowolenia.
W gabinecie wyjął papierosy, jednak troska o los dziecka, stan żony, zdenerwowanie - nie pozwoliły mu pracować. Parę razy przemierzył pokój i stanął koło okna. Patrzał jak policjant na rogu Królewskiej spisywał protokuł biednej furmance chłopskiej za nieprzepisową jazdę. Odwrócił się. Spojrzał przez drugie, otwarte na plac. Milcząco stała Katedra, obstawiona rusztowaniami.
Wciąż to samo.- Z ciężkiem westchnieniem usiadł przy biurku, wyjął poraz dzie­siąty anonim komunistów i jeszcze raz go przeczytał.
- Naturalnie szantaż. Ale mamy jeszcze trochę czasu. Może Mańkowski przywiezie co z Lidy....
Przebiegł oczyma pismo: „wypuścić bo zabijemy". Nie, nigdy, nigdy nie poddam się temu terrorowi! zwłaszcza... że niema najmniejszej pewności, iż oni dziewczynkę porwali... A jutro znowu raut, ku uczczeniu 29-lecia powstania Komitetu Budowy Pomnika A. Mickiewicza. Ach, te rauty!
Nagle szybkie kroki dały się słyszeć w przyległym pokoju. Wszedł dyżurny urzędnik.
- Panie wojewodo! Prokurator Glass, w bardzo ważnej sprawie.
Nim wojewoda zdążył odpowiedzieć, prokurator już był w gabinecie. Własnoręcznie zamknął drzwi za urzędnikiem i podbiegł podniecony do stołu:
- Panie wojewodo! Pan kazał wypuś­cić dziś tych groźnych komunistów z Łuki­szek?! Dlaczego?!
Bezmierne zdumienie rozlało się na przy­bladłej twarzy wojewody.

 

XXXI

 

O pięć godzin wcześniej, od opisanej wyżej sceny, w służbowym gabinecie naczelnika więzienia zadźwięczał telefon.
Władze śledcze nie miały racji, mniemając, iż po aresztowaniu 3 wybitnych komunistów, główny Komitet "Parfji Zachodniej Białorusi został rozgromiony. Poza Marją Żeleńską, pozostało jeszcze dwóch wybitnych „techników" partji. Po dwu dniach daremnego wyczekiwania ma efekt listu, wystosowanego do wojewody, postanowili działać śmiało i energicznie. Z pewnego lokalu, gdzie znajdowała się wewnętrzna centrala telefoniczna, zadzwonili do naczelnika wię­zienia.
- Hallo, słucham.
- Czy to pan naczelnik? Tu mówi wojewoda. Proszę natychmiast zwolnić komunistów: Henryka D., Stefana J. i Marjana Żeleńskiego. Bez eskorty. Potrzebni są do wyśledzenia zakonspirowanej bojówki.. Nasi ajenci czekają ich koło więzienia i pójdą śladem. Tylko zaraz. - Urzędowe, tajne pismo w tej sprawie przeszlę później, wraz z pismem prokuratora.
- Rozkaz panie wojewodo - odpowiedział naczelnik więzienia.
„Udało się!” zdecydowali komuniści. Żeleńska, nie rozłączywszy się z telefonem więziennym, warowała przy aparacie. Zaraz będzie sprawdzać - oczekiwano. Naczelnik poprosi numer wojewody, Żeleńska będzie udawać „miejską”, jeden z komunistów - wojewodę i tym samym głosem po­twierdzi poprzedni rozkaz. Tak to było u­planowane.
Ale Żeleńska oczekiwała daremnie.
- Czyżby takim był naiwnym? - zagadnęła towarzysza.
Ten wzruszył tylko ramionami. Mijały minuty, kwadranse, godzina – nic. Telefon nie dzwonił. Zakłopotanie odbiło się na twa­rzach komunistów. – „Coś w tem musi być. Idźcie towarzyszu i pilnujcie na rogu Pańskiej, my zaś z towarzyszką Żeleńską jesz­cze poczekamy".
Tymczasem naczelnik więzienia czytał coś niecoś o Leonie Daudet i sposobach zwalniania więźniów przez telefon. Wiedział o tajnikach linij telefonicznych. Postanowił tedy rzeczywiście sprawdzić, ale:.. z innego aparatu. Zadzwonił.

 

XXXII

 

Sekretarz wojewody, Antoni Wendorff był dnia tego wyjątkowo przepracowany. Jutrzejszy raut wymagał olbrzymiego nakładu energji, sprawności, osobistej inicjatywy, którą lubił był w takich chwilach bły­skać, zdumiewając wokół zdolnościami organizacyjno - towarzyskiemi. Sporządzenie listy, zaproszenia... Potarł ręką pełne sku­pienia czoło - „Wojewoda już podpisał. Teraz..." Nagle zadzwonił telefon.
- Czy mogę mówić z wojewodą?
- Jest w tej chwili na bardzo ważnej konferencji. A kto prosi?
- Tu naczelnik więzienia. Czy to pan Wendorff? W takim razie może zechce pan mnie poinformawać, czy pan wojewoda dzwonił do mnie?
„Naczelnik więzienia... naczelnik więzienia... Boże, zapomniałem mu wysłać zaproszenie! -- przemknęło lotem błyskawicy przez głowę sekretarza. - Ale olśniła go jasna myśl: niewątpliwie w tej właśnie sprawie dzwonił wojewoda; jak on pa­mięta"!....
- Ależ oczywiście, panie naczelniku, dzwonił, dzwonił naturalnie. Ja bardzo przepraszam... Pan naczelnik w tej chwili otrzyma zaproszenie honorowe na raut ku uczczeniu 29-tej rocznicy Powstania Komitetu Budowy Pomnika Adama Mickiewicza w Wilnie
- Aaa - bardzo dziękuję.
- Proszę najuprzejmiej.
- Dowidzenia.
-Moje uszanowanie Panu Naczelnikowi Komuniści: Henryk D., Stefan J. i Mar­jan Żeleński opuścili więzienie na Łukiszkach punktualnie o godzinie wpół do dwunastej w dzień. Zwolnienie nastąpiło w sposób zgoła gwałtowny. Za murami uderzyło ich jasne słońce majowego południa. Na rogu ulicy Pańskiej oczekiwał z niecierpliwocią wysłany „technik" partyjny. Udali się natychmiast do zakonspirowanego lokalu, nie śledzeni przez żadnego z ajentów policyjnych. Posłano po Żeleńśką i drugiego to­warzysza: Przyniesiono zakąski i pół butelki „wyborowej". Gdy się wszyscy posilili, wystąpił Henryk D. i przybrawszy pozę mówcy wiecowego zaczął:
- Towarzysze! Pozwolicie, że teraz wyłożę wam cały plan działania...

 

XXXIII

 


W kwadrans po opuszczeniu więzienia przez komunistów, naczelnik więzienia otrzymał pięknie wykonane zaproszenie na raut jutrzejszy. Następnie czekał czas dłuższy, ale zapowiedziany przez wojewodę papier urzędowy nie nadchodził. Począł się już niecierpliwić. Kilkakrotnie spojrzał na zegarek. Niezadługo pora obiadowa. Nie chciał jednak opuszczać biura, zanim nie otrzyma pisma, ewentualnie spodziewał się nowego telefonu od wojewody. Obawiając się jednak trudzić go osobiście, nie dzwonił poraz drugi. Co robić? Lepiej już do prokuratora.
Prokurator Glass, dowiedziawszy się od naczelnika więzienia, pozwolił sobie przez telefon wyrazić swoje zdumienie, a nawet zaniepokojenie. Następnie prosił jeszcze raz o powtórzenie treści rozmowy z wojewodą. Zbiegł ze schodów, wskoczył do taksówki i kazał pojechać do pałacu, ażeby tego rodzaju sprawy nie wyjaśniać przez telefon. Nie zastawszy wojewody w pałacu, przybył do urzędu i został wprowadzony do gabinetu. Przez czas dłuższy wpatrywał się wojewoda w oblicze prokuratora, mrugając zlekka powiekami. Najwidoczniej, ogarnięty zdumieniem, nie mógł w pierwszej chwili zrozu­mieć, o co chodzi. Musiał mu prokurator dwa razy opowiadać, co słyszał od naczelnika więzienia. Opowiedział szczegółowo i treściwie, słusznie kładąc główny nacisk na rozmowę telefoniczną z Wendorffem.
Kazano natychmiast go wezwać. Gdy ten przybył do gabinetu, wojewoda, spojrzawszy na wystraszoną i zaaferowaną twarz sekretarza, nie czynił mu nawet wymówek, poprostu ogarnęła go apatja, kiwnął tylko parę razy głową i wyszeptał zduszonym głosem:
- Ach, panie Antoni, kochany panie An­toni, coś pan narobił... Bój się pan Boga...

 


XXXIV

 


- Psiakrew! - zakląłem w pasji: - Psiakrew!...
Właściwie zakląłem o wiele ordynarniej i w sposób bardziej wymyślny, ale to nie zmienia postaci rzeczy.
Znów się znajdowałem w swym gabinecie w Wilnie. Moja przyjemna kolacyjka w Lidzie, w towarzystwie podkomisarza poli­cji została przerwana, jak wiadomo, zjawieniem się policjanta, który powiadomił o telefonie z Wilna.
- Do telefonu proszą pana komisarza Mańkowskiego!...
Telefonował prokurator Glass:
- Niech pan natychmiast wraca do Wilna... Co?.. Pociągiem, aeroplanem, pieszo, konno, jak pan chce!. O dziesiątej najpóź­niej oczekuję pana... Nie mogę teraz mówić obszernie.. Otrzyma pan wyjątkowe pełno­mocnictwa.. Akcja zatacza coraz szersze kręgi... Komuniści wystosowali list do wo­jewody w znanej sprawie... Dziecko znajduje się u nich... Pan tak przypuszcza?.... Właśnie, właśnie... Ale to należy przedstawić niezwłocznie...
I oto jestem znów w Wilnie..
Zmobilizowałem wszystkich agentów, rzucając ich w różnych kierunkach, po­dług posiadanych przeze mnie adresów; nawiązałem łączność z komisarzem, przeprowadzającym na zlecenie prokuratora rewizje w mieszkaniach osób podejrzanych; - telefonowałem na wszystkie strony i sam przyjmowałem niezliczoną ilość telefonicznych meldunków, - słowem, kręciłem się jak w ukropie.
Nieliczne chwile wytchnienia wypełniałem coraz ordynarniejszemi wymyślaniami, sam zresztą nie wiem, pod czyim adresem! .
Byłem wściekły, jak cały legjon szewców, ogarniętych szewską pasją!...
Zwykle, nim się przystąpi do tropienia przestępcy, każdy poważny detektyw odtwarza w swej wyobraźni obraz zbrodni i opracowuje plan wykrycia z taką ścisłą logiką, że sam prof. Czeżowski mógłby poza­zdrościć! Niezawsze pierwotny plan jest trafny, wówczas uwzględnia się popełnio­ne błędy i tworzy się nową konstrukcję, również logiczną i konsekwentną w swem rozwinięciu. Ale jeżeli wszelkie nici rwą się haniebnie i człowiek rozprasza swą uwagę, próbując iść w kilku naraz sprzecznych ze sobą kierunkach, - zaczyna się skandal i męka.
Znajdowałem się właśnie w takiej denerwującej sytuacji. Pierwotny plan, uwzględniający zbrodnię mamki, wziął w łeb, - całkiem niepotrzebnie marnowałem czas tropiąc tę głupią babę, która i takby wpadła w ręce policji. Bandyci, których goniłem jednocześnie, dezorjentowali mnie swoją bezsensowną akcją i wkońcu wprowa­dzili mnie na jakieś idjotyczne manowce.
Teraz ci komuniści. Jak oni się przyplątali do całej afery, jaka mogła być ich rola w porwaniu Agatki, nie zdawałem sobie sprawy. Nie miałem wyraźnej, opracowanej do najmniejszych szczegółów, koncepcji. To było źle. To zwiastowało klęskę, lub przynajmniej szereg przykrych niespodzianek. Nie panowałem nad sytuacją. Tak, tak: dziś nie wstydzę się przyznać do tego, bo sprawa rzeczywiście była niepowszednia.
Płynąłem z prądem. Zjawili się komuniści, więc tropiłem ich, nie wiedząc gdzie zaprowadzi mnie ten trop. Próbowałem tylko tworzyć choć strzępy jakiej koncepcji, znaleźć jakąś myśl przewodnią.
Jeden miałem niezawodny pewnik: musiała gdzieś być jakaś kobieta. Nie sposób przypuścić, żeby porywający dziecko, nie mieli do pomocy jakiejś kobiety: mężczyzna gotów jest porwać samego djabła, ale niańczyć się z bachorem nie zgodzi się za nic. To jedno. Teraz, - jeżeli to jest spraw­ka komunistów, wówczas obecność kobiety tem bardziej jest nieunikniona: doświadczenie wykazuje, że komuniści mają szczególną słabość do płci pięknej, która się staje objektem kolektywizacji.
Kobieta. Musi być kobietą.
Muszę mieć tę kobietę.

 


XXXV

 

Dzwonek telefonu. Dlaczego telefon dzwoni nie jednakowo? Czasami jakoś intrygująco-tajemniczo, jak gdyby chciał już zawczasu przygotować do niespodzianki. Czy może tak się tylko zdaje? Nerwy, psiakrew, - nerwy!
- Hallo!... Słucham!
- Panie naczelniku. Mówię od Rudnic­kiego...
Iwasiewicz zniża głos prawie do szeptu:
- zdaje się jestem na tropie...
Na cały głos:
- Ach, czy trzeba tłumaczyć, że Gi­stedt jest wprost świetna!... Zachwycająca! Co? właśnie, właśnie: tak zgrabnej, .jak Gabrjelli..
Szeptem
- Ta, u której bywali Henryk D. i jego przyjaciele, siedzi tu... czeka na kogoś.. Milczenie.
- Hallo!.. Hallo!... Do djabła! Co za osioł ten Iwasiewicz!... Nie nauczył się do­tychczas treściwego składania meldunków! Kobieta.. Może ona?!..
Kapelusz, laska ze sztyletem w środku, -
jestem na ulicy. Auto mknie:..
U Rudnickiego pustki. O tej porze (jest czwarta po południu) prawie nikogo nie by­wa. Rozglądam się. Iwasiewicza niema. Ża­dnej kobiety. Jakiś pan czyta „ Muchę”. Dwaj inni cicho rozmawiają, - z wyglądu są to kupcy.
- Pan Iwasiewicz zostawił dla pana kartkę... - panna Zosia wyciąga rękę z małą kopertą do biletów wizytowych.
Rozrywam kopertę. Serwetka z bibułki, wymiętoszona, podarta na zgięciu.
Z trudem odczytuję:
„Wyszła r..zem z artystą R. Ja.imowi­czem. Idą w...erunku Zamkowej, zdaje s… na Ostrobramską, tak w...oskuję z ich roz­mowy".
Szereg liter nie do odczytania: zamiast nich - dziura. Wszystko można zrozumieć, ale nazwisko artysty, nazwisko! O kim właściwie mowa?
Wiem, że istnieje malarz Roman Jakimowicz, mieszkający na Piwnej, ale jest też i rzeźbiarz Rafał Jachimowicz, mieszkają­cy na Bazyljańskiej. Który z nich mógł się spotkać z domniemaną komunistką?
- Jak wyglądała ta pani i artysta, który był z nią?
Zosia nie wiele wie. Rozumiem: flirtowała z Iwasiewiczem!
I który z nich? Jakimowicz czy Jachimowicz? Do stu piorunów: Jakimowicz czy Jachimowicz??..
Tracę panowanie nad sobą... Ten Jachimowicz!... Cóż to za ananas! Nawet nazwisko splagjatował!.. Jak to Śleńdziński mo­że tolerować!..

 


XXXVI

 


Znów w swoim gabinecie.. Znów telefony, meldunki... Chaos w głowie. Rewizje przeprowadzone w mieszkaniu... nie dały pozytywnych wyników... Iwasiewicz nie daje znaku życia.. Agenci gadają bzdurstwa - byle gadać i wykazać się nadzwyczajną gorliwością... Ze wszystkich stron pytania: co i jak? Wojewoda, starosta, prokurator, komendant policji.. Co mogę im powiedzieć?... Piekło, jakiego już dawno w Wilnie nie było!..
Znów telefon.
- Tak, to ja.. Rozkaz panie prokurato­rze.. Co-o?.. Ależ to niemożliwe!.. Nie, nie dlatego. Owszem, wiem dobrze o jej znajomości z komunistami, ale... Przecież to będzie djabelska awantura!... Pan prokura­tor jest zbyt łaskaw dla mnie, ale szczerze wolałbym polecić komu innemu.. Zresztą, czy nie lepiejby było wziąć pod obserwa­cję... Rozkaz będzie wykonany!... Niezwłocznie zamelduję.
Gdy opuściłem słuchawkę telefonu i przypadkowo spojrzałem na ścianę, gdzie wisiało lustro, zobaczyłem przekrzywioną, spoconą, niesamowitą twarz.. Byłem to ja.
- Mańkowski! - jesteś skończonym osłem, że nawarzyłeś takiego piwa! - krzyknąłem w kierunku lustra! - sam przecież meldowałeś o stosunkach pani Ofenkowskiej z komunistami, masz za to!... Teraz będziesz miał przyjemność zaaresztowania tej pani i odprowadzenia na Łukiszki! .. Ciekaw jestem, jak się wywiążesz z tej zaszczytnej misji!..
Doprawdy, czułem szczerą nienawiść do tej głupiej małpy, którą widziałem w lustrze. Życzyłem jej jak najgorzej!...
Z trudem zapanowałem nad nerwami... Do licha! Przecież to prawdziwy obłęd. Meldunki moje były jak najściślejsze i dobrze uzasadnione, - dowodem ta decyzja prokuratora, kto wie, może już mam największy atut w ręku i zakończę wreszcie tę denerwującą grę.
Trudno służba, to nie są żarty...

 

XXXVII

 

Z uczuciem dawno niedoznawanego lę­ku posuwałem się do góry po schodach pewnego domu. Na bilecie wizytowym, przybitym do drzwi, odczytałem nazwisko znanej wileńskiej literatki. Za drzwiami rozległo się chrapliwe szczekanie psa. Zadzwo­niłem...
Drzwi otwarła sama pani Helena Ofenkowska, ubrana w ładną suknię wizytową. Widocznie miała gdzieś wyjść.
- Przepraszam panią bardzo... Jestem Mańkowski.
- Ach, wiele słyszałam o panu. Miło mi pana poznać... Pan prawdopodobnie chce... posłyszeć moje zdanie o porwaniu Agatki? Coprawda, ja już się wypowiedziałam w prasie, ale chętnie podzielę się z panem swemi spostrzeżeniami
- Co za sprytna niewiasta, - pomyślałem. - Właściwie pomyślałem: Co za spryt!.. Komuniści nie są jednak tak głupi. jeżeli obdarzyli ją swem zaufaniem!
- Pani! - rzekłem tonem oficjalnym: - Przychodzę do pani w sprawie służbo­wej. Mam polecenie od prokuratora...
Zakrztusiłem się nieco; później - jednym tchem:
- Mam rozkaz zaaresztowania pani ze względu na stosunki z komunistami!..
Pani Ofenkowska nagle zbladła, później zrobiła się niepokojąco czerwona. Bi­nokle na nosie zadygotały ze wściekłości. Mimowoli obejrzałem się naokoło. Wszędzie pełno było różnych drobiazgów: por­celanowych, drewnianych („regjonalnych"), glinianych, na kanapie leżał stos kolorowych poduszek, - przedmiotów jednak ciężkich nie zauważyłem. Odetchnąłem z ulgą.
Pani Ofenkowska zmierzyła mnie od stóp do głowy piorunującym wzrokiem:
- Czy pan zdaje sobie sprawę z tego, jakie ja mam stosunki? Bez żartów, mój panie!.. Prędzej pan wyleci ze swej posadki, prędzej wojewodę wyrzucą na łeb na szyję z województwa, niż stanie się mnie jaka krzywda!.. Ministrowie kark sobie skręcą, wszystkim oczy wydrapię...
- Ten program, proszę pani, jest mi bardzo dobrze znany! Właśnie przyjaciele pani pragną szczerze, aby pozlatywali ze swych stanowisk wojewodowie i ministrowie!.. Nie mogę się wdawać w dyskusję z panią. Czy zechce pani ulec woli prawa, czy też mam zastosować wobec pani środki represyjne?..
Pani Ofenkowska zamyśliła się. Nagle uśmiech rozjaśnił jej twarz:
- Proszę pana, czy mnie posadzą do prawdziwego więzienia? Na Łukiszki?
- Tak, proszę pani... Stąd, jak pani wie, bardzo niedaleko. ­
- To doskonale! Sławo daję, to jest wprost świetne!.. Pan się dziwi?.. Ach, to jest takie proste!.. Widzi pan, ja jestem tak sławna, że wszyscy dostają z zazdrości prawdziwego obłędu, - Hulewicz naprzy­kład... Każdy z tych pigmejów, tych koma­rów, tych... już nie powiem lepiej !.. stara się mi dokuczyć. Moje najlepsze dzieła bywają przemilczane w prasie...
- Przepraszam, sam czytałem bardzo pochlebne artykuły Walerjana Charkiewicza i Wandy Dobaczewskiej...
- Ach, to są żmije, jadowite żmije!..
Wyobraź pan sobie: artykuły, rzeczywiście pisali, ale nie chcieli zawiesić mego por­tretu w Związku Literatów! Czy to nie skandal? Portret prezydenta Mościckiego jest, marszałka Raczkiewicza - też, ale mego nie powiesili!..
- Przepraszam bardzo, niech się pani pośpieszy. Ja jestem tak zajęty...
- Jedna chwila, jedna chwileczka tylko!..
Nucąc jakąś wesołą melodję, pani Ofenkowska pakowała walizkę. Zauważyłem jakiś gruby tom:
- Pani bierze książki?
- Tak. To Urke-Nachalnik. Rozumie pan, dlaczego ja się cieszę ze swego aresz­tu?- Posiedzę trochę i napiszę takie dzieło, że cała Polska zdębieje!.. Jeżeli taki zbój, jak Urke potrafił zdobyć rozgłos, to przy moim talencie... Czy pan czytał moje dzieła?..
- Ja bardzo panią przepraszam...
- Już, już! Caca, Caca!
- Co, pani chce zabierać ze sobą to pasku... tego pieska, chciałem powiedzieć ?
- A jakże inaczej? Bez Cacy ja się nie ruszę wcale!
- Proszę pani, ja bardzo wątpię, żeby naczelnik więzienia zgodził się...
- Ja nie będę go się pytała!.. Co znowu! Nawet Gorgonowa ma pieska Kropel­kę w więzieniu, a ja nie mogę mieć?.. A zresztą, ja do Cacy nie mam zaufania: ona wiosną za dużo pozwala sobie!.. Już wyrzuciłam jedną służącą, bo nie dopilnowała. Okropne to było zdarzenie! Pan Brensztejn może to panu opowiedzieć: on widział!..
- Już nie protestuję... ­
Pani Helena Ofenkowska wzięła na smyczę Cacę, ja uprzejmie zabrałem walizkę, zdumiona służąca zamknęła za nami drzwi...
Kilkadziesiąt kroków i oto pani Ofenkowska, Caca i ja stanęliśmy u wrót wię­ziennych...
Trzy godziny.... Tylko trzy godziny. Ale to była już nie wieczność cała, lecz dwie wieczności!.. To było nie piekło, lecz piekło w kwadracie!..
Przyznam się szczerze, iż zaraz po odprowadzeniu pani Ofenkowskiej do więzienia, uciekłem nie czekając nawet na zakończenie niezbędnych formalności. Tak byłem szczęśliwy, że bez awantur załatwiłem sprawę aresztu, iż nie chciałem, aby się coś popsuło. Miałem przeczucie....
Ledwie przyszedłem z powrotem do bistra, aby się dowiedzieć o nowych meldun­kach, już naczelnik więzienia telefonował do mnie, jak sam zaznaczał, po raz trzeci:
- Panie, - krzyczał mi w ucho wściekłym głosem: - Panie!
- Co panu jest, panie naczelniku?
- Co jest? Co jest? To - że ja obłę­du dostanę! Pani Ofenkowska traktuje mnie, jakgdyby to ja byłem więźniem, a ona naczelnikiem więzienia! Krzyczy, hałasuje, żąda czegoś, okropność... Co ja mam z nią robić?...
- Niech pan naczelnik uspokoi ją i u­względni jej prośby, jeżeli są możliwe do wykonania...
Po półgodzinie:
- Panie, wojewoda nie chce przyjąć mojej dymisji, niech chociaż pan wstawi się za mną, bo oszaleję!..
- Co się stało?..
- Pani Ofenkawska zażądała, żeby ją posadzono dla studjów do wspólnej celi. Chciała obserwować typy kryminalne. Po­sadziłem do celi z kryminalistkami. Pani Ofenkowska zaczęła się rozpytywać, gdzie i jak która pracuje i wiele zarabia. Powstała bójka... Lekarz opatrunek zrobił…
- Co też pan zrobił najlepszego? Niech pan posadzi panią Ofenkowską do przestępczyń co się zowie, - te są cieka­wsze dla literatów....
Po godzinie:
- Pan ze mnie kpi! Ja nie pozwolę tak żartować! Pan jeszcze popamięta mnie!
- Panie naczelniku, co się stało nowego?
- Nowego! Niech pana djabli wezmą z tem nowem! Posłuchałem pana: posadzi­łem Ofenkowską z morderczyniami, a teraz mam piekło. Caca zachowała się nieprzyzwoicie, więc jedna aresztantka sprawiła jej tęgie lanie. Bójka powstała, co za po­tworna bójka!..
- Niech pan posadzi naszą literatkę z jakąś ideową komunistką....
Nie będę opowiadać, co było dalej.. Koszmar, istny koszmar!. W każdej celi, do której trafiała pani Ofenkowska, powstawały niebywałe awantury z niesamowi­tych wprost powodów.
Nie wiem, jakby się skończyła ta cała sprawa, bo chyba naczelnik więzienia do­stałby pomieszania zmysłów, ja zaś palnąłbym sobie w łeb, - gdyby nie interwencja Związku Literatów, na czele z Witoldem Hulewiczem.
Zarząd Związku zaznaczył, że aczkolwiek pani Helena Ofenkowska nie jest członkiem Związku jednak staje w jej obronie i gwarantuje, że posądzona o współudział z komunistami jest najzaszczytniej znaną patrjotką, jeśli zaś zawierała znajomości z komunistami, to tylko przez nieświadomość.
Na tem się zakończyła awantura z panią Heleną Ofenkowską.

 


XXXVIII.

 


Tymczasem upłynęło sporo dni. Areszty i rewizje nie dały pożądanego rezultatu. Główni prowodyrzy i ci trzej, co uciekli z więzienia, jakby się pod ziemię zapadli. Mojem zdaniem system masowych aresztów nie prowadzi do celu. Kierownicy ruchu komunistycznego konspirują się świetnie. Za­uważyłem to teraz, że wydają z lekkiem sercem na łup policji drobne pionki, szere­gowców, osobiście zaś rozporządzają tysiącznemi środkami, aby ujść bezpiecznie przed pościgiem. Przedewszystkiem- pieniądze. Dużo pieniędzy. Kiedyś próbowałem w tej sprawie wystosować cały memorjał do władz przełożonych. Poddałem w nim krytyce i rewizji dotychczasowy system walki z konspiracją komunistyczną. W od­powiedzi otrzymałem zlecenie likwidacji drobnej afery kryminalnej w Wołożynie...
Teraz więc czyniłem wszystko, co mi nakazywano, nie bawiąc się w mędrkowa­nie. Moje specjalne pełnomocnictwa i kompetencje, jakie uzyskałem dla odszukania porwanej córeczki wojewody - zda się zostały zawieszone. Całkowicie pochłonięty
wie zapomniałem. Bo czyż miało to jaki związek? Tylko dlatego, że wojewoda otrzymał wówczas ów list anonimowy? -­W prawdziwość jego treści nie wierzyłem ani przez jedną sekundę. Wojewoda nie wierzył zdaje się również. Ale była to ostatnia nadzieja, ostatnia nić, łącząca nas z porwaniem dziecka. Jakże złudna i naiwna! Tamte prysły, ledwieśmy je chcieli ująć wprawną ręką śledztwa. Ta - rozpływa się sama w bezowocnych poszukiwa­niach i aresztach.
W ciągu całego tego okresu nie komunikowałem się wcale z wojewodą. W końcu zadzwonił do mnie. Nie zastał w domu i wyznaczył audjencję.
Gdy przybyłem, słuchał z roztargnieniem raportu o aferze komunistycznej, rysując ołówkiem wzory na bibule. - Skończyłem.
- Wojewoda milczał przez czas dłuższy, nie patrząc na mnie. Pozwoliłem sobie na delikatne chrząknięcie. Wówczas spojrzał nagle na kalendarz, a następnie prosto w oczy:
- Panie Mańkowski. Czy pamięta pan, że pojutrze upływa termin dwutygodniowy, wyznaczony nam wówczas w anonimowym liście komunistów?
-W istocie, panie wojewodo, tak jest, ale...
- Co ale?
- Chciałem nadmienić, panie wojewo­do, że ci komuniści są już na wolności?..
- Więc co pan chciał nadmienić?

 


XXXIX.

