…Złamanie Traktatu Suwalskiego i Żeligowskiada były największym błędem, który zaciążył na losach tej części Europy Wschodniej. A stworzona przez Piłsudskiego Litwa Środkowa, była niewątpliwie szopką wysoce szkodliwą. Józef Mackiewicz. O pewnej, ostatniej próbie i o zastrzelonym Bubnickim. Kultura, 1954

Czesław Miłosz o Józefie Mackiewiczu

Pruszyński, Iwaszkiewicz. A teraz nawiedza mnie zupełnie inny od nich człowiek i pisarz, Józef Mackiewicz. Przed wojną był współpracownikiem wileńskiego Słowa, którego redaktor, brat jego, Stanisław Mackiewicz, robił dużo szumu, działał artykułami, politykował, pojedynkował się(na szable), trafił za opozycyjność do obozu w Berezie Kartuskiej. Józef natomiast siedział gdzieś w redakcji i tyle o nim wiadomo. Później wszystko się odwróciło. Stanisław w dziejach polskiego piśmiennictwa zostanie jako publicysta, Józef jako wybitny powieściopisarz.

Józef Mackiewicz wydał w 1938 roku Bunt rojstów. Były to jego reportaże z Wileńszczyzny, zebrane w podróżach autobusem i konnym wózkiem po drogach Białorusi. Kiedy teraz w Kalifornii myślę o tamtym kraju, wydaje mi się fascynujący, o rzadkim bogactwie poplątanych wątków narodowościowych, wyznaniowych, klasowych, tudzież bogactwa swojej historii. Tym bardziej umiem to ocenić, że czytałem coś niecoś o historii kolonii, na przykład Wysp Karaibskich. Egzotyka , palmy, tropikalne morze-i horror zupełnej historycznej pustki, chciwości, wyzysku, najwyżej kryminalna kronika białych awanturników i piratów. Wileńszczyzna międzywojenna, choć szara ,między lasem sosnowym i rojstem, powinna była i swoją przeszłością i teraźniejszością natchnąć wielu pisarzy. Cóż kiedy ich nie było. Na pewno by się pojawili, okres dwudziestolecia po prostu za krótki. Poza tym istniały przeszkody. Piszący po polsku rośli w tradycjach szlacheckiego dworu i musieliby wyrwać się z tej zaklętej orbity, żeby szerszą rzeczywistość zobaczyć. Białorusini zapeklowani w swoim narodowościowym oporze nie zdobywali się jeszcze na nic poza poezją (maksym Tank):wileńska grupa pisząca w jidysz, "Junge Wilno", tego pokolenia i skłonności co "Żagary", była poetycka. Wilno wydało wybitnego prozaika, Chaima Grade, kronikarza małych żydowskich miasteczek na Litwie i Białorusi, ale ten rozwinął się po wojnie ,w Ameryce, tak jak Izaak Baszewis Singer.

Józef Mackiewicz w Buncie rojstów swoje reportaże układał z niezależnością i przekorą, które miały przyczynić mu później nieszczęść. Wykroczył poza zwykłą polską orbitę i zamiast dworem, zajął się prowincją "tutejszych", czy w domu mówili po polsku czy białorusku, zwłaszcza zjawiskiem popularnych na tej prowincji sekt religijnych, równie niechętnych katolicyzmowi jak prawosławiu. Dużo też codzienności kraju przedostało się do książki. Podobno Wileńszczyzna ukazuje się w powieści Floriana Czarnyszewicza Chłopcy z Nowoszyszek, napisanej w Argentynie. Głównym jej tematem są starcia pomiędzy katolikami i prawosławnymi, w obrębie tej samej wioski, co oznaczało nie tyle opcję narodowościową polską albo białoruską, ile państwową, za Polską albo za Sowietami. Jak ostatecznie włączałaby się w ten galimatias Wileńszczyzna sekciarska, nigdy się nie dowiemy.

Józefa Mackiewicza za mojej wileńskiej młodości prawie wcale nie znałem. Mrukliwy, z tych, których trochę krzywy nos zagląda w kieliszek, w maciejówce, często w samodziale i długich butach, mógłby uchodzić za szaraczkowatego szlachcica prosto ze wsi. Lubił nocą popijać w wileńskich restauracjach, jak inny współpracownik Słowa , Jerzy Wyszomirski, ale w przeciwieństwie do niego literaturą się nie interesował. A już o poezji na pewno nie można było z nim gadać. Choć miał, zdaje się, duże oczytanie rodzaju wtedy u nas nierzadkiego: w literaturze rosyjskiej dziewiętnastego wieku.

Nie umiałbym go sobie wyobrazić jako literata Warszawy czy Krakowa. Mieszkał w mieście, które było dla niego nadal stolicą Wielkiego Księstwa Litewskiego i był tego kraju patriotą. Myślę, że już dzisiaj trudno jest młodszym pokoleniom przedstawić sobie, o jaki splot lojalności tutaj chodziło i dlaczego tacy jak on z równą niechęcią odnosili się do patriotów polskich, jak do patriotów litewskich czy białoruskich. Ostatnio znów czytałem artykuły i eseje Mackiewicza wydane w Londynie, gdzie mówi o ":rozbiorze wewnętrznym "Wielkiego Księstwa dokonanym przez Polaków, Litwinów i Białorusinów. "Sukcesor do całości się nie zgłosił. Po prostu nie było takiego. Każdy chciał tylko urwać dla siebie kawałek". Uważam go za pisarza najzupełniej prawdomównego i myślę, że wcale nie przesadza, kiedy pisze: "Stąd wynikł spór narastający w walkę otwartą o języki, o kulturę, o tradycje, interpretację historii, o religię. Bój prowadzony był też i na pięści, na pałki po kościołach i cerkwiach świętych, na noże, na hołoble, na pistolety, aż w końcu, podczas ostatniej wojny ,na donosy po urzędach Gestapo czy NKWD. Nienawiść, według wszelkich praw natury, rodziła nienawiść".

Według Mackiewicza strona polska ponosi może największą odpowiedzialność, bo "sukcesorzy po spuściznę całości ziem Wielkiego Księstwa" zostali spolonizowani i kulturalnie i politycznie, tak, że rodzącym się nacjonalizmom umieli przeciwstawić tylko nacjonalizm polski. "W rezultacie znaleźli się we własnym kraju w sytuacji drastycznej, rzeczników innego państwa, a stąd do potraktowania ich jako obcych agentów przez absolutnie przytłaczającą większość mieszkańców, był już tylko krok jeden".

Przykład mojej rodziny? Mój kuzyn Oskar Miłosz był pierwszym przedstawicielem niepodległej Litwy w Paryżu, co dla Polaków równało się zdradzie. Rodzice mojej matki, Kunatowie, byli lojalnymi obywatelami Litwy, narodowości polskiej, po litewsku nie mówili. Moja matka miała dwa obywatelstwa, litewskie i polskie, jako narodowość zawsze podawała polską, litewski znała słabo. Jej siostra natomiast mówiła po litewsku biegle. Mój ojciec był ogłoszony w Litwie zdrajcą z powodu swojej przynależności do POW. Został umieszczony na czarnej liście i wstęp do swego kraju urodzenia miał zamknięty. Niemniej dnia17 września 1939 roku, kiedy udało mu się dotrzeć do granicy litewskiej z miasteczka Głębokie, gdzie pracował jako inżynier powiatowy, Litwini okazali się wspaniałomyślni,jak wtedy wobec mnóstwa uchodźców z Polski, i mimo że wiedzieli, kim jest, do Litwy wpuścili. Nie był prześladowany za swoje dawne grzechy.

Zdaniem Mackiewicza jedynym świadomym patriotą Wielkiego Księstwa był Ludwik Abramowicz, redaktor i wydawca Przeglądu Wileńskiego. Zgłaszał roszczenia" do sukcesji po całości, przy całkowitym równouprawnieniu narodów ziemie te zamieszkujących. Jego program różnił się od wszelkich pomysłów federacyjnych, w tym też od federalizmu Piłsudskiego, bo te kierowały się przede wszystkim polskim interesem i polską racją stanu. W tej perspektywie złamanie przez Polaków Traktatu Suwalskiego i zagarnięcie Wilna, jak i fikcyjność "Litwy Środkowej", obciążały rachunek zwolenników "idei jagiellońskiej". Nie wiem , jak Mackiewicz odnosił się do księdza Waleriana Meysztowicza, który Wielkie Księstwo uważał za twór swoich przodków, niemal za własność wielkopańskich rodów i sławił patriarchalne stosunki pomiędzy dworem i chłopem. Prawdopodobnie zaliczał go do tych , których polskość," rozumiejąca się sama przez się", była odpowiedzialna za nieufność wobec idei Unii ze strony Litwinów i Białorusinów, tak że woleli nawet mieć do czynienia z otwartymi nacjonalistami.

Przedwojenne Wilno wróciło, kiedy teraz czytałem ( w korekcie ) pamiętnik Lucy S. Dawidowicz, From Tbat Place and Time. Wychowana w New Yorku, spędziła w Wilnie rok 1938/ 1939, przeprowadzając badania w tamtejszym Żydowskim Instytucie Naukowym. Jest to bardzo pożyteczna lektura, bo przypomina o ważnym innym Wilnie, którego żydowskie tradycje wyrobiły mu imię "Jeruzalem Północy". Trzecia mniej więcej część jego ludności niewiele miała wspólnego z państwem, w którym się znalazła, mówiła jidysz i częściowo, w górnej swojej warstwie, po rosyjsku. Pamiętnik Dawidowicz, nie znającej polskiego, dotyczy przede wszystkim podziału na "my" i "wy", tudzież prześladowań. Jeden z jej wileńskich przyjaciół, dziennikarz, stracił oko podczas studenckich antysemickich rozruchów w 1931 roku (te pamiętam). Ostatni rok przed wybuchem wojny przyniósł całkowite zwycięstwo programu endeckiego, wcielanego w życie przez OZON: pikietowanie sklepów żydowskich, projekty ustawy zabraniającej uboju rytualnego, mnóstwo zarządzeń przymusowej polonizacji, nade wszystko jednak propaganda antysemicka, w której rywalizowali ze sobą prasa rządowa i prasa późniejszego świętego, O. Maksymiliana Kolbe. Wilno w relacji Dawidowicz było miastem niebezpiecznym: powtarzały się napady chuliganów uzbrojonych w laski, tak że każde spotkanie z młodymi Polakami groziło pobiciem. Dawidowicz przyznaje, że kobiet i dzieci nie bili, co jednak nie umniejszało złowrogiego plonu takich wydarzeń.

To Wilno chyba warte przypomnienia, kiedy mówi się o ostatecznym końcu Wielkiego Księstwa. Dziarska polska młodzież, tłukąca pałkami swoich kolegów na uniwersytecie i urządzająca polowania na przechodniów, wkrótce mogła oglądać sowieckie czołgi otoczone entuzjastycznym tłumem żydowskiej młodzieży, choć wątpliwe, czy w jej umysłach połączyły się przyczyna i skutek. Sceny tego radosnego powitania na ulicach Wilna opisuje w swojej autobiograficznej książce Chaim Grade (My Motber’s Sabbatb Days, przekład z jidysz), a ponieważ był pisarzem rzetelnym i dbał o obiektywizm, opowiada też, jak poszedł tego samego dnia do Katedry i jak żal mu było zebranego tam, śmiertelnie smutnego tłumu wiernych.

Moja bliższa znajomość z Mackiewiczem nastąpiła w 1940roku, kiedy Juozas Keliuotis, redaktor Naujoji Romuwa, pomógł mi dostać się do litewskiego wówczas Wilna, co zresztą traktowałem jako etap przejściowy. Mackiewicz redagował jeden z dwóch wychodzących wtedy polskich dzienników w Wilnie, Gazetę Codzienną. Zastępcą redaktora był mój kolega z "Żagarów" , Teodor Bujnicki. Zostałem współpracownikiem tego pisma, tak jak wielu literatów, miejscowych i uchodźców, m. in. Światopełk Karpiński i Janusz Minkiewicz. Polemizując po wielu latach z moim esejem o Bujnickim, Mackiewicz .( "O pewnej ostatniej próbie i zastrzelonym Bujnickim", 1954) nie zgadza się z moim określeniem jego programu jako obrony "polskiego kantonu" w obrębie Litwy. I niewątpliwie ani żaden " polski kanton’, ani Polska ani Litwa nie mogły zadowolić tego pogrobowca Wielkiego Księstwa, skoro chciał iść w ślady Ludwika Abramowicza. W praktyce jednak program Gazety Codziennej do tego się sprowadzał i to ją różniło od Kuriera Wileńskiego, który stał się głosem polskiej ortodoksji, wyznawanej przez większość polskiego Wilna: dla niej przynależność Wilna do Litwy była po prostu litewską okupacją.

Z Mackiewiczem nigdy się bliżej nie przyjaźniłem, bo inne pokolenie i inny skład umysłu. Miałem dla niego szacunek jako dla pisarza, a też człowieka dobrej woli, który robi co może, i tego szacunku nigdy się nie pozbyłem. Co nie przeszkadzało mi zastanawiać się nad jego pokrętnymi losami. Pośród szlachty Wielkiego Księstwa niemało było krwistych awanturników, do których zaliczyłbym jego brata Stanisława, ale znany też był typ awanturnika cichego a zaciekłego, co to nie popuści. Tak właśnie przedstawiam sobie Józefa. Narzuca się pytanie, w jakim stopniu samoswoja i sobiepańska jednostka, przekonana, że słuszność jest po jej stronie, ma obowiązek czy prawo występować przeciwko opinii publicznej. Żeby zapomnieć, co ta opinia reprezentuje i o naszej do niej sympatii czy antypatii, trzeba sporego wysiłku, ale tylko wtedy pytanie o społeczną rolę konformizmu nabiera mocy. Mackiewicz tkwił w swoim wileńskim szlacheckim środowisku byłych kawalerów z wojny 1920 roku jak on sam, teraz zwykle urzędników, ale też pojedynkowiczów i myśliwych, jak choćby jego przyjaciel Michał Pawlikowski z Mińszczyzny, który redagował myśliwski dodatek do Słowa pod tytułem "Gdzie to gdzie zagrały trąbki myśliwskie..." ( z trzema kropkami, tak!) Niemniej wyłamywał się. Bardzo silnie naznaczony przez rosyjskie gimnazjum i przez swoje, w latach szkolnych, fanatyczne zainteresowanie książkami z zakresu zoologii i ornitologii ( w czym byliśmy podobni), z wykształcenia i z nawyków obserwacji był przyrodnikiem. Może ta jakby pozytywistyczna zaprawa wyrobiła w nim sceptycyzm co do "polskiego Wilna". Naraził się temu Wilnu od pierwszych numerów Gazety Codziennej ,ogłaszając artykuły, w których rozpacz i gniew z powodu wrześniowej klęski wyładowały się we wściekłych atakach na całą Polskę międzywojenną, tak że nie zostawiał na niej suchej nitki. Nie lubił Piłsudskiego ani sanacji (choć pracował przecie w sanacyjnym Słowie), ale żeby znaleźć teraz współpracownika w osobie Piotra Kownackiego, "narodowca", i razem z nim rządy "pułkowników" wyszydzać, choć przecie nic go poza tym z Kownackim nie łączyło, to już było dużo. Wyglądało to na znęcanie się nad powaloną Polską, żeby przypodobać się litewskim gospodarzom. Bez ustanku masakrowana przez cenzurę i oskarżana przez Litwinów o tendencje wywrotowe (bo co to za podstępne gadania o Wielkim Księstwie?) Gazeta Codzienna dała początek potępieńczym swarom, w których niejawnym przeciwko niej argumentem była "kolaboracja z okupantem". Czyli Mackiewicz wykazał talent do takiego ustawiania się, żeby być bitym przez obie strony. Miało się to powtórzyć później. Niewątpliwie uczucia gniewu i goryczy po klęsce były powszechne i dawał im wyraz z samego zgryzu, nie żeby się komuś przypodobać. Ale większość, choć tak samo czuła, powściągała się, bo jakoś nieładnie prać brudną bieliznę w tak smutnej chwili.

Wilno owego krótkiego okresu, czyli włączone do niepodległej Litwy, przeładowane uchodźcami, poddane przyśpieszonej lituanizacji, ustawowo i pałką jeżeli trzeba( ci, co niedawno bili Żydów, teraz byli bici, choć nie tylko oni, za śpiewanie w kościele po polsku), opływało mlekiem i miodem, jak to umieją urządzić gospodarni Litwini, miało znakomite restauracje i kawiarnie, w których handlowano walutą, kupowano paszporty i wizy, planowano podróże na Zachód, a przede wszystkim było miastem przeróżnych plotek i zawsze niepomyślnych wieści. Litwa, otoczona przez złowrogie mocarstwa, przyciągała niby wyspa zbawienia nieszczęśników, którzy gotowi byli narażać skórę w wędrówce przez granicę na zielono, ale znalazłszy się u celu swoich marzeń, spostrzegali, że są w pułapce. Samoloty z Kowna na Zachód, przez neutralną Szwecję, jakiś czas kursowały. Sam nawet zgłosiłem się do nieoficjalnego polskiego przedstawicielstwa w Kownie, zostałem zakwalifikowany, miałem już miejsce, kiedy wyjazdom położono koniec.
Nie myślę, żeby napięcia polsko- litewskie mnie bardzo obchodziły. Choć przyjaźń z Keliuotisem, który organizował spotkania polsko- litewskie, tzn. polskich i litewskich reprezentacyjnych postaci, żeby napięcia łagodzić, powinna była mnie angażować w tym kierunku. Nota bene Keliuotis, z Kowna, nie znał polskiego i zarówno podczas mojej wizyty w Kownie w 1938 roku, jak teraz, rozmawialiśmy po francusku, ( Jego studia w Paryżu miały się okazać złym przygotowaniem dla przyszłego długoletniego więźnia gułagów). Olbrzymiość i groza wydarzeń pozbawiała wagi szarpania się polsko- litewskie i chyba po prostu wzruszałem ramionami. Mackiewicz we wspomnianym już eseju zarzuca mi deformację prawdy, kiedy powiadam, że "wiele nienawiści między Litwinami i Polakami szło w niepamięć". Jak zauważa, w Wilnie, wskutek nacjonalistycznej i niemądrej polityki władz litewskich, wrogość po polsku mówiącej ludności rosła. Lokalnie, tak. Jednak, niezależnie od obustronnych zacietrzewień, istniał fakt podstawowy, ludzkiego zachowania się Litwy w dniach wrześniowej klęski, a także, jak rzekłem, niestosowność, a nawet śmieszność narodowościowych sporów.

Nie potrafię odtworzyć moich ówczesnych myśli. Jedna to z moich faz tak dużej , że prawie psychopatycznej obolałości, a na zewnątrz działań w służbie jednej obsesji. Nie mogłem pisać wierszy, jak na mnie, wystarczy za dowód choroby, całą energię natomiast zużywałem na wysiłki sprowadzenia Janki z Warszawy i zabrania jej na Zachód, ale granice jedne po drugich okazywały się zbyt niebezpieczne albo niemożliwe. Dostatecznie dużo zajęć, żeby unikać jasnego rozeznania. Kto zresztą je miał. Szok września 1939 był tak duży, że to przeżycie wymagało czasu, zanim należycie osiadło.

Więc Wilno niejasne. Nie tak bardzo jednak, żebym zagubił moje opcje polityczne. Moją współpracę z Gazetą Codzienną w znacznym stopniu tłumaczy osoba Bujnickiego, bo on głównie zajmował się w piśmie literaturą. Poza tym naprawdę bliżsi mi byli " krajowcy’ niż prawowiernie patriotyczni Polacy, a jako krewny Oskara Miłosza, który chciał Wilna dla Litwy, nie mogłem hodować w sobie wrogości do " okupacji litewskiej".

Rząd litewskiego państwa niczego nam jednak nie ułatwiał, przeciwnie, prowadził w Wilnie politykę nierozumną, działając przeciwko własnym interesom. Podział mieszkańców na przeróżne kategorie piętnował większość z nich jako " ludność napływową", albo " uchodźców" , w których to grupach znaleźli się nawet Wilnianie z dziada pradziada. Prawo do litewskich dowodów osobistych przyznano jedynie zameldowanym w określonych datach, bodaj od 1920 roku poczynając, ale umieszczona w tych dowodach rubryka" narodowość" miała na celu ograniczenie liczby obywateli pełnoprawnych. Wolałem dowód osobisty niż papiery uchodźcy, ale jakąż to narodowość mogłem podać, jeżeli nie polską? Zresztą dowód ten miałem wkrótce zniszczyć podczas przeprawy z Zofią Rogowicz do General Gouvernement, bo kolidował z fałszywą przepustką dla mieszkańca Suwałk.

Z tymi dawnymi żagarystami, którzy poszli do komunizmu, nie szukałem kontaktów. Pakt Mołotow- Ribbentrop ich całkowicie pogrążał. Jedno z ostatnich moich o nich wystąpień na łamach Po prostu było akcesem do Frontu Ludowego w 1936 roku, ale kwaśnym, i dużo bym dał, gdybym mógł je dzisiaj przeczytać. Co prawda byłem zaproszony na zebranie, kiedy obmyślali tytuł nowego pisma po ubiciu Po prostu przez cenzurę. Ten tytuł, Karta, to mój wkład, bo tak jak Żagary pochodził z mego skromnego zasobu słów litewskich. Karta znaczy pokolenie, viena karta znaczy raz, co innego po polsku, więc powstaje pożądana wieloznaczność. Po paru numerach pismo znikło, zakazane.

Politycznie najbliżsi mi byli teraz w Wilnie socjaliści. Była to grupa, która utworzyła własną organizację " Wolność", złożoną z uchodźców i miejscowych. Z przybyszów :Władysław Malinowski i jego żona Halina, Stefan Salman (znany później jako Stefan Arski) z żoną Magdą Hertz,, Zbigniew Mitzner, Zofia Rogowicz, Wacław Zagórski, z miejscowych Renata Mayenowa, Władysław Ryńca. Trzymałem się z nimi. " Wolność’ miała potężnego protektora za granicą, Oskara Lange, wówczas profesora ekonomii na Uniwersytecie Chicagowskim. Dzięki niemu Malinowscy i Salmanowie dostali się do Ameryki, przez obszary Rosji i Japonię, zdaje się ze szwedzkimi paszportami. Mitzner, Zagórski, Zofia Rogowicz i ja wywędrowaliśmy przez zielone granice do Warszawy, ja z Zofią, która parę już razy robiła szlak kurierski Suwalszczyzna, Prusy Wschodnie, Reich, General Gouvernement. Była żoną literata Wacława Rogowicza, wtedy miała chyba pięćdziesiątkę. Wspominam ją jako dobrego kompana.

W kawiarni Rudnickiego naprzeciwko Katedry i raptem głośny grzechot żelastwa, wjazd sowieckich czołgów. Do dzisiaj jest to dla mnie jedno z najsmutniejszych zdarzeń mego życia, bo miałem jasną świadomość nieodwołalnego i obrzydliwe poczucie, że jestem świadkiem deptania bezbronnych, bez oglądania się na jakiekolwiek prawo, narodów. Tak właśnie wygląda doznanie nieszczęścia. Akurat wtedy padła Francja. Dwa monstra dzieliły łupy rozpoczynając tysiącletnie, jak im się zdawało, panowanie nad Europą.

Co by się stało gdybym nie uciekł z Wilna? W Prawdzie Wileńskiej jak Bujnicki albo na białe niedźwiedzie. Choć Janusz Minkiewicz i inni uratowali się, prowadząc kabaret literacki. O treści ich tekstów nic zresztą nie wiem. To, co wtedy nastąpiło, zostało wiernie opisane w powieści Mackiewicza Droga donikąd.

Z Mackiewiczem nie widziałem się więc od lata1940 do lata 1944, kiedy dostał się do Warszawy. Czyli że nie byłem świadkiem jego poczynań w okupowanym przez Niemców Wilnie. Oskarżenia o kolaborację pochodziły z tych samych kół, które miały z Mackiewiczem na pieńku w okresie 1939- 1940, czyli szlak już był przetarty . Kiedy nad jednym z najwybitniejszych polskich powieściopisarzy sprawuje się sąd kapturowy, bez prawa obrony, warto chyba zastanowić się, jakie poglądy w swoich pismach głosił, jak też kim byli jego oskarżyciele. Mackiewicz w tym co pisze nie jest nigdy wykrętny. Można mu wierzyć, kiedy wyjaśnia nieporozumienie wokół nazwiska w artykule ("Redaktor Bohdan Mackiewicz). Można mu też wierzyć, kiedy w swoich powieściach i powojennych esejach bez osłonek wykłada swoje stanowisko. Otóż moim zdaniem jego stanowisko było tak absolutnie nie-polskie, tzn. przeciwnie temu, co uchodziło za pewnik w umysłach ogromnej większości Polaków, że gdyby nawet był nieskazitelny, należałoby mu winę przyczepić. Ortodoksyjny pogląd polski na toczącą się wojnę zakładał wierność zachodnich Aliantów i przywrócenie państwa polskiego w granicach z 1939 roku. Tak wierzyło "polskie Wilno" i jego wojsko, czyli Ak. Dla Mackiewicza były to rojenia jednej narodowościowej mniejszości, która stan chwilowy lat międzywojennych chciała uznać za stały. W tej części Europy zwycięstwo mogło należeć albo do Niemiec, albo do Rosji i zarówno Litwini jak Białorusini czy Ukraińcy, wiedzieli, że nie mogą stawiać na Zachód. Ludność na ziemiach dawnego Wielkiego Xięstwa (z wyjątkiem Polaków i Żydów) witała Niemców entuzjastycznie i jak wiadomo tylko niepojęty niemiecki obłęd doprowadził do odwrócenia się nastrojów. Pozostawał komunizm, który Mackiewicz uważał za wielkie zło. Walkę z nim stawiał na pierwszym miejscu, ponad interesami narodowymi, i zarzucał Ak, że działając niby na rzecz Aliantów, w istocie pomaga zwycięstwu ich sojusznika, tj. Moskwy. Po upływie wielu dziesięcioleci wypada uznać, że ta ocena dobrze ujmowała los Polski, która, opierając się jednym i drugim, nadzieje pokładała w dalekich a obojętnych trzecich. Niestety ta realistyczna ocena dobrze służyła tylko Mackiewiczowi - powieściopisarzowi, pozwalając na bezlitosne pokazywanie ślepych zaułków historii. Jako program polityczny warta była zero. Nikt, nawet sam Mackiewicz, nie popierałby udziału w niemieckiej krucjacie, doszczętnie przez samych Niemców skompromitowanej.

Z jego pism wynika, że gdyby mógł wskrzesić Rosję carską, to by ją wskrzesił, bo uważał ją za państwo poszanowania prawa i tolerancji, zwłaszcza w porównaniu z tym, co nastąpiło wszędzie w następstwie I-ej wojny światowej. Tutaj szedł też całkowicie przeciwko polskiej opinii, która pomiędzy Rosją i komunizmem chętnie stawia znak równania, czemu zresztą trudno się dziwić, skoro np. sowiecka polityka masowych wywózek Polaków z ziem białoruskich i ukraińskich, zaczęta zaraz po rewolucji, była dalszym ciągiem polityki carskiej w dziewiętnastym wieku, tyle że środki zastosowano bardziej okrutne. Mackiewicz kategorycznie sprzeciwiał się uznawaniu komunizmu za twór specyficznie rosyjski i nie czuł żadnej wrogości do Rosjan, na których po prostu spadło nieszczęście komunistycznej władzy.

Co doradzałby w Wilnie pod okupacja niemiecką, trudno dociec. Gdyby chodziło o wojnę pomiędzy Rosją i Niemcami, na pewno nie wahałby się stawać po stronie Rosji, ale skoro wielka gra toczyła się o oswobodzenie narodów od komunizmu, zdawał się być, teoretycznie, zwolennikiem jakiegoś przeczekania czy układu z Niemcami, co, szczerze mówiąc, nie różni się od kolaboracji. Tyle można wnioskować z jego pism powojennych, bo wtedy w Wilnie czynnym kolaborantem nie był.

Jednym z głównych argumentów używanych przez tych, którzy Mackiewicza bezwzględnie potępiają, jest artykuł Pawła Jasienicy "Moralne zwłoki szlachcica kresowego", pisany przez kogoś, kto wtedy był w Wilnie i jak sam powiada: "Służyłem w Armii Krajowej, miałem przydział do propagandy i pilne czytanie szmatławców zaliczało się do moich obowiązków". Zadałem sobie trud i wyszukałem książkę Jasienicy Ślady potyczek, w której ten tekst figuruje. Jasienica, jak wiadomo, to pseudonim. Występował pod nim mój kolega z Akademickiego Klubu Włóczęgów w Wilnie, wówczas student historii, Lech Beynar, nazywany u nas Bachusem. Nazwisko wcale nie żydowskie, jak próbowano podszeptywać, tylko tatarskie. Beynar pochodził z tatarskiej szlachty, choć, o ile wiem, nie był już mahometaninem. I imię Lech i później przybrane nazwisko Jasienica świadczą o katolicko - piastowskich przywiązaniach i jego, i jego rodziny.

Jeżeli poważny historyk i świadek wydarzeń pisze rzecz tak karygodnie lekkomyślną, to cóż mówić o innych. Beynar był człowiekiem prawym i nieustraszonym, nie mogąc się pogodzić z tym, co dla Mackiewicza było jasne, walczył do ostatka w oddziale Łupaszki i dostał po wojnie wyrok śmierci. Uratował go, zdaje się, Bolesław Piasecki, szef "Paxu". Nie przypominam sobie, żeby Beynar w naszym Klubie Włóczęgów deklarował się politycznie. Zapalczywego endeka mieliśmy jednego, Kazimierza Hałaburdę, ten został wywieziony i umarł w gułagu na dyzenterię. Z innych członków Klubu: nasz senior Gasiulis został rozstrzelany za współpracę z tymiż władzami; Jędrychowski został "wybrany" do sejmu Litwy i głosował za włączeniem Litwy do Związku.

Moralne oburzenie Beynara jest szczere i powtarzając za Jądrem ciemności Conrada "Ohyda! ohyda!", na pewno wyraża uczucia wielu swoich rówieśników. Wglądnąwszy jednak bliżej w jego artykuł, nie znajdzie się w nim wiele poza stanem uczuciowym.

Pierwszy zarzut dotyczy charakteru Mackiewicza, którego Beynar oskarża o tchórzostwo, bo skoro zalecał opór wobec komunizmu choćby kosztem zniszczenia całego polskiego narodu, to dlaczego nie poszedł do lasu (jak on sam, Beynar)? Dla tych, co znali Mackiewicza, jest to jedynie chwyt demagogiczny. Drugi zarzut dotyczy powieści Droga donikąd, którą Beynar nazywa nikczemną. Dlaczego? Dlatego, że inne narodowości są w niej pokazane przychylnie, natomiast Polacy oczernieni i że nie ma w niej wzmianki o ZWZ, z którego narodziła się później AK. Jak też, że nie ma w tej książce miłości do ziemi rodzinnej jak w Panu Tadeuszu (?). Ale przecie Droga donikąd istnieje i obroni się sama. Atak na nią naprowadza być może na powody, dla których trudno być polskim powieściopisarzem. Gdyby ktoś w ubiegłym stuleciu tak Polskę przedstawił jak Gogol Rosję w Martwych duszach, z pewnością zasłużyłby na miano nikczemnika. Trzeci wreszcie zarzut - że Mackiewicz drukował w gazecie gadzinowej. Pewnie, że nie powinien był tego robić. Ale co drukował? Właśnie kilka rozdziałów Drogi donikąd, którą Beynar uznał za paszkwil.

W nagonce na Mackiewicza brało udział dziwne towarzystwo, bo i patrioci i ukryci agenci sprawców mordu w Katyniu. Leżało jak najbardziej w interesie tych ostatnich, żeby świadka ogłosić faszystą i kolaborantem. Właśnie teraz zajrzałem do teczki z listami Mackiewicza do mnie z lat 1969-1970. Dotyczą starań, jakie robiłem, żeby polecać jego książki wydawcom amerykańskim i niemieckim, z małym powodzeniem, bo za każdym razem nawijał się ktoś z Polaków, dbały o to, żeby zamiar wydania książki ubić. Mackiewicz i jego żona, Barbara Toporska, też pióro znakomite, żyli w skrajnym ubóstwie. Muszę się zgodzić z tym, co Makiewicz pisze w jednym z listów, że w porównaniu z nimi Gombrowiczowi znakomicie się powodziło.

Mackiewicz płacił za swoją podróż w 1943 do Katynia na zaproszenie władz niemieckich. Z polskich pisarzy jeździł tam też Ferdynand Goetel. W Warszawie pamiętano jego przedwojenne otwarte pochwały faszyzmu, a w 1940 roku zdradzał nieśmiałe skłonności do kolaboracji, bo zarejestrował się jako wolny zawód, literat, i kolegów do tego namawiał. Wielu zarejestrowało się, że niby bezpieczniej. Jednak Goetel miał dobre wyczucie społecznych presji i nakazów patriotycznego kodeksu, toteż nie posunął się dalej w ugodowości wobec Niemców. I chociaż pojechał do Katynia, nikt go jakoś później na emigracji nie piętnował jako kolaboranta. Natomiast Mackiewicz, który ze wszystkimi chodził na udry, nie liczył się z publiczną opinią i był z temperamentu pieniaczem, jadąc do Katynia umacniał nieprzychylne jego osobie nastroje i nikogo nie obchodziło, że pojechał za zgodą polskich władz podziemnych.

Czy Polacy powinni byli, w imię wyższej dyplomatycznej racji, udawać, że nic a nic Niemcom nie wierzą i groby katyńskie dodać do innych hitlerowskich zbrodni? Wymagałoby to zdławienia w sobie moralnego protestu, nadludzkiej niemal dyscypliny. Państwo sowieckie dokładało ogromnych starań, żeby przekonać cały świat o swojej niewinności i jego sojusznicy brali to za dobrą monetę albo udawali, że biorą, czyli Polacy zostawali sami, z prawdą, ale z prawdą głoszoną przez ich wrogów. I któżby im wierzył, jeżeli byli znani ze swoich antysowieckich "urazów"? Cóż za paradoksalne równanie, godne filozoficznej analizy.

Niedawno, będąc w domu znajomych, wziąłem przypadkiem z półki grubą książkę amerykańskiego korespondenta w Moskwie, Harrisona E. Salisbury, Journey For Our Times, A Memoir (1983) i natrafiłem na ustęp, który jest świadectwem o podróży dyplomatów i dziennikarzy zachodnich do Katynia. Czytałem to i prawie zbierało mi się na wymioty.

"Kathy Harriman była w Moskwie z jej ojcem, teraz ambasadorem w Moskwie. Miała posadę w Office of War Information i spełniała funkcje pani domu, wnosząc życie i wesołość w banalną scenerię. Przekształciła salę balową ambasady w kort do gry w badmingtona i znalazła zapas starych hollywódzkich filmów na strychu. Były tak kruche, że pękały co chwila podczas pokazu, jednak puszczaliśmy je i tak".

"Kathy była obecna, kiedy ogłoszono wiadomość o Katyniu i powiedziała, że chce pojechać. Rosjanie natychmiast zaprosili ją i Johna Melby, młodego attache ambasady. Przygotowali specjalny pociąg - międzynarodowe wagon-lits, wagon restauracyjny wykładany mahoniem, mnóstwo kawioru, szampana, masła, białego chleba, wędzonego łososia, ciastek, beef Strogonoff, kotletów kijowskich - i wyruszyliśmy, żeby wglądnąć w jedną z wielkich tragedii wojny".

"Rosjanie odbili Smoleńsk we wrześniu 1943 i zbierali się teraz do uruchomienia swojej propagandowej bomby. Korespondenci zachodni byli zaproszeni jako część dekoracji. Nie wydaje mi się, żeby udział Kathy Harriman i Johna Melby był kalkulowaną polityką U.S. Myślę, że nastąpiło to jako podyktowany przez chwilę odruch, jakkolwiek Averell Harriman rzeczywiście miał dosyć "londyńskich" Polaków i kiedy wrócił z Katynia, powiedział mi, że od dawna był przekonany o tym, iż Polacy dali się nabrać na niemiecką wersję zbrodni i że to, co zobaczył, utwierdziło go w jego przekonaniu".

"Jestem głęboko wdzięczny sowieckiemu wydziałowi prasy za urządzenie tej wyprawy. Była to (i pozostaje) dobra lekcja sowieckich metod. Żenujący był luksus tego pociągu, wyposażonego w śnieżnie białą pościel, pierzynki, pachnące mydła, biało ubranych kelnerów, luksus jak dla Cara".

"Zresztą mógł to być jeden ze specjalnie dla Cara przeznaczonych pociągów. Siedzieć w wagonie restauracyjnym przy stole pełnym butelek, kryształów i sreber, talerzy, na których piętrzyły się zakuski i zza koronkowych firanek oglądać obok, na sąsiednim torze, drewniane towarowe pociągi, skąd ranni krasnoarmiejcy z głowami w krwawych bandażach, rękami w gipsie, amputowanymi nogami, przyglądali się nam dygocąc dokoła swoich piecyków, było niemal nie do zniesienia".

Autor tego świadectwa, podobnie jak inni dziennikarze, nie został przekonany rzekomymi dowodami, jakie im przedstawiono. Toteż powstrzymał się od opinii, czyim dziełem był Katyń. Ale amerykański ambasador w Moskwie, Averel Harriman, dał się przekonać. A mieć ambasadora amerykańskiego jako swojego wroga na pewno dodawało do katastrofalnej sytuacji polskiego rządu w Londynie.

Józef Mackiewicz widział groby katyńskie i napisał, co zobaczył. Przypadkiem był też świadkiem, jak odbywało się mordowanie Żydów przez Niemców w Ponarach i też zostawił rzeczowy raport. I dopóki będzie istnieć polskie piśmiennictwo, te dwa zapisy grozy dwudziestego wieku powinny być stale przypominane, po to, żeby dostarczały miary wtedy, kiedy literatura zbytnio oddala się od rzeczywistości.

Mackiewicz był pisarzem realistą i w porównaniu z jego zaciekłością w odtwarzaniu " jak naprawdę było" inne odmiany realizmu ukazują swoją bladość albo fałsz. Obca mu była cała wysoka sofistykacja literackich dyskusji i nie zastanawiał się nad niemożliwym do przezwyciężenia dystansem pomiędzy rzeczywistością i słowami. Ani nad powszechnie zapowiadanym końcem powieści. Staroświecki z uporu, posługiwał się językiem jako narzędziem, nie pozwalając stylowi usamodzielnić się i wziąć górę nad piszącą ręką. Powieść była dla niego dalej "lustrem ustawionym na gościńcu" i dbał o absolutną wierność szczegółu.

Droga donikąd i Nie trzeba głośno mówić tworzą razem epos końca. Jest to koniec Wielkiego Księstwa Litewskiego, czy też jego resztek, tak jak dotrwały do 1939 roku, koniec też Wilna jako miasta o ludności polskiej i żydowskiej. Innej niż ta powieść kroniki nie ma. Kolejno jest to obraz życia pod rządami sowieckimi od czerwca 1940 do czerwca 1941, czyli do ataku Niemiec na swego poprzedniego sojusznika, i niemieckimi. Ostatnie rozdziały drugiej powieści dają obraz Warszawy 1944 roku, gdzie znalazł się wtedy sam Mackiewicz, uciekinier z Wilna.

Pisania Mackiewicza o wojnie są zupełnym wyjątkiem w obfitej polskiej literaturze na ten temat. Obowiązuje w niej wzór patriotyczny, walka Polaków z Niemcami. Mackiewicz na ten wzór pozostał mniej czy bardziej obojętny, w czym można się dopatrzyć jego własnej niechęci do obiegowych pojęć i wpływu wielonarodowościowego Wilna. Dwie zasadnicze postawy polskie ścierały się w tym stuleciu ze sobą: niepodległość Polski jako cel wszelkich walk i wysiłków, i poświęcenie tej niepodległości w imię komunistycznego internacjonalizmu. Żadna z nich nie znajduje uznania u Mackiewicza, co więcej, odnosi się on do nich wrogo. Ci, którzy niepodległość odrzucili w imię komunizmu, jak w Wilnie Dembiński czy Jędrychowski, są dla niego nie tyle zdrajcami Polski, ile agentami państwa niosącego nieszczęście ludziom różnych narodów. Natomiast niepodległościowcy - stąd jego negatywna ocena AK - są zaślepieni swoim skoncentrowaniem się na walce z niemieckim zaborcą i nie zdają sobie sprawy z tego, że licząc na zwycięstwo zachodnich Aliantów, przygotowują zwycięstwo sojusznika tych Aliantóws, czyli Rosji. Mackiewicz w swoich powieściach i swojej publicystyce występuje jako zwolennik antysowieckiego internacjonalizmu, czyli antykomunistycznej międzynarodówki. Stąd wynikają poważne konsekwencje, również artystyczne, bo jego postacie nie są podzielone według kryteriów narodowościowych. Wśród tych, które darzy sympatią, są Polacy, Litwini, Białorusini, Niemcy, biali Rosjanie, uwikłani w różne podziemne ruchy, potencjalni uczestnicy zbiorowego, międzynarodowego oporu wobec systemu.