 


Wracałem tak pochłonięty własnemi myślami, iż omal nie wpadłem pod autobus. Ładna historja: kierownik służby śledczej -roztargniony. Takiego sam wylałbym na zbity łeb. Ale cóż, wojewoda miał rację. Od tego przecież jestem, by coś wykombinować ułożyć plan, skonstruować jakąś tezę, działać, działać przedewszystkiem.
Wróciłem do domu rzucając palto na krzesło i natychmiast zauważyłem na biur­ku list. Adres na kopercie wypisany literami drukowanemi. - Aha, anonim. W samą porę! choć to. - Gorączkowo rozerwałem.
Znów rzekomo z ramienia Komunistycz­nej Partji Zachodniej Białorusi. Komitet Wykonawczy Partji zawiadamiał, że jakkolwiek, wojewoda nie usłuchał poprzedniego listu, komuniści sami zdołali się wydostać z murów więzienia: Mogliby obecnie zrobić wszystko, co się im podoba z porwanem dzieckiem, jednak z pewnych względów go­towi są do pertraktacyj. Do pertraktacji nie z wojewodą, a ze mną, z Mańkowskim. ­O ile żądaniom ich stanie się zadość - gotowi zwrócić Agatkę. W tym celu mam przy być dziś o pierwszej w nocy do hotelu Sokołowskiego. Wynająć numer na nazwisko Karpińskiego i oczekiwać telefonu. Dalej następowały stereotypowe wymagania, żebym nie próbował ich schwytać i przywoływać do pomocy policji, bo skończy się ze mną bardzo źle.
List przeczytałem dwa razy. Trzeba było rozważyć okoliczności: pochodził z tego samego źródła - to pewne. Dalej - w jakim celu został wysłany? Oni porwali dziecko, czy nie oni. 80 procent na sto, że nie oni. - Albo drogą szantażu, chcą wymusić jakieś nowe żądania, albo... dokonać na moją osobę zamachu. Więc iść czy nie iść?
Nie dlatego żebym się bał. O, nie. Zupełnie szczerze przyznaję, że się nie bałem, tylko jako oficer śledczy, musiałem rozważyć każdy krok, każde najdrobniejsze postanowienie. - Więc szantaż czy zamach? Może być jedno i drugie. Z 80-ciu pozostałych procentów 40 przemawia za szanta­żem, 40 za zamachem. Jeżeli szantaż - to iść, jeżeli zamach - nie. Ale istnieje jeszcze 20 procent możliwości, że posiadają Agatkę. Daje więc razem 60 przeciwko 40-tu, żeby iść. - Trzeba być ścisłym w swoich obliczeniach: Teraz, zawiadomić wojewodę, czy nie? - Myślałem nad tem całe trzy minuty. Postanowiłem nie zawiada­miać. Dalej kwestja ochrony osobistej: za­powiedzieli telefon, więc spotkanie nie na­stąpi w hotelu. Wyznaczą jakieś miejsce. Nie znając tego miejsca, trudno organizo­wać obławę. - Spojrzałem na zegarek piętnaście po piątej. Zadzwoniłem do urzędu
- Czy jest Blum? Do aparatu. Blum, pojedziecie najbliższym autobusem do Nowej Wilejki. Tam ucharakteryzujecie się na prowincjonalnego kupca. Pierwszym pociągiem z powrotem do Wilna. Wynająć konną dorożkę i zajechać do hotelu Sokołowskiego. Macie tam jaki paszport? co? Szymanowski. Niech będzie Szymanowski. Nie zapomnieć walizek. Broń też. Stanąć w numerze na pierwszem piętrze. Już, robić.
- Rozkaz.
- Poproście teraz aspiranta Iwasiewicza.
- Słucham.
- Panie Iwasiewicz: Gracjanowski i trzech wywiadowców. Pan osobiście dyżuruje całą noc przy aparacie w urzędzie. -­Pięciu mundurowych i pościgówka. Schować w bramie. Czekać telefonu i rozkazów koło 1-szej w nocy.

 


XL.

 

Miałem dużo czasu. Poszedłem się przejść. Ciągnęło mię coś do ogrodu Ber­nardyńskiego. Tu porwano Agatkę. Tak, właśnie tu. Zdawało mi się teraz, że było to dawno, bardzo dawno. Pochłaniała mnie myśl o dzisiejszej nocy. Dokuczliwa, jątrząca myśl. Czyżbym był zdenerwowany? Nie, swoim zwyczajem muszę tę myśl odpędzić i zająć się czemś błahem, powszedniem. Dać głowie wypocząć i rozerwać umysł.
Szum Wilenki dobrze mi zrobił. Nie mogłem się jednak przełamać, by co chwila nie patrzeć na zegarek. Co za głupie podniecenie.
Wieczorny chłód idący od rzeki orzeźwiał. Kolację zjadłem z apetytem w „Ziemiańskiej", wypiwszy zamiast wódki, dwa kieliszki francuskiego wina. - Już 11-ta!
Powróciłem do domu. Własny gabinet wydał mi się dziwnie przytulny. Obrzuci­łem wszystko dokoła spojrzeniem, jakbym się z nim żegnał. Et, śmieszne przypuszcze­nie. Ale! zapomniałem o najważniejszem!
Zawiadomiłem stację telefoniczną, żeby natychmiast zanotowała numer telefonu, który zadzwoni do hotelu Sokołowskiego, wzywający Karpińskiego. - To już zdaje się wszystko.
Opatrzyłem swój 9-ciostrzałowy mauser. Wsadziłem zapasowy magazyn do kieszeni i do palta ręczny granat. Bóg raczy wiedzieć...
O dwunastej byłem w hotelu. Przez ostrożność nie zapytałem o Szymanowskiego, zresztą przeczytałem to nazwisko na tablicy. Dziwnie obcy i wstrętny jest numer hotelowy. Co robić w przeciągu długiej, długiej godziny... Otwarłem okno i patrzałem, jak zwolna zamierał ruch miejski na ulicy Niemieckiej.
Nagle: stuk, stuk, do drzwi. Skoczyłem. Z gotowym rewolwerem podszedłem.
- Kto tam?
To nic, to tylko portjer przyszedł mnie zawiadomić, że wzywa telefon...
- Hallo, słucham.
- Czy to ajent Karpiński?
Jak Boga kocham, znam ten głos!
- Proszę natychmiast udać się na ulicę Zawalną, róg Nowogródzkiej. Tam stoi taksówka numer 44. Pamiętać, wyraźnie: 44. Wsiąść, szofer zawiezie.
Rozmowa skończona. - Ależ ja znam ten głos! - Prędko, prędko. Boże, jak ta „miejska"... Aha już:
- Proszę panią, jaki numer dzwonił?­ - prędko!
- Sto pięćdziesiąt pięć, - urząd śledczy, proszę pana.
Słuchawka wypadła mi z ręki. - Zdębiałem.

 

XLI

 


Oczywiście w tej chwili zadzwoniłem do urzędu. Iwasiewicz tkwił przy telefonie i służbiście się zameldował. Cała tajemnica, która wydała mi się przed sekundą tak niesamowitą, okazała się zwyczajnym tri­kiem w grze moich przeciwników.
- Kto dzwonił przed chwilą do hotelu Sokołowskiego?
- Ja, - odpowiedział mi spokojny głos Iwasiewicza.
Zaczynałem się już domyślać, a Iwasiewicz potwierdził te domysły. Mianowicie o godz. 12 w nocy zadzwonił doń głos męski, rzekomo z Komendy Policji. Podyktował rozkaz i kazał go przetelefonować pu­nktualnie o godzinie 1-szej pod wiadomym adresem i nazwiskiem. Nie znalazł w tem nic nadzwyczajnego, nic nie podejrzewał, więc wykonał rozkaz. - Odpowiedziałem tylko:
- Jesteś pan człowiekiem sumiennym, ale naiwnym. - Zaczem, w krótkich sło­wach wyjaśniłem całą aferę.
- Niech się pan orjentuje, - dodałem - Mam przy sobie Bluma i ryzykuję... niech mi pan nie przerywa swojemi obawami... ryzykuję udać się na miejsce. Po 20 minutach niech pan wysunie pościgówkę na róg Trockiej i Zawalnej, z Gracjanowskim i kilku ludźmi. Samemu proszę czekać dalszych rozkazów.
Jak to dobrze, że czułem się znów, jak to mówią, „w sosie". Wszelkie obawy, zdenerwowanie opadło ze mnie. Działać!
- Proszę poprosić pana Szymanowskiego - zwróciłem się do portjera. ­Ale obok wysunęła się postać nieznajome­go. Spojrzałem...
- Blum! Nie poznałem was. Świetnie. Pójdzie pan - mówiłem szeptem -- zaułkiem Lidzkim i wyjdzie na róg Zawalnej. Tam musi być w pobliżu samochód. Proszę wszystko obserwować. Zobaczy pan mnie. Ja pójdę od Zawalnej. W razie czego śpieszyć na pomoc i alarmować. Nasza pościgówka zaraz będzie na rogu Trockiej.
Blum wyszedł. Zaczekałem, aż trzasnęły za nim ciężkie drzwi hotelowe. Zapłaciłem rachunek i ruszyłem żwawym krokiem w kierunku przeznaczenia. Kroki te gło­śnem echem odbijały na pustej ulicy. Skręciłem na Zawalną, idąc lewą stroną. Nagle ujrzałem tylne czerwone światełko samochodu. Nie stał jednak po stronie ulicy Nowogródzkiej, a po przeciwnej, koło „Baru Handlowego". Podszedłem spokojnie, tylko trochę, troszeczkę, biło mi serce. Kolbę rewolweru ściskałem w kieszeni. Taksówka, ale... nie był to numer 44-ty. To był numer 167-my. Wewnątrz zamkniętej landoletty spał pomocnik. Szofer ziewał na przedniem siedzeniu.
-- Czy nie byto tu taksówki numer 44?
- Była, ot co tylko pojechała, może parę sekund temu, może pół minuty.

 

XLII

 

Aspirant Iwasiewicz wydał zaraz odnośne polecenia. Po dwudziestu minutach auto pościgowe ruszyło i stanęło na rogu Tockiej i Zawalnej, gasząc wszystkie światła. Gracjanowski przechadzał się po chodniku. Wszyscy zachowywali ciszę, ale czas upływał. Żadnego sygnału. Niebo się zlekka zaróżowiło. Przecież to najkrótsze noce.
Aspirant Iwasiewicz, zdenerwowany incydentem z telefonem, niespaną nocą, a najbardziej uwagami swego zwierzchnika, krążył po pokoju, oglądając własne paznokcie. Później usiadł, próbował czytać gazetę. Nie szło. Godziny mijały. Zegar uderzył dwa razy. Druga. „Zdrzemnąć się czy co?” - pomyślał. Ale i sen się go nie imał. Wpół do trzeciej. Za kwadrans trzecia. Jasno, dzień się robi. - „Co jest, u djabła!".
Piętnaście minut po trzeciej. Dłużej czekać nie podobna. Zawołał dyżurnego przodownika i posadził koło telefonu. Włożył pośpiesznie palto i prawie pobiegł na róg Trockiej i Zawalnej. Zdaleka już ujrzał pościgówkę. Zwolnił kroku.
- Co jest?
- Nic niema, panie aspirancie. Ruszył z trzema ludźmi na róg Nowo­gródzkiej. Nie był to dzień rynkowy. Sklepy, bramy, obydwa w tem miejscu położone „Bary" spały jeszcze w blaskach budzącego się dnia. Tylko nieliczni sprzedawcy jarzyn kręcili się koło swych bud. Tu i ówdzie przejechała furmanka chłopska, wóz ciężarowy, dorożka lub taksówka na dwo­rzec. Pozatem cisza i spokój. Obok otwarła się brama i wylazł pierwszy stróż z miotłą. Powiódł zaspanym wzrokiem, zepchnął czapkę na oczy przed ukośnemi promieniami słońca i jął się zamiatania.
- Co będziem tu stali, panie aspirancie, -- odezwał się wcale nieprzepisowo Gracjanowski. Najwidoczniej był zdenerwowany.
„,Porwali go" – pomyślał Iwasiewicz,
- „ani chybił, porwali. Ale gdzież jest Blum, w takim razie?.”
- Zaraz szukać taksówki numer 44-ry. Zatelefonować do wszystkich komisarjatów i na powiat.
Adresu szofera nie było się trudno do­wiedzieć. Mieszkał na Łosiówce.

 


XLIII

 

Jakież zdumienie ogarnęło Iwasiewicza,
gdy o godzinie w pół do szóstej rano przybyli do mieszkania szofera Kiercewicza, właściciela taksówki numer 44-ry! - Kiercewicz spał w najlepsze i długo nie mógł się zorjentować, o co chodzi. Bardziej sprytna, młoda jego żona wyjaśniła, że mąż jej już piąty dzień nie wyjeżdża, bo taksówka stoi w remoncie.
- Ot, jechał na dniach, z gośćmi do Słomianki, do Werek w nocy. Jeden siond za kierownica, niedarmo pjany. Jak dał się ob drzewa...
- Dobrze, dobrze, ale gdzie jest taksówka!
- Toż mówia w remoncie, na Mickiewicza, koło mostu, tam w warsztatach
- Wam musieli skraść taksówkę! ­- zawołał Iwasiewicz.
Szofer wtedy oprzytomniał. Nie zważając na molestowanie żony, ubrał się prędko, wciągnął długie buty, i siadł razem do auta policyjnego.
Pomknęli z Łosiówki wprost na Mickiewicza pod 66-ty, do warsztatu. Kiercewicz przez całą drogę nic nie mówił. Obawa utraty samochodu, utraty kawałka chleba, długi zaciągnięte wobec przedstawicielstwa, weksle, terminy, żona, dziecko w domu - te trapiące myśli opadły jego, tak nagle wyrwaną ze snu, głowę. Iwasiewicz też doń nie zagadywał, nie pytał. Poco? Zaraz się wszystko wyjaśni.
Warsztat był już otwarty.
Na dziedzińcu, na drewnianych kozłach stała karoserja taksówki numer 44-ry. Podwozie było całkowicie rozebrane. Nikt jej stąd nie ruszał od 5-ciu dni.

 


XLIV.

 

W godzinę potem Iwasiewicz zdał dokładny raport władzy przełożonej o wszy­stkiem co zaszło. Przedsięwzięte zastały należne środki i cała policja, zarówno miejska, jak i powiatowa postawiona na nogi.
- Tylko żadnych informacyj prasie!­ - zakonkludował komendant wojewódzki.
Aspirant Iwasiewicz przespał się trochę w południe i wieczorem zjawił się do biura.
- Co nowego?
- Nic takiego, panie aspirancie! - zameldował dyżurny. - Tylko tu ot meldu­nek. Właściciel hotelu Sokołowskiego zawiadomił 1-szy komisarjat, że wczoraj w dzień zatrzymał się u niego jakiś kupiec z prowincji, nazwiskiem Szymanowski. Wyszedł o 1-szej w nocy zostawił walizki i dziś do wieczora więcej nie powrócił.

 


XLV

 


Była zupełnie ciemno. Ocknąłem się i doprawdy nie wiedziałem, czy się obudziłem, czy śnię, czy coś innego się ze mną dzieje. Może już umarłem? Przedtem nim zacząłem myśleć, począłem czuć. To były niepowiązane wrażenia, nici wyobraźni biegnącej kędyś w przestrzeń, później się one plątały, wałkowały, tworzyły chaotyczny splot i zapadały w czarną otchłań. Dlaczego? Nie odczuwałem wyraźnego bólu fizycznego. Nie bolała mię specjalnie ani głowa, ani tułów, ani kończyny. Raczej ciało wraz z mózgiem i nerwami tworzyło jedną obolałą całość. Próbowałem naprzemian zamykać otwierać powieli, ale wrażenie wzrokowe było jednakie: nieprzenikniona ciemność. - Jak długo to trwało? Jak dawno jestem tu, gdzie jestem?
Wreszcie przyszła myśl, a z nią pierwsze wrażenie świadomości. I w tej chwili ból stał się bardziej dojmujący, chłód dokuczliwiej przenikał, charakterystyczne łamanie w kościach, jak w gorączce. Wtedy się poruszyłem i wtedy doznałem czegoś najgorszego: rozpacz! To jest takie uczucie bezpowrotnie utraconej przeszłości, coś co powrócić nie może, czego naprawić nie podobna. Wyraża się ono w jednem westchnieniu: „Ach, Boże, pocóż..." ­
W odpowiedzi na to westchnienie ktoś się poruszył w pobliżu.
Zamarłem. Wstrzymałem oddech. Nic. Cicho. Ciemno. Znów leżałem przez czas dłuższy. Gdym otworzył oczy, zdało mi się jakoby dookoła było nieco jaśniej. Może wzrok już przywykł do tej ciemnicy. Teraz uczyniłem nad sobą wielki wysiłek, postanowiłem skupić myśl i zdać sobie sprawę z sytuacji. Przedewszystkiem, gdzie jestem?
Zdaje mi się, że w jakowejś wilgotnej piwnicy. Czuć tu tęchlizną, zimnym murem piaskiem i spirytusem. - Po drugie jestem skrępowany. Poruszyłem ramionami. ­Tak, mocno związany sznurami. Dalej ciało jest straszliwie obolałe, czyli musiałem być pobity. Więc jak to było? Naraz przypomniałem sobie wszystko.
Rozmawiam z szoferem. Ten proponuje, że dogoni taksówkę numer... zaraz, jakiż to był numer.. aha - 44-ty. Ja stoję i waham się. Jestem niezdecydowany. Raptem słyszę czyjeś głosy, dochodzące z Baru. ­Odwracam się w tamtym kierunku. Drzwi się uchylają. Widzę postaci, ilu - nie pamiętam. Widzę, jak przez mgłę, wnętrze Baru, słabo oświetlone, zadymione. Idą ku mnie wyziewy alkoholu i mięsnych potraw.
Wtedy właśnie ktoś mnie uderzył w tył głowy, bardzo silnie. Tracę przytomność, w chwili, gdy wiele rąk wyciągniętych... Ale dlaczego się tak stało?- Już, już wiem. Telefon, komuniści, Agatka, wojewoda. Wiem wszystko teraz, prócz dwóch najważniejszych rzeczy : jak długo tu leżę i co się teraz ze mną stanie.
Z głębi piwnicy dochodzi szmer. Może to mysz. Regularny szmer, jakieś tarcie. Nie odzywam się i czuwam. Tarcie chwilami milknie, ale po pewnym czasie słyszę je jeszcze wyraźniej.

 

XLVI

 

Poszukiwania w ciągu dwóch dni nie dały rezultatu pozytywnego. W kilku miejscach na prowincji zatrzymano samochody, wszelako nie miały one nic wspólnego ze zniknięciem wybitnego oficera służby śledczej Mańkowskiego.
Nazajutrz wyświetlano tajemniczą histo­rję niejakiego Szymanowskiego, który się był zatrzymał w hotelu Sokołowskiego. Otwarto pozostawione przezeń walizki i okazało się, że są wypchane papierami, przeważnie najtańszą makulaturą gazet. Dowód osobisty, dostarczony przez portjera do urzędu śledczego, nietrudno było rozeznać. Faktem jest, że równocześnie z Mańkowskim zginął bez wieści starszy posterunko­wy służby śledczej Blum.
Zostali porwani, czy też zabici? Oto jest pytanie, które sobie zadawano w urzędach policyjnych. Wojewoda dowiedział się o całej sprawie w południe i wykazał wielką dozę opanowania. Zawezwał też odpowiedzialne jednostki władz bezpieczeństwa publicznego i odbył z niemi długą konferencję. Pan wojewoda łaskawie wyraził zdanie, iż jego przekonaniem obydwaj funkcjonarjusze policji nie zostali zabici, lecz porwani. Przedewszystkiem nie znaleziono zwłok, powtóre sam efekt morderstwa jest bez porównania bardziej znikomy, niż możliwość szantażu, wysuwania żądań, dyktowania warunków. A do tego właśnie dążą komuniści. Niestety, musiał przyznać, iż zaczęło się od porwania jego córeczki, ale widzimy w tem pewien system, pewien plan, groźne memento. Nie była porwana Agatka, córka Jerzego Lacka, ale córka wojewody wileńskiego, wysokiego urzędnika państwa. Istnieje absolutnie wyraźna łączność pomiędzy smutnym wypadkiem w ogrodzie Bernardyńskim i tajemniczem zniknięciem urzędnika i funkcjonarjusza władz bezpieczeństwa województwa.
W ten mniej więcej sposób zobrazował wojewoda sytuację, a zebrani na konferencji panowie, przekonani słusznie druzgocącą logiką zwierzchnika, uznali niezbity dowód dalekiego zasięgu III-ciej Międzynarodówki i jej groźnych ajentów.
Nazajutrz wpłynął na ręce wojewody trzeci zkolei anonim, pisany przez Komitet Wykonawczy Komunistycznej Partji Zachodniej Białorusi, który całkowicie potwierdzał tezy, przyjęte przez czynniki miarodajne. W liście tym, Komitet, powiadamiając o porwaniu dwóch urzędników policji, stawiał cały szereg żądań. Wspominał o córce wojewody, groził, domagał się, wysunął drugą listę aresztowanych komunistów którzy mieli być zwolnieni itd.

 

XLVII

 

Komunista Henryk D. był nieuchwytny…­
Zakrystjan kościoła Św. Teresy przy Ostrej Bramie wyszedł dnia tego do ogrodu poklasztornego, aby obejrzeć powierzone jego pieczy grządki warzywne. Nocy poprzedniej przeszła ponad Wilnem nawałnica. Lało jak z cebra. Burza, połączona z gradem, wichurą, deszczem. Wiele szkód poczyniła w polu, i w lesie, i w ogrodach, i w sadach. Zaniepokojony tem zakrystjan Lucjan Wilczyński czynił słusznie, oglądając grzędy jarzyn. Przeczucie wyrządzonego zła nie omyliło go. Tam, gdzie wczoraj jeszcze słały się szmaragdowym kobier­cem subtelne kity marchwi, tam w tej chwili ział otwór pusty, woda doń ,w nocy już spłynęła, dziwny i głęboki. Nawpół zasypany ziemią, ale sterczały zeń jakoweś cegły czy kamienie. Wziął do rąk łopatę i chciał grzędę naprawić. Ledwo jednak stanął mocno nogą, aż się zapadł po sam brzuch. Ze strachu pośpiesznie zarobił znak Krzyża Św. i gramolił się z powrotem. Znów zapadł był wyżej kolan. To go za­stanowiło. „To może skarb jaki"! Przebiegła myśl kusicielska. Odpędził ją jednak wnet, ale kopał już w głąb, sam sobie nie zdając sprawy, dlaczego to czynił.
Łopata natrafiła na mur. Cegła średniowieczna. Runęło przed nim trochę czarnej ziemi, otworzył się chodnik w głąb. Człowiek zgięty, mógł weń się wgramolić od biedy. – „Tfu, na stare lata taka ciekawość!” -splunął Wilczyński, ale się już nie cofał. Schylony w pałąk czołgał się w głąb lochu. Pod nogami twarda ziemia. Nad głową sklepienie z cegieł. Nawprost czarna czeluść lochu. Postąpił parę kroków --­zdjął go strach, niesamowity strach przed czemś okropnem, nadprzyrodzonem już się nie zdążył przeżegnać i biegł, gramolił się, lazł, po przez wilgotną ziemię, z powrotem ku górze, ku słońcu, ku światłu i starczym truchcikiem wprost do plebanji, by zawiadomić proboszcza.

 


XLVIII

 


Znów zapadłem w półsen. Koszmarne godziny wlekły się w mroku piwnicznym, a żaden odgłos nie dochodził z zewnątrz. Gdy się ocknąłem, po raz już nie wiem który, nie słyszałem szmeru i tarcia, natomiast najwyraźniej obok szelest czyichś kroków. Ktoś potrącił nogą butelkę. Poczułem niewysłowione pragnienie. Dźwięk szkła zbudził we mnie jedną tylko szaloną chęć: pić! Musiałem ciężko westchnąć, bo w następnej sekundzie wionął ku mnie oddech ludzki i zduszony głos zapytał:
- Kto tu leży?
Boże!!! To głos Bluma! Nie wierzyłem własnym uszom, a czytelnik zrozumie chyba radość; wszystkie jasności nadziei, błysły w obolałej głowie! Byłem znów przytomny. Powracałem do życia.
- Blum, to wy? Tu ja, Mańkowski. Blum porwał mnie w swe silne ręce. Drgającemi ze wzruszenia palcami rozwiązywał, szarpał więzy, targał mnie niemiłosiernie, wreszcie kawałkiem znalezionego szkła przepiłował sznury. Później podtrzymał mię, abym nie upadł, taki byłem wy­czerpany.
- Gdzie my jesteśmy?
- My, panie naczelniku, w piwnicy tego przeklętego Baru, na rogu Zawalnej i Lidzkiego zaułka. To znana „truszczoba". Porwali nas tej nocy, teraz musi być wieczór, albo i druga noc. Przez tyle godzin nie dali ani jeść, ani kropli wody, tfy! Przeklęte bolszewiki! - Zgrzytnął zębami. - Pan zna przecież ten bar? To jest melina kryminalna i polityczna. Zawsze mamy ją na oku, ale w ostatnich czasach, jakoś głu­cho. Mnie, panie naczelniku, - mówił ta­jemniczo - zdaje się, że któryś z na szych, z urzędu... z tym właścicielem Chajkinem wszedł w kombinację. To źle dla nas. Tak nigdy tu nas nie znajdą...
- A jak wyście tu trafili?
- Zwyczajnie. Szedłem według rozkazu zaułkiem Lidzkim. Ostrożnie i „splu­wę" miałem gotową. Sam nie wiem, jak to się stało, że nie zauważyłem zasadzki w bramie. Wyskoczyli. Jeden dał w łeb z tyłu. Straciłem przytomność, alem ją zaraz od zyskał. Zapóźno jednak, by się bronić. Tych drabów było sporo. Jeden taki silny żydłak, że samemu ledwo dałbym radę, choć pan naczelnik wie, że ja też nie chory...
- Wiem, wiem.
- Zarzucili mi na głowę jakiś worek, w usta wepchnęli szmatę. Miarkowałem jednak wszystko i wiem, że jesteśmy w tym barze.
- A jakeście zdołali się uwolnić z więzów?
- Zwyczajnie, panie naczelniku. Rzucili mnie na jakieś ostre kanty. Tarłem tak długo sznurem o wystający kamień, aż przepiłowałem sznur.
Teraz zaczęliśmy się naradzać co robić i jak stąd uciec. Była to bardzo głęboka piwnica. Zapewne miała ongiś okna u gó­ry, zwyczajnie, jak w suterynie, ale teraz zasypane ziemią od zewnątrz. Prócz tego zabite deskami od wewnątrz. Żadnej broni, żadnego narzędzia. Blum macał po ścianach, dotykał przedmiotów, obejrzał wszystko. Oczywiście, główną uwagę skupiliśmy na drzwi. Były zamknięte na klucz, możliwe, że na zasuwę, ale pozatem nie przedstawiały nic specjalnego. O rozbiciu zamka mowy być nie mogło, zbyt mocne też, by je wyłamać. Straciłem nadzieję, ale Blum majstrował długo koło zawiasów. Wprawdzie były po przeciwnej stronie, temniemniej wszakże, przy użyciu nadzwyczajnej siły fizycznej może dałyby się wysadzić. Byle tylko zamek był nieco ruchomy, byle się dały trochę przekręcić ukosnie. Wkońcu Blum znalazł na ziemi krótki kawałek żelaza. Ja miałem podsadzać drzwi od dołu, przy pomocy tej prowizorycznej dźwigni, zaś Blum, zmobilizowawszy
wszystkie siły, pchał drzwi ku górze i na­zewnątrz.