Nie sposób traktować poważnie wszystkiego, co pisał Mackiewicz-antykomunista. Niektóre jego artykuły są wręcz obsesyjne i graniczące z paranoją, według znanego wzoru wietrzenia wszędzie agentur, nawet w Watykanie. Toteż układając wybór jego pism publicystycznych, należałoby pamiętać, że płacił fantazjowaniem czy nawet wariactwem za stałość swoich poglądów. Odsiew oczywistych błędów spotka po śmierci wszystkich chyba piszących i myśl o tym powinna nas ustrzec od występowania w todze surowych sędziów.

Dwa otrzymane wczoraj listy są dla mnie przeżyciem, jeden od J., drugi od M. Te moje rówieśniczki i koleżanki z wydziału prawa Uniwersytetu Stefana Batorego w Wilnie nie tylko prowadzą mnie nitką sentymentów w przeszłość, istnieją jako osobowości tak cenne, że uważam siebie za szczęśliwego, mogąc o nich myśleć. Bo w tym naszym mieście były niezwykłe dziewczęta i jakże ubodzy są ci wszyscy, których pamięć nie może odwołać się do tak wartościowych okazów ludzkich. A mówię to teraz, kiedy są siwe i hodują wnuki, a ja znam mniej więcej ich życie pełne błędów i tragedii.

Z M. nigdy nie byłem blisko, ale przyglądałem się jej. Na swój plus to zapisuję, że jej wypukłe szkła osoby krótkowzrocznej nie przeszkodziły mi ocenić jej wdzięku. Była urocza, ślicznie zbudowana, ale oczywiście ani jej w głowie były faramuszki, skoro zaciekle goniła wielkie cele. Ona i jej siostra należały do wewnętrznego kręgu dokoła Jędrychowskiego i Dembińskiego, czyli Po prostu i Karty, a później w powojennej Polsce do znanych postaci "grupy wileńskiej". Pochodziły z rodziny bardzo katolickiej i w komunizmie znalazły nową religię, tak jak Zosia Westfalewicz, żona Dembińskiego, której siostra była zakonnicą.

List M., pisany jej śmiałym, zdecydowanym pismem, komentuje m.in. mój wiersz o złamaniu tabu przez rzucenie kamieniem w węża, który znalazła w krajowym wydaniu Świadectwa poezji i dodaje: "Ale skoro już jesteśmy przy wężu, napiszę Ci o rybach. W dzieciństwie weszłam do kuchni, gdzie skakały żywcem oskrobane przez gospodynię ryby. Zawsze bardzo bliskie mi były zwierzęta. Więc zaczęłam je zabijać (przez litość) waląc ich głowami o ścianę. Byłam cała w ich krwi. To była sytuacja, z której nie było dobrego wyjścia. Ale zastanawiam się, czy potem, już dorosła, nie byłam jak ci wychowankowie Sorbony".

W kilku zdaniach M. (nasz wydział prawa kształcił wybitne inteligencje) daje historię swoją i swojej grupy. Litość nad ludźmi prowadziła do zaangażowań, które nie były dobrym wyjściem. A wychowankowie Sorbony, wykształceni na filozofii Sartre’a, praktykowali ludobójczy terror w Kambodży.

Dalej M.:

"Żeby było weselej, napiszę, jak Cię pamiętam. Pochylnia z Sali Śniadeckich, ty lecisz na czele grupy robotników i studentów goniąc bojówkę endecką, która chciała rozbić wieczór poezji różnych narodów. Masz taką minę wilkołaka, jaką umiałeś robić, zęby na wierzchu, oczy wytrzeszczone, w ręku trzymasz szczątki krzesła. I wyjesz.

Drugi obrazek: stoimy przy stole w Kole Prawników i o coś się kłócimy, nie pamiętam o co, chyba o politykę, bo mówisz do mnie ze złością: ty zawsze byłaś i zostaniesz dewotka. Widocznie mi dogryzłeś, jeśli to pamiętam. Przeżyłam dwie dewocje, a na trzecią już mnie nie stać. To skutek nie tylko starości, ale między innymi literatury, która mi towarzyszy od dziecka".

W innej części listu M. mówi o przemówieniu Brodskiego w Sztokholmie na chwałę literatury: "Josip Brodski na Noblu powiedział to, co chciałam Ci napisać, tylko o wiele piękniej".

Moje myślenie o nich, tych dziewczętach z Wilna, a dziś starych kobietach, nie nadaje się właściwie do przekazu prozą, jest tak naładowane skrótami i tak wielowarstwowe, że wymagałoby jakiegoś szczególnego rodzaju poezji miłosnej. Czas w niej pewnie by się cofał do lat, kiedy byliśmy w niższych klasach gimnazjum, kiedy M. zabijała ryby w kuchni, a J. nosiła marynarski kołnierz mundurka szkoły Sióstr Nazaretanek. Prawdopodobnie w tych uparcie wracających obrazach wspólnoty poprzez dzieciństwo wyraża się moja tęsknota do przywrócenia, do apokatastastis, czy też do zaczynania na nowo, a więc do chwili, kiedy jeszcze nic nie musiało być tak, jak później się stało, kiedy jeszcze (wyobrażając sobie jakąś zupełnie inną epokę, inne obyczaje itd.) nie musieliśmy być rozdzieleni. A kto wie, czy taka poezja miłosna nie rodzi się z marzenia o "seksualności anielskiej" Swedenborga, z chęci zupełnej identyfikacji, niemal przemiany w drugiego, nie bezpłciowo, ale z przeniknięciem także jego innej płci.

O liście J., troszczącej się o mój stan zdrowia, lepiej żebym nie pisał. Bo za dużo nici zaraz bym musiał wyciągnąć. Zastanawia mnie jej stała skłonność minorowa, do pomniejszania siebie, aż, gdyby jej wierzyć, nieprawdą jest, że ma wybitne zalety umysłu i charakteru. Zawsze o sobie, o swojej chorobie i prawdopodobieństwie rychłej śmierci, z niedbałością, wzruszeniem ramion.

Wieczór poezji różnych narodów, o których przypomniała M. Sprzeciwiając się "narodowemu" Wilnu mieliśmy różne kontakty i myślę, że niektóre ich ślady są przypominane, na przykład w 1972 roku w pociągu Rotterdam - Paryż, kiedy wracając ze zjazdu poetów rozpiliśmy piersiówkę z Abramem Sutzkewerem, który przeżył getto wileńskie i jest autorem podstawowej książki o zbrodniach niemieckich w Wilnie. Myślę też, że te kontakty wyjaśniały, przynajmniej częściowo, sekret Władysława Ryńcy. Bo jak zostaje się milionerem podczas wojny, zakładając firmę transportową? Ryńca (gwarowe "Reka") pochodził ze Śląska. W Wilnie znalazł się jako student - jeszcze jeden mój kolega z prawa. Politycznie wywodził się ze "Strzelca", tak jak inni (Jędrychowski) z "Legionu Młodych", a był to okres "lewicowienia" tych sanacyjnych organizacji. Na uniwersytecie został jednym z głównych działaczy naszego bloku antyendeckiego w wyborach do Bratniej Pomocy, wyróżnił się też jako znakomity mówca. Później został na obrzeżu grupy i nie zbliżył się do komunizmu. Co robił w latach 1934-1939, nie umiem powiedzieć (adwokatura?), a już chyba nie potrafię dojść jak zmienił się z ubogiego syna górnika w finansowego potentata, operując od 1941 roku gdzie? - na linii Wilno - Mińsk - Warszawa, czyli na terenach narodowościowo mieszanych, tych właśnie, które Józef Mackiewicz opisał w powieści Nie trzeba głośno mówić. Wydaje mi się, że jednym z czynników godnych uwagi była ogromna ilość płynnej gotówki w Winie, w złocie i w dolarach, której w niczym nie opłacało się inwestować. Wspólnik Ryńcy, Krywitzki, był Żydem z Rygi i być może mobilizował te kapitały. Krywitzki działał w biurach firmy w Wilnie i Mińsku, które zostały zlikwidowane w miarę przesuwania się frontu, i w 1944 zjawił się w Warszawie, gdzie go poznałem. Był chroniony przez dobre aryjskie papiery, w ogóle Wilno miało jedne z najbardziej artystycznych wytwórni fałszywych dokumentów. Z Warszawy, nie czekając aż przyjdą Rosjanie, wyjechał do Pragi czeskiej i tam zginął, w nieznanych mi okolicznościach. Innym czynnikiem powodzenia Ryńcy był pewnie jego geniusz dyplomatyczny i brak narodowościowych przesądów. Firma była kryta jako zajmująca się dostawami dla wojska i miała wysoko postawionych Niemców na swoim żołdzie. W istocie przeprowadzała ogromne operacje walutowe na czarnym rynku. A ciężarówki szły wyładowane wszystkim, tylko nie dostawami dla wojska, bronią, owszem, ale nie przeznaczoną dla Niemców. Ryńca należał do naszej socjalistycznej "Wolności" (był też łącznikiem między Bundem w getcie wileńskim i Bundem w getcie warszawskim), a przez to do podziemia "londyńskiego", dla którego móc korzystać z takiej sieci transportowej było ważne. Woził pieniądze i broń dla oddziałów AK, ale domyślam się, że szlak do Mińska, prowadzący przez lasy pod kontrolą sowieckiej partyzantki, miał zabezpieczony dzięki odpowiednim układom i świadczonym usługom. Jego ciężarówki przewoziły też uratowanych z wileńskiego getta Żydów, nie za pieniądze, jeżeli mam sądzić po wypadku Seweryna Trossa. Tross pisywał przed wojną do pisma Orka na ugorze tak jak mój brat Andrzej, i znalazł się w Wilnie jako uchodźca z Warszawy. Mój brat ukrywał tego swego kolegę przez pewien czas w mieszkaniu naszych rodziców w Wilnie, na Zarzeczu, przy ulicy Popowskiej. Następnie Tross i jego żona zostali załadowani na ciężarówkę Ryńcy i wylądowali w Warszawie, gdzie znalazłem dla nich dobrą melinę. Niestety zginęli w powstaniu warszawskim, ale nie jako Żydzi, po prostu jako ludność cywilna. Cała działalność firmy była, z niemieckiego punktu widzenia, kryminalna i trudno pojąć, że nie było żadnej wpadki. Geniusz Ryńcy i tutaj się okazał, bo stworzył zespół (pamiętam jego szoferów), na którym mógł absolutnie polegać, scementowany na zdrowszych zasadach niż stosunki szefa z podwładnymi. Rodzinność tej grupy "swoich chłopców" z Wilna wykluczała donos, najczęstszy powód katastrofy.

Pisałem o Władku Ryńcu w Rodzinnej Europie, nazywając go literą W., ale znów do niego wracam, bo naprawdę mi imponował i do dziś staram się zrozumieć, jak to wszystko robił. Po wojnie założył, jak planował, firmę wydawniczą i stałby się na pewno panem wydawniczego rynku, zaraz jednak przedsiębiorstwo utrupiono w ramach walki z inicjatywą prywatną. Wtedy został adwokatem i specjalizował się w sprawach spadków, m.in. amerykańskich, korzystając z tego, że wskutek powiązań z "grupą wileńską" dostawał paszporty na zagraniczne podróże.

Osadzanie Mackiewicza według politycznych kryteriów nie zaprowadzi daleko. Dajmy na to, że był maniakiem, Don Kichotem, utopistą, niemniej to polityczna pasja odżywiała jego pisarstwo, które było ściśle realistyczne, ale zarazem chciało służyć, czyli być pisarstwem z tezą. A tezy brały się z jego uczciwości i moralnego oburzenia. Ciągle zapytywał: "Jak to jest możliwe?" i chciał być głosem wołającym na puszczy, kiedy wszyscy inni milczeli. Na szczęście nie był politykiem.

Ostatnie rozdziały Nie trzeba głośno mówić dają miarę różnic aury pomiędzy Winem i Warszawą, tak jak je odczuwał przybyły z Wilna latem 1944 roku Mackiewicz. I obraz Warszawy, zwariowanej, lekkomyślnej, obojętnej na strzelaniny tu i ówdzie, dumnej ze swego bohaterstwa, wesołej, bo blisko zwycięstwo, jest u niego poprawny. Dla Mackiewicza była to beztroska dzieci, które nie chcą wiedzieć, że jeszcze chwila, a nic nie zostanie z ich zabawek, tak jak nic nie zostało w Wilnie.

Mackiewicz po przyjeździe do Warszawy wyraził życzenie spotkania się ze mną i z Januszem Minkiewiczem. Odbyliśmy długą rozmowę. Z jego strony było to powtarzane na różne sposoby pytanie "Jak to jest możliwe?" . Więc teraz, kiedy jasne dla każdego, że Alianci są daleko, nic? Żadnej próby dogadania się, choćby w ostatnim momencie, z przegrywającymi Niemcami, skłonnymi już do ustępstw? Teraz przecie można by było wydawać pismo, żeby mówić głośno prawdę o okupacji sowieckiej, tłumioną przez polskie podziemie na usługach Londynu, a pośrednio Moskwy. Słuchaliśmy go z niedowierzaniem, jak się słucha człowieka niespełna rozumu. I wyśmialiśmy go. Powiedzieliśmy mu, że nie ma żadnego rozeznania w tutejszych nastrojach, że nikt by z takim pismem nie współpracował, że kolaborantom, Emilowi Skiwskiemu i Feliksowi Rybickiemu, nikt nie podaje ręki, a on, gdyby zaczął wydawać takie pismo, zostałby napiętnowany jako zdrajca. Mackiewicz nic nam nie powiedział o gazetce Alarm, której trzy numery podobno wydali wiosną 1944 r. we dwójkę z żoną.

Opowiadając to, nie uważam, że obciążam Mackiewicza, który w tym wypadku oświadczał się za kolaboracją, skąd mogłoby wynikać, że uprawiał ją dawniej. Otóż nie wynika. Był to wówczas człowiek zrozpaczony i być może bardziej zrozpaczony niż Minkiewicz i ja, bo my zachowywaliśmy jakieś nadzieje.

Dobrze, że wspomniałem o Władysławie Ryńcy i jego działaniach w trójkącie Wilno-Mińsk-Warszawa, bo dają pewne pojęcie o niesłychanej gęstości i zawiłości tamtejszych ludzkich losów za niemieckiej okupacji. Ich obraz musi sprzeciwiać się polskim wyobrażeniom, mocno wypaczonym przez patriotyczną konwencję. Rzeczywistość lat wojny na tamtych terenach została też całkowicie ukryta i przerobiona przez oficjalnych historyków. Jest faktem, że Niemcy byli tam witani jako oswobodziciele po swojej stronie. A tak jak się sprawy ułożyły, schemat bojowników i kolaborantów ujmuje zaledwie drobną część prawdy. Była to trzystronna gra, przy czym ogromna większość ludności lawirowała, zabezpieczając się u jednych i drugich, a istniały też niezależne enklawy, jakby oddzielne państewka zakładane przez zbrojnych watażków. Wiedza o tym wszystkim zmieniała perspektywę Mackiewicza, dobrze służąc jego obiektywizmowi.

Powieści Mackiewicza skłaniają do sceptycyzmu wobec literatury, bez ustanku przyrządzanej w coraz to innym sosie, w sosie obowiązującej w danym momencie mody, ideologii, polityki i tak dalej. Mają żywą narrację, zaciekawiają tak, że "nie można się oderwać", czyli spełniają wszelkie warunki niezbędne wtedy, kiedy powieść zajmowała miejsce zajęte później przez film i telewizję. Zawsze chyba istniała literatura zawodowa i niezawodowa. Do Mackiewicza nikt nie chciał się przyznać i dlatego, że taki literacko zacofany, i dlatego, że okropny reakcjonista, ale czytali, aż im się uszy trzęsły. I moim zdaniem pobił swoich współzawodników piszących bardziej wyszukaną prozą. Pobił artystycznie. Można zastosować do nich powiedzenie sowieckiego żołnierzyka: Francuzy w szełkach, no wojnu proigrali (Francuzi w jedwabiach, ale wojnę przegrali). Jego proza jest zwarta, oszczędna, funkcjonalna, widzi się, co opisuje, a już specjalnie krajobraz jego okolic. Pośród znanych mi polskich literatów nikt tak nie pisał. Ale i Prus, i Żeromski byli w porównaniu z nim literatami zawodowymi. Szlachcic szaraczkowy, jak go nazwałem, z tych upartych, wzgardliwych, zaciekłych milczków, pisał na złość. Na złość całemu światu, który czarne nazywa białym i nie ma nikogo, kto by założył veto. I właśnie w tej pasji jest sekret jego stylu.

Czesław Miłosz

"Kultura". Paryż. 1989 r. nr.5 (500)

Nasz Czas 2/2005 (652)

Żaden ze znanych nam w historii systemów polityki wewnętrznej, spekulujący na ciemnocie mas, nie osiągnął korzyści dla państwa. Głównie zarzucano dawnej Rosji carów, że uprawia system utrzymywania ludu na niskim poziomie rozwoju kulturalnego, aby w bogobojnej niewinności pozostających chłopów utrzymać jednocześnie w karbach posłuszeństwa. W rezultacie efekt był piorunująco niespodziewany. Pozbawieni godności własnej, indywidualnej ambicji i szerokiego uświadomienia, ludzie ci dali się pobić małej Japonii, stali się skłonni do podszeptów rewolucyjnych.

Następnie fatalnie spisali się na frontach Wielkiej Wojny i wytworzyli materiał, na którym bazowała druga, już zwycięska rewolucja.

Przeciwnie, moralna siła armii państw zachodnich polegała raczej na uświadomieniu obywateli, a nie na ich nieświadomości. Niski poziom uświadomienia politycznego obywateli nigdzie i nigdy nie wyszedł państwu na dobre. Nawet żeby to byli obywatele innej narodowości niż większość państwowa.

Stawka na ich nieświadomość jest błędem, bo jest ryzykiem, jak każda stawka na niewiadomą.

Właśnie polska polityka narodowościowa popełniała ten błąd w odniesieniu do niektórych mniejszości. Jeszcze przed powstaniem Polski, pewne koła polityczne zaprzeczały Litwinom prawa do samodzielnej myśli politycznej. Nie zdołały im przeszkodzić w budowie własnego państwa, a zdziałały tyle tylko, że od początku urobiły psychikę tego państwa w niechętnym nastawieniu do Polski.

Polityka ukraińska w niepodległej Polsce kierowana była fatalnie.

I w tym wypadku nie mogła zapobiec wytworzeniu potęgi, jaką ostatnio reprezentowały połączone organizacje ukraińskie. Mając wszelkie karty po temu, aby wygrać nimi naturalnego sojusznika dla polskiej racji na wschodzie, polityka ta obróciła przeciwko sobie burżuazyjno-narodowy, greko-katolicki ruch ukraiński. O obłędnych ewolucjach, jakim ulegała polityka ukraińska w rękach panów starostów, wystarczy wiedzieć tyle tylko, że w niektórych powiatach Małopolski dla zwalczania prawicowej OUN popierało się KPZU! (Komunistyczną Partię Zachodniej Ukrainy...)

O ile polityka w odniesieniu do Ukraińców nie skrystalizowana u góry, prowadzona odrębnie na Wołyniu i odrębnie we Lwowie, indywidualnie zaś w każdym niemal starostwie, przedstawiała obraz niebywałego łamańca, o tyle jednolita zdawała się być w odniesieniu do Białorusinów. Po wielu próbach eksperymentalnych w tej dziedzinie, wybrano kierunek, zdaniem moim, najgorszy. Mianowicie postawiono na indolencję, na apatię polityczną, na nieuświadomienie narodowe mas białoruskich. Stawka ta nie odpowiadała życiowej fizjonomii kraju. Albowiem kraj ten, choć pozbawiony szkół białoruskich, pism, temperamentu uświadomionej inteligencji i pieniężnych zasobów organizacji, nie tylko nie wykazywał tendencji w kierunku kurczenia białoruskiego stanu językowego, ale rutenizował zarówno osadników polskich, drobną szlachtę, jak całe wsie litewskie.

Wielu uczonych litewskich, a między innymi i profesor Michał Romer w rozmowie ze mną, wskazuje, że proces ten jest dawno już zanotowany. Rzekomo ludność litewska nigdy nie ulegała bezpośrednio polonizacji. Najpierw się rutenizowała, a dopiero wtórnie polonizowała. Gdyby się rzecz tak miała, należałoby uznać w rezultacie, że chłopi mówiący po polsku, powiedzmy w powiecie trockim, nie są już spolonizowanymi Litwinami, a spolonizowanymi Białorusinami.

Charakterystyczne jest jednak dla atrakcyjności biało-rutenizmu, że procesowi polonizacji uległy raczej te wsie, które leżały po tamtej stronie b. linii administracyjnej, niż po tej, gdzie polonizacja stanowiła niejako program państwowy.