 


XLIX

 


O tej samej mniej więcej porze, a byto to (o czem Mańkowski nie mógł wiedzieć) jedenasta w nocy, przed Bar na rogu Zawalnej i Lidzkiego zajechała taksówka nr 167 i wysiadło z niej czterech ludzi, z których trzech było Żydów, a jeden Polak. Weszli śmiało do baru, każdy wypił przed bufetem kieliszek wódki, zagryzł śledziem i pokolei znikał niepostrzeżenie w dalszych apartamentach restauracji. Jeden i drugi gabinet były zajęte. Dochodziły z nich wesołe głosy, pijackie pomruki, drażniący wyuzdaniem śmiech kobiet, krzyki i brzęk szkła. Ale przybyli nie zwracali na to uwa­gi, nie zachodzili do żadnego gabinetu, nie szukali znajomych. Chyłkiem przemykali się pomiędzy stolikami w kierunku, gdzie małe drzwi prowadziły na korytarz, a z tamtych do mieszkania Lejby Chajkina.
Ostatni pokój urządzony był również na podobieństwo „gabinetu" czwartorzędnej restauracji. Ceratowa kanapka, trzy krzesła i stół zasłany papierem. Na ścianie nie odstępny oleodruk z jeleniem Schwarzwaldu czy Tyrolu. Tym razem krzeseł było o wiele ponad przepisową liczbę trzech. Krzeseł było osiem, wszystkie zajęte i dwóch ludzi siedziało prócz tego na kanapce. Przeważnie Żydzi. Wśród nich nasi znajomi: Henryk D., Stefan J. i Marjan Żeleński. - Okno prowadzące na podwórko, szczelnie zasłonięte szmatami. - Zebrani powitali hucznie wchodzących. Snać ocze­kiwano ich dawno, a bawiono się wesoło i opijano jakoweś „zwycięstwo".
Teraz czternastu ludzi zasiadło ciasnem kołem wokół brudnego stołu.
Pokój miał dwoje drzwi. Jedne, przez które weszli przybyli, prowadziły na korytarz i do restauracji. Otworzyły się niebawem i na progu ukazała się postać samego Lejby Chajkina. Przyniósł najtańsze piwo „Pupko. Browar Lidzki", szklanki, wódkę z czerwoną etykietką i zakąski. Dał znać, że wszystko spokojnie, poczem otworzył drugie drzwi. Wionęło stamtąd piwni­czną wilgocią. Spojrzał w dół na schody. Zamknął z powrotem i wrócił na swe stanowisko za bufetem.
Wówczas powstał z nad stołu towa­rzysz Henryk D. i jak wtedy, gdyśmy go słyszeli mówiącego w ścisłem gronie, po ucieczce z więzienia, odezwał się swym inteligenckim, czystym akcentem, jakby przemawiał zgoła na jakowymś wiecu akademickim, a nie w melinie czwartorzędnej restauracji na rogu Lidzkiego zaułka. Odez­wał się i zamilkł, aż nastała zupełna cisza. Powiódł po zebranych oczyma, zatrzymał' wzrok na barczystym, krępym żydzie; który zamarł posłusznie z ogonkiem śledzia w zębach, i głosem donośnym podjął na nowo przemowę:
- Towarzysze!..
Ani ja, ani Blum nie znaliśmy oczywiście rozkładu piwnicy, schodów, ani całego labiryntu wewnętrznych pomieszczeń domu. Około godziny pracowaliśmy nad wysadzeniem drzwi z zawiasów. Udało się. Górny zawias zeskoczył. Mogliśmy przez ukośny stwór przepchnąć się od biedy. Mnie posz­ło łatwo. Blum ze względu na swą tuszę, pchał się całą siłą, rozdarł ubranie, poranił twarz, palce, omal nie zwichnął nogi, ale się w końcu przepchał. - Natrafiliśmy dalej na ślepy mur, zaś na lewo wiodły wąskie kamienne schodki z żelazną balustra­dą. Ciemność wszędzie nieprzenikniona. Jednakże teraz dochodził nas wyraźnie, acz przygłuszony, gwar głosów męskich. Stąpając możliwie najciszej, pięliśmy się w górę po schodkach. Po piętnastu stopniach zakręcały. Teraz rozmowy na górze słychać już było lepiej, tuż przed nami. Tu znaczy muszą być jakieś drzwi zamknięte. Tak też było w istocie. Jeszcze dziesięć stopni i oto wymacałem ostrożnie framugi drzwi. Ze szpary u dołu błysk światła lampy. Wewnątrz musi być dużo ludzi, słychać chrząkanie, wytarcie nosa w palce, czasem brzęk naczynia, ale nadewszystko jeden wyraźny głos męski, który, mówi, mówi, mówi. ­
Przytknąłem ucho. Na chwilę zapomniałem o beznadziejnej sytuacji, w jakiej się znajduję, przejściach doby ubiegłej, o strasznem niebezpieczeństwie, które nam gro­zi, bo to, co usłyszałem, pochłonęło całą moją uwagę.

 


L

 


Proboszcz kościoła św. Teresy popijał smaczną kawusię (dużo śmietanki, mało kawy, czyli kawusia przewrotna, jak mawia J. M. rektor Parczewski), gdy przera­żony zakrystjan zaalarmował go wiadomością o niezwykłem odkryciu lochów w o­grodzie kościelnym.
- Wilczyńsiu kochany - skarcił go z uśmiechem zacny proboszcz: - jakże mo­żna straszyć ludzi?! No, i cóż wielkiego? Loch czy poprostu jakaś dziura w ziemi. Małoż to tego w Wilnie? A ty zaraz o upiorach, kościotrupach i bazyliszku, niczem pan profesor Limanowski. Ej, Wilczyńsiu, czasby zmądrzeć na stare lata...
Zrzędząc dobrotliwie, jak to miał we zwyczaju, proboszcz skierował się do o­grodu.
- Pokaż mi przynajmniej, jak ten loch wygląda. Oj, fantasto, fantasto!
Pobieżne oględziny miejsca nadwerężyły sceptycyzm księdza proboszcza.
- No, no - mruczał do siebie, wydostawszy się po krótkiej penetracji z podziemia: - w samej rzeczy, ktoby się tego spodziewał... Co się dzieje w tem Wilnie, co się dzieje! Tyle lat człowiek tu siedzi, każdy kamuszek - zda się - napamięć umie, i ot, patrzaj - jaka siurpryza. Dalibóg, niezwyczajny to loch. I kości są i skrzynka jakaś zamczysta... Nic, tylko nowe odkrycie. Wiesz co, Wilczyńsiu? Biegnij ty do pana konserwatora Lorentza... Pamiętasz, młodzieńki taki różowy na twarzy, co przychodził wciąż do nas, kiedy pan Słonecki kościół restaurował. Pamiętasz? Wypić, jak słyszałem, także potrafi. Biegnij do niego, do województwa, i powiedz co i jak.
W godzinę niespełna potem do ogrodu kościelnego przybyła komisja z konserwatorem Lorentzem na czele. Był prof. Limanowski, prof. Morelowski, znakomity historyk sztuki, p. starosta grodzki Kowalski jako reprezentant władzy administracyjnej, p. Marjan Szydłowski, dyrektor PAT-a, na koniec dwaj malarze - panowie Jerzy Hoppen i Kazimierz Kwiatkowski z watmanem, sangwiną, kredkami i sztalugami celem poczynienia in flagranti odpowied­nich rysunków. Po chwili stawił się również p. Jan Bułhak, profesor fotagrafiki U. S. B., z aparatem i kliszami.
Cudowny dzień majowy, odświeżony wczorajszą burzą i jakby wymyty ulew­nym deszczem, promieniał niewysłowionym urokiem wiosny. Perliste krople drżały jeszcze na trawach, zwilżając rosistością obuwie Komisji przedzierającej się przez krzewy i grzędy w kierunku zionącego tajemnicą lochu. Nie trzeba dodawać, w jakim nastroju członkowie komisji poczęli zstępować do podziemia. Dwa uczucia ożywiały jednozgodnie wszystkich: korne uwielbienie wobec nowego odkrycia, które być może stanie się epokowem w dziejach Wilna; i szlachetna duma, wypełniająca serca, że to oni przyczynią się swym pie­tyzmem, i skromnym wysiłkiem do wydobycia najaw tajemnicy przeszłości, zaklętej w tym oto lochu. Nawet profesor Limanowski, zwykle rozmowny i wybuchliwy, powściągnął tym razem swój temperament. Dostojny czar, powaga i majestat miejsca ogarnęły wszechwładnie członków komisji. Przesunąwszy się kolejno przez otwór, który przed paru godzinami wciągnął był swym lejem zakrystjana, komisja stłoczyła się w zamkniętej na kształt piwnicy ciasnej przestrzeni. Zaświeciły latarki elektryczne, i oczom badaczów ukazał się ów wąski chodnik, który tak przeraził Wilczyńsia. Chodnik był niski, ciasny i wąski: tylko na czworakach można było posuwać się nim.
- Trzebaby tu Iskandera - szepnął rozważnie starosta: - mam przeczucie, że to wszystko wiąże się jakoś ze sprawą nie odżałowanej Agatki.
- Cóż pan starosta nazywa ją nieodżałowaną? - obruszył się szeptem profe­sor Morelowski. - Jakby już była na tam­tym świecie. Poza tem, nic to jedno z dru­giem wspólnego mieć nie może. Sądząc z wyglądu i techniki wypalania cegły, przejście pochodzi niewątpliwie z wieku XIV, z czasów, przypuszczam, Świdrygiełły. Wnioskując zaś z twardości i masywności od­kopanej przez zakrystjana ziemi, zaglądano tu po raz ostatni w wieku XVII, kto wie, czy nie podczas najazdów Chowańskiego. W jakiż więc, pytam, sposób można by tu ukryć Agatkę?
- Pan profesor ma dobre oko - rzekł z uznaniem i podziwem p. Bułhak, stojąc na górze przechylony nad czarną głębią otworu: - że też odrazu pan profesor o­kreślił epokę! Istotnie, przypominam sobie, że w starych kronikach wyczytałem kiedyś o lochach, w których kryli się zakonnicy podczas napadów moskiewskich. Nie zwróciłem jednak na to większej uwagi. Czyżby to właśnie były te lochy?
- Panie profesorze, - odrzekł nie bez dumy profesor Morelowski: - dla histo­ryka sztuki wystarczy pomacanie z zamkniętemi oczyma jednej cegły, aby zrekonstruo­wać epokę. Niedaleko szukając, proszę wspomnieć historję gobelinów: po jednej nitce doszedłem wówczas do kłębka.
- Panowie tu gadu-gadu – przerwał sprężyście starosta: - a czas ucieka. Na­leży działać.
- Tak, tak. Co racja, to racja - przytwierdził dyrektor PAT-a, - ja z panami nie pójdę. Zwróćcie panowie uwagę na to, co mówi zakrystjan, że w korytarzyku, zaraz naprawo znajdują się szczątki ludzkie i jakaś skrzynia żelazna.
Po krótkiej naradzie zdecydowano ustawić się na czworakach w następującym porządku: w awangardzie prof. Morelowski, udzielający w miarę posuwania się informacyj historycznych; za nim prof. Limanowski, aby odpowiednio interpretować otrzymywane informacje; potem konserwator Lorentz, dwaj malarze, wreszcie zamykający pochód starosta z rewolwerem. Profesor Bułhak musiał niestety pozostać, gdyż w pośpiechu zapomniał był magnezji, ciemności zaś w lochu panowały tak gęste, iż pięć latarek elektrycznych, umocowanych na czołach badaczów, zaledwie oświetlało tył każdego z nich. Tylko la­tarka profesora Morelowskiego rzucała snop światła w czarną czeluść korytarzyka. Posadzka jego na szczęście była ceglasta, wędrówka więc nie nastręczała trudności. Jednakowoż czołganie się na czworakach męczyło. Ciężkie, woniejące stęchlizną powietrze, uderzało do głowy niczem mocne, omszałe wino.
- Posuwamy się w kierunku południowo - zachodnim - informował wódz wy­prawy: - uwaga! Chodnik zwęża się do wymiarów średniego tułowia męskiego. Głowy niżej...
W tej chwili doleciał uszu wszystkich stłumiony głos, jakby krótkie wycie czy też przeciągły ryk zwierzęcy. Profesor Limanowski zatrzymał się raptownie, uderza jąc w latarkę konserwatora. Kanserwator zaklął zcicha, powtórzył automatycznie ruch profesora. Ruch ten prawem inercji odezwał się na malarzach, aż dosięgnął starosty.
- Czort wie, co takiego! - wyrwało się z ust Kazimierza Kwiatkowskiego: -któż tam bałagani się!
- W kierunku południowo - zachodnim? - wykrzyknął tymczasem z entuzjastycznem zdumieniem profesor Limanowski: - czy słyszycie panowie ten ryk? Grodno leży na południowy zachód od Wilna! Czy wiecie, jaki jest herb Grodna? Czy słyszeliście o grodzieńskim jeleniu. Jeleń nas wzywa. Jesteśmy na drodze do miasta Batorego...
- Cholera - stękał Kwiatkowski: - ­mało mi latarki do mózgu nie wbił. Grodno nie Grodno, hajda dalej.
Pochód rozpoczął się na nowo.
- Stop, panowie - odezwał się w pewnej chwili prof. Morelowski: - wkracza­my, zdaje się, w wiek XIII. Cegła wydaje się coraz starsza, bardziej zwarta w swej strukturze i zamiast cementu spajana zwykłem wapnem. O, a to co takiego?
Światło latarki profesora padło na głuchą ścianę: korytarz skończył się.
- Musimy zbadać mur. Przypuszczam, że znajdziemy w nim słabsze miejsce, które da się rozwalić. Niepodobna, by lochy urwały się tutaj.
Obracając na wszystkie strony głową, aby oświetlać w ten sposób mur, i dotykając go lewą ręką, gdyż prawą, stojąc na czworakach musiał się podpierać, profesor zawołał nareszcie:
- Głową muru nie przebiję. Ale na szczęście jest tu luka. Trzeba podkopać.
- Czemże będziemy kopali? - zatroskał się konserwator: - nie wzięliśmy żadnych narzędzi.
- Nicby to nie pomogło. Niema miejsca na kilof - uspokajał prof. Morelowski - tu właściwie trzebaby jamniczki.
- A mówiłem, żeby wziąć Iskandera! - zawołał starosta, i po chwili namysłu dodał: - ja sądzę, że tylko naparłszy kolejno jeden na drugiego od końca, wspól­nym wysiłkiem rozwalimy ścianę.
- Dobrze panu staroście mówić, kiedy pan ostatni w szeregu : - zaoponował profesor Morelowski: Cała siła parcia skoncentruje się w ten sposób na mnie.
- Ale niema innej rady, profesorze, - krzyknął niecierpliwy Kwiatkowski: ­no, panowie! Raa-zom!
I nim profesor zdążył zorientować się, starosta wparł się w Kwiatkowskiego, Kwiatkowski w Hoppena, Hoppen w Lorentza, Lorentz w Limanowskiego, a Limanowiski całą siłą rozpędu w przewodnika wy­prawy. Rozległ się głuchy trzask spadających cegieł, wzbił się tuman pyłu. Mur nadspodziewanie ustąpił, i oczom wyprawy przedstawił się niezwykły widok.

 


LI.

 


W widoku tym zorjentowali się nieodrazu, stłukła się bowiem latarka profesora Morelowskiego. Fakt ten jest zrozumiały, zważywszy, iż pchnięcie w mur, spowodowane wysiłkiem pięciu tęgich mężczyzn, było dość znaczne. Na krótką więc chwilę zapanowała ciemność, gdyż następne latarki, umocowane na głowach pozostałych badaczów, oświetlały jak się rzekło, zaledwie tyły każdego z nich. Na szczęście korytarz w tem miejscu rozszerzył się nieco, i profesor Limanowski, wysunąwszy się naprzód, mógł ustawić się obok profesora Mo­relowskiego. Jego też latarka poczęła pełzać migotliwem światłem po wyrwie, uczynionej w murze. Profesor Morelowski wyciągnął się tymczasem na podłodze, przykładając głowę do zimnych cegieł, co sprawiło mu niejaką ulgę.
- Moi panowie - odezwał się profesor Limanowski - mam wrażenie, że przebity przez nas mur nie pochodzi z XIII-go wieku, jak utrzymywał szanowny kolega. Wątpię, czy przy największym wysiłku dalibyśmy radę średniowiecznym murom.
- Istotnie - wtrącił się konserwator Lorentz - mam pewne doświadczenie w dziedzinie murów. Rozwalać średniowiecz­ne budowle niełatwo. W zeszłym roku, podczas robót konserwatorskich na zamku trockim, gdy trzeba było zburzyć część starożytnych fundamentów, musieliśmy używać dynamitu. I to ledwie, ledwie wysadziliśmy je w powietrze.
- A pocoście wysadzali fundamenty - zapytał żywo profesor Morelowski, w którym instynkt historyka sztuki i kult zabytków wziął górę nad cierpieniem fizycznem: - niszczyć średniowieczne fundamenty to barbarzyństwo.
Potem - wyjaśnił konserwator -­zrekonstruowaliśmy w toku następnych prac fundament, przywracając mu pierwotny wygląd. Chodziło nam tylko o wzmoc­nienie go za pomocą żelbetonu. Stosowaliśmy tę samą metodę, którą obecnie stosuje Wąsowicz i Pekszo przy wzmacnianiu kolumn bazyliki.
- Oni jednakże nie burzą kolumn ­zauważył Jerzy Hoppen.
- Nie mogą, aczkolwiek przyśpieszyłoby to niezmiernie tempo pracy. Nie mogą, gdyż w razie zburzenia kolumn, runąłby dach bazyliki. W Trokach było co innego. Mieliśmy do czynienia tylko ze starym fundamentem, pozbawionym ścian i wiązadeł dachu. Zamiast podlewać go betonem, prościej było zburzyć go, wlać beton w grunt
i nanowo wznieść fundament ściśle według pierwotnego wzoru.
- Panowie tu gadu-gadu - doleciał ztyłu, dudniąc głucho, głos Kazimierza Kwiatkowskiego - a ja nic stąd nie widzę. Profesor Limanowski przypiął się do otworu i nikomu zajrzeć nie pozwala. Co tam profesor znalazł ciekawego?
- Proszę panów - zawołał profesor Limanowski, otrzeźwiony z ekstazy usły­szaną uwagą: - mur, który przebiliśmy nie jest wcale średniowieczny. To najzwyk­lejsza pruska ścianka, kto wie, czy nie wczoraj wzniesiona. Kolega Morelowski grubo się pomylił. Przekonajcie się panowie, i zobaczcie pokolei, co jest poza tą wyrwą.
W samej rzeczy była to pruska ściana, zbudowana lekko na jedną cegłę, przetykaną drewnianemi, dość zresztą cienkiemi, belkami. Nie ulegało wątpliwości, że jest świeżutka.
- Znaczy się - powiedział Kazimierz Kwiatkowski: - znaczy się tu są albo byli ludzie.
- W ciemności, moi panowie, może się człowiek omylić - bronił się profesor Mo­relowski: - latarka zgasła mi przecie.
- Nie kłóćmy się, panowie: - łagodził starosta: - ja chcę też zobaczyć.
Z trudem, tłocząc się na wąskiej przestrzeni, przeciskając się i cofając, ustępując sobie wzajemnie miejsca, badacze pokolei wsuwali głowy z latarkami do otworu. Snop światła padał wewnątrz, ukazując izbę piw­niczną, której podłoga znajdowała się na poziomie znacznie niższym niż korytarzyk.
Na środku jej stał duży stół, przykryty. Dookoła niego kilkanaście krzeseł. Całość czyniła wrażenie oficjalne, urzędowe i sztywne, przypominając stół posiedzeń w wielkiej sali konferencyjnej województwa. Manewrując odpowiednio latarkami, można było obejrzeć ściany i wszystkie kąty tej osobliwej piwnicy. Nalewo od widza, przy ścianie wznosiła się wielka szafa bibljoteczna.
- Najwyraźniej gdańska, zastosowana do potrzeb bibljotecznych - zwrócił uwa­gę profesor Morelowski, zaglądając przez głowę konserwatora.
Jednakże uwaga jego przeszła bez echa, gdyż badacze byli nadto zaabsorbowani niezwykłością widoku: czegoś podobnego nie spodziewali się nigdy w tych starożytnych podziemiach z czasów Świdrygiełły.
W lewym i prawym rogu piwnicy, naprzeciwko widza stały figury, na środku muru znajdowały się ciężkie, żelazne, zamczyste drzwi, wiodące, jak widać, do dalszych ubikacyj. Na ścianie z prawej strony wisiało kilkanaście portretów, które trudno było rozpoznać w niepewnem świetle latarek. U pułapu nad stołem wisiała lampa.
- Tu musi być elektryczność - szepnął starosta, i - rzecz dziwna - na słowo „elektryczność" ogarnął badaczów lęk. Dotychczas byli nieustraszeni, opanowani twórczą ciekawością przeniknięcia tajemnicy lochów. Znalazłszy się w obliczu dziwacznej, nieznajdującej żadnego logicznego uzasadnienia, piwnicy, doznali nagle owego wstrząsu psychicznego, który atakuje człowieka w przeczuciu niebezpieczeństwa czy nieszczęścia.
- Tfu ty czort - przerwał milczenie Kazimierz Kwiatkowski: - omamienie czy co? Gdzie my właściwie jesteśmy?
- Przepraszam bardzo, moi panowie, ale rozmowa wasza wydaje mi się bezprzedmiotową. Musimy radzić, jak znaleźć wyjście z sytuacji - rzekł pojednawczo Lorentz.
- Wyjście? - Kazimierz Kwiatkowski roześmiał się na całe gardło: - leziem z powrotem. Tylko już teraz pan starosta na przodku, a profesor Morelowski będzie zamykał pochód.
- Bez żartów, panie Kazimierzu ­skrzywił się w mdłym blasku profesor Mo­relowski: - sprawa jest całkiem poważna. Tu trzeba radzić.
- Tak radźcież sami.
I malarz przystąpił najspokojniej do zapalania papierosa.
- Bój się Boga! - wykrzyknął profesor Morelowski: - tu mogą być jakieś gazy!
Słowa profesora zagłuszył niespodziewany głos. Dobiegał on wyraźnie z poza owych żelaznych drzwi w piwnicy, i przypominał ni to krótkie wycie, ni to przeciągły syk. Dreszcz przeniknął członków komisji badawczej.
Jeden Kwiatkowski nie stracił kontenansu.
- Ot, panie profesorze, i pański jeleń ­zadowcipkował, zabierając się filozoficznie do zapalenia papierosa. Zapałka trzasnęła sucho, papieros rozżarzył się. Żaden wybuch nie nastąpił.
- No, panowie, powiedzcie, gdzie my jesteśmy - powtórzył pytanie niewzruszony malarz: - w pół drogi do Grodna, czy może już pod Grodnem samem. Co, panie profesorze?
W samej rzeczy, niełatwo było określić, gdzie znajdowała się wyprawa. Poczęto sprawdzać zegarki. Okazało się, że upłynęła godzina przeszło od chwili, gdy panowie zagłębili się w podziemia.
- Godzina? - zastanowił się Kwiatkowski : - tak na czworakach leząc, ile przejść w godzinę można? Jak pan sądzi, panie profesorze?
Prof. Morelowski, do którego było skie­rowane pytanie, zamyślił się:
- Przypuszczam, - rzekł po chwili ­że szliśmy w tempie dość szybkiem. Może pięć - sześć kilometrów na godzinę.
- Na czworakach to? na kolanach? Aj da profesor! Ja choć portki mam na kola­nach całkiem podarte, nie wiem, czy i kilometr przeszedłem.
Obserwacja Kwiatkowskiego była słuszna. Nie sposób, aby sześciu ludzi, posuwa­jąc się z trudem na czworakach, w ciemnym i wąskim korytarzu, uszło ponad kilometr.
- Uuuu - i znowu stłumiony ryk rozległ się echem z poza drzwi.
Panowie nastawili uszu.
-- Nie - krzyknął nagle starosta, powziąwszy ostateczną decyzję: - tak nie można! Róbcie, co chcecie, a ja lezę.
I odważnie począł przeciskać się przez wyrwę w murze.

 


LII.

 


Nie będę oczywiście przytaczał całej rozwlekłej mowy, słyszanej przezemnie pode drzwiami. (Nie potrafiłbym nawet odtworzyć całej tej demagogji). Wspomnę jedynie o faktach najistotniejszych, dotyczących bezpośrednio sprawy, prowadzonego śledztwa, no i... Agatki.
Przedewszystkiem więc Henryk D. (poznałem go odrazu po głosie) wykładał plan akcji terorystycznej. 'Twierdził, że dotychczasowa działalność demonstracyjna, jest niejako platoniczną i do celu nie prowadzi. Wydawanie konspiracyjnych druków, o­dezw, broszurek, wywieszanie transparentów - dobre było kiedyś. Dziś nikogo nie bierze. Wszyscy mają tego dość. Dlatego to właśnie przed kilku laty powstał projekt wydawania literatury komunistycznej legalnie. Pod płaszczykiem problemów społeczno-literackich, nowych prądów ideologicz­nych, uprawiano agitację, celem zbolszewizowania społeczeństwa i to tego bardziej wartościowego, „wierchuszek" jak ich nazywają w Moskwie, inteligencji i młodzieży.
- Ale cóż zrobić - mówił - kiedy i tego nikt już czytać nie chce.
Tłumów na ulicę wyprowadzić nie spo­sób. Ostatnie nadużycia, kradzieże, obra­canie gotówką partyjną na cele prywatne, tak zraziło warstwy robotnicze do partji, że nikt nam nie wierzy. - Pozostał zatem tylko system teroru.
Zabijanie, strzelanie z ukrycia nie daje odpowiedniego efektu.- „Łatwo jest wziąć na swój rachunek jakiegoś zabitego policjanta. Ale gdzie dowód, że uczynili to nasi bojowcy". - Każda banda terorystyczna może się do tego przyznać, nawet krymi­nalna".
„I oto niewidzialna, tajemnicza ręka wskazała nam kierunek, olśniła pomysłem, ktoś nieznany porwał dziecko wojewody...
Omal nie spadłem po tych słowach ze schodów. Najważniejsza, rewelacyjna wiadomość! Trąciłem nieznacznie Bluma w bok.
- Słyszycie, słyszycie wyraźnie!.... to nie oni porwali Agatkę!
Słuchałem dalej.
„A więc postanowiliśmy wyzyskać porwanie dziecka na swój rachunek, dalej porywać własnemi rękami, wybitnych urzędników, działaczy, polityków itd. Będziemy żądać okupu, grozić, wymuszać i trzymając nóż na gardłach ofiar - dyktować warunki jakie się spodoba.
Obecnie posiadamy w swem ręku wybitnego urzędnika policji i groźnego wy­wiadowcę. Wiecie, jak mieliśmy tego dokonać"...
Dowiedziałem się przeto całej prawdy; oto w obawie, aby nie aresztowano szofera, podano umyślnie fałszywy numer 44ty. Taksówka z naklejonym numerem 167 stała przed barem, a szofer powiedział, że widział, jak tamta odjechała. Ja miałem wsiąść i doganiać. Wtedy by mnie złapano. Punktem zbornym był las w Ponarach. Tam oczekiwało właśnie tych czterech przybyłych
- Ponieważ wahałem się i nie siadłem do taksówki, przeto porwano mnie do baru, a tamci nie doczekawszy wrócili.
- Co teraz z nim zrobimy? - Usły­szałem głos i przyznam szczerze, że oczekiwałem z niekłamaną ciekawością na odpowiedź.
- Ach, tysiące mam projektów! - odparł Henryk D.
„Ładna perspektywa" – pomyślałem
- A kogo teraz porwiemy?
- Co znaczy kogo! - odezwał się ja­kiś żyd. - Po mojemu tylko prezesa Izby Skarbowej Ratyńskiego.
Ale skarcił go głos Henryka D.
- Co wam jest, towarzyszu! Przecież to największy wróg burżuazyjnego, kapitalistycznego Wilna. Dopieroby się cieszyli ziemianie, kupcy, rzemieślnicy, przemy słowcy...
Nagle stało się.
Blum, podsłuchując pod drzwiami, w nader niewygodnej pozie, osunął się nagle; nie znalazł dla nogi oparcia i z hałasem począł spadać ze schodów. Głosy odrazu umilkły. W następnej sekundzie zgrzytnął klucz i snop jasnego światła oślepił mnie zupełnie. Jakieś ręce porwały mnie za gar­dło i ścisnęły mocno. Tymczasem Blum skoczył na nogi i całem ogromnem cielskiem, jak taranem, uderzył w ciżbę komunistów. W powietrzu mignęły pięście. Osaczyli go. Bronił się, odpychał, deptał, walił na oślep i przedzierał się ku następnym drzwiom.­ Wiedziałem, że jeśli uda się mu wydostać - jesteśmy obaj uratowani. Osobiście byłem zbyt wyczerpany i słaby, aby stawić opór. - Stefan J. zastąpił mu drogę, ale Blum pchnął go ze straszną siłą, otworzył drzwi i przeskoczył do korytarza. Zdala słyszałem stuk potrącanych mebli, gdzieś spadły talerze, krzyki, brzęk rozbitej szyby. -­Blum wypadł na ulicę.

 

LIII.

 

Nadzieje zawiodły. Dowiedziałem się później, że Blum odrazu zaalarmował całą ulicę, że wołał policji. Musiało jednak upłynąć kilkanaście minut, zanim przybyła pomoc. Tymczasem zamknięto lokal. Mnie ponownie związano, wsadzono brudną szmatę do ust i wszyscy komuniści wybiegli, niosąc mnie na rękach, na korytarz. Okazało się, że lokal miał trzy wejścia. Jedno od Zawal­nej, drugie od Zaułku Lidzkiego, trzecie zaś prowadziło z tyłu na małe podwórze. Tam pomiędzy składami, całym labiryntem małych domków, podwórek, ogródków, dosta­liśmy się w małą uliczkę. Nie mogłem się zorjentować w topografji. Znajdowaliśmy się w dzielnicy pomiędzy Zawalną, Niemiecką i Rudnicką. Typowe ghetto wileńskie. Ciemności sprzyjały ucieczce. W pewnem miejscu, przez dziurę w parkanie, dostaliś­my się do małego budynku. Tam mnie ukryto. - Leżałem z jakąś godzinę. Liczy­łem uderzenia własnego serca, wytężałem słuch. Każdy szmer budził nadzieję. Może już idzie ratunek? Ale cisza panowała piekielna. Później przyszli moi oprawcy i wynieśli, zupełnie inną drogą na ulicę. Była to Rudnicka. Stał kryty samochód. Wtłoczono mnie do środka. Zauważyłem, że pięciu pozostałych przy mnie komunistów było bardzo zdenerwowanych, (reszta rozbiegła się po wyjściu z baru),choć nic prawie ze sobą nie rozmawiali. Pojechaliśmy.
Teraz znów zawiązano mi oczy. Stara­łem się pamiętać kierunek. Wbrew oczekiwaniom, jazda trwała bardzo krótko. Kilka minut zaledwie... Gdzie to mogło być? - myślałem. - Bosaki, Bazyljańska, Ostrobramska?

 


LIII.