Ostatnio przez dłuższy czas przebywałem na dawnej granicy w okolicach Trok. I oto ciekawe zjawisko. W tym miejscu, po stronie „litewskiej", okoliczne wsie mówiły po polsku, zaś po stronie „polskiej", jak nożem uciął: wyłącznie po białorusku...

Być może w zmienionej sytuacji procesy językowe w tych okolicach ulegną pewnym wahaniom w tę lub inną stronę, niepodobna jednak zaprzeczać białoruskiemu lub polskiemu charakterowi tych wsi, jakkolwiekby ich mieszkańcy na pytanie, jakiej są narodowości, po długim drapaniu się w głowę orzekli, że - „tutejsi".

Przed samą wojną redakcja Wiadomości Literackich zamówiła u mnie recenzję z książki Wiktora Piotrowicza na tematy zagadnień wyznaniowych. Recenzja ta nie ukazała się już, skutkiem zawieruchy wojennej. Poddałem w niej, między innymi, ostrej krytyce operowanie przez autora statystyką, wyraźnie tendencyjną. Mówiąc o prawosławnych, wymienia jakąś ogromną cyfrę „Polaków prawosławnych" (!), następnie około 700 tysięcy „tutejszych", dodając w dopisku: „Ludność o nieskrystalizowanej świadomości narodowej". - Przyznam, iż nie widzę powodu, aby się taką statystyką chwalić. Państwo, mające aspiracje do wysokiej kultury, po 20 latach nauczania, budowania szkół, szos, organizacji, świątyń, mostów, świetlic itd., miałożby się przechwalać przed światem, że aż 700 tysięcy jego obywateli stoi na tak niskim poziomie kulturalnym, że nawet nie zdaje sobie sprawy, do jakiej narodowości należy?!

Niedawno musiałem własnemu koledze redakcyjnemu usunąć ustęp z artykułu, w którym nazywa Poleszuków „tutejszymi", bez określonej narodowości. Dla mnie jest jasne, że to są Białorusini.

Operowanie argumentem zaciemniającym prawdę, dla politycznej konstrukcji, mści się w końcu, jak każda konstrukcja oparta na nieprawdzie.

Nie reprezentujemy idei wojującego nacjonalizmu. Przeciwnie, chcielibyśmy namówić współobywateli naszego kraju do zgodnego współżycia i poszanowania wzajemnych praw kulturalnych i językowych na zasadach uczciwie ocenionej rzeczywistości. Dlatego też do ujawnienia struktury narodowościowej tej rzeczywistości powinniśmy się przyczynić, nie spekulując na ciemnocie nieświadomych mas.

 

Józef Mackiewicz


Gazeta Codzienna 1940 nr 22 (28 stycznia)
Nasz Czas nr 2 za 2007 rok

Józef Mackiewicz

 

"Wojna i sezon", druga świetna książka M. K. Pawlikowskiego, jest niby dalszym ciągiem powieści "Dzieciństwo i młodość Tadeusza Irteńskiego". Kwestionowano powieściowość tamtej, wskazując, że zarówno z formy jak treści jest raczej pamiętnikiem; że autor niepotrzebnie wprowadził bohatera "Tadeusza", a powinien był pisać w pierwszej osobie itd. Może w większym stopniu te uwagi dałyby się odnieść do "Wojny i sezonu", gdzie rzekomy bohater gra jeszcze mniejszą rolę. Ale czy "powieść", czy "pamiętnik", czy "gawęda", ważna jest sama książka. Pewien utalentowany krytyk rosyjski, Eichenwald, powiedział kiedyś trafnie: "Tam gdzie mamy przed sobą kwalifikację, traci znaczenie klasyfikacja".

Nowa książka obejmuje zdarzenia od początku pierwszej wojny światowej, przekracza ten wysoki próg dziejów, i prowadzi do wybuchu drugiej wojny światowej. Stąd tytuł: "Wojna i sezon", między wojnami. Terenem czasu są przeważnie ziemie b. W. Ks. Litewskiego; oczami które patrzą na te czasy są oczy symbolicznego Tadeusza, rodem z rozgromionego dziś stanu szlacheckiego. - Przeczytałem ją jednym tchem, może z większym jeszcze zachłyśnięciem niż pierwszą książkę. Byłem miejscami oczarowany, miejscami rozdrażniony, olśniony, sceptyczny; i znów zachwycony, i z kolei skłonny do niejednej złośliwej uwagi. Tak bywa, gdy się czyta książkę oddającą pewną prawdę, czy to literacką czy historyczną. Gdy przerzucam książki wydawane dziś w Warszawie, załgane od stóp do głów, nie wzbudzają innej chęci poza ziewnięciem i odłożeniem na bok. Książka Pawlikowskiego jest ponadto tym, co się nazywa przyczynkiem do historii.

Jesteśmy w roku Pańskim...

Nieomal w samym progu książki Pawlikowski się potyka: Imperator rosyjski..., a dalej nie: "król polski", - jak pisze - lecz: "car polski", w. ks. finlandzki etc., etc., etc. Albowiem po zakończonym Kongresie Wiedeńskim, gdy 20 grudnia 1815 roku ogłoszona została konstytucja "Królestwa Polskiego" /Kongresowego/ - zresztą najbardziej liberalna w ówczesnej Europie - okazało się, że tytuł Aleksandra I-go w tekście rosyjskim brzmi nie: "Korol polskij", lecz: "car polskij". Stąd też rosyjską nazwą Kongresówki było nie: "Korolestwo Polskoje", tylko: "Carstwo Polskoje". - Jeden z tych tępych błędów prestige’owo -psychologicznych strony przeciwnej, w które obfitują dzieje wszystkich stron.

Jesteśmy więc jeszcze w roku Pańskim 1919-tym. O roku ów!- mógłby wykrzyknąć dziś każdy mieszkaniec globu - gdyby ciebie nie było. Ech...

"Droga biegła przez Kliczew, Oslę, Czeczewicze i Horodziec. - Pisze M. K. Pawlikowski. W cieniu sosen rosochatych na mchu i wrzosach przysłuchiwano się głuchym, jakby podziemnym pomrukom dalekich armat. Ten odgłos nieprzyjemny przypominał, że jest wojna i że podróż przez bory prześliczne odbywa się nie w celach krajoznawczych, a dlatego że "wojenka" /co za pieszczotliwy eufemizm!/ wypruwa ludzi z nagrzanych, pachnących myszką i suszonymi jabłkami kątów". Zastanawiam się, czy dla omówienia książki Pawlikowskiego jest to okoliczność dodatnia, że osobiście, aczkolwiek o kilka lat /w tym wieku mówiło się raczej: klas gimnazjalnych/ młodszy, to wszakże patrzyłem na ten sam krajobraz, na tych samych ludzi i te same dzieje co "Tadeusz", względnie jego autor? Słowem byłem świadkiem naocznym opisywanych wypadków. A właśnie z wybuchem wojny 1919 ukuto dowcip: "Kłamie, jak naoczny świadek"... Dowcip, sądzę, powstał z wielkiej rozbieżności wrażeń pod wpływem niebywałego przedtem natłoku zdarzeń. Dziś, od czasu powstania moralności i interpretacji socjalistycznej, nikt sobie tym głowy nie zawraca i w zależności od potrzeb, na czarne powie białe i odwrotnie z większą łatwością niby wonczas splunął. Ale przed pół wiekiem obowiązywały moralności XIX-wiecznego obiektywizmu. - "Jakże to, mówiono, z wyrzutem w głosie, widziałeś na własne oczy, kiedy ludzie mówią, że to nieprawda?!"

W odpowiedzi rodziły się zapalczywe polemiki o szczegóły i fakty. Zależnie od tego co i jak, kto widział lub słyszał. Polemiki częściowo do dziś nie rozstrzygnięte. Tak więc na przykład osobiście widziałem i słyszałem, że w pasie zafrontowym, zaraz po wybuchu wojny, narastał dziki antysemityzm. Żyd traktowany był z reguły za potencjalnego "szpiega niemieckiego". Pawlikowski widział, że zapanował wtedy raczej filosemityzm. Ja bym w tym sporze powołał się dodatkowo na wystąpienia Guczkowa, albo jeszcze bardziej na wspomnienia głośnego adwokata, Żyda Gruzenberga, ogłoszone między wojnami w Paryżu. Co ten opisuje, cytując szczegóły z obrończych spraw żydowskich prowadzonych zaraz po wybuchu wojny!

Nie układa się też w mojej pamięci to, co Pawlikowski pisze o rzekomych skutkach słynnego rozkazu w. ks. Mikołaja Mikołajewicza, by cofające się wojska zostawiały za sobą "ziemię spaloną" i uprowadzały przymusowo ludność: "Dziesiątki tysięcy grobów przeważnie dziecięcych - czytamy u Pawlikowskiego - wyrosło na zboczach szlaków wygnańczych: tysiące wsi i dworów poszło z dymem..." Istotnie, rozkaz taki był wydany, i ponoć próbowano go gdzieś wykonywać. Doszły mnie też później słuchy, że poniektórym panom udało się brać za spalone dobra grubsze odszkodowania… Pozostawało mi jednak wrażenie wzrokowe /jako że zostałem po tej stronie ziemi, która "miała być spalona’/, że somme toute, rozkaz naczelnego wodza nie był wprowadzany w życie, a zniszczenia wynikały wskutek lokalnych działań wojennych. Nawiasem mówiąc, zastanawia mnie w tej chwili, czy legenda o skutkach tego rozkazu nie należała już do początków owej magii cyfr, która po drugiej wojnie światowej, zwłaszcza w dziedzinie cyfr tyczących tzw. "biologicznego wyniszczenia", osiągnie szczyty, a zarazem zaskoczy niespodzianką niezwykłego wzrostu ludności?...

Nie byto tego zdarzenia z Mikołajem II w Wilnie

Poza wspomnianym wyżej, trochę mieszczańskim, przywiązaniem do relacji solidnej /dopiero wyrywanej z ociężałości przez nowoczesną propagandę: "Niemieckie okrucieństwa w Belgii!... - "Kozacka dzicz w Prusach i Galicji!..." itp./ istniał jeszcze inny, a przeciwstawny tamtej typ relacji, zrodzony z panującej wówczas kawalersko-nonszalanckiej mody. Relacji anegdotycznej, przeznaczonej nie na dziejowy, a bardziej prywatny użytek.

Dla charakterystyki pozwolę tu sobie, w nawiasie, rozwinąć pewien szczegół choć historycznie bez znaczenia. Oto Pawlikowski, kreśląc współczesne sylwetki - /w danym wypadku młodość Witolda Rudominy, jednego z notorycznych "facecjonistów"/ _ przytacza bez zastrzeżeń zasłyszane przez siebie zdarzenie, które streszczę poniżej w telegraficznym skrócie:

"W pierwszym roku wojny Mikołaj II odwiedził Wilno. Wzdłuż trasy ustawiony był kordon szkół średnich. Rudomin był uczniem 8-mej klasy ekskluzywnego wileńskiego gimnazjum Winogradowa, i stał obok swego przyjaciela Bebusia /De Rosset/. Panował mróz siarczysty. Czekali długo. Bebuś miał w kieszeni flaszkę wódki, i na przemian biegali do bramy, aby z niej łyknąć na rozgrzewkę. Jakiś Żyd z tyłu szczególnie naciskał na Bebusia, co go ogromnie drażniło. Wreszcie nadjechał oczekiwany cesarz. Bebuś cisnął czapką w śnieg, wyrwał się z szeregu i wrzasną;: "Ura, ura,ura!"

Sam cesarz go zauważył, i z uprzejmym uśmiechem przyłożył palce do czapki. Gdy minął, Bebuś odwrócił się i trzasnął Żyda w twarz. Zrobiło się zamieszanie. Zjawia się rewirowy. A na to Bebuś: "A pan wie z kim pan mówi?! Należałem do osobistej ochrony cesarza. A to oto indywiduum, wskazał na Żyda, tak napierało, że ledwo mogłem utrzymać kordon". Te słowa wywarły wielkie wrażenie na rewirowym etc...

Dlaczego przytaczam tę relację? Bo chodzi o rzecz znamienną, o oddanie pewnej prawdy, której ani jeden prawie szczegół nie odpowiada prawdzie. Wytłumaczę pozorny paradoks:

Złożyło się, że i ja byłem uczniem tegoż gimnazjum Winogradowa, acz w znacznie młodszej klasie. I ja tego dnia stałem w szpalerach szkolnych wzdłuż trasy na przywitanie cesarza. I ja opisywanego zdarzenia - nie widziałem... Choć przypominam dokładnie, że było mniej więcej odwrotnie: nie siarczysty mróz i śnieg, a ledwo podmarzłe błotko; nasze gimnazjum ustawiono na ulicy Wielkiej od gmachu b. ratusza wzdłuż skweru, czyli po środku placu; z wielu względów bieganie stamtąd do bramy na rozgrzewkę, było praktycznie niemożliwe; za nami stało "ciało pedagogiczne", i od nacisku tłumu przedzielali gorodowyje. Po drugiej stronie ulicy kordon tworzyło wojsko. Przy przejeździe cesarza, zlewające się w jeden ryk: "ura!" było tak potężne, że pojedynczy okrzyk Bebusia w żaden sposób nie mógłby się wyseparować; Mikołaj II nie mógł specjalnie przyłożyć palców do czapki, gdyż całą rękę miał przyłożoną do niej od początku i przez czas przejazdu nie odrywał jej ani na chwilę. Wreszcie siedział z prawej strony, podczas gdy my staliśmy z lewej. - Słowem opowiedziane zdarzenie, które autor zaczerpnął niewątpliwie z relacji Rudomina, jest zmyślone. Nazwałem je jednak "oddaniem pewnej prawdy", gdyż wiernie oddaje pewien styl ówczesnej rzeczywistości widzianej "oczami Tadeusza". Błąd Pawlikowskiego tkwi jedynie w braku zastrzeżenia. Całość jest charakterystyczna dla relacji z epizodów zarówno bez znaczenia, jak o pewnym czy większym znaczeniu. Nie miały być na użytek dydaktyczny. Musiały leżeć jak dobrze skrojona bekiesza. Nie chodziło też o rozdzielenie prawdy od anegdoty, smutku od poczucia humoru, czynu od gestu nonszalancji. Anegdota przechodziła do legendy, jak ją opowiadano. Zresztą świetnie tę prawdę podchwytuje sam Pawlikowski, gdy pisze w innym miejscu.

"Za stołem rej wodził pan Ludwik Uniechowski. W przeciwieństwie do Tadeusza miał dar opowiadania i wszyscy słuchali go w skupieniu, choć właściwie nic nie widział... Na Tadeusza, naocznego świadka, nikt nie zwracał uwagi, siedział więc zawstydzony i wstyd zapijał burgundem. Przejść miało szereg lat, zanim się dowiedział, że dobre opowiadanie polega na tym jak się opowiada, a nie na tym co się opowiada".

To tak jak dziś. Z tą wszelako różnicą, że wówczas nie obowiązywało w tym stopniu zamówienie społeczne, polityczne, patriotyczne. Natomiast bardziej obowiązywało zamówienie towarzyskie. Mogło być nijakie, błahe, radne, byle relacja dowcipna, a czym bardziej przesadna tym więcej do śmiechu. Jąkanie prawdy zbywano grymasem znudzenia, trochę podobnym do tego z jakim dzisiejsi komuniści zbywają wszelkie "obiektywizowanie....

Oto klasyczna relacja tego typu na str. 93:

"Ulica Zacharzewska w Mińsku będąca szlakiem do dworca, była zapchana uciekającymi na złamanie karku bolszewikami. Tę panikę wyzyskał pan Szunejko, pozbawiony prawej ręki skutkiem nieszczęśliwego wypadku w młodości. Stanął na ulicy Zacharzewskiej i grożąc rewolwerem trzymanym w lewej ręce, z pustym rękawem prawej ręki wetkniętym w kieszeń bekieszy, żądał od zbiegów przybranych w skórzane kurtki komisarskie oddawania posiadanej gotówki. Żądał przy tym wyłącznie rubli carskich gardząc tzw. "kierenkami". Oddawali potulnie, bez cienia oporu, byle tylko prędzej wydostać się z Mińska, w ten sposób pan Szunejko miał zarobić coś około ćwierć miliona rubli - sumę wtedy jeszcze bardzo znaczną".

Pomijam już moment psychologiczny. Rozkładając tę relację na podstawowe elementy fizyczne, łatwo ustalimy, że jest sprzeczna z logiką opisywanego momentu, manipulacyjnie niewykonalną. /Mógł odebrać jednemu-dwum. Bo co robił tłum uciekających, a zapychających ulicę bolszewików, w czasie gdy pierwsi zatrzymani sięgali po pieniądze, aby je oddać? Szunejko chował rewolwer /gdzie?/ aby mieć wolną rękę do wzięcia tych pieniędzy, schowania ich /gdzie?/; następnie wydobycia i ponownego grożenia rewolwerem/?

Czy tłum bolszewików ustawiał się w kolejkę? Czy przygotowywał pieniądze zawczasu, boć chyba w zębach ich nie trzymał? To znowu byłoby sprzeczne z nastrojem "panicznej ucieczki". Itd. itd. Słowem czysta fantazja. Ale dopiero zaokrąglenie do przesadnej cyfry "ćwierć miliona rubli", tworzy z niej anegdotę o wartości legendy.

Mużyk i pan

O roli szlachty-ziemian na tzw. kresach, pisano dużo gloryfikującego. Pisano dużo oczerniającego. Napisano dużo "rehabilitującego". Napisano też sporo pod smak i gust dzisiejszych poglądów. Sądzę, że w rzeczywistości środowisko tamto i jego rola, były mniej więcej takie, jak to wynika z lektury Pawlikowskiego.

W miarę dobrzy i źli, w miarę indywidualni, w miarę napuszeni sloganami. Zawsze gotowi do "siadania na koń w potrzebie ojczyzny", z wyraźną tendencją odroczenia siodłania na później. Przekonywujący jeden drugiego o konieczności "realnego patrzenia na rzeczy" i zerwania "raz wreszcie z trzaskaniem w karabelę po próżnicy". Słowem, z grubsza biorąc, podobni do innych ludzi. Poza tym zajęci głównie pomnażaniem doczesnych dóbr materialnych dla "utrzymania polskiego stanu posiadania na kresach". Takimi ich też zastał wybuch pierwszej wojny światowej. Podzielili się, jak inni na "orientacje", koterie i stronnictwa. Wybuchali patriotycznym optymizmem, lub poddawali się pesymizmowi na przemian. Niektórzy pociągnęli w pole. Większość zadekowała się w "ziem-huzarach" i przeróżnych paramilitarnych byle tyłowych organizacjach rosyjskich, "dla zachowania tym razem biologicznego stanu polskiego". - Nie twierdzę, że właśnie tak chce ich przedstawić Pawlikowski. Twierdzę, że zgodnie z prawdą, tacy wynikają z lektury jego książki.

Ani to dobrze, ani źle. Pamiętam te niezliczone okruchy rozmów przy stole, z których pozostało wrażenie, że interes osobisty w jakiś opatrznościowy sposób pokrywa się z interesem publicznym. Co zresztą wcale nie dowodzi, że tak właśnie nie miało być. Chociaż, naturalnie, program streszczający się do: "Nie szukać guza", trudno zaliczyć do programów najbardziej oryginalnych. Nie chodzi jednak o charakterystykę społeczno-polityczną. Nie chodzi też o nią autorowi "Wojny i sezonu". Najbardziej ciekawa, jak zawsze, jest strona czysto ludzka.

Kiedyś jeden z Tyszkiewiczów "bez ziemi" /zresztą też "Jan" mu było na imię/, udając że pomaga mi przy zwożeniu drzewa z lasu, w nudnych biesiadach bolszewickich czasów, wyraził zdanie, że: "Mentalność kułaka na 10 hektarach nie różni się w istocie od mentalności kułaka na 1000 hektarów"... Akurat na podstawie własnych obserwacji dochodziłem do identycznych konkluzji. Poczęstowałem go samosiejką, i daliśmy wypocząć koniowi. Ach, dawne czasy...

Teraz, czytając Pawlikowskiego, zamyśliłem się nad takimi sobie znakami równania. Zwłaszcza czytając gawędy o słynnych kawalarzach, czy ,jak ich nazywano u nas, wielkich facecjonistach. Sądzę, iż refleksje na ten temat wypełnić by mogły gruby tom filozoficznej rozprawy.