 


Znalazłszy się w tajemniczym piwnicznym gabinecie, starosta począł przede­wszystkiem szukać kontaktu elektrycznego. Dostrzegł go przy drzwiach żelaznych, z po za których dochodził ów niezrozumiały ryk. Oślepiające światło zalało gabinet. Może pięćset, może tysiąc świec liczyła żarówka, umieszczona u pułapu.
- Trudno przypuścić - pomyślał starosta - żeby oryginalni właściciele tej u­bikacji byli abonentami elektrowni. Napewno kradną światło, a inżynier Glatman ani domyśla się tego.
- Hej, panowie - zwrócił się głośno do towarzyszy - właźcie! Tu wcale nie straszno.
Członkowie wyprawy pokolei ładowali się do piwnicy. Nareszcie można było u­siąść wygodnie i rozprostować zmęczone czołganiem się nogi. Przyjemne uczucie spoczynku ogarnęło wszystkich. Niepokój zniknął, jakby go kto ręką odjął. W rogu, na etażerce zauważono papierosy, całe kolekcje monopolowe. Zapalono więc Triumf, Złotą Panią, najprzedniejsze Egipskie i Sfinksy. Aromatyczne wyroby Państwowego Monopolu wprawiły wszystkich w znakomity na­strój.
- Co to jest jednak dobry papieros - zauważył starosta, puszczając kłęby wonne­go dymu: -- człowiek czuje się jak nowonarodzone dziecię. Odświeżony, rześki, pełen ochoty do życia i radości. Niemasz, proszę panów, wyższej rozkoszy nad smaczny papieros.
- Szczególnie papieros monopolowy, ­dodał profesor Limanowski, zaciągając się Egipskim: - i, co najważniejsze, bezustni­kowy, w samospalającej się bibułce. Ekstaza obejmuje człowieka.
- Tak, tak - przywtórzył pan Jerzy Hoppen: - i pomyśleć, że mając tak znakomite, własne wyroby tytoniowe, tylu ludzi pali u nas szwarcówki. Ale z nami tak zawsze: cudze chwalimy, swego nie znamy, sami nie wiemy co posiadamy.
- Niestety, ma pan rację - pokiwał melancholijnie głową profesor Morelowski: -- to największa nasza wada narodowa, specjalnie, powiedziałbym, rozpleniona w Wilnie. Dziwne to miasto, które nigdy nie umiało ocenić ani swych wartości materjałowych, ani duchowych, ani też ludzi pracu­jących dla niego. Niewdzięczne, powiedziałbym, miasto.
Coś jakby smutek, coś jakby gorycz zabarwiło słowa profesora, i lekki cień padł na chwilę na całe towarzystwo, rozparte wygodnie dookoła stołu. Krótkie milczenie przerwał Kazimierz Kwiatkowski:
- Ruszajmy jednak dalej. Albo chodźmy spowrotem, bo tutaj nic nie wysiedzimy. - Zaraz, zaraz - zakrzątnął się starosta: - musimy zbadać tylko, gdzie właściwie jesteśmy.
Już pobieżna lustracja pokoju udowodni­ła niezbicie, że jest on kryjówką komunis­tyczną. Na ścianie wisiały portrety Lenina, "Trockiego, Dąbala, Brunona Jasieńskiego, Jana Kapały, Stalina, Marxa i wielu innych znakomitych działaczów komunizmu. Biblioteka wypełniona była publikacjami bolszewickiemi, a pod stołem leżały sterty ulotek, odezw i broszur wywrotowych.
- Jaczejka, jak pragnę zdrowia, jaczej­ka! - wykrzyknął uradowany starosta: ­i powiedzcie panowie, czy los nam nie sprzyja? A mówiłem, żeby wziąć Iskandra! Kto miał rację? Takie odkrycie, takie fenomenalne odkrycie! Co znaczą wszystkie Barbary wobec tego jądra zarazy komunistycznej, na które natrafiliśmy. Oj, weźmiemy się, weźmiemy do likwidacji!
I starosta uderzył się w piersi. W tym momencie za drzwiami rozległ się znowu ów tajemniczy głos, o którym panowie, za­jęci obserwacjami, zapomnieli zupełnie.
- Co to może być? - zapytał konser­wator.
Starosta przyłożył ucho do drzwi. ­- Wszyscy zastygli w oczekiwaniu.
Nasłuchawszy się, zbliżył się starosta na palcach i z palcem na ustach do towa­rzyszy.
- Niepotrzebnie rozmawialiśmy tak gło­śno - rzekł szeptem: - rozmowa mogła nas zdradzić: Jak myślicie, panowie, co nam wypada czynić?
- Poprostu zapytać, kto tam - palnął Kazimierz Kwiatkowski. I w samej rzeczy, była to jedyna zdrowa rada, wkroczyć bo­wiem do następnej ubikacji nie było sposobu, gdyż ciężkie, żelazne, zamknięte na wszystkie spusty drzwi broniły dostępu.
- Chyba, że tak - zgodził się starosta i przytknąwszy usta do dziurki od klucza zapytał:
- Kto tam?
- To ja, Mańkowski. Ratunku. Starosta odskoczył w najwyższej kon­sternacji.
- Moi panowie, moi panowie - począł wyrzucać z siebie gwałtownie, biegając tam i spowrotem po tej piwnicy, gdzie spotyka­ły ich jedna za drugą niespodzianki: - tam jest Mańkowski. Słyszycie? Mańkowski ! A mówiłem, że trzeba Iskandra, że to ma związek z Agatką! Nie chcieliście słuchać. Świdrygiełło był wam w głowie. Radźcież teraz, lecz pamiętajcie, że niema chwili do stracenia.
I nie czekając na opinję towarzyszów, starosta natychmiast począł wydawać dyspozycje:
- Panie Kazimierzu, pan jest najsilniejszy z nas wszystkich. Niech pan momentalnie wraca na powierzchnię ziemi tą samą drogą, którą przyszliśmy. Niech pan telefonuje do policji i do wydziału śledczego. Kil­ku wywiadowców, kilku mundurowych. Odpowiednie narzędzia do wywalania drzwi, instrumenty do rozpruwania kas ogniotrwa­łych, ewentualnie, gdyby nie znalazło się tego pod ręką, to paczkę wytrychów. Osta­tecznie nabój dynamitu. Zaklinam pana na wszystko, niech się pan śpieszy.
Co było robić? Istotnie, ratowanie Mańkowskiego stało się najpilniejszem zadaniem, i malarz, acz niezbyt chętnie, zapaliwszy latarkę, przecisnął się przez otwór i zniknął w czeluściach korytarza.
Starosta rozpoczął tymczasem krótką indagację Mańkowskiego.
- Hallo, panie Mańkowski! Tu mówi starosta grodzki Kowalski! Skąd się pan tu wziął?
- Poznaję pana po głosie, panie starosto - usłyszeli panowie stłumiony przez żelazne drzwi krzyk nieszczęsnego poszukiwacza Agatki: - skąd się pan tu wziął? Czy pana starostę porwali również komuniści? .
- Na miłość boską, nie krzycz pan tak, panie Mańkowski! Krzyk może nas zdradzić!
- Niech się pan nie obawia -- wrzeszczał Mańkowski: - nikogo tu niema. Ci dranie zamknęli mnie, a sami poszli. Z rozmowy wywnioskowałem, że posiedzenie ich odbędzie się dopiero wieczorem. A teraz która godzina, bo mi zabrali zegarek?
Była godzina 11 zrana. Czasu więc dość. Wyjaśniwszy w kilku słowach Mańkow­skiemu sytuację, starosta skolei dowiedział się od niego, jak wsadzony z zawiązanemi oczyma i kneblem w ustach do auta, został przewieziony w kierunku, jak przypuszczał, Ostrobramskiej, jak go wyniesiono z samochodu, prowadzono wdół po schodach w pi­wnicach, jak wreszcie uwolnionego z pęt, umieszczono w tym oto pokoju, gdzie się obecnie znajduje. Jest tu całkiem wygodnie: kanapa, stół, światło elektryczne, butelka piwa, trochę jedzenia i kilka numerów „Izwiestij". Wychodząc i zaryglowując drzwi, komuniści mówili coś o wieczornem posiedzeniu. - Mamy więc dużo czasu przed sobą - powiedział jeden z nich, i stąd Mańkowski wnosił, że nieprędko powrócą. Tak brzmiała jego relacja.
- To pan więc tak ryczał? - zapytał jeszcze starosta.
- A ja. Nie mogłem już z nudów wytrzymać.
Sytuacja wyjaśniała się potrochu. Pozostawała jednak kwestja najważniejsza: jaką ma łączność korytarz, odkryty przez zakrystjana, z tą kryjówką komunistów, do której trafił Mańkowski i na którą natknęła się przypadkowo wyprawa konserwatorska: -­ Była to rzeczywiście zagadka.
- Gdzież my, u djabła jesteśmy? ­rzucił pytanie profesor Limanowski, pytanie, które tylokrotnie powracało na usta członków wyprawy.
Z rozwiązaniem zagadki pośpieszył kon­serwator Lorentz. Milczał on dotychczas, lecz widać było, że myśl jego intensywnie pracuje. Usłyszawszy, że Mańkowski mówił o ulicy Ostrobramskiej i o prowadzeniu go wdół, po schodach i piwnicach, konserwator uderzył się w czoło.
- Sprawa jest całkiem jasna - powiedział.
Wszyscy panowie zwrócili na niego py­tające spojrzenia.

 


LIV.

 

Informacje konserwatora Lorentza były treściwe i ścisłe.
Przypomniał on sobie pewien fakt, który miał miejsce za czasów urzędowania w Wilnie konserwatora Jerzego Remera, a który skojarzył teraz trafnie z sytuacją, w jakiej znalazł się Mańkowski i wyprawa.
Otóż, konserwator Remer, badając kiedyś zabytki ulicy Ostrobramskiej, natrafił w pewnym domu, położonym w pobliżu ulicy Kolejowej, na pracownię stolarską. ­Mieściła się ona w podwórzu, w suterenie, która łączyła się z piwnicą. Przy bliższych oględzinach piwnicy stwierdził konserwator Remer, że łączy się ona skolei z lochem, oględziny zaś lochu dały zdumiewający rezultat: oto cała sieć tajemniczych przejść, korytarzy i przechodów prowadziła z niego na wszystkie strony. Nie ulegało wątpliwości, że pod ulicą Ostrobramską znajduje się labirynt lochów. Konserwator Remer zamierzał był przeprowadzić szczegółowe bada­nia tych lochów. Zwołano komisję specjali­stów i rozpoczęto prace przedwstępne. Jed­nakże zaniechano, gdyż rzeczoznawcy architekci orzekli, że rozkopywanie lochów może zagrozić całości domów, położonych wzdłuż Ostrobramskiej: zawalenie się ich byłoby nieuniknionem następstwem owych prac konserwatorsko - badawczych. Komi­sja więc postanowiła zamurować piwnicę stolarza i wzbronić do niej dostępu.
Według wszelkiego prawdopodobieństwa, loch odkryty przez zakrystjana był jedną z odnóg tamtych lochów. Komuniści zaś musieli wiedzieć o piwnicy stolarza i w jakiś sposób urządzili tam swoją jaczejkę.
Wyjaśnienie konserwatora Lorentza było niezmiernie przekonywujące. Starosta zdecydował, że należy natychmiast osaczyć dom przy ul. Ostrobramskiej i z dwóch stron zaatakować komunistów wówczas, gdy, zbiorą się oni, jak mówił Mańkowski, na wieczorne posiedzenie.
Wyprawa więc opuściła podziemia, zdecydowawszy, że Mańkowski powinien w nich pozostać, aby komuniści nie domyślili się, że są zdemaskowani. Tymczasem spenetruje się dom przy ulicy Ostrobramskiej, obsadzi się go agentami, ustawi się oddział policji w ogrodzie kościelnym przy wejściu do lochu i wieczorem ujmie się całą bandę.
Plan ten wykonano sprawnie. Szybko przeprowadzone śledztwo ujawniło, że stolarz oddawna już wyniósł się ze swej piw­nicy, w której mieszkali obecnie, jak oświadczył dozorca domu, jacyś bezrobotni. Dozorcę aresztowano. Wyśpiewał odrazu prawdę. Sam był w zmowie z komunistami. Po­kazał wywiadowcom piwnicę, tajne przejście do lochu i całe urządzenie przemyślnie zbudowanej pod ziemią kryjówki.
Wieczorem, gdy komuniści zaczęli schodzić się pojedyńczo na zebranie i gdy za ostatnim z nich zamknęły się drzwi piwnicy silny oddział policji wkroczył do kryjówki, drugi zaś jednocześnie uderzył od ogrodu kościelnego.
Banda dostała się w ręce sprawiedliwości. Ani jeden nie uciekł. Mańkowskiego wyzwolono nareszcie, i mógł on przystąpić do dalszych poszukiwań Agatki.

 


LV.

 

Mańkowski czuł się doszczętnie zgnębiony ciągłem niepowodzeniem. Niedość, że błąkał się po fałszywych drogach - on, wytrawny i doświadczony detektyw, rutynowa­ny policjant, bystry psycholog i znawca świata przestępczego, ale nadobitek taka kompromitacja, obrzydliwy „wpadunek", ośmieszający go i jako oficera policji i jako człowieka. Znaleźć się w rękach kilku komu­nistycznych chłystków, dać się związać, wywieźć, wpakować do lochu... Był to wypadek w jego karjerze policyjnej nienotowany. Mógłby przecie siedzieć w tym lochu Bóg wie, jak długo, gdyby nie zbieg okoliczności, gdyby nie burza, która wytworzyła wyrwę w ogrodzie kościelnym i wciągnęła w przypadkowy otwór zakrystjana. Mogli go w tym lochu zabić, i niktby się o tem nigdy nie dowiedział.
- Zabić? - pomyślał Mańkowski: -czort wie, czy nie byłoby to lepiej. Nie obnosiłbym po śmierci mojej hańby.
Dzielny komisarz był, jak widzimy, bliski rozpaczy. Objektywnie jednak sądząc, nie miał racji, niesłusznie potępiał siebie i wyolbrzymiał swoją klęskę. Naturalnie, sytuacja jego nie należała do przyjemnych. ­Trzeba wszakże przyznać, że zrobił co mógł, że wykazał dużo inicjatywy i energji, no, a jeśli powinęła mu się noga i dał się złapać komunistom - trudno: koń ma cztery dogi i też się potknie, cóż dopiero człowiek. Mańkowski w przypływie pesymizmu sądził siebie nadto surowo. Przesadzał. Najlepszym dowodem tego, iż nie stracił zaufania swych władz, było wezwanie, które na­tychmiast po uwolnieniu się z piwnicy, otrzymał od wojewody.
- Drogi panie - telefonował ojciec Agatki - cieszę się z całego serca, że się pan odnalazł. Byłem bardzo przejęty losem pana. Tu Agatka, myślałem, ginie; tu znowu Mańkowski. A do tego - wczoraj, niech pan sobie wyobrazi, zawieruszył się gdzieś na kilka godzin p. Jerzy Wyszomirski. Wy­szedł z domu do redakcji, miał rychło po­wrócić. Czekano na niego z obiadem kilka godzin, a jego niema. Telefonują do redakcji - wyszedł oddawna. Cała „Smorgonja" mało nie zwarjowała. Wie pan przecie, jakie naprężenie i zdenerwowanie panuje w mieście.
Proszono chłopaków z „Pionów”, aby pośredniczyli w pertraktacjach z komunistami. Maśliński i Putrament już się ugodzili. Tymczasem Wyszomirski przez roztargnienie, zamiast do domu wpadł do Stanisława, wie pan - Nowa Gospoda, róg Niemieckiej i Trockiej - spotkał się tam z profesorem Iwonem Jaworskim i doktorem Kenigsbergiem. Jak zamknęli się we trzech w gabinecie i zaczęli mówić o polityce - ta, powiadam panu, zapomnieli o Bożym świecie. Kenigsberg dostał ataku serca. Jak nic, przejechałby się na tamten świat. Trzeba go było wodą odlewać. Rozumie pan, co się działo... Alarm w całem mieście - niech Pan Bóg broni. Ach, panie Mańkowski, panie Mańkowski! Naprawdę, ja odchodzę od zmysłów. Niechże pan ratuje! Proszę do mnie natych­miast.
Po wysłuchaniu tej nieco przydługiej i chaotycznej opowieści, Mańkowski, ucieszony, że wojewoda darzy go nadal całkowitą ufnością, pośpieszył do pałacu.
Wszedł, jak zazwyczaj, bez meldowania. Minął szereg sal reprezentacyjnych i nie pu­kając do drzwi, wkroczył do gabinetu. Wo­jewody nie było w pokoju. Mańkowski usiadł przy biurku, zapalił. Wzrok jego padł na dużą fotografję Agatki, stojącą w pięknej ramce na biurku. Bukiet niezapominajek moknął obok w wazoniku.
Wziąwszy fotografję, komisarz począł wpatrywać się w nią odruchowo.
- Biedactwo ty moje, dziecino kochana! Gdzieś nam się podziała? W którą stronę, w którąś się krainę udała? Psiakrew - zmonitował się nagle - zaczynam cytować Kochanowskiego. Obłęd, na miły Bóg, obłęd...
Począł nerwowo biegać po pokoju i je­go wzrok uderzył o inną fotografję Agatki, wiszącą na ścianie. Odwrócił się, i na przeciwległej ścianie dostrzegł znowu powiększone portretowo zdjęcie Agatki.
Chciał uniknąć widoku tej dziecięcej twarzyczki, w której spojrzeniu czytał wyraźnie bolesny wyrzut. Ale wielkie oczy Agatki prześladowały go. Party niezrozumiałym nakazem, musiał wpatrywać się w nie, jak zahipnotyzowany.
- Boże mój ! - krzyknął nagle i przeraził się własnego głosu: - czy ja śnię? Nie, postokroć nie! Ależ tak! Napewno. Na­pewno! To nie ulega najmniejszej wątpliwości!
Olśniony niespodziewaną ideą, którą podsunęła mu fotografja dzieciątka, wybiegł jak warjat z pokoju, nie czekając na wojewodę.

 


LVI.

 

Doktor Eugenjusz Iszora, wybitny specjalista chorób dziecięcych, powstawał właśnie z lekkiej drzemki poobiedniej, gdy Mańkowski zakręcił tak mocno dzwonkiem, że go omało nie urwał.
- Doktora! Doktora! Czy doktor w domu? - zawrzeszczał komisarz, wpadając w palcie i kapeluszu do salonu.
- Jestem Mańkowski.
- Aaa.
- Pan wie kim jestem, a ja wiem, że pan jest, a raczej pan był lekarzem domo­wym p.p. wojewodostwa, lekarzem Agatki.
- Tak jest.
- Proszę pana, panie doktórze, tajemnicze zniknięcie Agatki, o którem mówi całe miasto, znajduje się w pańskich rękach, zależy od pana.
Dr. Iszora patrzył na szefa wileńskiej policji tajnej zaciekawionym, ale jakimś spokojnym wzrokiem.
-- A wie pan, że ja wiedziałem, że pan się do mnie zwróci.
Teraz zkolei zdziwił się Mańkowski.
- Wiedział pan, a.. dlaczego?
- Właśnie dlatego, dlaczego pan dziś przychodzi?
- A z czem ja przychodzę?
- Pan pewno, przed chwilą oglądał fotografję dziecka.
- Taak.
- I?
- I?
Obaj panowie spojrzeli na siebie.
- Doszedł pan do przekonania, że Agatka nie jest dzieckiem swoich rodziców, nie jest podobna ani do wojewody, ani do wojewodziny.
- Tak jest panie doktorze, właśnie.
- Mogę tylko potwierdzić pańskie przy puszczenia. Gorzej, kilkakrotnie brałem słuchawkę do ręki, mówiłem pański numer telefonu, a potem ją odkładałem. Walczył we mnie lekarski obowiązek dyskrecji, z chęcią przyjścia panu z pomocą.
- A więc stąd te dzwonki w moim te­lefonie, po których nikt się nie zgłaszał.
- Może. Panie komisarzu, ja na pańskie pytanie odpowiadać teraz muszę. Powiem panu odrazu wszystko, co wiem o tem. Ojciec i matka nie zdają sobie sprawy, że to nie ich dziecko. A jednak od pier­wszego dnia, kiedy mię do niego zawezwano, zapadło mi to podejrzenie. Potem ? ? robiłem różne obserwacje. Utwierdziły mi one w mojem przekonaniu. Oczywiście, nauka nie daje nam tu całkowitej pewności. Ale ja tę pewność noszę w sobie. Agatka, to dziecko jakichś tatarów krymskich, czy może litewskich. Jestem tego tak pewny, jak tego, że widzę tu pana.
Mańkowski odzyskał spokój, kryminaliści, bolszewicy, Henryk D., Mańka, zajścia z panią Ofenkowską, wszystko to odeszło na plan dalszy. Teraz przybliżała się ku niemu albo prawdziwa tragedja, albo jakaś pustka, być może komiczna pustka.
- Wojewoda tego nie wie, nie spostrzega, nie domyśla się?
- Nie, jestem tego zupełnie pewny, ani on, ani co ciekawsze, matka.
- Więc cóż to jest, co to może być - Widzi pan, mnie to dziwiło, że wojewodzina miała takie zdrowe dziecko. Nie chcę panu tu opowiadać różnych spostrzeżeń naszej wiedzy, ale taka kobieta, jak wojewodzina, musiałaby, mojem zdaniem, albo mieć bardzo słabowite dziecko, albo wprost wydać je martwe. Rozumie pan, że to są rzeczy niemiłe do opowiadania. Mówię z obowiązku, w przekonaniu, że to panu coś pomoże. Zresztą już nic więcej nie wiem. Wojewodzina przyjechała tu z Agatką, uważała ją za swoje dziecko. Wojewoda również. Oto wszystko, czem mogę panu służyć. Mogę zawiadomić wojewodę o naszej rozmowie i powtórzyć jemu także, jej treść.
- Nie, to zbyteczne.

 


LVIII.

 


Aczkolwiek informacje, otrzymane od d-ra Iszory mogły najzdrowszego człowie­ka przyprawić o zawrót głowy, do tego bowiem stopnia były fantastyczne i nieprawdopodobne, wyszedłem od niego w bajecznym humorze. Wiedziałem, że rozwiązanie tajemnicy jest już tylko kwestją najbliż­szych dni. Z właściwą mi szybkością myślenia i asocjacyj, stworzyłem plan operacyjny. Jego zasadnicze przesłanki przedsta­wiały się mniej więcej tak:
- Tatarskie dziecko. Oni o tem nie wiedzą. A więc odmieniec. Podrzutek. W jaki sposób można podrzucić dziecko, by znalazcy takiego dziecka nie wiedzieli, że to obce?
- Jadę do Krakowa!
I ta decyzja wprawiła mię w tak świetny­ humor, że ani spostrzegłem się, jak zaczą­łem pogwizdywać:
- Pojedziemy do Krakowa, rym cym cym...
Zaszedłem pełen najlepszych myśli do Ziemiańskiej, wypiłem z redaktorem Stanisławem Kodziem jeden i drugi kieliszek, przeprosiłem mecenasa Szyszkowskiego, że nie mogę przyjąć jego inwitacji do stoliku z braku czasu - załatwiłem się raz-dwa w domu z walizką, i byłem punktualnie o godzinie 23 na dworcu, aby zająć miejsce pociągu warszawskim. Przed odjazdem wysłałem wojewodzie krótki liścik: proszę o spokój i zimną krew.
Noc podróży przeleciała jak z bicza strzelił. Zamknąłem się w osobnym przedziale, wyciągnąłem zmęczone i niewyspane od tylu dni ciało, i ani obejrzałem się, kiedy pociąg stanął na dworcu warszawskim. Pokrzepiony snem, wyszedłem na miasto. Od roku nie byłem w Warszawie. Co za zmia­ny, co za zmiany! Jakże rośnie i rozwija się nasza Warszawka! Ruch całkiem europejski, kobiety zawsze prześliczne, gmachy i budowle wyrastają jak grzyby po deszczu. Bank na rogu Jerozolimskich i Nowego Świata zaimponował mi nie na żarty. To samo gmach telefonów na Poznańskiej. A IPS! kawiarnia i sale wystawowe. Rozpęd i twórczość w każdym calu .
Wzmocniony na duszy temi widokami i pełen otuchy, siadałem do pociągu krakowskiego.
- Jeszcze jakieś dziesięć godzin - myślałem - i będziesz jednym z najpopular­niejszych ludzi w Polsce. Ja ci to powiadam, Mańkowski.
Wiedząc, że jutrzejszy dzień wymagać będzie wielkiego wysiłku i napięcia nerwów postanowiłem zmusić się do snu, aby czuć się nazajutrz w najlepszej formie.

 


LIX

 


Kraków!
Kocham tę krawędź kościoła Panny Marji, która za mgłą ulicy Florjańskiej wita cię kiedy nocnym kurjerem przyjedziesz przed świtem do Krakowa.
Ale na rozkosze artystyczne czasu nie miałem.
W godzinę po przyjeździe siedziałem w kawiarni ,,Grand" i zajadałem okrągłe bułki, jakich w Wilnie niema i zapijałem się białą kawą.
Przedemną siedział mój kolega po fachu, urzędnik policyjny krakowski.
- Panie doktorze, mówił do mnie, tak jakbym był Iszorą i leczył dzieci, - panie doktorze, syczało ciągle koło mnie, aż mi się zdawało, że to dlatego, że przyjechałem w sprawie kliniki położniczej.
Prędko, prędko przeglądałem spis personelu kliniki, w której około 6 miesięcy temu pani Halinie Lackowej urodziła się Agatka.
Poczułem, że złe czasy, wpadunki, nieudane telefony już minęły. To tak, jak z weną i deweną. Teraz czułem, że mam wenę. Otóż i macie.
Anna Girlej, wyznanie mahometańskie, lat 34, zawód lekarz ginekolog.
- Panie doktorze! mówi do mnie ten krakowski urzędnik, - ja mam stosunki w tej klinice. Stamtąd wzywaliśmy pielęgniar­kę do Gorgonowej, kiedy miała Kropelkę. Ta Anna Girlej jest zastępcą lekarza. To mała klinika. Zresztą pan doktór sam łaskawie osądzi.
Wiedziałem, że sam osądzę. Ta Anna jest matką Agatki? Podsunęła własne dziecwo wojewodzinie. W klinikach to jest możliwe. Dzieci po urodzeniu, zostawiane są we wspólnej sypialce, bielizna ta sama. Jak można odróżnić swego bachora od jednocześnie narodzonego cudzego.
Godzina była ciągle wczesna.
- Proszę zadzwonić do kliniki, zapytać o Annę Girlej.
Urzędnik wraca.
- Pani Girlej dziś nie dyżurowała. Jest w domu: Salwator Gontyna 12.
Za 10 minut sam wspinam się na pagórek Salwatorski. Pachną krzewy w ogrodach tej kolonji urzędniczej. Zdumione widokiem wczesnego przechodnia, do tego nieznajo­mego, psy rzucają się na kraty, któremi oto­czone są ogródki.
Otóż i wielka aleja, wiodąca na kopiec Kościuszki. Otóż i Gontyna 12.
Otwiera mi służąca. Ze swego miejsca w przedpokoju widzę lustro w drugim pokoju, a w nim szatynkę siedzącą na krześle. Widzę, że ma cerę normalną, że jest przystojna, ale widzę także oczy skośne, zdradzające pochodzenie.
Widzę także, że szatynka nie wie, iż obserwuję ją w lustrze.
Podaję służącej swój bilet. Alfred Mań­kowski, szef policji tajnej m. Wilna. Służą­ca niesie bilet swej pani.
Nie! niema wątpliwości. Sekundę, ale ta sekunda była taka, że czuję, jak przez palto zabiło mi serce. Sekundę, czy część sekundy, ale widziałem strach bezzębny w tych oczach, widziałem rozpaczliwe skrzywienie tych ust.
Wchodzę bez pytania.
Przedemną opanowana, spokojna, dostojna szatynka.
- Może pani łaskawie...
Chcę powiedzieć „oddalić służącą". Ale widzę w jej oczach, że to zbyteczne. Służąca wychodzi. Pani Girlej zamyka drzwi.
- Pani zapewne domyśla się w jakiej sprawie przychodzę.
- Nie, nie mam pojęcia.
- Pani, mojem zadaniem jest sprawę wyjaśnić. Bądźmy szczerzy. Pani w dniu 1 grudnia 1932 r. zamieniła dziecko pani Lackowej, obecnej wojewodziny wileńskiej, podsuwając jej własną córeczkę. Następnie pani to dziecko porwała z Wilna. Nasze poszukiwania nie dały rezultatu, bo zawsze
jest trudno wynaleźć złoczyńcę, jeśli się ma do czynienia ze złoczyńcą z przypadku, z czynem kogoś, kto cieszy się szacunkiem, kto nie należy do sfery ludzi podejrzanych. Wtedy wszystkie metody policyjne zwykle zawodzą. Ale teraz wiemy, że to pani.
- Panie doktorze - mówi do mnie panna Girlej, - ja w dniu 1 grudnia byłam w kli­nice i właśnie obsługiwałam panią Lackową. Nie mogłam więc właśnie w tym czasie urodzić dziecka. To raz. Następnie wiem z gazet o porwaniu dziecka, było to 12 maja 1933 r. W tym to dniu u nas w Kra­kowie urodził się synek hrabiny Chreptowi­czowej i ja byłam przy tem obecna. To dwa. Po trzecie, gdyby śledztwo policyjne istotnie szło tym trybem, o którym pan mówi, to mi bardzo łatwo będzie dowieść, że nigdy dziecka nie miałam. To trzy.
- Pani pamięta połóg pani Lackowej? kto był wtedy jeszcze w klinice?
- Nie pamiętam.
- Zaraz pojedziemy do kliniki. - Była moja siostra.
Patrzę na pannę Girlej.
- Gdzie jest teraz pani siostra?
- W Paryżu.
- Pani siostra jest panną, pani jej dzie­cko oddała wojewodzinie, podczas, gdy dziecko wojewodziny zmarło.
- Nie panie, moja siostra jest mężatką, nazywa się Wierigin Korszun. Wyszła zamąż za emigranta rosyjskiego, człowieka zamożnego. W klinice urodziło się jej dziecko, które żyje i jest u rodziców w Paryżu. Zgodzi się pan, że byłoby absurdem przypuszczać, aby ktoś chciał zamienić dziecko swoje na cudze.
- To młoda osoba pani siostra?
- Lat 28.
- Pani koresponduje z nią?
- Tak.
- Młode matki wysyłają zawsze fotgrafje swych pociech. Może pani mi pokaże fotografję dziecka pani Wierigin Korszun.
- Proszę pana doktora - tu panna Girlej podniosła głos - pan mnie indagu­je w sprawie, która niema żadnego sensu. Sądzę, że dostatecznie panu sprawę wyjaśniłam. A teraz muszę iść do kliniki.
- Aby sobie przypomnieć, kto był w klinice 1 grudnia. Zapomniała pani przecież o rodzonej siostrze. Nie będzie to tak łatwo proszę pani. Ja nakaz aresztowania pani mam przy sobie. *)
Ale znów poczułem, że mam wenę. Oto na biurku panny Girlej, leży pocztówka z marką francuską. Odwracam ją, znajduję fotografję bobaska na ręku młodej, bardzo przystojnej, wystrojonej kobiety o skośnych oczach. Twarz bobaska nic mi nie mówi

*) Nie była to prawda.

coprawda, ale tak już jestem nastrojony, że czuję, że to dziecko wojewody.
Panna Girlej patrzy na mnie nieruchomo.
- A to co?
- ..Cukierki, które dostałam od Kriwoszejewa w Warszawie Niemcy chcieli zjeść na granicy... - czytam maczkiem napisane wyrazy po rosyjsku.
- To jest dziecko wojewody, -. mówię. Widzę, że teraz panna Girlej spojrzała na mnie z wyraźną pogardą.
- Ale panie, moja siostra jest Tatarką i to dziecko ma wyraźnie tatarskie rysy. Patrzę raz jeszcze, rzeczywiście – tu w tych małych oczkach... Ach Boże! Podnoszę na pannę Girlej twarz z uśmiechem, zrazu zawstydzonym, potem triumfującym, potem się kłaniam, potem pytam drwiąco:
- Pani wie, czemu się kłaniam?
- Niech Pan tego dowiedzie. Przed są­dami francuskiemi niech pan tego dowie­dzie.
- Przecież to jest Agatka na fotografii, porwana Agatka. Zaraz mogę pani dostarczyć fotografje z Wilna. Pani siostra ją porwała. Przyjechała za jakimś paszportem.
- Ale we Francji - odpowiada mi panna Girlej - są biegli. Ci biegli będą rozstrzygać, czy to dziecko wojewody, czy mojej siostry.
Prawda, zapomniałem o biegłych i o sprawiedliwości za pomocą biegłych. To istotnie może do niczego nie doprowadzić.
- Zresztą - kończy panna Girlej, z dziwną siłą - to nie jest dziecko pani wojewodziny.
Znów patrzę na nią zdziwiony.
- Więc cóż wojewodzinie po cudzem dziecku?
- Niech pani jej odda własne, albo niech pani powie, że ono umarło.
- Ja mówię, - poprawiła się panna Girlej, że dziecko na fotografji jest dzieckiem mojej siostry.
- Tak jest, proszę pani, to jest Agat­ka, dziecko pani siostry, ale gdzie jest dziecko wojewodziny? Umarło? żyje?
- Nie wiem tego, niech pan je szuka, przecież zostało porwane.
- Porwane przez pani siostrę.
- Nie.