W "pamiętnikach Kwestarza" znajdziemy wzmiankę, że /czy to nie Wołodkowicz?/ kazał babom pańszczyźnianym włazić na drzewa i wołać: "ku-ku!", po czym strzelał do nich z jednorurki. Nie mam pod ręką, ale zdaje mi się, że "facecja" ta z miejsca poddana została przez kwestarza w wątpliwość, gdyż jak twierdził: "zwierzyny było dosyć w lesie". Zapewne rzecz zełgana cała. Niezliczone są facecje przypisywane Radziwiłłowi - Panie - Kochanku, z których nie wszystkie były autentyczne, ale były. Margrabina von Bayreuth, siostra Fryderyka Wielkiego, wyliczyła że elektor saski i król polski August II miał 350 dzieci, które urodziły mu zarówno dziewczęta wiejskie, jak damy pierwszych rodów, w tym niektóre z wielkich domów polskich. Można mu niewątpliwie tej królewskiej zabawy zazdrościć, ale stwierdzić wypada, że wyczyny króla podlegałyby dziś karze z paragrafu kodeksu za stosunek z osobami zależnymi".

W istocie 90 chyba procent wszystkich "wielkich facecji" było, i było możliwe, tylko w stosunku do osób podwładnych. To znaczy, mówiąc brutalnie: bezkarnych. To znaczy, że może z 10-procentowym wyjątkiem, wielcy panowie, jak inni ludzie, nie lubią szukać guza. To zrozumiałe.

To samo w przeniesieniu do innych wybryków, z politycznymi włącznie. Tak np. dobrze zorganizowana i silna młodzież akademicka wileńskiej endecji, z byle drobnej okazji lubiała bić szyby w synagogach żydowskich. Gdy jednak centralna siedziba ich stronnictwa, "Dziennik Wileński", padła sama ofiarą wyjątkowo brutalnej napaści ze strony pewnych bezkarności oficerów; gdy ci oficerowie legionowi pobili leadera Zwierzyńskiego, prof. Cywińskiego, ludzi starszych, poważnych, kobiety, pracowników - jakoś tłumy młodzieży endeckiej powstrzymały się od wybicia szyb w kasynie oficerskim... Niby to z dialektyki narodowej, ale jak sądzę, ze względów raczej namacalnych. Tym samym zapewne tłumaczy się, dlaczego w państwach totalitarnych, nie mających żadnego zrozumienia dla "facecji’’, nie zdarzają się one prawie, również w sektorze społeczno - politycznym, gdzie byłyby raczej na miejscu. Ilość nieśmiałych odruchów młodzieży uniwersyteckiej w Polsce Ludowej, w zestawieniu z ilością zaburzeń studenckich w Polsce niepodległej, jest tak zastraszająco uboga, że napawać powinna raczej wstydem, aniżeli fałszywą dumą i nadzieją na "ewolucję od wewnątrz".

Abstrahując jednak od momentów politycznych. Naukowo-psychologiczna analiza wykazałaby niewątpliwie, że czy to będą "samodurstwa" rosyjskich "dworian", czy "facecje" wielkich panów litewsko-polskich, czy "kawalerskie żarty" komilitonów korporacji, "kawały" młodzieżowe aż do wybryków dzisiejszych beatników angielsko-amerykańskich, Halbstarków niemieckich etc., etc. - wszystko bez względu na późniejsze rozgałęzienia, ma niejako wspólną genezę: nadmiar próżnego czasu; nadmiar siły, we władzy, pieniądzach, czy też we własnych muskułach; nade wszystko wszelako: poczucie względnej bezkarności, niedużego ryzyka.

Od tych wtrąconych dygresji, nawracam do początkowego zestawienia. Mówiło się u nas, na Białorusi: "Nie daj Boh swińji roh, da mużyku państwa!" Niby w znaczeniu: Jak ten dojdzie do władzy, to dopiero pokaże swe chamskie oblicze!... Otóż poniektóre, przypomniane przez Pawlikowskiego anegdoty wielkopańskie, dziwnie jakoś pozbawione są tej mentalnej granicy przedzielającej "mużyka" od "pana". Zwłaszcza w rozdziale poświęconym ostatnim facecjom Bodzia Zalutyńskiego. Taki np. fragment:

"Stosunek Bodzia do Wolikowa /jego faktor/ był patriarchalny. Gdy chodził z Wolikowem po ulicach Grodna, kazał mu trzymać się o ćwierć kroku z tyłu i od czasu do czasu, nie odwracając głowy, podsuwał mu pod nos kciuk ze słowami: "Possij dziedzicowi paluszek". - Wolikow nie gniewał się i ssał posłusznie. Zresztą Bodzio miał zwyczaj podawać chłopom petentom do pocałowania nie rękę, a tylko koniec "paluszka".

Boże, jakie to - między nami mówiąc - chamskie!.. Czy nie tak właśnie wyobrażamy sobie typowego "mużyka", któremu gdy doszedł do "państwa", brakuje fantazji dla bardziej oryginalnego zamanifestowania rozpierającej go władzy?

Naturalnie Pawlikowski słowem jednym nie pochwala tych facecji; a jednak w pewnym miejscu mówi jakby z lekkim odcieniem dumy narodowej:

"Melchior Wańkowicz w jednym ze swych wspomnień o Bodziu Zalutyńskim opowiada o kawale polegającym na tym, że śpiącemu chłopkowi odprzągł konia, przełożył hołoble przez płot, a konia zaprzągł z drugiej strony płotu. Moje zapiski nie odnotowały tego kawału. Nie przeczę, że mógł go zrobić naśladując zresztą jakiegoś tulskiego, czy orłowskiego Rosjanina "samodura" z pierwszej połowy XIX wieku. Nawet geniusz nie zawsze bywa oryginalny i dopuszcza się po cichu plagiatu".

Nie wiem jak innym czytelnikom tych rozdziałów, ale mnie osobiście - tak po cichu mówiąc - ten kawał, zakwalifikowany na "rosyjskiego samodura", wydaje się bodaj jeszcze najdowcipniejszy z rzędu przytoczonych przez autora kawałów rodzimych...

Pawlikowski słusznie pisze, iż niesłusznie "starym nawykiem myślenia", właśnie historyczną Litwę uważano za rezerwat dziwactw i "feudalnych" obyczajów. Przytacza przy tym obyczaje panujące w dworze Olesznie, w sercu Mazowsza:

"Nad ranem szczuto gończymi hodowanego lisa, albo strzelano do domowych kaczek na stawie".

I to pan-z-panów?... Podrapałby się w głowę niejeden mużyk.

"Szczucie hodowanego lisa odbywało się na terenie czworoboku otoczonego z trzech stron budynkami. Czwartą stroną był plot, a za nim łan zboża. Lisa wypuszczono z klatki i poszczuto gończymi. Był na pół oswojony i nie bardzo chciał uciekać. Dopiero gdy go gończe zaczęły skubać, puścił się galopem i od razu odsadził od piesków na pół długości czworoboku. Tymczasem dwa charty stały wyprężone na smyczy, wpatrzone w umykającego lisa. Gdy lisa dzieliło od zbawczego łanu zaledwie 100 kroków, dopiero wtedy puszczono charty ze smyczy … dopadły lisa w chwili, gdy już-już miał się skryć w łanie pszenicy".

Zamyślając się nad tą obrzydliwą /bez szans dla umęczonej strony/ zabawą, przyszło mi do głowy, jakby opis takiego "czworoboku" świetnie pasował do pewnego rodzaju tak dziś rozpowszechnionej literatury na temat mentalności i prywatnych zamiłowań jakiegoś, powiedzmy, SS-mana: Gdzieś za ogrodzeniem oświęcimskim, ma taki /naturalnie: gemütlich urządzony/ ogródek, w którym hoduje specjalne ofiary /naturalnie: "karmi je i głaszcze przedtem"/, w tym celu aby kręgosłup ich został na pewniaka zmiażdżony w momencie, "gdy już-już mają się skryć w zbawczym łanie pszenicy"... No, nie?

Ech, - wsie my lisz aktiory w tieatrie Gospoda Boga.

W bezkresie pejzażu

Czasy były rozległe w przestrzeni, jak Prypeć rozlana w kwietniu. Zdawało się, że dzień i pejzaż, zlewają się w jedno, stanowią całość. Głosy rozśpiewanych ptaków. Szum wody, szum puszczy. Cisza wieczorna; plusk ryby; trzask złamanej pod stopą gałązki w lesie; chłodne poranki wiosny; liliowe bzy na tle liliowych dymów drzewnych. Bywało latem wyjedziesz z lasu, przędza kurzu wije się spod koła ukosem na pole, a niebo aż drży od skowronków. I znów dalekie, puste drogi w grząskich koleinach jesieni. Zanim Wielkie Księstwo Litewskie skurczyło się do "Ziem Wschodnich" drugiej Rzeczypospolitej, przeżył na nich pierwszą młodość i przepolował rozmaicie Tadeusz Irteński, vel Michał Pawlikowski.

Po drugiej wojnie i te ziemie przepadły. Przepadły nie dla tego, że dla Rzeczypospolitej; przepadały zaaawszystkiem! (...)

Pawlikowski opisuje tę młodość jaką była, ze szczerością świadczącą iż naprawdę zachował ją w pamięci. Cóż więc dziwnego, że niektóre wspomnienia lasów, polowań na mszarach i rzekach, odbicia tafli jeziornych, wypadają u niego jak zwierciadła piękna. Książka jego należeć będzie do najpiękniejszych wzorów prozy opisowej w literaturze polskiej.

Antypolakizm Żydów litewskich

Z oceny historycznej, o bezwzględnej wartości "Wojny i sezonu" przesądza jej rys rzadki nawet u naszych historyków-naukowców nie liczenia się z aktualnym gustem politycznym. Dotyka więc m.in. rzeczy zazwyczaj niedotykanych. Tak np. wstydliwie omijane, a ciekawe zjawisko antypolskości, "antypolakizmu" jak się wyraziłem Żydów litewskich, na całym terenie na wschód od Bugu, w Grodnie, Wilnie, Mińsku, Koronie, w Rydze itd. aż po rosyjską "linię osiedlenia żydowskiego". Pawlikowski zwraca uwagę, że tę upokarzającą’linię" wymyślono w Rosji, że pogromy organizowano w Rosji itd. "Skąd więc ta ironia,.." pyta, "że Żydzi szczególną urazę zachowali względem Polaków?" Szukając odpowiedzi na to pytanie, dochodzi do wniosku, że tłumaczy się to chyba specyficzną właściwością polskiego antysemityzmu: "Inteligentny i wykształcony Rosjanin prawie nigdy nie bywał antysemitą" - powiada. Natomiast Polacy mieli jakiś "antysemityzm mistyczny, jakąś mentalną linię osiedlenia"...

Wydaje mi się, że Pawlikowski utrafia tu w pewne, skrzętnie przemilczane sedno. Z tym, że ów "mistyczny antysemityzm" rozciągnąłbym również na - "filosemityzm" polski...

Moim zdaniem różnica pomiędzy Anglikami i Niemcami jest ta, że Hitler dopiero starał się wmówić w Niemców przekonanie, że są Herrenvolkiem; w Anglików wmawiać tego nie trzeba, bo oni z tym przekonaniem niejako już się rodzą. Ich stosunek do cudzoziemców jest jak do biednych kalek, których kalectwo polega na tym, że nie urodzili się Brytyjczykami. Ale jako ludzie dobrze wychowani wiedzą, że człowieka ułomnego nie należy szturchać ani kopać, lecz okazać mu na ulicy grzeczność. Hitler był oczywiście, człowiekiem najbardziej źle wychowanym, i cudzoziemców kopał, a Żydów truł. Otóż filosemita polski stara się być człowiekiem dobrze wychowanym, i okazuje względem Żydów taką grzeczność. Natomiast stosunek do Żydów bez przymieszki anty- czy filosemityzmu, po prostu jak do równego sobie człowieka, czyli jedynie słuszny, normalny, objęty wzgardzonym u nas rosyjskim pojęciem czełowiekoliubja - jest u Polaków nader rzadki.

W dawnej Kongresówce panowały trochę inne stosunki. Asymilacja nie osiągnęła tam wprawdzie tego stopnia co w Niemczech, ale częściowo była daleko posunięta. W b. W. Ks. Litewskim, gdzie "mentalna linia żydowskiego osiedlenia" przebiegała nie naruszona w tradycjach polskich, musiała też budzić, rzecz zrozumiała, spotęgowaną mentalną reakcję Żydów. Nikt ich nie rusyfikował; oni sami chcieli i rusyfikowali się na naszych ziemiach. Mówienie prawdy o tej regule, było u nas rzeczą niepopularną, a już tym bardziej dziś! Popularne było operowanie wyjątkami, od Jankiela Mickiewiczowskiego począwszy. Naturalnie wyjątków, jak zawsze w życiu, było dużo. Sam pamiętam jak we wstępnej klasie tego gimnazjum Winogradowa, przy zapisie na lekcje języka polskiego powstał nieśmiało z ostatniej ławki Żyd, Ryndziuński, któremu papa polecił uczyć się dobrze po polsku; i jak panna Gosiewska, nauczycielka, zatroskana, obiecała przedłożyć jego prośbę dyrektorowi; i jak nic z tego nie wyszło, bo nauka polskiego dozwolona była wyłącznie "dla katolików". Owszem, pamiętam, jak w 13-tym pułku ułanów był Żyd-ułan... Z podobnych, rzadkich wyjątków tkano następnie legendy.

Prawda była inna. Prawda była taka, te u nas Żydzi woleli po pierwszej wojnie Litwinów, Łotyszów, wszystkich byle nie Polaków. A w czasie pierwszej wojny woleli nade wszystko Niemców, Niemcy wilhelmińskie traktowali jak ziemię obiecaną. Jedną z największych spontanicznych manifestacji jaką oglądałem w życiu, to był olbrzymi, głowa przy głowie zbity, czarny tłum Żydów wileńskich, jesienią 1915, wyległy na powitanie patrolu huzarów niemieckich; konno-zbrojnie wjeżdżali do miasta, ze znakiem trupiej główki na czapkach obciągniętych ochronnym pokrowcem.

"I skąd wszyscy Żydzi raptem wiedzą - zastanawiałem się - że się krzyczy: "hoch!", a nie: "hura!"?...

Legenda o złych Niemcach

Tak powinien w istocie brzmieć tytuł rozdziału X, a nie jak go zatytułował autor: "Legenda o dobrych Niemcach". Albowiem w tym rozdziale Pawlikowski uderza w obowiązujący dziś dogmat historyczny, że każde Niemcy były źródłem wszelkiego "zła". Od zawsze, w każdej okoliczności dziejowej. Tak np. przeczytamy u historyka-uczonego prof. Haleckiego, że "nigdy właściwie nie należały do kultury zachodniej"... Albo dowiemy się z krajowego "Życia Literackiego", że przedwczesny zgon Marii Dąbrowskiej w wieku lat 76, a dwadzieścia lat po wojnie, nastąpił właściwie wskutek wstrząsów doznanych przez nią podczas okupacji niemieckiej... W tym nudnawym regulaminie narodowym, w którym pewien prałat polski usprawiedliwia mord i gwałcenie kobiet niemieckich, a historia zaprzęgnięta jest wozem przed konia i Odra z Nysą stały się ważniejsze od tysiącletniej wolności; w tym bezidealnym zachłyśnięciu nacjonalizmem /gdy słuszne rodzić się może podejrzenie, że podobnie jak Polacy nie są antykomuniści a są tylko anty-Rosjanie, nie są antyhitlerowscy a są tylko anty-Niemcy/, _ rozdział książki Pawlikowskiego poświęcony okupacji niemieckiej 1918 roku, wygląda jak zamach na współczesną Jasną Górę.

Może dla złagodzenia tego wrażenia, zaczyna dyplomatycznie tymi słowy:

"Niemcy w końcu lutego 1918 r. ,., zajęli wschodnią część Wielkiego Księstwa Litewskiego aż po Dniepr.

Gdy w sześć lat później Tadeusz Irteński osiadł w Wilnie, zdarzało się, że rozmowa z którymś z rdzennych wilnian wchodziła na temat okupacji niemieckiej. Tadeusz ogromnie się dziwił... W ustach wilnianina, który przeżył trzyletnią okupację Ober-Ostu /1915-18/ Niemiec był owym legendarnym złodziejem dzwonów, samowarów i klamek mosiężnych, brutalem i wstrętnym Hunem, głodzicielem matek i dzieci, niemal że napastnikiem panienek Bogu poświęconych. Hunem, który ponadto - jak głosiła lokalna legenda wileńska - zamknął w szczelnej szopie około tysiąca chorych na choroby weneryczne prostytutek i wytruł je gazem. Słowem - Hun. W ustach Tadeusza tenże Niemiec był przede wszystkim wyzwolicielem z bolszewizmu, a po wtóre - typem najidealniejszego okupanta jakiego mogła stworzyć najidealniejsza konwencja haska".

Obawiam się, że pamięć mogła zawieść Tadeusza Irteńskiego, i może mu ten ""rdzenny wilnianin" opowiadał nie w sześć, a w dwadzieścia sześć lat po pierwszej okupacji?... Wtedy by się zgadzało z prawdą obowiązującą. Bo jeżeli chodzi o prawdę obiektywną, to jako rdzenny wilnianin przypominam sobie, że było tak:

Dzwony z Wilna wywieźli Rosjanie... Chore weneryczne prostytutki trzymane były w szpitalu dla wenerycznych przy ul. Sierockiej /później Subocz/, i z okien przekrzykiwały się one z przechodniami w mniej lub więcej niedystyngowany sposób. O ich truciu istotnie puścił ktoś pogłoskę, której nikt nie brał poważnie... Na rekwirowanie przez Niemców klamek i samowarów, na głód i nieznaną przed wojną biedę, klęli oczywiście wszyscy. Sytuacja jednak wytworzyła się taka: doły, prostonarodie, czyli pospólstwo, w 90 procentach odnoszące się wtedy z obojętnością, sceptycyzmem, a bywało szyderstwem do polskich, litewskich, czy białoruskich haseł patriotycznych- czekało na powrót "naszych’, czyli Rosjan, jak na zbawienie! Natomiast sfery górne, polityczne, patriotyczno-polska inteligencja /z niedużym wyjątkiem od reguły/, oraz nacjonalistyczni działacze litewscy, białoruscy i - jak wspomniałem już masa żydowska, były zdecydowanie proniemieckie. Nikt też z Polaków nie przezywał Niemców "brutalnym Hunem". /Pierwsze szkoły i gimnazja polskie!/, bo z małymi wyjątkami do takiej nazwy nie dawali powodu. Przeciwnie, co lepsze domy w mieście i dwory polskie na terenie "Ober-Ostu", identycznie jak to dostrzegł Pawlikowski później w Mińszczyźnie, prześcigały się raczej w towarzyskich, przyjaznych stosunkach z Niemcami. Na Niemców panowała moda, i podejmowano ich w tych salonach i salonikach, jako przedstawicieli zachodniej kultury "Do której i my, Polacy, należymy!"/. Tak trwało do wybuchu rewolucji bolszewickiej w Rosji.

Od tej chwili nastroje proniemieckie jeszcze się bardziej pogłębiły. - Wprawdzie zaczęła się budzić silna polska opozycja przeciwko niemieckim planom tworzenia oderwanej od Polski Litwy, i doprowadziła nawet do trochę krwawej demonstracji na Placu Katedralnym, ale działo się to już pod koniec okupacji, i było w gruncie akcją raczej antylitewską niż antyniemiecką, jeżeli chodzi o oblicze polityczne. Zmienił się też front proletariatu żydowskiego. Wszystko natomiast co się obawiało nawały bolszewickiej; tym razem łącznie ze znaczną częścią "dołów"; dla których "bolszewik", jeszcze ze słyszenia, już stawał się słowem rugatielnym - uważało okupację niemiecką za bastion chroniący przed tym bolszewickim zalewem.

I tak było w istocie. Niemcy tworzyli wówczas ten bastion przed "zarazą bolszewicką" - której bakcyl sami zresztą przewieźli w "zaplombowanym wagonie". Nie mogą zmienić tego faktu ani ówczesne, ani późniejsze komentarze polityczne. Pawlikowski czyni błąd, pisząc:

"Krążyły plotki i padały projekty - naiwne, śmieszne, ale znamienne. W klubie obywatelskim mówiono, że mocarstwa Ententy postawiły Niemcom warunek dalszej okupacji... dla obrony tych obszarów przed bolszewikami".

Pogłoski te nie były ani "śmieszne", ani "naiwne". Podyktowane Niemcom w dniu 11 listopada 1918 roku przez mocarstwa Ententy warunki zawieszenia broni, zawierały istotnie paragraf 12-ty, który nakazywał Niemcom natychmiastowe wycofanie wojsk z Austrii, Węgier, Bułgarii i Turcji, ale jednocześnie utrzymanie frontu w Rosji tak długo, dopóki Ententa utrzymanie jego tam będzie uważała "za pożądane ze względu na wewnętrzną sytuację tych terenów". W ten sposób kordon regularnych wojsk niemieckich miał osłaniać przed rewolucją bolszewicką, na linii od Narwy do Ukrainy w dalszym ciągu, tym razem w dyspozycji mocarstw Ententy /Marsz. Focha/.