 

LX.

 

Widziałem, że rozmowa z upartą Anną Girlej nie doprowadzi do niczego. Nie pod legało dla mnie żadnej wątpliwości„ iż jej siostra, pani Wierigin - Korszun porwała Agatkę, która - również niewątpliwe - była jej najrodzeńszą córką. Ale gdzie jest autentyczne dziecko wojewodziny?
Anna Girlej musi o tem wiedzieć. Z jej zachowania się, z pewności siebie, ze wzmianki o francuskim sądzie przysięgłych, z całej jej efronterji wnioskuję nieomylnie, że jest w posiadaniu tajemnicy. Jednak wydobyć ją z niej niema sposobu. Kazać aresztować? Na jakiej podstawie? Na podstawie tego, że ma fotografję siostry z Agatką na rękach? Śmieszne. Nie mogę kompromi­tować się.
I oto doszedłem do smutnego spostrzeżenia, że w chwili, gdy wszystkie nici zbie­gły się już w mych rękach, fatalny los plątał je znowu i rozpraszał. Na moment pod dałem się przygnębieniu. Lecz trzeba przecie działać.
Co mi pozostawało? W Krakowie nic nie osiągnę. Jedno tylko nasuwało się wyjście: jechać do Paryża. Rozmówić się z panią Wierigin - Korszun. Wyjaśnić skomplikowaną sytuację. Zażądać dziecka wojewodziny, jeśli je ma. Dowiedzieć się, gdzie ono ewentualnie przebywa. Czy żyje?
Tak. Tylko podróż do Paryża mogła przynieść rozwiązanie tej nieprawdopodob­nej historji.

 


LXI.

 


Państwo Wierigin - Korszun zajmowali wspaniały apartament przy avenue George V, naprzeciwko ambasady hiszpańskiej. Dzielnica, w której mieszkali - ów kom­pleks eleganckich avenues i bogatych pałaców pomiędzy placem Concorde, Champs Elysees, Łukiem Tryumfalnym i Sekwaną - dzielnica świadczyła, że państwo Wierigin - Korszun należą, jeśli nie do arystokracji, to do plutokracji wysokiej marki.
Znaleźć ich pałacyk nie było trudno: panna Girlej bynajmniej nie ukrywała ich adresu.
Przebrany, odświeżony, ogolony i w miarę możności dystyngowany - zadzwoniłem około południa do pałacu.
Francuszczyzna moja jest mocno kulawa, z wysiłkiem więc wytłumaczyłem loka­jowi, że chciałbym rozmówić się z jego panią. Niebardzo rozumiał, o co mi chodzi, to też uważałem, że najstosowniej będzie dać mu bilet wizytowy. Napisałem na nim przezornie po polsku: „Od panny Girlej z Krakowa".
Wpuszczono mię odrazu i pani Wierigin - Korszun wyszła do salonu na moje spotkanie. Z uśmiechem podała rękę i rzekła po polsku:
Witam pana. Polszczyzna moja nie jest doskonała. Tyle lat jednak mieszkałam w Rosji, na Kaukazie... Teraz we Francji.. Daruje mi pan, jeśli popełnię jaki błąd.
- Co znowu! Mówi pani przepięknie. Nie przypuszczałbym nigdy, sądząc z wymowy, że pani jest cudzoziemką.
- Dziękuję panu za łaskawą uprzejmość. Proszę, niech pan siada. I co pana sprowadza do nas aż z Wilna?.
Zdębiałem. Skąd ta piękna kobieta mo­że wiedzieć, że jadę z Wilna? Przecie na wizytówce podałem Kraków.
Pani Wierigin - Korszun domyśliła się z wyrazu mojej twarzy, że jestem zdziwiony.
- Poprostu otrzymałam wczoraj od siostry wyczerpujący list i informacje o panu. Oczywiście pocztą lotniczą. Pan zapewne jechał koleją?
W słowach jej zadźwięczała ironja, i to ukłuło mię niby żądło żmii. Ale opanowałem się natychmiast, i z twarzą zupełnie obojętną, nawet lekceważącą, powiedziałem:
- Skoro pani wie, nie będziemy owijali sprawy w bawełnę. Prosto więc, że tak powiem, z mostu. Gdzie dziecko wojewody?
Pani Wierigin - Korszun wstała.
- Proszę za mną, - rzekła krótko. Byłem nieco oszołomiony szybkością decyzji i zupełnym brakiem sprzeciwu.. Przygotowywałem się do ciężkiej walki, tymczasem wszystko idzie jak po maśle.
Udałem się za piękną gospodynią. Minęliśmy kilka wytwornych pokojów, rozkoszny buduar, i oto - oczom moim ukazał się oczekiwany, a przecie niespodziewany widok. Pokój dziecinny - jasny, biały, pełen słońca i wesela. Na olbrzymim, miękkim dywanie dwa cudowne dzieciątka pięciomiesięczne w asyście dwóch sympatycznych niań.
- To jest wasza, a właściwie moja Agatka. A to jest nasz, a właściwie wasz Ali. ­
- Ali? - pomyślałem, i dreszcz przebiegł mię od stóp do głów: - więc wojewodzina miała synka? Więc już zdążyli zrobić tu z niego tatarczuka?
Przyjrzałem się uważnie dwojgu dzieciom. Bawiły się w najlepsze, ani przypuszczając, jakie walki i niepokoje wzbudziły swemi maleńkiemi, różowemi osóbkami. Jakiż kontrast w ich twarzyczkach, i rysach! Czarna, skośnooka, mongolska Agatka i jasnowłosy, błękitnooki, słowiański Ali ! Nawet ślepy nie zawahałby się i wskazał na niego, jako na synka wojewodziny...
Usiadłem. Czułem, że mi się w głowie kręci. Mam Agatkę w rękach, znam Alego, mam sprawczynię wszystkich perypetyj. I, dalibóg, nic z tego nie rozumiem. Tak byłem wstrząśnięty doznanem wrażeniem, że nie zdołałem powstrzymać przekleństwa.
- Psiakrew! I po djabła pani dwoje dzieci! Co za awantury pani wyprawia! Pani Wierigin - Korszun uśmiechnęła się czarująco:
- Mogę to panu wyjaśnić. Proszę do jadalni. Jest właśnie godzina lunchu. Spo­żyje pan z nami śniadanie. Kieliszek wina dobrze panu zrobi. Pozna pan mego męża. Pomówimy.
I pięknym ruchem skierowała się do drzwi, a widząc, że ociągam się i nie mogę oderwać oczu od dwojga dzieci, dodała z nieporównanym wdziękiem:
- O, niech się pan nie obawia! Dzieci napewno nam nie uciekną.
Tyle gracji i subtelnej ironii brzmiało w jej słowach, że musiałem roześmiać się serdecznie.
- Ależ z pani ziółko - rzekłem niezbyt dwornie i z głową spuszczoną powlo­kłem się za tą niezwykłą kobietą do jadalni.

 


LXIII

 


Cheri - zwróciła się pani Wierigin-­Korszun do wchodzącego mężczyzny-drogi Izmaelu, oto pan Alfred Mańkowski, detektyw z Wilna, który przyjechał do nas w odwiedziny.
Powiedziała te słowa po francusku. - Pan wybaczy, ale mąż mój nie zna języka polskiego. Pochodzi z Tatarów rosyjskich, z Kaukazu. Ja jestem natomiast Tatarka polska. Jeśli panu nie zrobi różni­cy, będziemy mówili po rosyjsku.
Skłoniłem głowę na znak zgody, i wymieniłem mocny shackhand z Izmaelem Wierigin-Korszunem.
- Ależ nazwisko! - zaświtała mi nagle w mózgu dziwna asocjacja - Korszun! Nic dziwnego, że porwali tego... czort bierz, jak jego tam? - Alego...
I z uśmiechem zająłem wskazane miejsce.
Śniadanie było doskonałe. Narodowe potrawy tatarskie, jak szaszłyk i kumys, zakrapiane Moulin au vent, har­monijnie przeplatały się ze smakowitym pate de foie gros i krzepiącem nerwy vin tonique. Usiłowałem kilkakrotnie w ciągu śniadania nawiązać rozmowę o Alim i Agatce, jednak bezskutecznie.
- O, nie teraz - przerywali mi uprzejmie państwo Korszunowie - nie psujmy sobie apetytów. Przy papierosach i owocach będziemy mieli czas na rozmowę.
Dałem więc spokój, delektując się potrawami. Muszę wyznać szczerze, że jestem nielada smakosżem i rozkosze podniebienia cenię nade wszystko. Z pisarzy francuskich zawsze najwyżej stawiałem Bri­llan Savarin`a, wielkiego znawcę kuchni. Moim podwładnym powtarzałem nieraz, że wykwintna kuchnia jest dowodem najwyższej kultury. A taki Blum, naprzykład, nigdy nie miał zmysłu smaku. Jemu wystarczała kiełbasa z kapustą. I dlatego pozostał osłem...
Śniadanie tedy wprawiło mię w różowy ­humor. Z lekkim szmerkiem wstaliśmy od stołu, by przejść do pięknie urządzonej palarni. Pani domu opuściła nas, zapowiadając butelkę koniaku. Zaciągnęliśmy się cygarami.
- I tak - rozpoczął Wierigin Korszun, po rosyjsku - i tak, opowiem panu całą historję, która wydaje się nieprawdopodobna, a przecie jest prosta.
Nie będę przytaczał dosłownie długiej opowieści Korszuna. Oto jej, że tak powiem, esencja:
Wierigin Korszun ma brata. Jest ich tylko dwóch z rodu, ongi rozgałęzionego wiel­ce. Ojca nie mają oddawna. Ze starszego pokolenia Korszunów pozostał tylko stryj, fenomenalny bogacz, posiadacz akcyj T-wa Naftowego Baku, które szczęśliwym trafem wymienił jeszcze za czasów Kiereńskiego na akcje Standart Oil Company, i dzięki tej tranzakcji nietylko nie stracił majątku, lecz pomnożył go stokrotnie. Olbrzymie dobra w Brazylji z plantacjami kawy...
- Palą nią teraz w piecach - przebiegło mi przez głowę.
...Olbrzymie dobra w Brazylji, udział w kopalniach diamentów w Afryce południowej, majątki na południu Francji, willa w Amalfi, tereny łowieckie na Polesiu, pałac w Paryżu...
- Może pan sobie wyobrazić - informował pan Korszun.
- Pytanie! - pomyślałem, pochylając głowę z uznaniem.
Otóż, trzeba trafu, że stryj umarł miesiąc temu. Ale dwa lata przed śmiercią spo­rządził był testament. Olbrzymi swój majątek zapisuje nie żadnemu z dwóch braci Korszunów, ale temu synowi jednego z nich, który pierwszy przyjdzie na świat. Korszunowie byli wówczas jeszcze kawalerami. Dowiedziawszy się o oryginalnym (rozumie pan, stary dziwak) zapisie pożenili się nagwałt. Śluby ich były niemal tego samego dnia. I rozpoczął się osobliwy wyścig: kto pierwszy będzie miał syna? Pani Korszun, matka Agatki, poczuła się matką równocze­śnie z bratową. To było straszne. Sytuacja niesłychanie nerwowego oczekiwania. Syn czy córka? A jeżeli dwóch synów jednego dnia? A jeżeli dwie córki? - Coś okropnego... Wreszcie przychodzi rozwiązanie w owej klinice krakowskiej, gdzie siostra Kor­szunowej jest lekarzem..
Niech mi pan wierzy - rzekł z powagą pan lzmael - niech mi pan wierzy, pod słowem honoru: o zamianie dzieci nic nie wiedzieliśmy. Zrobiła to bez wiedzy mojej żony Anna, która wiedziała o testamencie stryja. To ona podmieniła dziecko nasze i wojewodziny wileńskiej, która niewiarogodnym zbiegiem okliczności, o tej samej godzinie powiła synka. Anna chciała nam oddać przysługę. Pragnęła, by nasz synek dziedziczył po stryju. Co do nas, byliśmy przekonani, że on jest naszym oryginalnym synem. Jedno, co nas stropiło - to jego słowiański typ. Ale, myśleliśmy... Kra­ków, Polska, Słowianie - może przez zapatrzenie? Zresztą, powiem szczerze: nie przywiązywaliśmy do tego żadnej wagi. Chodziło wszak o olbrzymi majątek. Zna pan wasze przysłowie: jak się zwał, tak się zwał, - byle się dobrze miał.
Opowiadanie pana Korszuna wyjaśniało sprawę. Z dalszego jego ciągu okazało się, że brat miał na szczęście córeczkę. Wszystko ułożyło się najpomyślniej. Stryj umarł przed miesiącem. Mały Ali został spadkobiercą. Jedno tylko zastrzeżenie: do czasu dojścia do pełnoletniości, Ali nie może roz­porządzać fortuną. Opiekunem jej jest jego ojciec.
- Rozumie pan - zakończył Korszun - że dopóki Ali nie osiągnie dwudziestego pierwszego roku życia, oddać go wojewo­dzie nie mogę w żadnym wypadku. To moje niewzruszone postanowienie.
Zdziwiło mnie nieco, że człowiek pory­wający cudze dzieci, może z takim spokojem o tem mówić i jeszcze dodawać coś o nierwzruszonem postanowieniu.
- Drogi panie - rzekłem znienacka - ­wystarczy, abym treść pańskiego zwierze­nia zameldował policji, i Ali będzie już w moich rękach.
- Osmanie - zwrócił się nagle po rosyjsku Korszun do lokaja, który stał cały czas przy drzwiach, a na którego obecność nie zwróciłem uwagi: - Osmanie, o czem mówiliśmy z tym panem?
- O, - rzekł Osman - polowania na Polesiu są pełne przygód i niespodzianek: O, takich żubrów jak w puszczy białowieskiej niema na całym świecie!
- A ten pan?
- O, - powiedział Osman, wznosząc oczy dogóry - o, ten pan dużo pił, smacz­nie pił. Osman przynosił trzy butelki koniaku.
Wściekłość moja nie miała granic.
- To jest nikczemność! - krzyknąłem, porywając się z fotela.
- Myślałem, że będziemy przyjaciółmi. - odpowiedział spokojnie Korszun: -­niechże pan łaskawie usiądzie. Niech pan pamięta przytem, że oprócz Osmana, który jest świadkiem naszej rozmowy, jest sąd francuski i rzeczoznawcy. Pan tu jest człowiekiem nieznanym. A ja mam miljony.
Usiadłem. Co miałem począć? Ten człowiek mówił prawdę. Siłą nicbym nie zyskał.
- Dobrze, - powiedziałem, opanowując się: - rozmawiajmy w dalszym ciągu. Teraz, niech mi pan wytłumaczy, dlaczego, mając Alego, porwaliście jeszcze Agatkę? Wojewodzina przyzwyczaiła się do niej, wierzyła, że to jej rodzone dziecko...
- Ma pan trochę racji - usłyszałem w odpowiedzi: - nie powiem, żebyśmy byli całkiem w porządku, porywając Agat­kę. Ale, niech pan zrozumie serca rodzicielskie. Przecież to nasze dziecko! To też, kiedy Anna po pewnym czasie zakomunikowa­ła nam, że zamieniła dzieci, żona moja nie mogła znaleźć spokoju. Jadę do Wilna – co począć? Musiałem zezwolić. Ali przyniósł nam płakała - wyproszę, a jak nie dadzą ­skradnę moją córkę. - Cóż miałem pomiljony, jednakowoż nie samemi miljonami człowiek żyje. Serce ma też swoje prawa - zakończył Korszun z westchnieniem.
- I ukradła - krzyknąłem - ukradła. - Tak jest. Pojechała do Wilna. Kilka dni mieszkała u Georges`a, obserwując ży­cie wojewodostwa. Chodziła do Bernardyńskiego ogrodu. Gdy niańka oddaliła się raz - porwała. Siadła w samolot. Przyleciała do Paryża. Trzeba przyznać, że to odważna kobieta.
Myślałem, że rozszarpię tego człowieka, który umiał o sprawach czułych i tragicz­nych mówić z niezamąconym spokojem.
- Cóż będzie teraz? - zapytałem w pasji.
- Jak pan już wie, oddać Alego nie możemy. Zresztą, pokochaliśmy go jak własne dziecko. Przemiły brzdąc. Oddamy go, gdy skończy lat dwadzieścia jeden, wówczas nie będzie już nam potrzebny. Agatki również nie możemy oddać - jest niezaprzeczoną naszą własnością.
- A więc? Pan kpi, mój panie !
- Mam wyjście z sytuacji. Niech wojewoda z żoną przyjadą do nas. Powiedzmy - w roli guwernera i bony do Alego, aby nie wzbudzić podejrzeń. Pozwolimy im opiekować się dzieckiem, jak tylko zaprag­ną. Mogą nawet osiąść z chłopcem w Brazylji na plantacjach kawy. Prócz tego wynagrodzenie miesięczne... no, niech będzie 50.000 franków. Myślę, że wystarczy? Ile też, ciekaw jestem, otrzymuje pan Lack jako wojewoda?
- Panie, dość żartów - rzekłem surowo - rodzeni rodzice jako guwernerzy! Wojewoda wileński z pałacu reprezentacyjnego do pokoju dziecinnego w charakterze metra! Czy pan zwarjował, mówiąc poprostu?
- Ani trochę. Niema innej rady. Zresz­tą niech pan zważy: 50.000 miesięcznie i plantacje kawy, i syn odzyskany. Tylko oczywiście, nikt nie może wiedzieć o tem, że Ali jest synem Lacka. Wychowanek, pojmuje pan, wy-cho-wa-nek! To jest conditio sine qua non.
- I pan ośmiela się jeszcze stawiać warunki? - powiedziałem z gorzkim uśmiechem.
- Trudno. Powtarzam: niema innego wyjścia.
Pan Korszun powstał.
- Najlepiej będzie, - oświadczył, -­jeśli pan przedstawi całą sprawę swoim mocodawcom. Niech oni zadecydują. Proszę mi wierzyć: pragnieniem mojem jest, byśmy jak najszybciej doszli do porozumienia.
Wyszedłem od Korszunów jak podcięty. Takiego pecha nigdy w życiu nie mia­łem. Wróciwszy do hotelu z głową napęczniałą ciężkiemi myślami, przystąpiłem do
pisania szczegółowej relacji, którą tegoż jeszcze dnia wysłałem do Wilna.
Powieść niniejsza może zakończyć się w dwojaki sposób:
albo:
W dwa tygodnie po opisanej rozmowie odbywał się w Wilnie uroczysty raut poże­gnalny.
albo:
Do pałacu Reprezentacyjnego w końcu lipca wojewoda Lack sprosił całe Wilno na chrzciny odzyskanego syna Jerzego, Józefa, Stanisława, Walerjana Lacka.

Koniec.


Nasz Czas
 

Józef Mackiewicz

 

„Sprostowanie formalne”

Czesław Miłosz napisał doskonałą rzecz o Teodorze Bujnickim. „Portret Bujnickiego z najlepszych tego rodzaju, i , jak żywy”. Natomiast od rozdziału „Wojna” i dalej, tło historyczne dowolnie wyinterpretowanie przez autora. Miejscami nawet sprzeczne z prawdą. A wypadki ówczesne zasługują moim zdaniem nie tylko na „trochę zdumienia”, ale, powiedziałbym, i trochę ciekawości, zwłaszcza dla kogoś, kto się interesuje historią ziem własnych lub zgoła Europy Wschodniej .

Jesienią 1939 roku Wilno znalazło się po raz drugi w obrębie państwa litewskiego. Wprawdzie na czas znowu bardzo krótki. Po ośmiu miesiącach, 15 czerwca 1940 roku, wkroczyli bolszewicy i państwo to się skończyło, jak wiemy. Ale przed tym wkroczeniem, w ciągu tych ośmiu miesięcy, co się działo?!

Miłosz skwitował ów okres w kilkunastu zdaniach. A między innymi napisał:

„…neutralna Litwa pęczniała od uchodźców, a wiele nienawiści między Litwinami i Polakami szło w niepamięć”.

Niestety, było zupełnie inaczej: nienawiść między Litwinami i Polakami, zamiast iść w niepamięć, rosła. Wzmogła się jeszcze pod okupacją bolszewicką, a pod niemiecką doszła do punktu kulminacyjnego.

„…W Wilnie zaczęła wchodzić Gazeta Codzienna, organ poświęcony krzewieniu hasła: „my tutejsi”. To znaczy z programem niejako polskiego kantonu Litwy…”

„Gazetę Codzienną” wydawałem ja, jako jej wydawca i redaktor naczelny. Ani celem, ani programem jej nie było „krzewienie hasła polskiego kantonu” w ramach istniejącej Republiki Litewskiej .

„Paradoksalny jest sam ten ostatni podryg przymierza między obywatelami powiększonej Litwy, tuż pod nożem gilotyny…”

Znowu: niestety! Nie było żadnego podrygu przymierza. Natomiast rozwierała się coraz większa przepaść pomiędzy dążeniami poszczególnych narodowości powiększonej Litwy, istotnie pod nożem gilotyny sowieckiej.

„…Pisząc do Gazety Codziennej Bujnicki…”.

Bujnicki nie tylko „pisywał” do „Gazety Codziennej”. Był jednym z głównych jej stałych współpracowników i moim zastępcą, czyli niejako wiceredaktorem. Tyle „sprostowanie formalne”.

Tak, Bujnicki był nawet moim przyjacielem osobistym w tym czasie i przyjaźń ta skończyła się równie tragicznie, jak większość spraw tamtego kraju, o którym na uroczystych akademiach emigracyjnych deklamuje się wierszyki, że jest to rzekomo kraj „gdzie nawet posiana nienawiść wyrasta miłością”!

Mhm, akurat… U nas, proszę państwa obchodowiczów, na jednokonnych koleinach, czy na szerokich traktach wysadzanych brzozami przez nieboszczkę Katarzynę II, nawet do rodzonego konia nie mówiło się inaczej jak odsyłając go do cholery, lub wilkowi na pożarcie. A już jeżeli do ludzi, to bywało wstyd czasem powtórzyć.

Historia

Historia jest bardzo długa i bardzo zawiła. Chodzi o to, że ongiś, dawno, było państwo nie tyle bogate, co wielkie i, jak na mój gust, piękne, pod nazwą Wielkie Księstwo Litewskie. I oto raptem wszyscy wyrzekli się po nim sukcesji. Podręczniki historii pouczają nas, że rozbioru Rzeczypospolitej Obojga Narodów dokonały Prusy, Rosja i Austria. Co do Księstwa Litewskiego, to tragizm jego sytuacji polegał na tym, że niezależnie od administracyjnego podziału narzuconego z zewnątrz przez imperium rosyjskie, dokonywał się rozbiór wewnętrzny, niejako w drugiej płaszczyźnie, a właściwymi rozbiorcami stali się Polacy, Litwini i Białorusini. Sukcesor do całości się nie zgłosił. Po prostu nie było takiego. Każdy chciał tylko urwać dla siebie kawałek. Gdyby się pogodzili ze sobą, jak Prusy, Rosja i Austria, byłby może spokój. Niestety pogodzić się nie chcieli. Stąd wynikł spór narastający w walkę otwartą o języki, o kulturę, o tradycję, o interpretację historii, o religię. Bój prowadzony był też i na pięści, na pałki po kościołach i cerkwiach świętych, na noże, na hołoble, na pistolety, aż w końcu, podczas ostatniej wojny, na donosy po urzędach Gestapo czy NKWD. Nienawiść, według wszelkich praw natury, rodziła nienawiść.

Istniał też punkt szczytowy tych wzajemnych pretensji: terytorium, na którym ze szczególną namiętnością krzyżowały się wyciągnięte pięści, mianowicie obszar Wilna, niegdyś stolica całości. Objaw zrozumiały. Kto parceluje majątek, chciałby zawsze wykroić sobie resztówkę właśnie z dworem. W ten sposób na mapach białoruskich Wilno znalazło się na zachodnim krańcu roszczeń, na litewskich na wschodnim, a na polskich na północnym krańcu.

Wina strony polskiej jest tu może z ciężaru gatunkowego największa. Abstrahuję już od aktów formalnych, jak te zapadłe na sejmach w dniu 3 maja 1791 w Warszawie i 20 lutego 1922 w Wilnie, a likwidujące istnienie Wielkiego Księstwa Litewskiego. W dobie porozbiorowej strona polska była pierwotnie i praktycznie jedyną stroną, która mogła podjąć myśl o odrodzeniu suwerennego Księstwa i jego państwowo-kulturalno-gospodarczej niezależności. Gdyż sukcesorzy po spuściznę całości ziem Wielkiego Księstwa mogli się byli przez dłuższy czas znaleźć wyłącznie w szeregach jego faktycznych właścicieli, to znaczy szlachty, później inteligencji. Tymczasem ci ewentualni sukcesorzy zostali bez reszty spolonizowani nie tylko kulturalnie, ale przede wszystkim politycznie. W ten sposób w dobie rodzących się (wcale nie: „odradzających się”!) ciasnych nacjonalizmów białoruskiego i litewskiego, prawni sukcesorzy nie tylko nie przeciwstawili tym separatystyczno-rozbiorczym programom (w stosunku do własnego państwa, czyli Wielkiego Księstwa) własnego programu szerokiej wspólnoty państwowo-kulturalnej, ale wręcz przeciwnie: wystąpili z programem trzeciego nacjonalizmu – polskiego. Względnie polskiego patriotyzmu państwowego. W rezultacie znaleźli się we własnym kraju w sytuacji drastycznej, rzeczników innego państwa, a stąd do potraktowania ich jako obcych agentów przez absolutnie przytłaczającą większość mieszkańców, był już tylko krok jeden. Powieść „Nadberezyńcy” Czarnyszewicza może służyć za charakterystyczną ilustrację ówczesnego układu sił. Jeżeli usuniemy z niej łezkę patriotyczną i wyraźną tendencję autora, staniemy w obliczu małej garstki ludzi, zagubionej w masie olbrzymiego kraju o innej mowie i innej religii. I ta garsteczka chce narzucić swój język, swoją religię, swoją administrację, swoją dominację pod każdym względem i swoje państwo. (Czarnyszewicz odbrązowiony mógłby pod pewnym względem służyć za lekturę antypolskiej propagandy białoruskiej.)

Istnieje jeszcze wina, że się tak wyrażę, pośrednia, mimowolna, strony polskiej. Oto bowiem rodzące się nacjonalizmy dawnych wspólników Rzeczypospolitej, ukraiński, litewski, białoruski, wzór do swego „odrodzenia” narodowego zapożyczyły ślepo zarówno z programu, jak metod i haseł polskiego nacjonalizmu drugiej połowy XIX wieku. Przy tym, jak to się często zdarza, upodobali sobie jego aspekty najbardziej skrajne i paterny najbardziej szowinistyczne. Do pewnego stopnia mieli więc słuszność endecy zarzucając federalistom różnego autoramentu: „Zwalczacie program endecji polskiej, a nie dostrzegacie jeszcze „gorszych endeków” wśród Litwinów i Białorusinów!” Tak, i w Litwie, i na Białorusi wyrodzili się szowiniści czasem wielokrotnie przerastający swoich mistrzów.

Ludwik Abramowicz

W ostatecznym rezultacie, na całej przestrzeni od Połągi do Dniepru pozostał tylko jeden człowiek, Ludwik Abramowicz, redaktor i wydawca „Przeglądu Wileńskiego”, który zgłosił pretensję do sukcesji po Wielkim Księstwie Litewskim. Świadomie pomijam tu bardzo liczne koncepcje rozwiązania tzw. Idei Jagiellońskiej w ramach różnorakich polskich programów federalistycznych. Miały one bowiem tę jedną wspólną cechę, że w mniejszym lub większym stopniu (a do nich należy zaliczyć również próby Piłsudskiego) wychodziły z założenia polskiej racji stanu, polskiego interesu państwowego jako nadrzędnego, a Litwie i Białorusi udzielały jedynie (nieraz, trzeba to przyznać, nawet bardzo dużych) korzyści i przywilejów, ale drugiego, nie suwerennego stopnia. Nie było więc mowy o powtórzeniu unii równego z równym, mimo częstego powtarzania tych słów. Poza tym z wielu tych koncepcji wyłaziła nieszczerość, chwyt, taktyka polityczna, maskowana konspiracja, jak w wypadku P.O.W. i wreszcie frazeologia („za naszą i waszą!”), która zamiast pociągnąć Litwinów i Białorusinów, rozbudzała ich nieufność. Złamanie Traktatu Suwalskiego i Żeligowskiada były największym błędem, który zaciążył na losach tej części Europy Wschodniej. A stworzona przez Piłsudskiego Litwa Środkowa, której wszyscy reprezentanci przy słowie „Litwa” dowcipnie przymykali jedno oko, była niewątpliwie szopką wysoce szkodliwą. W ten sposób doszło do tego, że „ideę Jagiellońską” potraktowali nacjonaliści litewscy jako formę najgorszej zdrady, a Piłsudskiego za wroga nr 1. Słowo „unia” stało się słowem niebezpiecznym na terenie Kowna i kto je propagował, mógł wylądować łacno w „Saugumie”, okrutnej dla Polaków litewskiej policji politycznej. Ci z Litwinów, którzy chcieli jeszcze rozmawiać, powiadali w końcu: „Dajcie nam pogadać z rzetelnymi endekami, bo tych „gente Lithuanus natione Polonus” mamy już po dziurki od nosa!”

Pozostał na placu wileńskim sam tylko Ludwik Abramowicz, tym się różniący od federalistów polskich, że swoją koncepcję polityczną wywodził nie z polskiej, a z wielko-litewskiej racji stanu. Jego pismo mało było czytane, a później często konfiskowane. Tym niemniej „Przegląd Wileński” był świetnie i redagowany, i pisany. Lekceważono go w ostatnich latach jedynie ze względu na „nierealność” programu.

Realny w latach trzydziestych on oczywiście nie był. Osobiście przypuszczam jednak, że człowiek, który by np. w maju roku 1914 przepowiadał, że za cztery lata wszystkie banknoty cesarstwa rosyjskiego będą warte śmiecia, uważany byłby za jeszcze większego wariata. Czasem trudno jest zrozumieć, dlaczego pokolenie, które przeszło, jak powiadają Rosjanie: „ogoń, wodu i miednyje truby” – niezliczonych przeobrażeń i przewrotów, wykazuje tyle lekceważenia dla każdej koncepcji, którą uważa za „nierealną” na dzień dzisiejszy. I odwrotnie, ci sami często ludzie uśmiechem pobłażania kwitują zazwyczaj wszystko co „stare”, co „było” i wykazują dziwnie niespożytą wiarę w „nowe”; w możliwość odszukania lub też zstąpienia z niebios tego „nowego” niby Mesjasza. Osobiście w taką nieodzowność nie wierzę. Wydaje się raczej, że ludzkość drepcze wciąż na miejscu, tyle że forma dreptania przeistacza się czasem w latanie odrzutowcem. Reformy społeczne są niewątpliwie tylko konsekwencją zwiększającej się liczby mieszkańców globu, niczym więcej. Wszystko poza tym nie tylko się obraca, ale i przewraca do góry nogami w starych ramach. A „nowe” są tylko nazwy, szyldy, definicje, w których poszukiwaniu specjalizuje się tzw. młodzież czyli ludzie nie dorośli jeszcze do pełnego rozwoju umysłowego, a z natury rozmiłowani w oryginalnych formach zewnętrznych, czy to będą krawaty, czy hasła. Ten pęd za oryginalnością lekceważy „stare” nie za ich treść, a za zużytą, a więc nieoryginalną formę. Jestem głęboko przekonany, że gdyby ktoś dziś wynalazł treść państwową, jaką rządziła się staruszka Austria, uznany byłby za geniusza. Wyłączna jej wada tkwi jedynie w tym, że – ona już była.

Leben und leben lassen

Ludwik Abramowicz umarł w przededniu drugiej wojny światowej. Podjąłem próbę kontynuacji jego ideologii, zdając sobie całkowicie sprawę, że podejmuję ją niejako „prywatnie”, bez należnego (jak to się mówi) autorytetu, bez jak to się mówi) poparcia szerszych warstw społeczeństwa, bez pieniędzy, prawie bez towarzyszy broni. Jedyny Bujnicki wydawał mi się wtedy zwolennikiem szczerym. Myślę jednak, że zarówno w życiu jednostki jak i zbiorowisk ludzkich, ważny jest nie tyle cel idealny, gdyż ideałów nigdy się nie osiąga, a idealny kierunek w jakim się dąży. Jesienią roku 1939 założyłem pismo pt. „Gazeta Codzienna” w Wilnie.

Wówczas jeszcze nie mówiono o bardziej szerokim i bardziej idealnym programie, mianowicie zjednoczeniu całej Europy. Na razie stało się tylko wszystkim jasne, że w pewnym zakątku Europy Wschodniej, bez niepodległej Polski nie może istnieć ani niepodległa Litwa, ani niepodległa Białoruś. Ba, nawet niepodległe państwa bałtyckie. Mieliśmy tu do czynienia z objawem po prostu organicznego powiązania. Jedyną zatem receptą na przyszłość zdawał się powrót do starej idei wzajemnego wsparcia i wspólnoty interesów. Zgłaszając swe prawa do sukcesji po Wielkim Księstwie Litewskim (a każdy człowiek ma prawo to uczynić w stosunku do własnej ojczyzny) w Wilnie, jego stolicy, wydało mi się zarówno jedynie logicznym wyzyskaniem doświadczeń z fatalnych błędów popełnionych w latach 1918 – 1922, jak przede wszystkim jedynie uczciwym rozwiązaniem, podjęcie tego programu nie w reprezentacji interesów Polski, a właśnie w interesie Litwy. Ściślej mówiąc, wszystkich ziem i wszystkich ludzi zamieszkujących tereny byłego Wielkiego Księstwa. Takie miało być założenie ideowe, czy też idealne, „Gazety Codziennej”. Mówię „miało”, a nie „było”, gdyż, jak to zobaczymy poniżej, władze Republiki Litewskiej do głoszenia tych ideałów nie dopuściły.

Jadąc sankami pytam raz dorożkarza: jak się teraz żyje. Pomyślał chwilkę: „Hm, jak tu panu powiedzieć… Ot, przykładem: Przy bolszewikach żyć by można, a życia nie ma. A przy Litwinach życia jest, tylko żyć nie można”. I dodał, po zacięciu konia batem: „Ech, sami by żyli i ludziom by żyć dali! To nie, nie dajo!”

Istotnie władze litewskie wydały rozporządzenie, aby wszyscy dorożkarze w ciągu kilku tygodni nauczyli się języka litewskiego, w przeciwnym razie pozbawieni zostaną prawa jazdy! I potem gadaj tu z takim o W. Księstwie… To dorożkarskie „żyć i dać żyć” miało być programem polityki wewnętrznej reprezentowanym przez „Gazetę Codzienną”. Zresztą przyznam, że nie znam lepszej ewangelii wewnętrznego życia politycznego jak „Leben und leben lassen”. Na razie chodziło więc o to, by każdy mógł mówić i pisać w swoim języku i by nikt nie rzucał kamieniem w okna budynku tylko dlatego, że jest kościołem katolickim, cerkwią prawosławną, synagogą żydowską, meczetem muzułmańskim, czy kenessą karaimską.

Tymczasem w wielu dziedzinach życia powszedniego wydane zostały zarządzenia, jakich by skuteczniejszych nie wymyślił prowokator, gdyby mu chodziło o rozpętanie nastrojów antylitewskich. Trzy czwarte mieszkańców Wilna (stolicy!) uznane zostało za „obcokrajowców” z ograniczonymi prawami. Policja była z reguły brutalna. „Mokykla”, „kirpykla” itp. zamieniły szyldy szkoły czy fryzjera. Mój Czarny Bór nazywał się już po kilku dniach: Juodśiliai. Kto mógł w tym trudnym języku rozeznać się w jakimkolwiek drogowskazie na skrzyżowaniu, odczytać rozporządzenie! 90% ludności nie było w stanie napisać podania do władz. We wrześniu 1939 ludność i rząd Republiki Litewskiej odniosły się z rycerską kurtuazją do wszystkich Polaków uciekających przed inwazją sowiecką. Tym większą niespodziankę sprawił nagły zwrot, po wkroczeniu Litwinów do Wilna. Naturalnie ludność polska odpowiedziała odruchem szczerej złości.

A o zmierzchu gwiazda pięcioramienna sowieckiej bazy na lotnisku w Porubanku czerwoną łuną świeciła nad miastem…

W tym czasie zaczynają krążyć pierwsze prosowieckie anegdoty, tak liczne później w okresie okupacji niemieckiej. Jak i tamte, nie miały one nic wspólnego z prawdą, ale wśród ludności polskiej cieszyły się dużym popytem. Na przykład: „Policjanci litewscy pobili człowieka. Poszedł on ze skargą na bazę sowiecką. Bolszewicy siedli natychmiast do auta, przyjechali do komisariatu i o ttttak pobili, ale ttttak pobili Litwinów!..” Opowiadało się to przez zaciśnięte nienawiścią wargi, a jednocześnie delektując się rewanżem, w którym bolszewik odgrywał rzekomo rolę Anioła Stróża.

„Antypaństwowa”… na dwa fronty

„Gazeta Codzienna” była równie bezsilna, jak „Kurier Wileński”. Cenzura okazała się drakońska i bezsensowna jednocześnie. Wykreślano takie rzeczy jak np. Bujnickiemu wierszyk o wiośnie, gdyż slogan „byle do wiosny” szef prasy, niejaki p. Kemeżys, uważał za buntowniczy. Nie wolno było sprostować błędu korektorskiego z poprzedniego numeru, bo już posiadł placet cenzury. Zalecono jak najmniej używać słowa „śmietana”, gdyż mogło oznaczać kpiny z prezydenta Smetony. To tylko drobne przykłady. Poza tym ustawa prasowa nie dopuszczała białych plam po cenzurze, a jednocześnie przewidywała tzw. „privalymas”, obowiązek drukowania nadsyłanych, urzędowych notatek lub całych artykułów. Artykuł mógł zawierać tezy wręcz sprzeczne z kierunkiem pisma. Mógł być też podpisany jakimś inicjałem, którego nie wolno było zmienić, ani usunąć. Miejsce było również wskazywane z góry. Teoretycznie więc mógł to być np. wstępny artykuł, podpisany np. inicjałami naczelnego publicysty danego organu i zaprzeczać jego własnej linii politycznej (!) lub ją wyśmiewać. Wprawdzie ten ostatni stopień szykany nie był nigdy zastosowany względem obydwu pism polskich w Wilnie, tym niemniej w takich warunkach cenzuralnych o żadnym normalnym prowadzeniu pisma, ani tym bardziej rozwijaniu własnej koncepcji ideologicznej nie mogło być mowy. Naturalnie przeciętny czytelnik nie był o tym poinformowany, a raczej z reguły brał „privalymas” za istotny wyraz poglądu redakcji.

Niebawem „Gazeta Codzienna” stała się szczególnym obiektem prześladowań ze strony urzędu prasowego, przy jednoczesnej ostrej nagonce ze strony tego odłamu społeczeństwa polskiego, który trafnie scharakteryzował Miłosz jako skupiający się wokół hasła „nie oddamy ani guzika”. Obydwa te, przeciwstawne sobie czynniki, okazały się w praktyce równie zacięte, co tępe. Nie używam tych określeń w przystępie wylewu żółci. Cytuję raczej jako rodzaj ciekawostki pouczającej, a zarazem charakterystyczny przykład, do jakiego absurdu doprowadzić może rak ciasnego nacjonalizmu toczący pewną zbiorowość ludzką: pogodzenie, zjednoczenie, odrodzenie własnej ojczyzny może być uważane za pół lub całą zdradę, i to jednocześnie przez wszystkich, wrogich sobie nawzajem, mieszkańców tej ojczyzny! To trochę, co z przejawów sentymentu do W. Księstwa Litewskiego przepuściła cenzura, zwęszono po stronie polskiej jako tendencje „ugodowe” względem Litwy. Natomiast władze tej Litwy oświadczyły mi co następuje:

- Musi pan w gruncie rzeczy być wdzięczny cenzurze. Bo gdyby publicznie pisał pan to co mówi, już powinien by pan siedzieć w więzieniu za robotę antypaństwową.

- Dlaczego antypaństwową? – pytam.

- Dlatego, że dążeniem pana jest obalenie ustroju istniejącej Republiki Litewskiej. A właściwie w ogóle jej unicestwienie drogą włączenia jako prowincji do jakiegoś zupełnie obcego tworu państwowego. Niezależnie od tego, czy chce go pan nazywać W. Księstwem Litewskim, Ruskim czy Chińskim! Litwa jest tylko jedna, ta mianowicie, która jest. I przeciwko tej Litwie pan konspiruje.

„W tym czasie” Vilniaus Balsas wystąpił z artykułem, że w koszach redakcyjnych „Gazety Codziennej” ukrywane są te „granaty, którymi zamierza się rozsadzić Litwę”! Muszę jednak przyznać szczerze, że o ile strona litewska wiedziała przynajmniej czego chce, tzn. przekreślenia raz na zawsze wszelkich roszczeń do sukcesji po W. Księstwie („ażeby się nie roztopić w morzu słowiańskim”) i zasklepienia w kraju mówiącym wyłącznie po litewsku, o tyle przeciętna opinia polska tonęła w kompletnej ignorancji, pomawiając Litwę o fantastyczne aspiracje do Grodna, do Białegostoku, do Brześcia, czyli podsuwając jej dążenia, przed którymi ta właśnie najbardziej się wzdragała i broniła. Nieporozumienia nie można było ani omówić, ani wyjaśnić publicznie w istniejących warunkach cenzuralnych. Przechodnie opluwali nawzajem własne, historyczne godła, przezywając z jednej strony Orła Białego „gęsią”, a z drugiej Pogoń Litewską „kobyłką”.

Tymczasem o zmierzchu gwiazda bolszewicka z sowieckiej bazy czerwoną łuną świeciła nad miastem…

Likwidacja złudzeń

Nie będę wymieniał tu z nazwisk tych wielu Litwinów o dużej kulturze, z którymi się zetknąłem. Powstał Klub Dyskusyjny, do którego należało sporo osób spośród świata politycznego i literackiego polsko-litewskiego. Z wielu ludźmi można było prywatnie i spokojnie rozmawiać na temat stosunków polsko-litewskich. Ale na temat Wielkiej Litwy z nikim.

Ludowcy byli słabi. De facto istniały tylko dwie partie: rządząca Tautininków i opozycja Krikszczionów (Narodowcy i Chrześcijańska Demokracja). Różnice ideologiczne były dla zewnętrznego obserwatora równie trudne do rozsupłania co np. pomiędzy antysemickim OZONem i endecją. Pochodziły raczej z zadawnionych waśni personalnych. Po prostu nie lubili się wzajem. Obydwa stronnictwa były skrajnie nacjonalistyczne. Tego rodzaju „Litwa”, w której ludzie urodzeni nie tylko w Pińsku czy Mińsku, ale w Oszmianie, Wilejce, Lidzie czy Smorgoniach uznawani być mieli za „obcokrajowców” w Wilnie(!) wydawała mi się jakąś mieszaniną absurdu i karykatury. Tymczasem do dyskusji na te tematy cenzura nie dopuszczała, nie tylko ze wspomnianych wyżej względów zasadniczych, ale uznając ją ponadto za przejaw agresji i niebezpiecznych „pretensji terytorialnych w stosunku do Związku Sowieckiego”, którego granica rozpoczynała się w odległości kilkudziesięciu kilometrów na wschód od Wilna i pod którego władzą znajdowały się wszystkie ziemie Litwy historycznej .

W ten sposób „Gazeta Codzienna” zepchnięta została ze swych politycznych aspiracji do ograniczonej roli rzecznika i obrońcy praw ludności polskiej i po paru miesiącach różniła się od „Kuriera Wileńskiego” tylko „antysanacyjnym” stosunkiem do przeszłości.

Jako przyczynek dziś już historyczny, chciałbym wymienić listę zarówno stałych współpracowników „Gazety Codziennej”, jak i piszących do niej dorywczo. Cytuję w kolejności jak przychodzą na pamięć:

Prof. Zygmunt Jundziłł, Ludwik Chomiński, prof. Jan Otrębski, prof. Mieczysław Limanowski, prof. konserwatorium Michał Józefowicz, Franciszek Hryniewicz, dr Odyniec, Bolesław Skirmuntt, Michał K. Pawlikowski, Barbara Toporska, Konstanty Szychowski, prof. Michał Romer, kowieński korespondent ryskiego Siegodnia i nasz, Boris Orieczkin, Fryderyk Łęski, Władysław Łepkowski, Kazimierz Luboński, Bohdan Mackiewicz, Władysław Abramowicz, Euzebiusz Łopaciński, Wacław Studnicki, Piotr Kownacki, Kazimierz Hałaburda, adw. Szyszkowski, Jakub Kowarski, Leszek Bortkiewicz, Światopełk Karpiński, Janusz Minkiewicz, Romuald Węckowicz, prof. Hurynowiczówna; z dziennikarzy warszawskich Liński, Kaffel i jeszcze kilku, których nie pamiętam. Błysnął raz nawet W. A. Zbyszewski piórem z Londynu. Wreszcie Czesław Miłosz i wtedy równie świetny, którego jeden z artykułów sprowadził nam na dobitkę pogróżki rozbitków Oeneru. No i – Teodor Bujnicki, zastępca naczelnego redaktora.

Ta lista, jeżeli nawet wyłączyć z niej dziennikarzy ściśle zawodowych, wskazuje na zespół raczej przypadkowy. Ale, jak się rzekło, w warunkach cenzuralnych, które zepchnęły „Gazetę Codzienną” do sytuacji prowincjonalnego pisma polskiego, owa przypadkowość była konsekwentnym rezultatem tych warunków. Byliśmy bardziej skrępowani niż np. Białorusini lub Żydzi. Nie wolno nam było nawet cytować niektórych artykułów z kowieńskiej „Idisze Sztimme”, czy białoruskiej „Krynicy”. Nakład „Gazety Codziennej” wynosił do 12 tysięcy, co na warunki wileńskie było dużo. Ale od początku zdani całkowicie na samowystarczalność, stanęliśmy w obliczu załamania materialnego wskutek nieprzewidzianych kosztów drukarni. Składało się zasadniczo cztery stronice pisma. Cenzura jednak wykreślała niejednokrotnie jedną, dwie, a czasem nawet wszystkie cztery. Podrywało to normalną kalkulację finansową. Z początkiem roku 1940 kazałem wyrzucić, już po cenzurze, inicjały pod artykułem urzędowym, ażeby osłabić jego wrażenie rzekomo artykułu redakcyjnego. Wlepiono za to potężną karę pieniężną.

Wtedy od ostatecznej katastrofy uratował nas Michał hr. Tyszkiewicz, udzielając pismu kilkakrotnej subwencji finansowej .

„Dorek”

Takie to były one czasy, w których obracał się naszkicowany przez Miłosza Teodor Bujnicki, popularny Dorek, okrągły cały, uśmiechnięty, do serca przyłożyć. Mały, ruchliwy, przyjacielski i zabawny jednocześnie. Sądząc z przymiotów zewnętrznych, można by westchnąć nad jego losem, że wydawał się nie być stworzonym do tych surowych czasów, które nastały…

A między innymi zdarzył się taki wypadek: na przedmieściu Łosiówka zamordowany zostaje w sposób skrytobójczy policjant litewski. Po dwóch dniach studenci i litewska młodzież bojówkarska, powracając z pogrzebu ofiary, według ścisłych wzorów polskich antysemitników, rozpoczęła w mieście pogrom. Tylko że tym razem bito nie Żydów, a Polaków. Nazajutrz urząd prasowy zażądał od pism polskich, aby w sposób kategoryczny potępiły zabójstwo policjanta. Odpowiedziałem, że zgodzę się na potępienie faktu skrytobójstwa tylko pod warunkiem, jeżeli wolno będzie potępić fakt pogromu Polaków. Szesnaście godzin później decyzją Rady Ministrów (należało to do jej kompetencji) pozbawiony zostałem prawa wydawania jakichkolwiek druków na terenie Republiki Litewskiej. Większość stałych współpracowników ustępowała razem ze mną. Byłem rozczulony, gdy nawet Żyd Jakub Kowarski zwany przez Bujnickiego „Kubusiem”, dorywczo pracujący na tłumaczeniach prasy żydowskiej, chciał przez solidarność koleżeńską ustąpić, pozbawiając się zarobków. A „Dorek”?

Bujnicki nie zjawił się przez dwa dni następne, ażeby trzeciego, już po naszym ustąpieniu, zameldować się w zupełnie zmienionej, tym razem „ugodowej” redakcji. No, cóż poradzić… Nie piszę artykułu, by wylewać swe personalne żale! Być może zresztą: żona, dzieci…

Ale chronologia dalszych wypadków była następująca: pogrom, odebranie mi Gazety i przejście Bujnickiego na ugodowość odbyło się w końcu maja 1940 roku. Trzy tygodnie później, 15 czerwca, wkroczyła Armia Czerwona. Bolszewicy przeistoczyli „Kurier Wileński” w „Gazetę Ludową”, a „Gazecie Codziennej” wyznaczyli komunistycznego redaktora w osobie niejakiego Marcińczyka (nb. starego agenta sowieckiego, który przed wojną kamuflował się w polskim harcerstwie i za pieniądze MSZ rozjeżdżał po zagranicy!). I Bujnicki jest już przy Marcińczyku, taki sam: pyzaty, wesoły, uśmiechnięty. Jest tak długo, aż po wcieleniu Litwy do Związku Radzieckiego obydwa pisma zostają w sierpniu 1940 połączone w jedną „Prawdę Wileńską”. Oczywiście z czołowym jej poetą – Teodorem Bujnickim…

W zestawieniu tych dat tkwi może pewna doza cierpkości i czytelnik posądzać może, że pod wpływem osobistego żalu do Bujnickiego, podejmuję tu polemikę z Miłoszem, skłaniając się ku poglądom tamtych, którzy Bujnickiego zastrzelili później „za zdradę spraw polskich”. Ech, doprawdy, nie. Raczej przeciwnie, chciałbym przedstawić sprawę możliwie beznamiętnie, a w jej aspekcie dosłownym. Otóż z relacji Miłosza nie wynika pewna rzecz bardzo zasadnicza. Ta mianowicie, że Bujnicki w ostatecznej fazie sprzeniewierzył się mniej Polsce, niż Litwie… I ta strona komplikacji wymaga specjalnych komentarzy.

Linia Maginota czy linia Mannerheima

Zacznę jeszcze raz od „litewskich czasów” z zimy roku 1940. Kneblowany przez cenzurę w głoszeniu swego programu politycznego, najdłużej i najuparciej broniłem jednej z jego pozycji: pozycji antysowieckiej. I Bujnicki najbardziej mi w tym właśnie pomagał. Była wojna z Finlandią. Ile pierwsze niepowodzenia sowieckie obudziły w nas nadziei, trudno wyrazić w kilku zdaniach! Małoż to razy jedną zapałką wzniecało się pożar pod niebiosa. Głosiłem wówczas to samo, co głosić gotów byłbym i dziś. Że mianowicie pierwszą linią obronną naszego kraju nie jest linia Maginota, a linia Mannerheima. Nie potrzebuję chyba dodawać, że większość Polaków się ze mną nie zgadzała. Sądziłem natomiast, że w tym wypadku przynajmniej nie napotkam większych trudności ze trony litewskiej.” Lietuuos Żinios, XX Amzius”, a nawet urzędowy organ „Lietuuos Aidas”, na czas wojny fińskiej podniosły nieco głowy przygniecione kolosem sowieckim i zajęły stanowisko niedwuznacznie profińskie.

Z początku jakoś szło. O zwycięstwach Finlandii dawaliśmy wołowymi literami przez całą szerokość stronicy. Przydomek „bohaterski” został przyklejony do wszystkiego co fińskie. Komunikaty fińskie szły kamiennym drukiem na pierwszym miejscu, a sowieckie albo wcale, albo gdzieś petitem. Niedługo. Wkrótce dano nam do zrozumienia, że co wolno rasie litewskiej, to nie nam… Pan Kemeżys najpierw zabronił krzyczących tytułów. Później zbyt krzyczących artykułów. Po czym zakazał kamiennego druku dla komunikatów fińskich. Następnie nakazał pierwsze miejsce dla komunikatów sowieckich. Wreszcie tępił czerwonym ołówkiem wszystkich naszych „bohaterów”. Skonfiskowano też na poczcie naszą depeszę gratulacyjną do posła Finlandii w Rydze, wysłaną okazji dużego sukcesu militarnego. Bogiem a prawdą trudno w tym wypadku bardzo winić rząd kowieński. Sytuacja Litwy była nie do pozazdroszczenia. Ostatnim wysiłkiem broniła swej pozornej niezawisłości gdzie tylko mogła i wymagać, by jeszcze nadstawiała łba za tolerowanie „polskiej białogwardziejszczyny” było w warunkach baz sowieckich w kraju, żądaniem istotnie, być może, przesadnym.

W takim stanie rzeczy trzeba było wiele pomysłowości, by cenzurę jakoś podejść, obejść i linię antysowiecką utrzymać. Bujnicki się tym bawił. Bujnicki siedział nad biurkiem długo myślał, to machając w palcach, to postukując po zębach obsadką, aż raptem (widzę to jeszcze dziś) zwężały się jego małe oczka w uśmiechu: znaczy, że wymyślił jaką bądź ową złośliwość – antysowiecką. Czasem był to dowcipny Żerszyk, czasem mapka, jakiś dyskretny sloganik.

Dnia 12 marca 1940 roku była u nas w redakcji żałoba o przegranej wojnie fińskiej. A 15 czerwca 1940 roku „Dorek” był już po tamtej stronie barykady.

Pewnie, że Bujnicki nie pasował na plakat uliczny przedstawiający „zdrajcę narodu”. Miał na to za śmiejące się oczy i dołeczki w twarzy. Miłosz przytacza jeszcze argument, że kochał kraj rodzinny. No dobrze, jeżeli tak bardzo kochał pejzaż j Litwy, dlaczego nie poszedł z piłą do lasu, na torfiaste łąki z łopatą, czy na jakąś inną pracę fizyczną, jak wielu z nas, która by go niechybnie bardziej zbliżyła z tym pejzażem, pisywanie poematów w dusznej, i de facto, i de iure, redakcji bolszewickiego organu? Pamiętam jak raz, dając koniom wypoczynek na skraju lasu, leżalem ze swymi furmańskimi kolegami, wyciągnięty na mchu, gdy jeden odezwał się do sąsiada:

- Słysz, jak drzewa już po jesiennemu szumią. Kościa, a?

- Nu – przytaknął Kościa, zapatrzony w las.

Pewnie, że nie była to poezja rymowana, a jednak nią była. Czego jej brakowało w formie, nadrabiała zapachem grzybów i borówkowych liści. I pamiętam jeszcze, jak rozgarniając brudnym paznokciem źdźbła mchu, uśmiechałem się w duszy, choć były to najcięższe czasy sowieckiego, przymusowego obywatelstwa. Większość ludzi woli naturalnie siedzieć w fotelu, niż leżeć na najmiększym nawet mchu. Pochodzi z ich, rzekomo darowanej im przez Pana Boga, wolnej woli. Bujnicki wybrał fotel przed biurkiem bolszewickiej gazety.