Nie stało się jednak zadość paragrafowi 12-mu. Na dwa dni wcześniej wybuchła w Niemczech rewolucja i wkrótce zaczęła przerzucać się na wojska polowe. Kordon wchodni pękł.

"Rozbrajanie Niemców", dziś jako slogan symbolizujący dzień odzyskania niepodległości w Kongresówce, nie da się przenieść na ziemie b. W. Księstwa Litewskiego. Raczej odwrotnie: Ziemie te zagarnięte zostały przez bolszewików w 1918/19, nietyle w bezpośrednim skutku rewolucji 7 listopada 1917 roku w Rosji, co w bezpośrednim skutku rewolucji 9 listopada 1918 roku w Niemczech.

Od szabli do pałki

Zdaję sobie w pełni sprawę, że ani książka Pawlikowskiego, ani tym bardziej moje jej omówienie, do popularnej formy omawiania dziejów ojczystych nie należy. Wydaje mi się jednak, że powiedzenie czasem rzeczy, których nikt inny nie mówi, może być z niejaką korzyścią dla konfrontacji historycznej.

Oficjalna historia pomija stanowisko biernej masy, zajmując się politycznie aktywnym szczytem, zarówno w odniesieniu do pałacowych, narodowych, społecznych jak rewolucyjnych przeobrażeń. Sądzę, że czynić inaczej byłoby nawet trudno. Z drugiej strony zbyt często zapominamy o tym, że na przykład akt taki jak odzyskanie niepodległości w roku 1918, był aktem par excellence politycznym. W rozgrywce z innymi aktualnymi potencjami politycznymi. Jeżeli chodzi o obszar b. W. Księstwa Litewskiego, istniały wówczas na jego terenie następujące potencje polityczne: pobite na froncie zachodnim cesarstwo niemieckie, narodowo-państwowe aspiracje polskie, litewskie, białoruskie oraz rosnąca w silę rewolucja bolszewicka. Gdyby jednak istniała teoretycznie możliwość przeprowadzenia jakiegoś idealnego referendum wśród mas ludności, i zapytania każdego na ucho, czego najbardziej by pragnął, przypuszczalnie 85% odpowiedziałoby: "Powrotu carskiej Rosji".

Ja wiem, to straszna dziś herezja, takie wyznanie. Ale cóż począć z XIX-wiecznym "pospólstwem", świeżo przemianowanym na XX-wieczne "masy"?!... Homo-politicus rozumuje kategoriami zbiorowymi; homo-lupus kategoriami osobistymi. A zmiany, które nastawały nie przynosiły korzyści osobistych, i nie podobały się "ludziom".

Wrześniowej nocy 1915 roku potężne wybuchy wysadzanych mostów wstrząsnęły miastem. Cesarsko-rosyjska armia opuszczała Wilno. Nikt z mieszkańców zerwanych ze snu, nie domyślał się jeszcze, że to na zawsze. O godzinie 5-tej nad ranem zbiegałem w dół ulicą Monasterską /Piwną/, by zobaczyć co się dzieje w śródmieściu. Poprzedniego dnia mówiono o tym, że w porozumieniu z ustępującymi władzami uformował się jakiś Komitet Obywatelski, organizując milicję cywilną, która ma objąć posterunki ewakuowanej policji. Ten ranek wbił mi się głęboko w pamięć wzrokową:

Patriotyczny sklepikarz z sąsiedztwa, z opaską milicjanta na palcie, szedł przede mną w szarudze świtu, dźwigając naręcze po raz pierwszy widzianych pałek. Na trotuarze zagadnął go jegomość z rudą brodą:

- A do czego, pan Franciszek, te świeżo strugane pałki niesiesz?

Tamten przymknął figlarnie jedno oko: - Ruskich wypędzać...

Znajomek podrapał w zadumaniu rudą brodę, i odpowiedział niepewnie:

- Hmmmm...

Obywatelska milicja miała być uzbrojona na razie tylko w ręczne pałki.

Skąd mogłem wówczas wiedzieć, że patrzę na odległy jeszcze, ale próg nowego "Sezonu" dziejowego. Miała w nim zniknąć szabla, symbol starych monarchii, u boku policjanta, a zastąpić ją pałka, symbol ludowładztwa. Szabla przedmiot arystokratyczny, nie wolno jej było dobywać bez rozkazu, a tym mniej wymachiwać nad głową, gdyż można nią zranić a nawet zabić poddanego monarchii; pałka przedmiot demokratyczny, idealnie nadaje się do tłuczenia po głowie i karku z byle okazji, bez większej szkody dla obywatela republiki.

W nastałym później sezonie nie była to najważniejsza zmiana z wielu, które nie godziły się jakoś ze staromodnym gustem. Podatki były wyższe, zarobki skąpsze; towary zdawały się mniej dobre, obyczaje mniej solidne; przestrzeń skurczona, biurokracja rozszerzona. Naturalnie, czasy się przeistaczają, przekraczają latami, zmieniają nie tylko poglądy, narody, ale i tkanki człowieka. I najurodziwsze, najroześmiańsze dziewczę, o najpowabniejszych nogach, przeistoczy się w siedemdziesięcioletnią wiedźmę, ze skręconymi ischiasem łydkami. Ludzie wszędzie będą się czuli i dobrze i źle. Nie chodzi o to, by mówić o czym wszyscy wiedzą. Chodzi o to, że Demokracja przez duże "D", to rozszerzenie tylko praw zbiorowych, co wcale nie musi pokrywać się z rozszerzeniem praw osobistych, a często-gęsto bardziej je nawet krępuje. Już przy wyjściu, bywa, z domu na ulicę, to jakąś manifestacją, to obchodem, to pochodem, to innym świętem nakazanej z góry woli zbiorowej. I żeby załatwić prywatną sprawę, wypada kołować Bóg wie jakimi zaułkami.

Pawlikowski np. słusznie pochwala wojewodę Jaszczołta za to, że: "Po pierwsze zniósł idiotyczny obowiązek pracy społecznej:

od urzędników wymagał tylko rzetelnego wykonywania obowiązków służbowych".

Ale nie zabiegajmy naprzód. Na razie wszystko chwalono co było "przedwojenne". Od "przedwojennych kolegów" do "przedwojennego palta", do "przedwojennych smarów" do osi chłopskich furmanek.Nie da się zaprzeczyć, że jakość przedmiotów spłowiała, i nawet: "wino, kobiety, karty", zeszło na: "wódka, dziewczynki, karty".

Dawna stolica Wielkiego Księstwa, która już na nowej mapie zaczęła wyglądać jak w worku, obdarowana została w zamian za utracone obszary, masą frazesów bez pokrycia, i dużym szczęściem, że jest "miłym miastem Piłsudskiego"...

Dekompozycja

Pawlikowski przechodząc do "sezonu", nie szczędzi ostrej krytyki polityce polskiej na ziemiach wschodnich. Ma niewątpliwie rację, prawie we wszystkim co wytyka. Nasuwa się jednak pytanie, co ta ułomna administracja pod ułomnymi hasłami, mogłaby właściwie zrobić dużo lepszego czy innego w zaistniałej sytuacji? Byliśmy wtłoczeni pomiędzy rosnące z każdym dniem kompleksy nacjonalizmów z jednej strony, i zarazę infiltracji komunistycznej z drugiej. Naginano więc jak umiano, prawdziwą rzeczywistość do sztucznych optymizmów. A nierozpoznanie stanu realnego - może w trochę mniejszym stopniu niż dziś - kazano uważać za "realną politykę". To więc nie błąd wojewodów typu Bociańskiego, ani nawet rządu warszawskiego, to skutek rozdrapania wielkich wartości na małe fikcje, Pawlikowski mówi o "Konaniu starego Wilna" w granicach Polski. To prawda. Ale jeżeli już o starym Wilnie mowa, to zważmy, że Republika Litewska /dla której "Wilno" było hasłem w rodzaju dzisiaj polskiego: Odry i Nysy/ - gdy go "odzyskała" jesienią 1939, zaprezentowała taką wiązankę polityczną, wobec której "wiązanki administracyjne" pp. Bociańskich zdały się jeszcze pieśnią Wajdeloty. Wystarczy przypomnieć, że władze litewskie uznały wszystkich mieszkańców Wilna urodzonych chociażby w Oszmianie, Solecznikach czy Raduniu, tzn. już w odległości 20-30 km na wschód od miasta, za "obcokrajowców" we własnej stolicy /!/... Postawiły poza tym na wyłączny nacjonalizm, i bezwzględną "koegzystencję" ze Związkiem Sowieckim.

Wprawdzie za podstawę do omówienia błędów rzeczywistości polskiej przekroczonego okresu, powinny raczej służyć niedawno wydane wspomnienia Wincentego Witosa, a nie Tadeusza Irteńskiego; skoro już jednak jesteśmy przy patrzeniu na rzeczy "jego oczyma", niech wolno mi będzie wtrącić przekonanie, że sedno błędu nie tkwiło chyba w dziwnych lub śmiesznych nominacjach personalnych, na co autor zdaje się kłaść szczególny nacisk, lecz w samej genezie tych nominacji. To znaczy w zastąpieniu obiektywnej kwalifikacji interesu państwowego, subiektywnym stopniem kultu dla osoby Piłsudskiego. Wincenty Witos wspomina jak w Brześciu bito jednego z aresztowanych, "pytając się za każdym razem, na czyjej ziemi leży, a gdy odpowiadał, że na polskiej, bito go dotąd, aż powiedział, że leży na ziemi marszałka Piłsudskiego". To, naturalnie strzęp ponurego fragmentu. Ale ten nowy sprawdzian wartości nie był pozbawiony swoistej logiki. Bo skoro Piłsudski był "geniuszem" przerastającym wszystko i wszystkich, interes państwowy-siłą rzeczy musiał sprowadzać się do stania przed nim na baczność i odbierania rozkazu. Tak też nas pouczali niektórzy kierownicy nawy państwowej. Z podkomendnych więc ślepego kultu rekrutowali się, konsekwentnie, administratorzy państwa. Czy to Sławoj-Składkowski w Warszawie, Kostek-Biernacki w Brześciu, czy Bociański w Wilnie.

Dlatego trudno mi się zgodzić z Pawlikowskim, że "dekompozycja" zaczęła się dopiero po śmierci Piłsudskiego, z początkiem "Ozonu". Jej klasycznym początkiem byt właśnie BBWR. Blok zaślepionych apologetów, plus istotnie "bezpartyjna" zbieranina podskakierów do rządowej władzy, a w wielu wypadkach po prostu do państwowego żłobu. - Pawlikowski pisze o "gangsterstwie partii rządzącej". Bardzo słusznie tak pisze. Tylko moim zdaniem nie bierze pod uwagę, że nie lepiej, a tym gorzej było gdy to gangerstwo, bezpośrednio lub pośrednio, wspierały duże skądinąd nazwiska, nawet czas pewien ludzie tacy jak wspominany przez niego "święty wileński" prof. Marian Zdziechowski - że na tym najszlachetniejszym przykładzie poprzestanę - zamiast wspierać polityczną i duchową opozycję.

Bardzo też dowolnie, jeżeli chodzi o teren wileński, wytycza sobie Pawlikowski linie podziału pomiędzy wzorami mądrości i tępymi urzędasami. Cytowane przez niego przykłady nie zawsze są trafne. Niektóre osoby szczególnie przez autora wyróżnione pochlebnie, należały w istocie do tej samej branży politycznej, tyle że do różnych, a czasem zwalczających się wzajemnie koterii. Z dzisiejszej perspektywy wzbudzają, przyznam szczerze, więcej zrozumienia pierwszobrygadziści z roku 1914, którzy później chcieli zostać za to dyrektorami banków czy intratnych synekur, niż karmazynowi właściciele banków i włości ziemskich, którzy z koniunkturalnym opóźnieniem doskakiwali w pląsach do rzekomo "realnej polityki". Podobnie jak dziś, całymi snopami doskakują do prokomunistycznego PAX-u, w imię tych samych haseł.

Byłem wtedy drobnym, bez znaczenia, dziennikarzem zawodowym. Ale w dniach ogólnego tumultu 1926 roku, gdy jeszcze majowe strzały na ulicach Warszawy wspierane były nie tylko przez PPS, ale i komunistów - dostąpiłem zaszczytu rozmawiania z głównym bodaj leaderem "żubrów wileńskich". Miał bardzo skupiony wyraz twarzy i powiedział z tym głębokim przekonaniem w głosie, jaki miewają autentyczni mężowie stanu:

- Trudno, proszę pana, Nie można iść przeciw. Owszem, liczymy się nie tylko z tym, że Piłsudski może być różowy, nich będzie nawet "czerwony". Ależ po jego stronie jest siła!...

Dziś naturalnie, siła jest po stronie Gomułki. Nie wchodząc w ocenę tej politycznej szkoły, wtrącę jedynie iż nie wydaje mi się ona zbyt oryginalną. Jeszcze przed "sezonem", w zaraniu wojny 1914, do bardziej rozpowszechnionych kawałów należał ten, wyszydzający "żydowską szkołę polityczną.

"Chwała Bogu, nasi zwyciężają!" - "A kto to, nasi" - "Co znaczy, kto!? Ci co zwyciężają".

Ale dajmy spokój złośliwym znakom równania. Książka Pawlikowskiego jest cenna i piękna. Co może jedynie różni mnie z autorem, to przy jednakiej chyba nostalgii do tamtego krajobrazu, nie zawsze jednaka tęsknota do tamtych ludzi.

 

"Kultura" /Paryż/ nr 9/215 z 1965 r.

Nasz Czas 15/2006 (689)

Józef Mackiewicz

 

Jak już o tym wspominaliśmy, do niedawna jeszcze urzędowy Lietuvis, który przed kilku zaledwie tygodniami wychodzić przestał w Kownie, ogłosił cykl artykułów, czy też felietonów o sprawie figurującej na indeksie prasy litewskiej, o szlachcie i ziemianach na Litwie. Artykuły te znamienne są nie ze względu na ich treść, nie nawet ze względu na poruszony temat, tak dotychczas starannie omijany, lecz po prostu na ton. I jakkolwiek, zobaczymy zaraz poniżej, zgodzić się w zupełności z wywodami autora nie możemy, jest to pierwszy artykuł prasy kowieńskiej, który porusza kwestie tak bliskie naszym sercom, który nieomal przemawia do nas językiem zrozumiałym, językiem naprawdę litewskim. Okoliczność ta, po raz pierwszy może od lat dziesięciu, ułatwia nam również pierwszą polemikę rzeczową, polemikę sąsiedzką, która dotyczy tylko nas, która porusza sprawy wewnętrzne litewskie, rodzinne kłótnie, która nie powinna wyjść poza ramy i granicę dawnych ziem Wielkiego Księstwa Litewskiego.

Działo się tak dotychczas, że nie mogliśmy polemizować z większością organów litewskich. Ktoś porównał Litwę obecną do młodej Turcji Kemala Paszy, Turcji skoszlawionej, małej, nikczemnej w porównaniu do dawnego Imperium Otomańskiego sułtanów i kalifów. Zdaje się nam jednak, że porównanie nie będzie przejaskrawione, gdy powiemy, że stosunek Litwy dzisiejszej do tej, jakąśmy jeszcze pielęgnowali w snach dziecięcych, podobny jest stosunkowi SSSR do Rosji. Niech słowa te nie dotrą do Berlina, Londynu, Paryża, czy innych stolic Europy, bo tam przyjęto by to za paradoks, ale tak po cichu rozmawiając sobie pomiędzy Kownem i Wilnem, zarzutu tego się nie boimy, gdy powiemy, że myśmy często byli większymi Litwinami niż panowie dziś rządzący w Kownie. Czy zatem możliwa była polemika na przykład z takim "Lietuvos Ţinios", skoro z każdej szpalty wyzierała jej nienawiść... do Polski, powiecie, nie tylko - do Litwy przede wszystkim. Nie bierzemy tu specjalnie na cel "Lietuvos Ţinios", po prostu chcemy skorzystać z jaskrawego przykładu. Przeważna część prasy kowieńskiej postępowała identycznie. Nienawidzą oni Litwy, nienawidzą tradycji litewskich, które mówią o chwale jej szlachty, nienawidzą książąt litewskich, którzy szlachcie majątki nadali, nienawidzą starej kultury litewskiej, którą szlachta stworzyła, nienawidzą całej przeszłości, historii, literatury, nauki, wspomnień o bojach, krwawych ofiarach za niepodległość ojczyzny, pamiątkach, kościołach ufundowanych na ziemiach litewskich, bo wszystko to jest dziełem rąk szlachty. To wszystko przekreślić, wymazać z pamięci, oto pierwsze i główne zadanie tych czynników, które dziś budować chcą Litwę na jej gruzach, Litwę inną, jak odmiennymi są dziś ziemie Sojuza Sowietskich Socjalisticzeskich Riespublik od ziem dawnej Rosji. I któż za złe wziąć może krwawe zmagania emigracji rosyjskiej z panowaniem bolszewików?...

Lecz mimo tej naszej wielkiej tragedii rodzinnej, mimo krzywd nawet i wojny, nie wygasła ta tęsknota nieprzebrana do ojczyzny wspólnej, do ojczyzny... więcej naszej niż waszej, panowie z Kowna.

***

Myśmy nienawiścią nie odpłacali nigdy boleśnie wyrządzonych nam krzywd. I oto gdy się pierwsza okazja nadarzyła, by pomiędzy sobą porozmawiać językiem dla nas zrozumiałym, śpieszymy stanąć na stanowisku, a nuż... a może coś z tego będzie, może się porozumiemy.

Artykuł Lietuvisa na wstępie o konieczności zrobienia rachunku sumienia z okazji 10-lecia niepodległości Litwy. Następnie zaś przechodzi do sprawy szlachty polskiej na Litwie:

W ciągu dziesięciu lat naszego życia niepodległego jedna klasa naszych obywateli była szczuta jak pies podłej rasy. Do twórczej pracy państwowej starano się wciągnąć wszystkie klasy, wszystkie zamieszkujące Litwę narody, o jednej tylko klasie z góry zadecydowano: to nasz wróg - żadnej litości dla niego podczas wojny. Prawda, niemało "praw" zostawiliśmy tej klasie: ponosić rekwizycje, płacić podatki, naprawiać drogi, cierpieć i jęczeć, a podczas uczty państwowej siedzieć za drzwiami.

I jeszcze smutniej. Stosunki prywatne lub znajomość z tą osobą są już oznaką politycznej lub co najmniej narodowej nieprawomyślności. Skromny głos w prasie, spoglądający prawdzie w oczy - to materiał dla złych języków, to prawie akt oskarżenia; autor głosu uważany jest za renegata, czy też sprzedawczyka. Mowa tu o klasie szlachty, o byłych dziedzicach.

W dalszym ciągu dowodzi Lietuvis dlaczego się tak działo, dlaczego nienawidzono na Litwie szlachtę. Zdaniem autora, przyczyn ku temu jest wiele. Po pierwsze, szlachta była klasą panującą, zaś chłopi litewscy ponosili ciężar pańszczyzny; po drugie, w okresach ostatnich, gdy lud litewski ciężko pracował, szlachta rozjeżdżała za granicą, ciesząc się z bogactw powstałych z pracy ludu, po trzecie, szlachta tworzyła placówki polonizacyjne, i po czwarte, w chwili powstania państwa litewskiego szlachta patrzyła li tylko na Warszawę.

Pisze więc dalej Lietuvis:

Czy winni są potomkowie, że ich przodkowie korzystali z pracy pańszczyźnianej? Ostatecznie tak było wszędzie. Z drugiej znów strony, jeżeli my z taką zaciętością głosimy wszędzie, że starzy majątkowicze wydarli od ludu roboczego jego majątek, to czy nie znajdzie kto inny podstawy do twierdzenia, że niektóre kroki początkowe naszego zreformowanego życia były oparte na zasadzie "grab nagrablennoje"? Albo jeżeli będziemy ryczałtem kwestionowali prawność nabycia starych majątków przez ich dawnych właścicieli, to kto wie, czy w przyszłości nie powstaną takie same wątpliwości i w stosunku do sposobu nabycia majątków przez większość naszych nowych bogaczy?

O ile, jak zaraz zobaczymy, do pewnego stopnia tłumaczenia postępowania szlachty co do dalszych zarzutów, przedstawione są w Lietuvisie możliwie obiektywnie, o tyle z powyższym ustępem zgodzić się nie możemy...

Panowie z Lietuvisa zapamiętajcie sobie raz na zawsze, że majątki, jakieśmy posiadali, otrzymaliśmy w darze od Wielkich Książąt Litewskich. Od nikogo nie zostały one zagrabione. Otrzymaliśmy je za zasługi wojenne, za przelew krwi w obronie własnej ojczyzny i was, potomków ludu litewskiego.

Dwory polskie były placówkami polonizacji, szlachta zaciekłymi polonizatorami. Wszystko to prawda, lecz jednocześnie czyż nie dali oni pracy kulturalnej, czy przez pewien czas nie stanowili centrum kultury? Czy nie było u nich szkół, czy nie miał tam włościanin na co popatrzeć i czego się nauczyć? Czy dwory i szlachta mało dały pracowników, głębokich patriotów Litwy? Czyżby wszyscy obywatele ziemscy byli takimi polonizatorami? Czyż nie staje się wyraźną różnica na korzyść naszej szlachty, byłych obszarników, gdy się ich porówna z byłymi obszarnikami rosyjskimi na Litwie? Ostatecznie jeżeli we dworach posługiwano się mową polską, czyż to jest oznaką polonizacji?

Językiem urzędowym wielkich książąt litewskich był język białoruski, a czyż byli oni złymi patriotami litewskimi? Szkoły jezuickie na Litwie, teatry, oprócz łaciny posługiwały się szeroko językiem polskim, a któż w ich pracy mógłby się dopatrzyć jedynie polonizacji, nie zauważając wielkich zasług kulturalnych. A słynny Uniwersytet Wileński - w gruncie rzeczy był przecież polski: polska mowa, polscy profesorowie. Czyż mógłby kto lekceważyć jego wielkie zasługi wobec kultury litewskiej? Lub chociażby Mickiewicz: i pisał po polsku, i siebie uważał za patriotę polskiego, a jednak wszyscy my uważamy go za swojego człowieka, uczymy się go już na ławie szkolnej. I za swego człowieka uważamy go, sądzę, nie dlatego, że w utworze swym nazwał Litwę ojczyzną swoją.

Przekonanie o "placówkach" szlachty polskiej jest rzeczą łatwo zrozumiałą i dlatego bardzo wygodną dla kaznodziei beczkowych, lecz przede wszystkim wymaga sumiennego sprawdzenia. I nie wiadomo, jakie byłyby owoce tego sprawdzenia. Gdybyśmy tak złożyli na jednej szali zasługi beczkowych kaznodziei dla kultury litewskiej, a na drugiej - tej przeklętej szlachty, to wielkie pytanie, która szalka byłaby cięższa. Nie wykluczonym jest, że szala szlachty by przeważyła.

Powtarzamy raz jeszcze: po raz pierwszy przemawiają tak do nas z Kowna. Jakąż byśmy śmiałość mieli odrzucić ten głos, przejść nad nim do porządku dziennego, nie odpowiedzieć też językiem zrozumiałym, swojskim, tutejszym. - Panie z Lietuvisa, wspomina Pan też o naszej szlachcie zagonowej .

Co by taki jeden z drugim szlachcic na trzech często dziesięcinach z "okolic" laudańskich, czy wileńskich, odpowiedział na pański artykuł?..

- Ci widzieli?! Upiwszy się chyba był czy jak?! Toż jego te same, ichnie, Litwiny pałkami mogon przez głowę dźgnąć za takie pisania. Toż to, niech Bóg uchowa, jakie my prześladowania od nich ciarpieli, wszystko równo co za Ruskim...

A gdy z pierwszego zdumienia ochłonie, odchrząknie i zastanowi się nieco, powie po namyśle:

- Dlatego i śród Litwinów jest sprawiedliwe ludzie. Wszak to musi być prawda co mówią, że kiedyści Litwin to wszystko równo jak brat ten był, zawszystkim różnicy nie było. A byłab dobrza, żeby i teraz pogodzilisia.

Nie wątpimy, że Pan, Panie z Lietuvisa, dobrze ten język rozumie, język "tutejszego" człowieka wrosłego z korzeniami do ziemi ojczystej, który tej ziemi nigdy nie zaprzeda, ani nie zdradzi, ani nie odda nikomu, chyba że mu wydrą żelazem i ogniem. I oto on, który tę ziemię z dziada pradziada orał, potem swym zlewał, krwią oraszał i bronił, boleśnie odczuwa i zrozumieć dobrze nie może, dlaczego tak wielka dzieje się mu i... nam wszystkim krzywda. Dlaczego ten "Ruski", Niemiec nie odebrali mu ziemi, nie wypędził na tułaczkę, a Litwin to uczynił i jednym zamachem strasznego pogromu dokonał szlachty... synów najlepszych tej ziemi.

Lecz my rozumiemy też dobrze Pana. Rozumiemy ten żal prawdziwego Litwina do własnego ludu i do tych "beczkowych agitatorów", jak pan ich nazywa, którzy w tak okropnie brutalny sposób starają się wymazać piękne pamiątki Litwy. Być może na jedną tylko małą chwilkę, ale rozmawiamy językiem wspólnym.

Omal że się porozumieć możemy, uprzednio krzywdy zapomniawszy obopólne. Ale z całą intencją artykułu Lietuvisa zgodzić się nie możemy.

Lietuvis w dalszym ciągu swych wywodów mówi o niesprawiedliwym wykonaniu reformy rolnej na Litwie, dodaje jednak od siebie i długo dowodzi, że reforma ta w ogóle konieczną była. Z tym się zgodzić zasadniczo nie możemy, że jednak w artykule Lietuvisa rzecz cała rozpatrywana jest ze stanowiska bardziej ekonomicznego niż politycznego, pomijamy ten ustęp, gdyż zaprowadziłby nas zbyt daleko w rozważaniach natury szerszej .

Autor artykułu nazywa marszałka Piłsudskiego Litwinem i daje pośrednio do zrozumienia, że tęskni on do Litwy. Tak samo rozpatruje ogół szlachty, jako coś bardzo bliskiego dla Litwy. Te jednak sympatyczne uwagi, jak nieprzyjemny zgrzyt, przerywa co chwila się powtarzający refren: "co było - zgniło i chwastami porosło". W ten sposób autor artykułu daje do zrozumienia, że szlachta nigdy do swej dawnej roli na Litwie nie powróci. Wreszcie znajdujemy ustęp, w którym autor już zupełnie otwarcie wypowiada tę myśl:

"Zmiecie ich życie po trochę, i nikt nie ułoży o nich pieśni, ani bajki opowie, chyba w straszną noc dzieci żydowskie będą straszyli. Mogliby być jednak bardzo pożyteczni, swoimi wiadomościami, swoim doświadczeniem, swoimi tradycjami kulturalnymi, swoją honorowością i idealizmem, mogliby zasiać dobre ziarno, z którego matka nas wszystkich, ziemia, wyhodowałaby piękne owoce. Niech nie ginie nie wykorzystana siła."

Obyśmy się mylili, ale zdaje się nam, iż tu leży główna sentencja artykułu. I zdaje się nam również, że nie odbiega ona daleko od tych idei powszednich dziś w Kownie: wymazać z pamięci, z przeszłości, drogie nam tradycje, zniszczyć siłę tych, którzy od wieków stanowili... Litwę. Różnica leży jedynie w tym, iż Lietuvis uważa szlachtę za zniszczoną zupełnie, której obawiać się nie ma już czego i dlatego zaprasza ją do współpracy, dla wykorzystania jej dodatnich czynników przy budowie tego nowego państwa, które nazywa Litwą, ale które my nazwać możemy tylko... Republiką Kowieńską.

Nie, panowie! - Wyliczając ujemne i dodatnie strony szlachty, zapomniał autor z Lietuvisa, że szlachta nie tylko była szerzycielem kultury i nie tylko rozjeżdżała po zagranicach lub uciskała lud litewski w karbach pańszczyzny, ale przede wszystkim była tym, czym jaśnieje przeszłość Wielkiego Księstwa Litewskiego: przede wszystkim krew swoją w litewskich chorągwiach przelewała, broniąc ziemi ojczystej przed wrogiem. Morze tej krwi wsiąkło w lasy i pola, i łąki litewskie, ziemię pokryły mogiły bohaterów; azaliż te miliony i tysiące ofiar poległych w bohaterskich walkach nie są godne, by "o nich ktoś pieśń zaśpiewał lub bajkę opowiedział", azaliż tak "zmieść ma ich życie", gdyż na to zasłużyli? - Czy dlatego z tak lekkim sercem mówicie o zmieceniu z oblicza ziemi bezpowrotnie i bez echa, że to nie wasi synowie ginęli na polu chwały, nie wy ponosiliście te ofiary i nie wy zbudowaliście tę Litwę, jaką zna historia i znają legendy? - Lecz nam tak mówić nie wolno. My zapomnieć nie mamy prawa, nie możemy i nie chcemy. Szlachta na Litwie, potomkowie wielkich rodów, potomkowie Wielkich Książąt Litewskich, nie wymażą nigdy dobrowolnie tradycji przez wieki uświęconych, nie sprzedadzą się w jarzmo niewoli i praw swych do własnej ojczyzny się nie wyrzekną.

 

Słowo 1928 nr 4

Nasz Czas 37 (576)

Józef Mackiewicz

 

Utkwiło mi dlaczegoś w pamięci jak jechaliśmy windą na piętro zajmowane przez biura 2 Korpusu Polskiego w Rzymie. Włoski boy, który obsługiwał windę, miał chyba lat trzynaście i był tego samego wzrostu co prof. Studnicki. Gdy otworzył drzwi, przez które wydreptał najpierw profesor, a za nim ja nie wytrzymał: "Come vecchio!" - szepnął ni to z podziwem, ni to ze wzruszeniem ramion.

Przy jednakowym wzroście, jakaż różnica! Było to lato 1945 roku. Władysław Studnicki urodził się w 1865 r., czyli miał wtedy lat 80. A dziś miałby 100. Dziś boy ten ma 33, pewno żonę i dzieci. A zresztą może mieć już drugą, i z pierwszej na przykład trzynastoletniego syna... Gdy się mówi, że "czas leci" na nikim nie robi to wrażenia, gdyż jest powiedzeniem równie oklepanym jak "człowiek oddycha" albo "człowiek je". Wrażenie robi dopiero, gdy nie ma czym oddychać, nie ma co jeść, gdy czas przeleciał.

- W którym roku urodził się Pański ojciec? - zapytałem raz Studnickiego, gdy się na taki temat złożyło.

- W osiemnastym - odpowiedział Studnicki z tą naturalną oczywistością w skrócie, z jaką każdy z nas rozumiałby pod tym rok 1918; rok już dla wielu z mglistej historii. A przecież chodziło, naturalnie, o rok 1818. Miał więc jego ojciec w powstanie listopadowe lat trzynaście, tyle co boy z windy, w powstanie styczniowe lat 45; a lat 47, gdy urodził mu się syn ochrzczony imieniem Władysław.

Profesor Władysław Gizbert-Studnicki (przydomka tego ostatnio nie używał) pochodził z Inflant i był człowiekiem na wskroś co się nazywa dziewiętnastowiecznym. "Profesorem" nazywano go później z trzech względów: po pierwsze, że wykładał jakiś czas w wileńskim Instytucie Badań Europy Wschodniej, po drugie, że tytuł ten pasował do jego wieku, po trzecie, że był niezwykle roztargniony. O roztargnieniu krążyło wiele opowiadań.

Miał on brata, Wacława, archiwariusza wileńskiego. Równie nie niskiego wzrostu, zresztą bliźniaczo podobnego i takoż roztargnionego. Raz, po zebraniu T-wa Przyjaciół Nauk w Wilnie, Studniccy pomylili się wzajemnie w paltach. Zresztą równie krótkich nie było w szatni. Zauważyli dopiero po wyjściu i razem poszli do komisariatu policji zameldować o kradzieży palt. Może to i anegdota, bo kto by tam chodził o to do policji. Ale autentyczne, gdy Studnicki jechał dorożką, raptem sobie coś przypomniał, zatrzymał, wysiadł i poszedł z powrotem. Dorożkarz zawrócił konia i posłusznie sunął obok chodnika myśląc, że taka jest profesorska fantazja. Dopiero na trzeciej ulicy odezwał się: "Panoczek, a do kiedyż tego będzie?" Wynikła wielka awantura, bo Studnicki był pewien, że wcale dorożką nie jechał. W redakcji, bywało, zjawiał się zawsze w sztywnym kołnierzyku, ale bez przypinanego krawata. (Wiązać nie nauczył się do śmierci.)

- Panie profesorze...

- Co? A, zapomniałem - odpowiadał, dotykając świecącej spinki ruchem roztargnionym, gdyż poza polityką, nie interesowały go drobiazgi. W ten sam sposób inne części garderoby nie zawsze były dopięte.

Mówiąc "człowiek dziewiętnastowieczny" nie należy rozumieć człowieka pewnego typu. Raczej odwrotnie. Ludzie tamtej epoki odznaczali się właśnie nieskończoną indywidualnością i tym może głównie różnili się od kolektywnych typów epoki dzisiejszej. Studnicki był indywidualistą wśród indywidualnych; z krewkości charakteru, z temperamentu politycznego, z małego wzrostu przy wielkości ducha, bynajmniej nie w przenośnym znaczeniu tego słowa. A w takim znaczeniu: Gdyby zaproponować było Studnickiemu miliard dolarów za to, aby wypowiedział jedno słowo wbrew swemu przekonaniu, Studnicki nie powiedziałby nawet pół słówka wbrew swemu przekonaniu. Czytelnik myśli naturalnie, że to metafora. Nie, to dosłownie: za żadne dobra ziemskie. Sam mógł zmieniać przekonania; z socjalisty za młodu przedzierzgnąć się w konserwatystę; dochodził rozumowo do zmiennych poglądów na zmienne rzeczy, choć niezbyt często. Był w tym na tyle uczciwy, że można go było przekonać, co na ogół nie udaje się prawie nigdy. Raz w Londynie powiedział:

- Stroński napisał o mnie straszne głupstwo i muszę natychmiast sprostować.

- Czy warto, panie profesorze? O ten błahy fragment. Całość artykułu była bardzo ładna.

- Przekonał mnie pan. Nie będę prostował. (...)

Studnicki przeważnie nie rozumiał, jak można nie powiedzieć zaraz tego, co się myśli. Naturalnie był politykiem i właściwie tylko politykiem. Choć zapewne żadnym taktykiem. Atakował, wymyślał przeciwnikom od ostatnich; przesadzał nieraz niemożebnie; przekręcał rzeczy tendencyjnie; dreptał po pokoju tam i z powrotem i wymachiwał krótkimi rękami w podnieceniu. Ale nie potrafił znaleźć się w kłamstwie XX wieku, gdy ilość łgarstwa przeistaczać się poczęła już w jakość. Toczył wzrokiem po obecnych i stawał się nieporadny w tej specyfice XX wieku. Dlatego zaliczyć go wypada do ludzi XIX wieku.(...)

Zmieniłem temat i zacząłem go rozpytywać o jego zesłanie na Syberię.

Było to w roku 1890, jeszcze za nieboszczyka cara Aleksandra III.

- A jak karmiono wtedy - zapytałem - w etapowym więzieniu na Butyrkach?

- Nie wiem.

- Jak to?..

- My za drobną dopłatę kazaliśmy przynosić sobie z restauracji. Jakaś zupa, kotlety, słodkie. - Kuchnią Studnicki nigdy się nie interesował. Jadł co na talerzu i myślał o polityce. I tylko raz słyszałem, że pochwalił jedzenie:..

Ale było to już, gdy dowieziono go na zesłanie syberyjskie, do wielkiej wsi gdzieś pod Minusińskiem. Socjalista, zesłaniec Studnicki wszedł do przeznaczonej mu na mieszkanie izby, obwieszonej ikonami i tanimi litografiami carskich portretów, obrzucił wzrokiem i zarządził gospodyni: "Bogi mogą zostać, ale carów wszystkich won stąd!"

- No i co na to ta baba?

- Poczciwa była. Zdejmowała ze ścian portrety carów, wynosiła z izby i biadoliła: "Już jak oni jemu, biednemu, musieli nadokuczać, że on ich tak nienawidzi..." Ale gotowała obiady, pierogi, wszystko pyszszsznie! - Pochwalił po raz pierwszy Studnicki.

- A był nadzór?

- A jakże. Codziennie rano. Ale ja pisałem do późna w nocy i rano spałem. Czasem tylko przez sen słyszałem, jak nadzorca cicho puka do drzwi gospodyni i pyta: "Jewo błagorodie, spiat jeszczo?"

- I co pan profesor robił całymi dniami?

- A więc było tak. Rząd płacił za moje utrzymanie 8 rubli miesięcznie. Izba z pełnym utrzymaniem kosztuje 7 rubli. Zostawał mnie rubel. Z domu przysyłali mi 10 rubli miesięcznie. Można było chodzić, robić wycieczki, polować. Powietrze bardzo zdrowe. Ale ja nie polowałem. Nafta do lampy kosztowała kilka kopiejek na cały miesiąc. W Minusińsku była olbrzymia biblioteka. Raz na miesiąc najmowałem trojkę, jechałem, nabierałem masę książek, czytałem i pisałem. Napisałem tam swoją książkę o Syberii. Pisałem artykuły do gazet.

- Ależ to miał pan urocze życie! Z miejsca wymieniłbym na tamto obecne nasze we Włoszech...

- No więc tak... - Co oznaczało u Studnickiego nie tylko zagajenie, ale również uchylenie się od bezpośredniej odpowiedzi.

Bo Studnicki tendencyjny w innych wypadkach, w politycznym tasowaniu źródeł i zwłaszcza statystyk, do których miał pociąg - w relacji, w opowiadaniu, nie umiał kłamać. Jeżeli opowiadał, to zawsze prawdę. (...)

Podczas drugiej wojny zetknąłem się z nim dopiero w 1943, przypadkowo. Przyszedłem na piechotę jak zawsze dwanaście kilometrów z Czarnego Boru do Wilna, w kożuszku długich butach, obłocony, głodny i tu dowiedziałem się, że z Warszawy przyjechał do Wilna Studnicki. W Wilnie wtedy panowała autentyczna nędza. Bolszewicy wszystko "upaństwowili", a Niemcy niczego nie oddali. Studnicki zatrzymał się w jedynym czynnym hotelu "Europejskim". Tymczasem zapadał zmrok, zbliżała się fatalna godzina policyjna. Myślałem, że nie będzie już czasu na zobaczenie się ze Studnickim i wypadnie wlec się z powrotem te 12 kilometrów za miasto. Szczęściem portierem w hotelu był wówczas profesor Witold Świda, obecny rektor Uniwersytetu Wrocławskiego. Należąc chyba do jakiejś organizacji podziemnej, umiał to robić wspaniale. Z kamiennym spokojem sięgał po klucze, notował w księdze, odpowiadał gościom zwięźle, jakby praktyka w loży portierskiej należała od zawsze do jego zawodu. W jego wszechmocy było dać pokój za darmo i z tej wszechmocy skorzystałem. Nie opalany, beznadziejny jakoś przez skojarzenie z dawnym życiem. Poszliśmy później do numeru Studnickiego. Mimo zimna mył się akurat przed spaniem, obnażony do pasa. Trudno było sobie wyobrazić, że w tym kawałku starczego ciała może się mieścić tyle jeszcze niespożytej energii ducha, przekonań, decyzji walki politycznej, koncepcji własnych i wciąż optymizmu... Tyle planów, które przed nami roztoczył, czynów, które według tych planów należałoby wykonać... (...)

Przyznam szczerze, iż mało ludzi na świecie, a może nikt nawet nie wzbudzał we mnie tyle respektu i podziwu, tyle szacunku i entuzjazmu co Władysław Studnicki. Za jego absolutną nieugiętość, odwagę, siłę przekonań, niewzruszoność wobec szczekaniny i oszczerstw ze strony sfory, często na łańcuszkach obcych agentur; za jego ideowość, samozaparcie, prawdomówność, prostolinijność, bezwzględną uczciwość osobistą, dziewiętnastowieczność. - I przyznam jednocześnie, że najbardziej ze wszystkich możliwych, nie zgadzałem się z jego poglądami, jego koncepcjami, jego wizją polityczną. Studnicki, który całe życie walczył o "polskie Ziemie Wschodnie", nie znosił zarazem, nie przetrawiał po prostu tzw. "wschodu europejskiego". I wszystkiego, co było z niepolskim elementem na tych ziemiach związane. Raz na walne zgromadzenie Syndykatu Dziennikarzy Wileńskich, do którego należał, nie bywając prawie nigdy, przybył umyślnie, gdy do zarządu wybrany został Ludwik Abramowicz. Jedyny autentyczny w Wilnie patriota W. Księstwa Litewskiego; jedyny prawdziwy "krajowiec", niezależny od dyspozycji Belwederu... Studnicki wstał raptem z ostatnich krzeseł i oświadczył gromkim głosem:

- Występuję z Syndykatu, dopóki zasiada w nim ta kanalia Abramowicz!