O czym się w ogóle nie mówi

Miłosz popełnia zasadniczy błąd historyczny, przytaczając jakby na okoliczność łagodzącą, te strofki Bujnickiego, w których pisał on niegdyś: „Litwo, ojczyzno… Litwo… Litwo…,, Jest to raczej okoliczność nie odciążająca Bujnickiego, a obciążająca jego przejście do obozu sowieckiego. Za czasów bolszewickich słyszało się bowiem często następujące dialogi:. A ten X lub Y czy to człowiek pewny? – Taaak! To przecież Litwin”. W istocie złożyło się w ten sposób, że nie jakaś jedna warstwa społeczna, ale dosłownie cała Litwa była wrogiem bolszewików, straszną, mściwą, kułacką wrogością. Zaszedł bowiem podczas ostatniej wojny ciekawy paradoks historyczny na terenie Wschodniej Europy. Od Petsamo po Morze Czarne, wszystko co było demokratyczne z pochodzenia, a więc narody chłopskie jak Białorusini, Ukraińcy oraz te państwa, które zdobyły sobie niezależność niejako „rękami czarnymi od pługa”, Finlandia, Estonia, Łotwa, Litwa, uznały za wroga nr 1 – Związek Sowiecki. W jednolitym łańcuchu; jedynie „szlachecka” Polska i „kapitalistyczne” Czechy za wroga nr 1 uznały Trzecią Rzeszę, a z Sowietami zawarły przymierze. Nie jest zatem prawdą, co lubi zarzucać propaganda sowiecka Polsce, że dokonała ona rzekomo antysowieckiego wyłomu w przeciwniemieckim froncie sojuszników. Było właśnie odwrotnie: Polska dokonała istotnie wyłomu w solidarnym froncie, ale Europy Wschodniej, i – na korzyść Sowietów. Słowa „wyłom” używam tu może w sposób niezgrabny. Wydawać się bowiem może, iż przesądzam z góry kąt widzenia i słuszność stanowiska jednej ze stron. W tej chwili jednak nie chodzi mi o to, kto miał słuszność, a kto jej nie miał, tylko o ustalenie pewnego dziejowego stanu faktycznego. O słuszności nie można też sądzić na podstawie rezultatów końcowych. Obydwie strony przegrały. Jedna dlatego, że przegrali Niemcy, druga dlatego, że wygrały Sowiety. Ale ten stan faktyczny jaki był, jest dziś rzeczą drażliwą. Nie mówi się o nim wcale, albo go przekręca, a co najmniej naciąga dla użytku polityki bieżącej. Odcinek wojenny na naszych ziemiach jest krótki i dramatyczny. Po wojnie jednak nikt nie jest zainteresowany w przekazaniu całej prawdy historycznej, tej mianowicie, że tzw. „bratnie narody” wspólnoty państwowej dawnej Rzeczypospolitej znalazły się nie po tej samej, a po przeciwnej stronie barykady. Wszystkie nieszczęścia obydwu okupacji nie zbliżyły ich do „Korony”, a odwrotnie: pogłębiły jeszcze przepaść. Dowódca AK gen. Rowecki ściśle formułował w swej ocenie sytuacyjnej przesłanej do Londynu w roku 1942, stwierdzając:

A. Wróg:           1) Niemcy, 2) Litwini, 3) Białorusini, 4) Ukraińcy.

B. Sojusznicy: 1) Alianci Zachodni, 2) Sowiety.

Bo taki był schemat podziału istotnie.

Dalsze komentarze i odchylenia interpretacyjne nie zmieniają tu właściwie stanu faktycznego. Jego zasadniczych ram, w jakie był ujęty.

A przypomnieć nikomu teraz nie jest przyjemnie. Ani Polakom, którym ten szczegół psuje trochę obraz legendy „Jagiellońskiej”, ani Litwinom i Białorusinom, ze względów, których nie potrzebuję chyba przytaczać, tak dalece po roku 1945 obowiązywała cały świat polityczna legitymacja – antyniemiecka. (Czytałem niedawno w jednym z pism białoruskich, że Białorusini bili Niemców pod Monte Cassino… Kto ich tam nie bił! Polacy, Anglicy, Amerykanie, Francuzi, nawet Włosi, a teraz jeszcze – Białorusini!) Zapewne więc nieprzyjemnie jest i Miłoszowi, który ilekroć pisze o Litwie, czyni to w najpiękniejszej prozie, świadczącej o głębokim do tego kraju sentymencie.

Prywatna tajemnica Teodora Bujnickiego

W tym przedstawieniu rzeczy czytelnik mógłby słusznie dostrzec pewną niekonsekwencję. Wypadałoby bowiem, żeby Bujnicki zastrzelony został nie z polskiego, ale raczej z litewskiego sądu kapturowego. Niewątpliwie tak by wypadało. Tamte czasy obfitowały jednak w mnogość różnorakich powikłań szczególnych. Po pierwsze orientacje prosowieckie zahaczały się w społeczeństwie polskim z antysowieckimi w przedziwny chaos, zanim w roku 1944 nie obmyślono urzędowej formuły: „Sojusznik naszych sojuszników”. Po drugie, po Katyniu, specjalnie na terenie podziemia wileńskiego, doszło do lokalnego revirement politycznego, które po raz pierwszy w tej wojnie omal nie doprowadziło do porozumienia polsko- litewskiego, zanim instrukcje z Warszawy nie przywróciły konwencjonalnego biegu wypadków. Te sprawy zresztą również objęte są zakazem wydanym przez urzędową legendę więc wymagałyby znacznie szerszych komentarzy. Po trzecie wreszcie, wydaje się, że Bujnicki padł pośrednio ofiarą swojej decyzji, której tajemnicy nie znam. Po wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej w roku 1941 ani nie uciekł do Moskwy jak wielu, ani też nie przeskoczył do polskiego podziemia jak wielu. Dwiema nogami wprost z Prawdy Wileńskiej, jak np.Konstanty Szychowski; jak polityczny kolporter prasy sowieckiej były oenerowiec Dziarmaga, który w podziemiu sprawował później ważną funkcję; jak jeden z filarów tej Prawdy niejaki Wroński, który objął w podziemiu sekretariat tajnej Niepodległości i nawet ferował wyroki i rozdawał „patenty na patriotyzm” ze swego nowego stanowiska. (Później się powoływali na Piłsudskiego, że to niby wysiedli „z czerwonego tramwaju na przystanku Niepodległość?.)

Bujnicki, po którym tego raczej można było oczekiwać niż od innych, Bujnicki, który przeskakiwał kolejno z antysowieckiego „krajowca” do prolitewskiego „ugodowca”, a stąd do sowieckiego pisarza – nie wysiadł. Może odczuł nagle jakąś zgagę; jednym słowem nie wiem dlaczego. Nie rozmawialiśmy ze sobą już od dawna, a zresztą podczas okupacji niemieckiej mieszkałem na wsi i miałem tylko luźną styczność z Wilnem. Zdaje się, że czekano na niego przez czas pewien.

A on nagle: Nie. Gdyby zechciał, jak inni w roku 1941, ocknąć się „dobrym patriotą”, byłby sobie żywy zapewne i uśmiechnięty po dawnemu, prawdopodobnie dziś w tzw. „reżymowym” Związku Literatów.

Zakończenie

Znam relację o śmierci Bujnickiego już od dawna. Wydaje mi się posiadać wszelkie cechy autentyczności. Choć słyszałem też, że Bujnicki umarł na tyfus, czy na ślepą kiszkę. Ostatecznej prawdy nie dojdzie się zapewne nigdy. Zbyt dużo legend zastępuje dziś wiele prawd. A o ile kiedyś wolno było wątpić nawet w prawdę, o tyle aktualnie za sceptycyzm okazany pewnym legendom można grubo oberwać, i to nie po jednej, a po obu stronach Żelaznej Kurtyny. Ta o zabójstwie Bujnickiego otrzymała już patent autentyczności, z jednej strony dla wykazania „tężyzny moralnej”, z drugiej dla uczczenia ofiary „rodzimej reakcji”. Tak więc, z braku konkretnych danych, które by ją obalały, nie mam powodu jej zaprzeczyć.

Pozostaje tylko pytanie: po co, ściśle biorąc, Bujnicki został zastrzelony? W drugiej połowie roku 1944 moc ludzi by się nadawało do zastrzelenia w Wilnie. Chociażby marszałek Czerniakowski i wszystkie armie jego „3-go białoruskiego frontu”. Tymczasem przeciwnie, wiemy, że im pomagało się przecie w zdobywaniu Wilna, a później przyjmowało zaproszenie na wspólny bankiet. Oficjalna wersja stwierdza, że „Sielanka trwała niedługo”, bo potem przywódcy AK zostali aresztowani. Tym samym jednak potwierdza się fakt, że taka sielanka – była. Nie wydaje się tedy, aby sylwetka bezbronnego Bujnickiego powodowała w niej większą dysharmonię niż uzbrojonych bołszewików. Naturalnie Bujnickiego zastrzelić było nieskończenie łatwiej. Ale czyżby to był jedyny powód? Nie sądzę, nie sądzę. Przyczyny należy szukać w chaosie niekonsekwencji tamtych czasów, rozplątać który byłyby w stanie jedynie wszechstronne, żmudne dociekania obiektywne, ale nigdy jednostronna, subiektywna wersja na użytek popularyzatorski. Leży gdzieś zakopany na ziemiach b. Wielkiego Księstwa Litewskiego i nie ja Bujnickiego będę żałował. Tylko kraju tamtego mi szkoda. Olbrzymi, rodzinny kraj. Płaski pod duhą chmurnego nieba, lesisty, wietrzny.

Kultura 1954 nr 11 (85)

——————————————————–

W artykule tym znajdują się pewne powtórzenia z poprzedniego „Jak to było z Litwinami”. Pisane były w odstępie siedmiu lat i drukowane w dwóch różnych czasopismach. Ich przedruk obok siebie usprawiedliwia jednak fakt, że oba się wzajemnie uzupełniają w sprawach ważnych, a zależnie od emocji i – dodajmy – koniunktur politycznych, najpierw zakłamywanych, później przemilczanych, a wreszcie dla większości żyjących dziś Polaków – nie znanych, więc nowych.
B. T. 1983

Józef Mackiewicz

 

Instytut Literacki w Paryżu wydał w serii „Dokumenty”, niezmiernie ciekawą /cenną!/ książkę prof. Wiktora Sukiennickiego pt. „Legenda i rzeczywistość”. Dowiadujemy się ze wstępu, że początkowo poświęcona być miała wyłącznie Henrykowi Dembińskiemu i wileńskiej grupie tzw. „lewicy akademickiej”, której on przewodził, i wokół której zrodziła się legenda. Ale, jak pisze Sukiennicki: ” …w rezultacie powstała jak gdyby opowieść o pewnym okresie mego życia … Nie są to jednak osobiste wspomnienia, lecz i uwagi bardziej ogólne. Dotykają wielu zagadnień dwudziestolecia niepodległej Polski, czy jeszcze szerszych…”.

W przedstawieniu ówczesnych dziejów cechuje Sukiennickiego wielka sumienność z – jego punktu widzenia… Na pewno tak myślał, tak widział, tak działał i tak odczuwał, jak o tym teraz pisze. Prócz jednego zachłyśnięcia /o którym później/, nie znajdzie czytelnik w jego relacji ani próby przeinaczenia własnej postawy post factum, ani przeinaczenia samych faktów. Jest to dziś w piśmiennictwie polskim tego typu rzecz raczej rzadka, gdy poniektóre reportaże spod ciemnej gwiazdy budzą jedynie posmak jakiegoś wewnętrznego zawstydzenia, i żadnej chęci ani prostowania ani polemiki. Natomiast książka Sukiennickiego podnieca do dyskusji z nią, nawet zaciętej polemiki. Bo muszę się zastrzec już na wstępie że, niestety, nie podzielam punktu widzenia autora na większość poruszonych spraw. Nawet w spojrzeniu na „miłe miasto”, które stanowiło główne tło wydarzeń.

„Miłe miasto”

Tak nazwał Wilno, Piłsudski. Sukiennicki to przemówienie jego cytuje. Od siebie dorzuca wzruszające słowa opisu miasta. Owszem, podzielam ten sentyment, jeżeli chodzi o mury, kręte uliczki, rozmaitość świątyń, zieleń, otaczające wzgórza i chmurny wiatr niosący zapach z Wilii i niewyrąbanych wtedy lasów okolicznych. Nie podzielam natomiast, jeżeli chodzi o mieszkańców. Wilno było zawsze miastem mieszanym i wielowyznaniowym. Jako stara stolica wielonarodowego Wielkiego Xięstwa Litewskiego, innym też być nie mogła. Zapewne podnosiło to kiedyś jego urok. Ten urok, przynajmniej w moich oczach, byłby się ostał, gdyby od czasu powstania nacjonalizmów, zatruci nimi mieszkańcy miasta nie zaczęli się tłuc wzajemnie pałkami po ulicach, kamieniami po szybach, i awanturować po kościołach; gdyby nie stało się ono siedliskiem niekończących się sporów, zawiści, oszczerstw, donosów; miastem niezgody, złości i wzajemnych pretensji. Sukiennicki przeskrzydla niejako te przeciwieństwa, wychodząc z narodowo-polskiej oczywistości miasta, cytując słowa Piłsudskiego o „Wilnie Stefana Batorego, co uniwersytet zakładał i mieczem nowe granice wybijał…” Słowem, zajmuje postawę tradycjonalistyczną, z jaką weszliśmy w okres ostatniej niepodległości. Z niezachwianą wiarą w słuszność własnej sprawy. – Sam Sukiennicki jest wtedy – rok 1918-1919 – członkiem POW, organizacji owianej aureolą poświęceń młodzieży polskiej, i działa na Litwie. Tzn. w odwróconej definicji litewskiej: jest agentem wywiadu /ledwo powstałego/ państwa polskiego, działającego na szkodę /ledwo powstałego/ państwa litewskiego. Otóż taka, i temu podobna, gra we wzajemne odbijanie definicji „naszej i waszej wolności”, trenowana była ze szczególną pasją w miłym mieście; tyle że przerzucane piłki były z kamieni, albo – ołowiem w łeb.

Trudność w rozwiązaniu problemu tkwiła, moim zdaniem, w jednoczesnej słuszności wszystkich pretendentów do spadku po Wielkim Xięstwie Litewskim.

Józef Piłsudski myślał, że uda mu się samym hasłem antyrosyjskim przerzucić pomost do idei federacyjnej. Mylił się. Okazało się bowiem, że przywódcy nacjonalistycznych ruchów litewskiego, białoruskiego i ukraińskiego, są bardziej antypolscy niż antyrosyjscy. I tu tkwi główna przyczyna załamania się „idei federacyjnej”, a nie w endekach polskich, na których Piłsudski zwalił później winę.

Wspominam o tym nie po to, by pouczać co i jak trzeba było robić, tylko po to, by stwierdzić jaka była rzeczywistość.

Lewica nacjonalistyczna

Podłoże opisywanych przez Sukiennickiego zdarzeń, dotyczących głównie konfrontacji z komunizmem, było moim zdaniem inne, niż on to widzi.

W Polsce, już w XIX w. wystąpiła przemożna supremacja nacjonalizmu /”patriotyzmu”/ nad ideologizmem. A tym samym polityczności nad humanizmem. Kolektywizmu nad indywidualizmem. Bardziej niż gdzie indziej. /Nasze „bratnie narody”, stawiając pierwsze kroki, uczyły się na wzorach porozbiorowej Polski, i dopiero później prześcignęły mistrza/. W nowej Polsce – inaczej niż to widzi Sukiennicki – spór pomiędzy „nacjonalistami” i „postępowcami” różnej maści, wydawał mi się zawsze jakiś płytki, raczej formalny. Wszystko odbywało się w imię dobra polskości. Jedni twierdzili, że dla dobra polskości należy bić Żydów – inni, że dla dobra polskości należy poputniczat nawet z narodowym bolszewizmem. Który z tych skrajnych patriotyzmów, – ujętych w anegdotycznym uproszczeniu – bardziej odpowiadał interesom polskości, pozostawmy bez odpowiedzi. Z humanistycznego punktu oceny, wydaje mi się, że leżą na jednej płaszczyźnie. Natomiast w praktyce utrwaliła się mniej więcej taka formuła: kto jest antysemitą, tzn. nienawidzi 18 milionów Żydów na świecie, ten jest „nacjonalistą”, wstecznikiem, pałkarzem; kto nienawidzi 180 milionów Rosjan-Niemców na świecie, ten jest awangardą, postępowcem, demokratą. Naturalnie, to też anegdotyczny skrót, a nie linia podziału. Dochodzą bowiem różne odchylenia. Tak np. do „Żydów”. – w znacznej mierze za sprawą Jerzego Giedrojcia – dokooptowani zostali Ukraińcy. Z drugiej strony wrogowie Żydów i Ukraińców są najczęściej jeszcze większymi wrogami Rosjan-Niemców itd., itd. Z grubsza jednak można zaryzykować twierdzenie, że tak na użytek codzienny, pojęcie ujemnego nacjonalizmu sprowadzało się w Polsce potocznie do wyznawców antysemityzmu. Reszta „anty…” była mniej lub więcej wolna, lub zgoła popierana przez nienacjonalistów. I tu następowało wzajemne zatuszowanie granic.

Piłsudski nie zbudował po pierwszej wojnie pomostu pomiędzy ex-Koroną i ex-Wielkim Xięstwem; a fronty drugiej wojny wykopały ostateczną między nimi przepaść. Natomiast w samej Polsce skonsolidował się pewien specyficzny, pośredni gatunek polityczny, którego nie potrafię w tej chwili inaczej nazwać niż: „nacjonalistyczną lewicą”.

Być może stąd pochodzi, że jesteśmy bardziej anty-Niemcy niż anty-nacjonał-socjaliści; bardziej anty-Rosjanie niż antykomuniści.

W atmosferze doktryny

Dochodzę do momentu, który wymaga komentarza, zwłaszcza dla młodszego pokolenia czytelników. Antyrosyjskość Piłsudskiego była absolutna. Gdyż należy pamiętać, że działo się to w czasach, gdy „prorosyjskość” na Zachodzie Europy, łączyła się jeszcze z antybolszewizmem. Inaczej doktryna Piłsudskiego. Dla niego /ciągle w dużym skrócie/ bolszewizm nie dlatego przede wszystkim był zły, że był bolszewizmem, ale dlatego, że był „rosyjskim” bolszewizmem. W ten sposób utrwalała się w Polsce myśl polityczna, która z jednej strony zespalała rewolucję bolszewicką z pojęciem „Rosja”, z drugiej zaś, gdy zachodziła konieczność różnicowania pomiędzy dawną Rosją i rewolucją bolszewicką, to – odwrotnie do stanowiska ideowych antykomunistów raczej na korzyść tej rewolucji. Stąd też przy ostrzejszych atakach na rzeczywistość sowiecką, zaczęły pojawiać się takie potoczne terminy i zwroty jak: „Czerwony car…”, „… tego nawet za carskich czasów nie bywało…” itp.

W tym wypadku przysłówek „nawet” wskazuje na punkt wyjściowy założenia, że leninowski przewrót, przy wszystkich jego brakach, w każdym razie był /czy powinien być/ czymś-lepszym od tego co było przed nim. I to: „nawet”, utrwaliło się w licznych wariantach do dziś dnia. – /Przypomina mi się zdanie z artykułu krytykującego moją powieść „Lewa wolna”, prof. Mariana Kukiela – „Dziennik Polski” z 23 lutego 1966 – które brzmi: „Porządek w tym zrobił rozkaz dzienny… zabraniający pieśni rosyjskich, nawet rewolucyjnych…”/.

Sukiennicki oddaje wiernie specyfikę tamtej antyrosyjskiej atmosfery, którą wydaje się podzielać w dalszym ciągu. Tak np., mimo historyczno-dokumentarnego charakteru pracy, nie waha się posunąć aż do sugerowania błędnej informacji, jakoby Sowiety sprowadziły i ustawiły w r. 1945 na dawnym miejscu, na placu Katedralnym w Wilnie, pomnik Katarzyny II. – /Zdaje się, że skłonny jest to uważać za gatunkowo cięższe ich „zdemaskowanie”, niż większość ich zbrodni przeciw ludzkości/. – Moim zdaniem nie powinien był tego sugerować, nawet zasłaniając się przysłówkiem: „ponoć”… Jako uczony, badacz, sowietolog wie, że rzecz taką dałoby się od 22 lat dawno sprawdzić, i że jest nieprawdą. Czyli że „rozpowszechnianie fałszywych pogłosek, mogących zaszkodzić prawdzie obiektywnej” nie jest rolą uczonego.

W r. 1921 Sukiennicki nie reprezentował jeszcze tezy tak dalece identyfikującej komunizm ze znienawidzoną przezeń Rosją. Opisuje jak założył w Wilnie ZMP /Związek Młodzieży Postępowej/, jak zarzucano mu „komunizanctwo”. W istocie, pisze, stali na stanowisku „ogólnoludzkim”. Ale: „Rosjan nie uważaliśmy za autorytety pod żadnym /podkr. moje/ względem”. – Wprawdzie takie wyjęcie jakiegoś narodu z ogólnoludzkich wartości, zatrąca co nieco teorią o „Untermensch”ach, ale nie bierzmy tego za złe młodym entuzjastom z ZMP.

„Wychowani przeważnie – pisze Sukiennicki – przez organizacje niepodległościowe na Wieszczach i Żeromskim… wielu z nas widziało naocznie co /Rosjanie/ zrobili z rewolucją. Gdyby ta rewolucja miała miejsce nie w Rosji, lecz gdzie indziej, tam gdzie ją przewidywał Marks, wszystko by wyglądało inaczej…”

Nie można powiedzieć, aby stanowisko to w odniesieniu do sfer rządzących wówczas Polską, było „wywrotowe”. Do grupy ZMP wchodzili młodzi oficerowie i podchorążowie stacjonując w Wilnie 1-ej Dywizji Legionów. A podchorąży Stanisław Zaćwilichowski narzucił się nawet z pomocą materialną ze strony Ekspozytury II Oddziału, co wszakże zostało odrzucone.

Rozwój społeczno-polityczny atmosfery w następnych latach ilustruje przytoczona przez Sukiennickiego wypowiedź uczestniczki seminarium „Szkoły Nauk Politycznych” w Wilnie:

„Dla ogółu społeczeństwa polskiego ZSSR miał dwa wyraźnie odmienne oblicza: „Bolszewii”, czyli /podkr. moje/ dalszego ciągu „białego caratu”, tylko na wywrót – jak to dowodził Jan Kucharzewski w swoich fascynujących książkach, – albo też kraju tworzącego się socjalizmu i sprawiedliwości społecznej oraz jedynej nadziei młodzieży. Dziś wydaje mi się, iż usiłując zająć jakąś trzecią pozycję, przeciwstawialiśmy się w pewnym stopniu tym, którzy widzieli, i chcieli widzieć wówczas tylko to drugie oblicze… Wymagany od nas obiektywizm nie był wcale łatwy… A któż z nas nie miał wówczas ciągot ku lewicy…”

Sam Sukiennicki wydaje się z biegiem czasu coraz bardziej ulegać teorii o „ewolucji” Związku Sowieckiego, już wtedy zresztą bardzo rozpowszechnionej. Po powrocie z podróży do Sowietów – r. 1934 – wygłasza odczyt, i: „…mówiąc o warunkach rozwoju nauki, powiedziałem, że rząd sowiecki stwarza tam dla nauk ścisłych wyjątkowo pomyślną sytuację…” – Wtedy: „…siedzący w pierwszym rzędzie Marian Zdziechowski salę opuścił, demonstracyjnie trzaskając drzwiami”. – Pozwolę sobie tu wtrącić, że musiał być zapewne już ponad wszelką miarę oburzony wykładem Sukiennickiego, skoro aż trzasnął drzwiami! Bo znając prof. rektora Zdziechowskiego, podzielałem zdanie wielu, że jest to chyba najlepiej wychowany człowiek na świecie. Co Sukiennickiego skłoniło do podobnej treści wykładu nie wiem, bo na nim nie byłem. Ale że jestem sam przyrodnikiem, czyli trochę adeptem nauk ścisłych, zdumiewa mnie i dziś teza prelegenta. Podstawą nauk ścisłych jest obiektywizm i porównanie. W jaki sposób znaleźć mogły te nauki „wyjątkowo pomyślną sytuację rozwoju” w kraju, gdzie obiektywizm jest zakazany, i porównanie zakazane!

Rzeczywistość Polski przedwrześniowej

Taki tytuł nadaje Sukiennicki jednemu z rozdziałów swej książki. Nie sądzę, bym nadużył tu ścisłości wspomnień osobistych autora, jeżeli wybiorę z nich dowolnie szereg dat. Wydają mi się charakterystyczne dla tamtej rzeczywistości.

Wiktor Sukiennicki, b. członek POW, jest wybitnym reprezentantem „lewicy”. Nigdy tego nie ukrywał, a raczej podkreślał na każdym kroku. Sam mówi, że: „obracał się w owym czasie w środowisku bardzo radykalnym”. Od r. 1922 jest czynnym członkiem stronnictwa „Wyzwolenie”, tzn. bardziej na lewo nie można już. – W r. 1923, po ukończeniu studiów uniwersyteckich, ubiega się o aplikanturę. Nie otrzymuje jej. Jedzie więc do prezesa stronnictwa Thugutta. Otrzymuje aplikanturę w Pińsku. To się mu nie podoba. Zwraca się do prezesa sądu apelacyjnego, Leona Supińskiego, b. ministra „lubelskiego”, i otrzymuje aplikanturę w Warszawie. Chce dostać stypendium w Paryżu. „Idzie wprost” do naczelnika wydziału nauki ministerstwa oświaty, Stanisława Michalskiego. Zostaje wysunięty do stypendium, ale dopiero na drugim miejscu po prof. Iwonie Jaworskim. To go rozgorycza, i jedzie do Paryża na własne ryzyko. Ale wnet otrzymuje przekaz i decyzję ministra przyznającą mu zasiłek na studia w Paryżu. Dalej otrzymuje takie zasiłki „przez przeszło rok”. Po powrocie, „dzięki inicjatywie b. członka PPS, prof. Stefana Ehrenkreutza”, uzyskuje możność przygotowania w latach 1927/1929, pracy habilitacyjnej. Po jej obronie otrzymuje „sute i z góry na cały rok akademicki przyznane” stypendium na wyjazd do Wiednia, oraz dodatkowe stypendium na pracę państwową. Za prace te minister Staniewicz chce nadać Sukiennickiemu „Polonia Restituta”. Wniosek nie przeszedł. Wraca do Wilna w r. 1931, i od r. 1932 ma katedrę na USB, którą zachował do końca 1939. Władysław Studnicki atakuje go w prasie, że „katedrę otrzymał komunista”.

W tym samym r. 1932 założony zostaje w Wilnie „przez grono sanacyjnych polityków ze Stefanem Ehrenkreutzem i Januszem Jędrzejewiczem na czele”, Instytut Naukowy Badania Europy Wschodniej i Szkoła Nauk Politycznych. Sukiennicki, zachowując katedrę USB, otrzymuje tam seminarium prawno-polityczne i wykłady w Szkole. Prasa prawicowa, „zwłaszcza w sezonie ogórkowym, podnosi alarmy, że Instytut i Szkoła są rozsadnikami komunizmu”. – Ale, jak pisze Sukiennicki: „Przysyłane parokrotnie do Instytutu inspekcje z Warszawy nie uniemożliwiły mi w nim pracy, przez nikogo w gruncie rzeczy nie kontrolowanej czy cenzurowanej”. W r. 1934 wyjeżdża Sukiennicki do Sowietów w charakterze oficjalnym, dla studiów. O podróży tej pisze: „Ogólne wrażenia miałem mieszane i na ogólnikowe często o nie pytania odpowiadałem, zgodnie zresztą z prawdą, że dotąd nigdy nie jadłem tyle kawioru, nie piłem tyle szampana i nie jeździłem tyle sleepingami, co w Sowietach”. – Wreszcie w latach 1938/1939, Instytut uzyskuje specjalny zasiłek z Funduszu Kultury Narodowej, na wydanie prac Sukiennickiego o „Ewolucji ustroju Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich”. Premier Sławoj-Składkowski sprzeciwił się w końcu publikacji tej pracy i,- obstrahując od całej awersji jaką odczuwam do tego współtwórcy Berezy – nie jestem pewien, czy w tym szczególnym wypadku nie miał racji. Mimo to wszakże, z trudem zaledwie dałoby się upierać, że ówczesna rzeczywistość Polski rzucała Sukiennickiemu kłody pod nogi. Nawet, jeżeli przyjmiemy, że wszystkie wymienione wypadki okazanej mu pomocy stypendiów, protekcji i wszelkie inne przejawy dolce vita, należały mu się jako utalentowanemu pracownikowi nauki.

Moim zdaniem, rzeczywistość Polski przedwrześniowej była przede wszystkim „piłsudczykowska”; była mocno przesiąknięta prywatą i rozróbką personalną, „kultem jednostki”, wymagała na gwałt sanacji od kliki „sanacji”. Ale żeby była „reakcyjna”, to już nie legenda, to bujda.

Młodzież z „Dwójki”

Doskonale kreśli Sukiennicki zewnętrzną sylwetkę Stanisława Zaćwilichowskiego z Ekspozytury II Oddziału. Blond grubas, o dużym osobistym uroku. Jeżeli chodzi o jego postawę polityczną, wydawał mi się zawsze klasykiem tamtej, piłsudczykowsko-peowiacko-legionowo-dwójkarskiej lewicy. Na drodze, jak mawiano później, do bajecznej kariery osobistej; przeciętej tragicznym wypadkiem samochodowym. – Dalej wspomina autor Edmunda Galinajtisa, który się przezwał Galinatem. Był niewątpliwie eminencją „dwójki” /raz szarą, raz umundurowaną/ wyznaczoną do spraw młodzieżowych i bodaj organizatorem „Legionu Młodych”, w którym zaczynał Stefan Jędrychowski, dzisiejszy wicepremier PRLu.

Chciałbym do wątku Sukiennickiego dorzucić kilka strzępów z własnego marginesu. Zaćwilichowskiego znałem dobrze. W okresie, gdzieś między 1923-1926, pełnił funkcję oficera II oddziału w Wilnie, mieszczącego się wtedy w zakonspirowanej kwaterze. /Przy ul. Mickiewicza, ostatni dom nad Wilią/. Ja zaś w tym czasie byłem zawodowym dziennikarzem bez znaczenia i telefonicznym korespondentem gazet warszawskich. Wzdłuż granicy sowieckiej działy się wtedy zbrojne najazdy. Zaćwilichowski miał naturalnie te sensacyjne wiadomości z pierwszej ręki, na których otrzymaniu najbardziej mi zależało. Zapraszałem go kilkakrotnie na wódkę. Przychodził zazwyczaj w towarzystwie swego przyjaciela, sympatycznego, jak on blondynka, tyle że szczupłego, ppor. Grzybowskiego. Na Grzybowskim też mi zresztą zależało, bo podlegał mu odcinek litewski, takoż kopalnia częstych sensacji reporterskich. Po r. 1926 Zaćwilichowski znika, bo pojechał robić karierę w Warszawie. Ale wkrótce znikł też Grzybowski…

Okazało się, że przerzucił się /wśród nigdy nie wyjaśnionych okoliczności/ na stronę litewską. Niebawem w urzędowym kowieńskim organie „Lietuva” /później przemianowanej na „Lietuvos Aidas”/, pod redakcją niejakiego Bagdonasa /tego też znałem/, zaczęły się ukazywać rewelacje Grzybowskiego o zamor -dowaniu generała Zagórskiego na rozkaz Piłsudskiego. Wśród wymienionych nazwisk sprawców mordu, wymieniał też nazwisko Galinajtisa-Galinata. Podawał zresztą różne szczegóły, włącznie z dokładnym opisem miejsca zakopania trupa. /Przed posterunkiem policyjnym w Pruszkowie; zie¬mię ubito i zalano z góry asfaltem/. Czy te rewelacje były prawdziwe, nie wiem do dziś dnia, i nie wiem czy kto wie. Wracając z konferencji polsko-litewskiej w Królewcu, z przepustką Voldemarasa przez Kowno, chciałem się tam o Grzybowskim dowiedzieć. Natrafiłem na mur milczenia.

Sekretarz szkoły i otoczenie

„Pierwszym dyrektorem Szkoły Nauk Politycznych w Wilnie był”… pisze Sukiennicki – Janusz Jędrzejewicz. Po jego odejściu w maju 1933 na stanowisku premiera, zastąpił go Władysław Wielhorski. Sekretarzem, zarówno Instytutu jak Szkoły, był popularny w Wilnie poeta, „Dorek”, Teodor Bujnicki… W Szkole poza profesorami wileńskimi wykładali również specjaliści dojeżdżający z Warszawy. … M.in. był Stanisław Baczyński, bodaj legionista z I Brygady, miał opinię komunisty, zaś tytułem do zaproszenia go do wykładania literatury sowieckiej był fakt, że otrzymał, lecz nie przyjął, propozycję takiej katedry na Uniwersytecie w Leningradzie”…

Otóż Baczyńscy: „spędzili nawet parę wakacji z Bujnickimi na jeziorach brasławskich”. – Dalej opisuje Sukiennicki własne zaskoczenie, gdy usłyszał ujemne sądy o Bujnickim, którego uważał za przyjaciela: „Nigdy bym wówczas nie uwierzył, że Dorek będzie zdolny do napisania wiersza „o naszym kandydacie Bałtruszce”… – Ba! Któż by wówczas uwierzył w to, co może się stać, i dzieje dziś jeszcze.

Bujnicki był później i moim przyjacielem. Poświęciłem mu dłuższy artykuł w „Kulturze” paryskiej i nie będę tego powtarzał. Sukiennicki bardzo dobrze opisuje tę postać. Mam ją jeszcze w o¬czach: malutki, okrąglutki, wesolutki, różowiutki jak jabłuszko, zawsze kędyś toczący się śpiesznie. Zawsze skory do wierszyków, pastiszów, satyrek. Jakże do niego pasowałyby słowa „czastuszki” rosyjskiej:

Jabłoczko, kuda ty kotiszsia,
Popadiosz pod zabor, nie worotiszsia…

Zatoczył się, popadł Dorek pod czerwony parkan komunizmu, sławiąc w „Prawdzie Wileńskiej” szczęśliwość ojczyzny mas pracujących, i nie wrócił już, istotnie. Czy zastrzelony przez „rodzimą reakcję”, czy jak tam było, nie jestem pewien. Nie jestem też zupełnie pewien, czy od „własnej drogi do komunizmu próbowała go powstrzymać żona, osoba bardziej serio niż on. Ech, już to do „kobiety-Polki” nie zawsze mamy szczęście…

Oto opisuje Sukiennicki i literacką kawiarnię Rudnickiego, i swój kontakt „ze środowiskiem młodych wileńskich poetów oraz z niektórymi członkami grupy Dembińskiego”, który nawiązał właśnie przez Dorka; i że w głębi tej kawiarni zasiadała stale „Wanda”.

- Tzn. Wanda Boye, Odolska, ta sama późniejsza sławetna speakerka komunistycznej Warszawy po r. 1945. Znałem ją jeszcze jako przyjaciółkę Anatola Mikułki, poety, współpracownika sanacyjnego „Kuriera Wileńskiego” i sekretarza krptokomunistycznego „Po prostu” zarazem. Ostatni raz widziałem Wandę Odolską w maju 1943, gdy wracałem ze Smoleńska przez Warszawę, i zatrzymałem się w niej na krótko. Na zatłoczonej platformie tramwaju usłyszałem raptem kobiecy głos: „Dzień dobry… Pan skąd?… Z zaskoczenia odpowiedziałem, że wracam właśnie znad grobów katyńskich, gdzie tysiące naszych oficerów pomordowali bolszewicy… Jakoś się odwróciła bokiem, przecisnęła, i wyskoczyła przed przystankiem, jeszcze w biegu. Stojący murem tłum patrzył na mnie z jakimś spode łba zaciekawieniem. Na następnym przystanku wyskoczyłem i ja, chociaż nie tu chciałem wysiąść… – Cóż, Odolska, ideowa, karna bolszewiczka. Tylko że jej pogadanki radiowe później, jakby powiedziano z wileńska: „już nadta pohane…”

Sylwetka: Ancewicz

Franciszek Ancewicz, czyli Pranas Anceviczius, Litwin. Był szczególnie protegowany przez Sukiennickiego, i jemu poświęca on cały rozdział. Ancewicz, radykał niejako z urodzenia, wziął udział w nieudanym zamachu Pleczkajtisa w Koronie i musiał uchodzić za granicę. Kraków, Berlin, w r. 1930 Wilno. Tu, z poparcia prof. Ehrenkreutza dostaje stypendium, zostaje asystentem Sukiennickiego w Instytucie i uzyskuje stopień doktorski. Pozostaje ciągle Litwinem i radykałem. Jerzy Putrament pisze o nim, iż wydawał mu się: „…piekielnie lewicowy”. – W r. 1938 Ancewicz, którego „ciepłe początkowo uczucia do Sowietów” – jak wspomina Sukiennicki – „uległy ochłodzeniu”, znalazł się w Warszawie, i pisuje do prasy polskiej. – „Jego artykuły zwróciły uwagę świeżo przybyłego do Warszawy posła litewskiego Szaulysa, z którym się zaprzyjaźnił. Gdy w czasie oblężenia Warszawy w r. 1939, Niemcy zgodzili się na ewakuację obcych obywateli, Szaulys wystawił Ancewiczowi litewski paszport, z którym powrócił on do Kowna”.

Niech wolno mi będzie wtrącić do relacji Sukiennickiego kilka dygresji własnych, Ancewicz chwalił się, że z własnej inicjatywy, osobiście brał udział w obronie Warszawy. Wrócił do Kowna rozentuzjazmowany postawą stolicy Polski. Opowiadał o tym z wypiekami na twarzy, nam, uciekinierom do Kowna z zajętego przez bolszewików Wilna. Pamiętam rozmowę w małej kawiarence kowieńskiej: „Co wy tam, wilniuki!” – wykrzykiwał. – „Ani jednego dnia nie potrafiliście się bronić bolszewikom… Zobaczylibyście, jak broniła się Warszawa!”

W tym okresie /tzn. po 17 września 1939/ Ancewicz wydawał się już zdecydowanym przeciwnikiem Sowietów. Gdy Sowiety oddały Litwie Wilno, wydawałem tam i redagowałem „Gazetę Codzienną”. Pisywali w niej m.in.: senator Zygmunt Jundziłł, Ludwik Chomiński, Czesław Miłosz, Janusz Minkiewicz i Światopełk Karpiński, którzy uciekli z Warszawy, prof. Otrębski, prof. Wilczyński, prof. Mieczysław Limanowski, Michał K. Pawlikowski, Wacław Studnicki, prof. Michał Romer, obok endeka Piotra Kownackiego, Barbara Toporska, Wacław Zbyszewski z Paryża, Euzebiusz Łopaciński, Bolesław Skirmuntt /szambelan Jego Świątobliwości/ z Szarkowszczyzny, prof. /konserwatorium/ Józefowicz i wielu innych. Do tego towarzystwa starał się też wkręcić i Stefan Jędrychowski z „grupy Dembińskiego”, obecny wicepremier i szef komunistycznego planowania, proponując redagowanie działu „gospodarczego” w „Gazecie”. Ale odrzuciłem tę ofertę, zgłoszoną za pośrednictwem Dorka Bujnickiego. Bo Bujnickiego wyznaczyłem wiceredaktorem i swoim zastępcą. Otóż właśnie w tym krótkim okresie, zanim władze litewskie jeszcze na długo przed ponownym wkroczeniem bolszewików nie odebrały mi najpierw prawa redagowania, a następnie i prawa wydawania gazety, – chciałem dokooptować Franciszka Ancewicza w charakterze stałego korespondenta kowieńskiego. Niespodziewanie „zakroił” zbyt wygórowane honorarium. Sytuacja była zła. „Gazeta”, gnębiona cenzurą władz litewskich, ponosiła straty materialne. Raz, czy dwa pomógł nam finansowo Michał hr. Tyszkiewicz, wówczas nieoficjalny delegat rządu polskiego. Musiałem poprzestać na wiele tańszym korespondencie ryskiego „Sewodnia”: Borysie Orieczkinie, Żydzie z Rygi. Wtedy to po raz ostatni widziałem Ancewicza. Wiem tyle, że później przebywał w Berlinie, jako korespondent pism litewskich. – A teraz pozwolę sobie zamyślić się nad pewnym zdaniem we wspomnieniach Sukiennickiego:

Pisze on mianowicie, że w stosunku do Ancewicza wysunięte zostały po wojnie „szczególnie plugawe kalumnie”… Chodzi niewątpliwie o ten ustęp w „Pół wieku” Putramenta, w którym zarzuca on Ancewiczowi: ” … W czasie wojny Ancewicz działał z Niemcami, potem ucieka do Berlina”… ” Wiem, że w myśl obowiązującej konwencji zarzut „działania z Niemcami” uchodzić może za plugawą kalumnię. Ale czy tę konwencję rozciągnąć wożna również na Ancewicza, Litwina, który powrócił w r. 1939 na Litwę by, że tak powiem, „zlać się z narodem”?… Zastanawia mnie w tym wypadku oburzenie Sukiennickiego. Ogłasza on swą pracę w serii „Dokumenty”, jest naukowcem, specjalistą do spraw Europy Wschodniej. Powinien więc wiedzieć, że w wojnie niemiecko-sowieckiej w latach 1941-1945, Finowie, Estończycy, Łotysze, Litwini, Białorusini, Ukraińcy, Tatarzy, Kozacy, Ingusi, Kałmucy. Kabardyńcy, Dagestańcy, Gruzini… słowem, cały pas narodów od Oceanu Lodowatego do mórz Czarnego i Kaspijskiego, raczej „działał z Niemcami” przeciwko Sowietom. To prawda, że o tamtej rzeczywistości niemal policyjnie zakazane jest dziś mówić, zwłaszcza głośno. I kto może, wyrabia sobie alibi. Czy jednak zakaz mówienia jak było, i nakaz mówienia inaczej niż było, może zmienić prawdę historyczną? Litwa wśród wymienionych narodów, w sposób szczególny zaangażowała się po stronie niemieckiej. Rzecz naturalna, iż woli się tym nie chwalić. Ale czy stwierdzenie faktu, że Litwin, Pranas Ancewiczius solidaryzował się z… Litwą, może być zaliczony do kalumnii, w dodatku szczególnie plugawych? W dodatku przez uczonego dziejopisarza? Nie wiem, ale zdaje mi się, że atmosfera doktryn emocjonalnych co najmniej nie wytwarza pomyślnej sytuacji dla rozwoju nauk ścisłych…

„Postępowi katolicy”

Przechodząc do samej sprawy Dembińskiego i towarzyszy, tak sumiennie przedstawionej w pracy Sukiennickiego, zauważę że rzuca mi się przede wszystkim w oczy jej nieoryginalność na dzisiejsze czasy. A może, kto wie, właśnie oryginalny prototyp sprzed trzydziestu z górą laty, tych wszystkich rekwizytów, które znamy dziś na pamięć. Jak w zwierciadlanym odbiciu widzimy tu i „postępowych katolików” i „buntującą się za polską drogą do socjalizmu, młodzież”, i „stawkę na lewicę” itp., a nade wszystko wiarę w „ewolucję komunizmu”, pochwałę „dialogu” itd.

Zaczęło się od postępowego katolicyzmu. Niewątpliwym, pierwszym protektorem Henryka Dembińskiego był X. Walerian Meysztowicz, profesor na wydziale teologicznym, oraz kurator i spowiednik wileńskiej organizacji młodzieżowej „Odrodzenie”, którą właściwie sam stworzył. Dembiński został wkrótce prezesem tej organizacji i, według słów Jędrychowskiego, „usiłował pogodzić narastający w nim nowy światopogląd rewolucyjny ze światopoglądem religijnym”. Jędrychowski uważał go „za przykład, jak się te sprawy załamywały w środowisku katolickim”. – Sukiennicki cytuje z zastrzeżeniem słowa X. Meysztowicza, który jakoby miał się później wyrazić /patrz też artykuł Ady Poklewskiej-Koziełł w „Wiadomościach” nr 1090/, że czuje się „jak kura, która wysiedziała samolot”. – /W tym miejscu nie umiem się powstrzymać od wyrażenia obawy, że dzisiejsza polityka Watykanu, od Jana XXIII począwszy, może cały katolicyzm wystawić do – samolotu…/.

„Dialogi” katolickie zaczęły wkrótce ciągnąć Dembińskiego bardziej do Moskwy niż do Rzymu. Rzym był dlań jeszcze w tym czasie odskocznią, i po powrocie z wiecznego miasta miał powiedzieć, co Sukiennicki cytuje również z zastrzeżeniem: „Spowiadałem się u tego dur… Meysztowicza i po każdej spowiedzi przedłużano mi stypendium”. Zanim do tego doszło, „dialogujący katolik”, w próbach „ochrzczenia bolszewizmu”, „renovare in nomine Christi”, w usiłowaniach „przerzucenia pomostu od katolicyzmu do marxizmu”, słowem z całym bagażem sloganów z którymi dziś każdy styka się w byle gazecie, – już cieszył się w tamtejszej rzeczywistości polskiej, ogromnym powodzeniem. Nikt naturalnie nie dopuszczał nawet możliwości, aby ta „postać tak niezmiernie polska”, mogła się kiedykolwiek sprzysiężyć z /”rosyjskim” przecie!/ bolszewizmem.

Noszony na rękach

Nie pamiętam już z czyjej protekcji Dembiński zaczął pisywać w sanacyjno-konserwatywnym „Słowie”; później założył przy nim dodatek „Żagary”; później był współpracownikiem sanacyjnego „Kuriera Wileńskiego”; później otrzymywał stypendia na wojaże zagraniczne. I któż doprawdy nie popierał go w tym czasie… W publikacjach ogłoszonych teraz w Polsce komunistycznej, padają nazwiska najwpływowszych ludzi sanacji, którzy rzekomo ubiegali się o Henryka Dembińskiego /”kusili”/, i zapraszali na rozmowy. Jest tam i tenże Edmund Galinat, spec od młodzieży, i płk Wenda, i Adam Skwarczyński, min. Beck, Jan Piłsudski, gen. Stachiewicz, płk Pełczyński, wojewoda Kirtiklis z żandarmerii polowej, i wielu innych, Został też Dembiński, razem z Ksawerym Pruszyńskim /wtedy „Myśl Mocarstwowa”/ przyjęty na audiencji przez marszałka Piłsudskiego, itd., itd.

Sukiennicki zasadniczo nie kwestionuje możliwości wielu tych rozmów na szczycie państwowym, uważa je wszakże za lekką przesadę. Jego zdaniem, początkiem stało się pewne zebranie u prof. Ehrenkreutza, w którym wzięły udział m. in. panie Cezaria Ehrenkreutzowa /później Januszowa Jędrzejowiczowa/, Wanda Pełczyńska oraz płk. Pełczyński. – „Obie panie, pisze Sukiennicki, były Dembińskim przez dłuższy czas oczarowane. Ich to i kto wie, czy nie ich mężów protekcji, zawdzięczał on w dużym stopniu swe ówczesne sukcesy… i późniejsze zaproszenia na rozmowy w Warszawie” /str. 61/. M. in. „protektorzy” Henryka – pisze dalej Sukiennicki – otworzyli mu szeroko drogę do Instytutu i Szkoły Nauk Politycznych w Wilnie.

„Ewolucja”

Już w r. 1932, ale ostatecznie w r. 1934 – słowem, mniej wię¬cej w czasie, gdy Sukiennicki wykłada o „Ewolucji Związku Radzieckiego”, – następuje końcowa faza „ewolucji” Dembińskiego i całej jego grupy, od katolickiego progresizmu do zwyczajnej agentury komunistycznej. Utworzenie Związku Lewicy Akademickiej „Front”, KZM /Komunistyczny Związek Młodzieży/, kontakt z KPP i podporządkowanie dyrektywom CK Komunistycznej Partii Zachodniej Białorusi /KPZB;, „Bolesne rozważania na miejscu” rozpraszane są przez dyrektywy z Moskwy. Dawno już nie chodzi o ideę „ochrzczenia bolszewizmu”, lecz o konkretne instrukcje wykorzystania wszystkich możliwości dla komunistycznego spenetrowania inteligencji polskiej, i nadania tej penetracji „form działania w ramach organizacyjnych”. Zgodnie z tą instrukcją, Henryk Dembiński i Stefan Jędrychowski wyjeżdżają do Warszawy, i wkrótce większość „grupy” wstępuje do PPS.

Mieczysław Niedziałkowski jest zachwycony: „Ten akces został przez kierownictwo naszej Partii przyjęty z prawdziwym zadowoleniem. Grupa Henryka Dembińskiego odbyła dużą ewolucję ideową… Zaczęli od katolicyzmu społecznego… itd., itd. Zerwali z tym wszystkim, szukali własnych dróg… Wreszcie znaleźli. Przyszli do socjalizmu polskiego, przyszli szczerze, uczciwie, samodzienie, lojalnie…”

Próba konfrontacji

Już w r. 1936 odbył się w Wilnie pierwszy proces tzw. Lewicy Akademickiej. Spośród 11 oskarżonych skazano tylko trzech nie-Polaków: Żyda, Białorusina i Litwina. Wszyscy Polacy zostali uniewinieni. Czytelnicy „Wiadomości” znają już tę sprawę ze świetnie napisanego artykułu Ady Poklewskiej-Koziełł, pt. „Zygzakiem, ale nie po prostu” /nr 1090/. Nie będę więc powtarzał. Sukiennicki ze swej strony otwarcie przyznaje: „Żona moja była jednym z ich obrońców. Podobnie jak większość, z którymi utrzymywaliśmy wówczas bliższe stosunki, byliśmy przekonani, że czynione im zarzuty jakoby pozostawali w organizacyjnym związku z agentami ościennego mocarstwa, były nieprawdziwe i głęboko niesłuszne” /str. 55, 56/.

Nie może być wątpliwości, co do ówczesnego przekonania Sukiennickiego. Podobnie jak on, o niewinności tej grupy przekonana była cała „postępowa” Polska. Ale nie tylko „postępowa”. Trafnie przypomina Poklewska-Koziełł: „W obronie stawali profesorowie, którzy w podsądnych widzieli kontynuatorów filomackich dążeń, żeby nad poziomy wylatać! Obrońcami oskarżonych byli adwokaci, świadomie wyselekcjonowani w ten sposób, by reprezentować wszystkie odłamy polityczne. Był to szeroki wachlarz złożony z kwiatu palestry polskiej”. Sukiennicki ze swej strony przypomina, że „jednym z głównych świadków obrony była posłanka na Sejm, Wanda Pełczyńska”, tenże Mieczysław Niedziałkowski z „Robotnika”, Kazimierz Pużak z PPS, itd. – Poklewska-Koziełł przypomina, że patos płynął jak patoka, motywy mickiewiczowskie, „Oda do młodości”. Padały słowa: „niewinne kochane dzieci polskie”, „elita młodego pokolenia inteligencji polskiej”, „ofiary wstecznictwa i kołtunerii”, „szczucie reakcji”… itd., itd. – Tymczasem, jak to zestawia Sukiennicki na podstawie obecnych warszawskich źródeł, tylko dzięki niezręczności prokuratora podczas zeznań Wandy Wasilewskiej i Janiny Broniewskiej, nie ujawniono na procesie dowodów finansowania przez partię komunistyczną.

Zdawałoby się więc, że dziś… Nie! Legenda nie ustępuje. Konwenans tamtej rzeczywistości, – abstrahując już od współczesnej podniety – wgryzł się tak głęboko, że ta sama Ada Poklewska-Koziełł, która tak słusznie i celnie demaskuje ówczesne naiwne slogany obrony, o kilka akapitów dalej, nieomal dosłownie recytuje te same frazesy od siebie, jeżeli chodzi nie o Jędrychowskiego et kompartię, ale o głównego wodza całej paczki, Henryka Dembińskiego.

Z przykrością muszę to wytknąć mojej uroczej dawnej koleżance. Pożyczyła mi w r. 1947 pieniądze na napisanie książki o zbrodni katyńskiej, których jej naturalnie nie zwróciłem /z czego?/, tylko pokwitowałem dedykacją w wydaniach wszystkich języków. A oto pisze ona o Dembińskim jak z nut: „Była to postać..: boleśnie tragiczna, niezmiernie polska… Jak Judym marzący o szklanych domach, jak Wokulski.., jak Kmicic.., jak Konrad…” Zresztą jest tam i Maurycy Mochnacki, i Stanisław Brzozowski, i portret grottgerowski i smutne oczy, i włosy spadające niesfornie na czoło…

Eeech! Kosmyk włosów spadał i na czoło Adolfa Hitlera. Wszystko zależy od tego, co się chce w kimś widzieć. Poklewska-Koziełł widziała zaraz po wkroczeniu do Wilna bolszewików w r. 1939 „rozjaśnione radością” twarze Jędrychowskiego i małżonki, ale zapomniała dostrzec w swym artykule, że w tym samym czasie smutnooki Dembiński kierował już wywożeniem do Moskwy bibliotek polskich z instytucji naukowych, w których sam kiedyś wykładał z protekcji pań i panów rządzących Polską, a teraz leżącej w gruzach. Postępował jak wierny agent komunistyczny, którym był, tak jak inni, którzy nimi są. „Tyle rzeczy zostało niedopowiedzianych w krótkim życiu Dembińskiego…” – mówi, jakby z westchnieniem Poklewska-Koziełł.

Otóż mi się zdaje, że dopowiedział właśnie Wiktor Sukiennicki w swej ostatniej książce. Ale czy położy przez to kres legendzie?

Uparta roślina

Każda sztuczna legenda ma w sobie coś z upartej, pnącej rośliny, która chwyta za byle podstawioną jej podpórkę, by opleść się wokół rzeczywistości. Legendzie Dembińskiego podstawiono już nowe argumenty: nie zrobił osobistej kariery, gdy inni, tam, w Moskwie… Po wkroczeniu pierwszych bolszewików otrzymał zaledwie kierownictwo szkoły na prowincji.,. Rozstrzelali go Niemcy…

System komunistyczny różni się jeszcze tym od innych na świecie, że człowiek tam jest niczym. Liczy się tylko człowiek potrzebny partii. Mój znajomy, Łazarz /Abramowicz/ Pomeranc z Grodna, od dziecka prawie był komunistą. Emigrował do Palestyny w trzecim dziesięcioleciu, i lata całe działał jako członek Komunistycznej Partii Palestyny; walczył, narażał się, bity był w tureckich, arabskich i angielskich więzieniach. Anglicy deportowali go w końcu z powrotem do Polski, w przeddzień wojny. Jesienią 1939 rzucił się w ramiona bolszewikom wkraczającym do rodzinnego Grodna… A teraz, w wydanej świeżo w Izraelu książce pt. „W pogoni za prawdą” opisuje co z nim zrobiono! Wyrzucono po prostu za płot, do nędzy, do beznadziejnej sowieckiej rzeczywistości, do zgarniania odpadków na kazachstańskim rynku. W Palestynie był im potrzebny. W Grodnie, akurat, nie.

Dembiński, z jego polskim intelektualizmem, był im potrzebny, gdy była jeszcze Polska niepodległa. Gdy jej już nie stało, na sowieckiej Litwie i Białorusi odsunięty został gdzieś tam, żeby się nie plątał. A w katastrofalnej klęsce r. 1941 nie było czasu myśleć. Nie było czasu załadować archiwów NKWD! Ba, gdyby on sam w czas uciekł, a nie dowierzał zbytnio „Czerwonej Niezwyciężonej”, to by Jędrychowski dziś jemu do pięty nie dorósł. – A że jego rozstrzelali Niemcy… Małoż to ludzi rozstrzelali Niemcy.

Legenda

Afera „grupy Dembińskiego” i wileńskiej Lewicy Akademickiej, rozpatrując ją od strony rzeczowej, należała do typowego fenomenu bolszewickiej rzeczywistości, za naszą wschodnią miedzą i rozwinięta została według klasycznych reguł teorii i praktyki międzynarodowego komunizmu.

Legenda natomiast o „grupie Dembińskiego” była i pozostała typowym wytworem tej rzeczywistości Polski, która już od r. 1920 wsparła się na doktrynie, że sąsiad sowiecki nie jest nowym, polityczno-psychologicznym fenomenem, nie stanowi centrum międzynarodowej gangreny politycznej, „zarazy bolszewickiej”, jak ją nazywał nieboszczyk Churchill jeszcze w trzecim dziesięcioleciu, lecz właściwością „istinno” rosyjską, od polskiej rzekomo odrębną. Czyli legenda niewątpliwie wyrosła z soków tego samego pnia, z którego dziś wyrastają legendy o „polskich październikach” i pochodne rozgałęzienia. W których przymiotnik „polski” pobudza do analogicznych sloganów, jakimi posługiwali się obrońcy na procesie „grupy Dembińskiego”.

Wiktor Sukiennicki w posłowiu pt. „Legenda a „Legenda” pisze: „Współczesna nauka nie zdołała w ostateczny sposób wyjaśnić mechanizmu i procesu powstawania legend. Nie ulega jednak wątpliwości, iż powstają one i szerzą się wśród ludu w jakiś tajemniczy sposób, zupełnie niezależnie od życzenia czynników sprawujących nad tym ludem władzę. Legendy na rozkaz czy obstalunek z góry stworzyć nie można…

Jestem wręcz odmiennego zdania. Wszystkie legendy na polityczny czy narodowy użytek stworzone zostały, w moim przekonaniu, tak czy inaczej na obstalunek z góry. A większość z nich utrzymała się przy życiu pod wpływem narodowo-dydaktycznego; czy narodowo-politycznego nacisku.

Poprawka do Sicińskiego

W ostatnim akapicie tego posłowia Sukiennicki pisze: „Legend na dawnej Litwie kursowało wiele. Wśród nich była także legenda o pośle upickim Sicińskim, którego ziemia ponoć przyjąć nie chciała za to, że za moskiewskie srebrniki Sejm Walny zerwał i odnowienie i umocnienie Rzplitej uniemożliwił. Oby legenda o „grupie Dembińskiego” – jeśliby kiedyś istotnie wśród ludu powstała – nie była bardziej podobna do legendy o Sicińskim, niż do legendy o wileńskich Filaretach”.

Przyznam się, iż nie słyszałem o „srebrnikach moskiewskich”, ale raczej o intrygach ks. Janusza Radziwiłła. Może się mylę. Natomiast nie wiem, czy Sukiennicki był kiedy w Upicie. Ja bywałem nieraz. I muszę stwierdzić, że legenda o Sicińskim i jego liberum veto, w jej dydaktyczno-politycznej formie jaką znamy, była raczej legendą typowo obstalunkową, „pańską”, opowiadaną jedynie po dworach. Natomiast wśród „ludu, zupełnie niezależnie od życzenia czynników sprawujących nad tym ludem władzę”, o żadnym zerwaniu Sejmu Walnego przez liberum veto, nikt nie słyszał, lecz kursowała zupełnie inna legenda. Ta mianowicie, że: „Pana Sicińskiego dlatego ziemia przyjąć nie chciała, gdyż nadto już okrutny był dla swoich poddanych chłopów…”

Ostatnie zdanie autora, którym zamyka swą ciekawą książkę, nie jest mi zupełnie zrozumiałe. Jeżeli chodzi o Dembińskiego i całą aferę, wydaje mi się raczej, że nie powinna o niej zostać ani taka, ani owaka legenda, lecz możliwie ścisła prawda. Do ujawnienia której Sukiennicki właśnie się teraz walnie przyczynił.

 

„Wiadomości”

 

 

Początek strony
JSN Boot template designed by JoomlaShine.com