Odczuwał odrazę do wszelkiej "Rusi", a nienawidził Rosji, i nade wszystko na świecie cokolwiek "Rusju pachniet..." Kochał wyłącznie Polskę i wszystko co polskie. Był więc pod tym względem zbliżony najbardziej do endeków. I byłby może wyrósł ponad Dmowskiego, gdyby ta jego bezwzględna "zachodniackość", ta jego "antywschodniość", nie zaprowadziła go aż do germanofilstwa. To wcale nie jest paradoks. Był węgrofilem, austrofilem, italiofilem; ale dopiero w sojuszu z najpotężniejszym z sąsiadów, Niemcami, widział możliwość skutecznego przeciwstawienia "wschodniej inwazji", "ruskiemu zalewowi".

Studnicki wychodził więc z emocjonalnych pobudek, które były akurat i wprost przeciwstawne moim własnym, że wybaczy mi czytelnik, iż absorbuję go jakże skromną, w zestawieniu, moją osobą. Ale czynię to wyłącznie w celu porównawczego wypunktowania politycznej osobowości Studnickiego. - Osobiście jako z krwi i kości wschodnio-Europejczyk, uważam marksistowsko-bolszewicką zarazę za plagę tym większą, że spada na wszystkich jednako mi bliskich Litwinów, Białorusinów, na Ukraińców, Łotyszów, i... na wszystkie ziemie ruskie, pierwszą tej plagi ofiarę. - Studnickiego nic nie obchodził los Ukraińców, a już zupełnie nic los Rosjan. - Podstawowym założeniem mojej argumentacji jest rozróżnienie. Rosji od Bolszewii. Studnicki, w myśl ortodoksyjnej polskiej doktryny, identyfikował Rosję z Bolszewią. - Ja widziałem wroga wyłącznie w międzynarodowym komunizmie. Studnicki kwestionował realne istnienie tego pojęcia. - Ja, wbrew narodowej polskiej tezie dostrzegam w narodzie rosyjskim potencjalnego sojusznika w walce z komunizmem. Studnicki w zgodzie z polską narodową tezą, dostrzegał na równi w czerwonych, jak białych Rosjanach, tylko wroga.

Mnie proniemieckie koncepcje Studnickiego nie obchodziły wcale. Uważałem po prostu wszelkie poputniczestwo, wszelki rodzaj pomocy i kolaboracji z międzynarodowym bolszewizmem - bez względu na formę i koniunkturalne uzasadnienie, bez względu na interpretację interesów ściśle narodowych - za w perspektywie dziejowej... zbrodnię. Nie tylko w stosunku do przyszłości Polski, nie tylko w stosunku do Europy Wschodniej, ale w rezultacie Europy całej, i - całej ludzkości.

Studnickiego niekonkretna nadrzędność interesów ludzkich, a tym mniej Wschodniej Europy, nie obchodziła wcale. Jego obchodziły konkretne interesy polskie. W tragicznym splocie, wobec zbrodniczej i zresztą szaleńczo-samobójczej polityki systemu hitlerowskiego, szukał jakowegoś modus przyszłości w oparciu na swe zasadnicze koncepcje, które w politycznym sensie uważał jeszcze za realne.

Osobiście, wychodząc z założenia ideologicznej nadrzędności, "wsienarodną" nagonkę na moją osobę mam - ostrożnie mówiąc - w nosie.

Dla Studnickiego wyrzucenie go poza nawias polskiej racji stanu nie mogło nie być ciosem i cierpieniem ostatnich dni jego wielkiego życia.

***

Nie ma chyba rzeczy drożej kosztującej niż zachowanie niezależności stanowiska. Spacer między frontami należy poza tym do najmniej przyjemnych przechadzek. Stąd spotykaliśmy się ze Studnickim podczas i po wojnie, przeważnie w dużej biedzie osobistej. W Wilnie, w Warszawie przed powstaniem, w Krakowie po powstaniu. On pojechał na Węgry. W Rzymie, w Londynie. Studnicki biedę podpierał myślami politycznymi. Chciał walczyć do końca, a walczyć politycznie można tylko przy pewnym zasobie optymizmu. Choć zaczęły i w nim występować objawy rezygnacji. (...)

I Studnicki wreszcie skłamał. Zdarzyło się to, gdy odwiedziłem go w jego mieszkaniu na Bayswater w Londynie. Studnicki leżał w łóżku. Przy nim, na stole stos drogich książek, ostatnie nowości polityczne.

- Skąd tyle pięknych książek?

- A, to profesor Stroński. Wie, że ja jestem niedysponowany i nie mogę wychodzić z domu w taką pogodę do księgarni, więc...

Oczywiście nie dlatego! .Gdyby Studnicki sto razy był zdrów i sto razy mógł wyjść, nie miał przecie pieniędzy, żeby sobie kupować książki. I Stanisław Stroński o tym doskonale wiedział. Kupował więc za własne pieniądze i posyłał staremu wrogowi politycznemu, który przecie bez książek nie mógł żyć. W tym geście notorycznego adwersarza, jednego z największych germanofobów, posyłającego książki największemu germanofilowi w biedzie, było coś bardziej niż wzruszającego, coś bardziej czystego niż łza w oku na wspomnienie starych czasów. Było jak ostatni odblask rycerskiego pancerza zapadającego w czarną chmurę wyjców. - Ale Studnicki jeszcze nie chciał przyznać się do własnej niemocy.

Aż przyszedł czas, gdy i przed Studnickim wypadło kłamać.

Bo rycerskość, jak nas uczono, mówiąc patetycznie: "od kolebki" - polega na szlachetności okazanej słabym. Ale metalowy wydźwięk tego wyrazu pochodzi w pierwszej kolejności od wspaniałomyślności okazanej powalonemu w polu wrogowi. Im wróg był większy, tym rycerskość jest większa, tak się zdawało kiedyś. - Dziś wyszmelcowane to słowo poniewiera się w polskim druku szczególnie często. Studnicki chciał je wprowadzić w czyn. Rozpychając krzyczący tłum, roztrącając załamane ręce bodaj nawet najbliższych, zgłosił się na świadka obrony w procesie feldmarszałka Ericha von Mansteina.

Do mnie wtedy przyszedł pewien, to co się nazywa: nieskazitelny politycznie Polak, dziś powszechnie szanowany, doskonały autor, wszelako prosił o ścisłą dyskrecję, którą zachowuję. Za jego pośrednictwem dostarczyłem członkowi Izby Gmin, Mr Pagetowi, obrońcy Mansteina, sporo materiału o mordzie katyńskim, fotokopie dokumentów z archiwum litewskiego, o masowych deportacjach i innych zbrodniach sowieckich na Litwie i Łotwie.

Ale Studnicki poszedł z otwartą przyłbicą.

Zdaje się, że do wezwania jego na salę rozpraw nawet nie doszło. To zresztą nie miało znaczenia. Natomiast w jednym z polskim czasopism emigracyjnych w Londynie ukazała się karykatura Studnickiego w postaci - wielkiej świni...

Ukryto przed nim tę karykaturę. Był już wtedy w połowie dziesiątka do lat dziewięćdziesięciu. Nie dlatego skłamano, żeby w ciągu długiego żywota walk politycznych nie był otrzaskany, przyzwyczajony do ataków na swoją osobę, insynuacji, oszczerstw i karykatur. Ale tak jakoś... Może niektórym, którzy go znali, może niesłusznie, karykatura ta wydała się nagle już nazbyt świńsko-nierycerska.

***

Chowano go w pochmurny dzień, jakich bywa większość w Londynie. Choć deszcz nie padał. Zgromadziła się nad grobem nawet spora garstka ludzi. Żyć już dłużej nie mógł, bo i tak był bardzo stary. A zresztą, po co by mu to było. Lata zagłębiały się coraz dalej w wiek XX.

 

Kultura 1965 nr 12 (218)

NG 6 (545)

Józef Mackiewicz

 

Wyszedłem z błędnego założenia, wynikającego z nieznajomości pracy fizycznej. Począwszy od drwala, zakosztowałem kolejno karczowania, kopania rowów, darniowania skarp... Wszystkie te prace były dostatecznie ciężkie. Nie było w istocie lżejszej, bo ją w Sowietach wyrównuje akord. Z nieprzyzwyczajenia wracałem zmachany i wtedy zaczął mi się śnić koń. Zdawało się, że gdy kupię konia z wozem, on będzie na mnie pracował, a ja sobie tylko jechał górą na furze. Laicy tak przynajmniej twierdzili. Ludzie obeznani kiwali natomiast głowami, przycmokując: "Oj, furmana robota też nielekka"... - Posłuchałem laików. Nie mieli, huncwoty, pojęcia! Ładunek i wyładunek wozu, wyjazd z lasu na równą drogę, z glinianki, z kamieniołomów, starczał ze ośmiodniowy dzień pracy, a dopiero na dodatek tyrało się obok wozu, w spieczonych kurzem czy oblepionych błotem butach, długie, długie godziny.

Tak idąc, ścinałem w zamyśleniu przydrożne chwasty batem, spędzałem bąki z końskiego zadu, w innych miesiącach wycinałem nim pręgi na śniegu. Czasu do myślenia istotnie mi nie brakło wówczas, w Litewskiej Socjalistycznej Sowieckiej Republice. Nie z jednego wodopoju pijał mój koń, nie z jednego mostu spluwałem w rzekę, nie przy jednym młynie, cegielni, tartaku, fabryce, słuchało się przekleństw, rozważań i wynurzeń.

Zimą z roku 40 na 41 śnieg w Wilnie sypał gęsty. Pod wiosnę nadarzał się zarobek dobry: zwożenie śniegu z ulic nad brzeg Wilenki - rzeki. Koń wtedy pracował mało, a ja machałem drewnianą łopatą od świtu do zmroku. Raz wziąłem odcinek trotuaru wzdłuż pałacu biskupiego i gmachu dawnego województwa, na Placu Katedralnym, jak raz pomiędzy dawną redakcją "Kuriera Wileńskiego", gdzie teraz była 'Prawda Wileńska", a dawną redakcją "Słowa", gdzie aktualnie 'Krasnoje Znamia'. - Przejeżdżam tam i z powrotem cały ranek, a później w południe koniowi przyczepiłem worek z owsem, a później znowu przejeżdżam, aż pod wczesny wieczór zapalono lampy w redakcjach.

I nagle pojąłem: ludzie zbyt pochopnie wyrzucają z siebie frazesy w rodzaju: "Lepiej całe życie zamiatać ulice w Europie, niźli w Sowietach być..." Po stokroć nieprawda! Jeżeli mam już całe życie zwozić ten mokry śnieg z ulic, całe życie człapać oto w strumykach topniejącego brudu i nawozu, jeżeli całe życie tęsknić mam tylko do zmierzchu, a nigdy do ranka, to oczywiście, że wolałbym zawsze w - Sowietach!

Nim zapalono lampy uliczne, z okna "Krasnogo Znamieni" pada zielonkawe światło od abażuru w poprzek rynsztoku, w którym, porwane wirem, kręci się samotne pudełko zapałek. Podbiłem je biczem. W tym miejscu jezdnia specjalnie jest rozmyta, cały dzień przejeżdżać mi wypada przez głęboką dziurę i koń się zawsze napręża, choć wóz nieciężki. Zatrzymam go; niech on odpocznie, niech ja zbiorę swoje myśli. Wcale nie mam zamiaru obrażać moich kolegów furmanów, ale jednocześnie nie chciałbym ani im kłamać, ani sobie. Bo co by było, gdyby tak dwa lata, rok temu jeszcze, siedzieli za tymi oknami moi koledzy dziennikarze, pisali artykuły, żartowali sobie, czytali, być może o tej porze szli gdzieś do knajpy, a ja, tylko ja jeden, obarczony byłbym wyrokiem dożywotniego zwożenia śniegu pod tymi oknami" No, co by było" Czy nie byłoby to czasem poczucie krzywdy, które w zestawieniu ich i mego losu na "całe życie" kierowałoby myśl moją do samobójstwa włącznie? Dlaczego, na miłość Boga, ja jeden tylko!

A dziś, co: ostatni oto wóz, stajnia, wytrę konia słomą pod podsiedziałkiem, założę siana, napoje za godzinę, w perspektywie zarobek, zjem coś, pójdę spać. Prawie bez krzywdy. Przecie wszyscy tak samo.

- Dobrze, dobrze! - przerwie mi ktoś może - ale sam pan piszesz, że tam za oknami siedzą dziennikarze, piszą, czytają, nie wszyscy przecie zwożą śnieg, gnój i rąbią drzewo po lasach...

Oczywiście, iż zestawienie moje poprzednie dotyczyło tylko fotograficznej migawki momentu. Rzecz naturalnie nie w pisaniu, nie w wyskoczeniu "na jednego" do knajpy, nie w wysokości pensji nawet i warunkach mieszkalnych. Rzecz w monotonii całego życia, w braku perspektyw, w nieoczekiwaniu jutra, w zamknięciu horyzontów, w ograniczeniu tego życia i jego nudzie. Dlatego los furmana nie odbiega w Sowietach tak dalece od losu dziennikarza, to znaczy, że jest równie kiepski.

* * *

Zazdrościć można komuś szczęścia, wolności, ale nie żarcia na łańcuchu. Rozmawiałem z setkami bolszewików w Polsce, w państwach bałtyckich, w Niemczech. Ich reakcje w zetknięciu z nowym światem są przeróżne. Ale kto to powiedział, że każdy z tych nędzarzy na widok bogactwa i dobrobytu moralnego winien się zaraz rozczarować do Związku Radzieckiego? Raczej częściej splunie przez zęby z zazdrości: "Ech, burżuje, żyją oto! Nu, niczewo, niedługo już. Nasi tu zrobią porządek".

Moim zdaniem, atrakcyjna siła bolszewizmu czerpie swe soki z arcyludzkiej, nazwijmy ją, przywary, której miano, trudne do przetłumaczenia ścisłego, brzmi po niemiecku: Schadenfreude. - Mówi się powszechnie: "Chciałbym, aby się mnie wiodło tak dobrze jak innym". W praktyce powiedzenie to równa się ukrytej głęboko myśli: "Oby się i innym tak źle działo jak mnie?. Tylko że ludzie rzadko albo nigdy do tej myśli się nie przyznają.

 

Lwów i Wilno 1947 nr 28

NG 14 (450)

Józef Mackiewicz

 

Janusz Kowalewski w recenzji o książce Sergiusza Piaseckiego "Kochanek Wielkiej Niedźwiedzicy", zamieszczonej w "Tygodniu Polskim", pisał:

Prawda literatury to nie znaczy autentyk, dokument - to prawda literacka, artystyczna, w której element fantazji, deformacji, kompozycji też jest prawdą. A prawda pisarza, to wierność literaturze i czytelnikowi. Z tych dwu prawd rodzi się to, co nazywamy stylem danego pisarza, to jest to, co od razu możemy rozpoznać, a czego nigdy dokładnie nie możemy określić".

Bardzo słuszne spostrzeżenia. Mógłbym zarzucić Piaseckiemu deformacje prawdy w niejednym szczególe, wytknąć trochę błędów rzeczowych. Niektóre sytuacje nie mogły być prawdziwe, niektóre zdarzenia są powtórzeniem znanych kawałów. A jednak całość oddaje niewątpliwie prawdę tamtego świata i przez to przykuwa czytelnika i przesądza o "magii" literackiej tej książki, o czym wspomina sam autor i słusznie interpretuje ją w przedmowie Juliusz Sakowski. "Kochanek Wielkiej Niedźwiedzicy" był pierwszym utworem Piaseckiego. Pamiętam wrażenie, jakie zrobił dawny wstęp do niego, ogłoszony w "Wiadomościach Literackich". Wtedy o Piaseckim mówiono jeszcze jako o przestępcy odsiadującym karę w najcięższym bodaj więzieniu w Polsce, a nie o literacie. Poznałem go bardzo dawno.

Przez redakcję, w której pracowałem jako młody dziennikarz, przewijały się różne typy. Należał do nich np. Muraszko Józef, który będąc przodownikiem policji zastrzelił w Stołpcach Wieczorkiewicza i Bagińskiego i po wyjściu z więzienia chodził po mieście z owiniętym w gazetę "naganem" pod pachą. Twierdził, że czatują nań komuniści. Długa lufa wysterczała z papieru, i w ten sposób odwiedzał dyrektorów banków ubiegając się grzecznie o pożyczkę. Dostawał jednak. ,/"Co, pan nie ma pieniędzy?! - dziwił się, gdy pytałem go jak to robi/. Drugim z takich narwańców był Urke Nachalnik, autor książki "Pamiętnik własny przestępcy". Żyd wschodni, b. złodziej zawodowy. Zaczął on kraść jeszcze w Druskiennikach, gdy przed pierwszą wojną światową były wdzięcznym uzdrowiskiem. Facet trochę już podtatusiały. Skarżył się na jednego z kolegów redakcyjnych, który wziął odeń kilka książek na sprzedaż i nie oddawał długo pieniędzy: "Pan wie - mówił - co ja jemu powiem" Ja jemu powiem: Pan jesteś tym, czym ja przestałem być! O". Urządzano dla niego "Środy Literackie" w murach pobazyliańskich z celą Konrada w środku. Przychodził wojewoda wileński, miejscowa śmietanka intelektualna. Raz Nachalnik zasiedział się u mnie i wyjął złoty zegarek: "To nie kradziony, nie... Uś, muszę brać zwoszczika na gewałt, bo wojewoda czeka!" - Na książce zarobił.

Kiedyś pojawił się Piasecki, za którym szła fama rabunkowego morderstwa. Ale już od razu widać było, że to inna klasa. Skromny jakby nawykły do opanowania nerwów; w jego spojrzeniu dziwnie kojarzyła się ponurość z łagodnością. "Kochanek Wielkiej Niedźwiedzicy" miał, jak wiadomo, wielkie powodzenie. Jakaś tam umowa z "Rojem" Melchiora Wańkowicza. Słyszałem o niej za dużo, żeby się rozpisywać. Piasecki z miejsca utonął zainteresowaniem w literaturze. Z nadgorliwością neofity. Był szczęśliwy z nowego obrotu rzeczy i z nowego zawodu. Nie pamiętam już, co mi opowiadał o swoim pochodzeniu. Zdaje się, że był Rosjaninem i prawosławnym. Teraz stał się Polakiem, katolikiem i patriotą. To potrójne zerwanie z przeszłością wycisnęło pieczęć na późniejszym jego życiu.

Trzeba wziąć pod uwagę, że Piasecki, zanim doszedł do rękopisu "Kochanka Wielkiej Niedźwiedzicy", miał za sobą życie "bujne’ i chmurne, jak się mówi w poetyckiej przenośni. Pod chmurami naszej granicy z Sowietami uprawiał przemyt. Przemyt przemytem, ale przedtem był też agentem ekspozytury II Oddziału i z jej polecenia chyba nie raz narażał życie po tamtej stronie. To mu zresztą to życie uratowało i, wskutek interwencji pewnych sfer wojskowych, zamieniło karę śmierci na ciężkie więzienie.

Piasecki był naprawdę człowiekiem odważnym. Nie jest blagą co pisze.

Z Sergiuszem Piaseckim zszedłem się bliżej dopiero podczas okupacji niemieckiej. Bolszewików on zawsze nienawidził. A pod okupacją niemiecką stanął na czele "egzekutywy" podziemnej. Był więc stale zagrożony z dwóch stron, a czasem trzech... To prawda, co pisał o tym okresie w swym cyklu "Wieża Babel". Z pewnymi zastrzeżeniami.

Za okupacji niemieckiej kierował ekipą wykonującą podziemne wyroki śmierci, częściowo własnymi rękami. Była więc to robota ciężka, krwawa i głośna. Czasem ryzykowna, czasem nie. W istocie często robota brudna. Tak było np. z polowaniem podziemia na młodą i bezbronną dziewczynę. Wyleżyńska była córką czcigodnych rodziców, znanego muzyka i profesora konserwatorium wileńskiego. Raz, ranna skrytobójczą kulą, trafiła do szpitala. Tam do konspiracji wciągnięto nawet siostrę szpitalną, ażeby ułatwić zabicie chorej w łóżku. Sam Piasecki miał rozbić jej czaszkę kolbą pistoletu. Wtedy się nie udało. Później zastrzelona została w bramie własnego domu, gdy wracała razem z matką z opatrunku. "Całe miasto wiedziało o tym, że afiszuje się z Niemcami". ... Istonie, fama ta szła za nią tuż, wszędzie, gdziekolwiek stąpiła. Osobiście nie widziałem jej nigdy na oczy, ani w towarzystwie Niemców, ani samej, i nie mam pojęcia, jak wyglądała. Ale słyszałem, naturalnie, o tym nawet w moim Czarnym Borze, skąd rzadko, piechotą wędrowałem do miasta. Było dla mnie od początku rzeczą jasną, że ta powszechnie wystawiona jej legitymacja musiała, oczywiście, tamować jej wszelki dostęp nie tylko do konspiracji /bo cóż by to była za konspiracja!/, ale nawet do sfer z organizacją podziemną bezpośrednio nie związanych. Istotnie, mówiono, że ludzie unikali jej jak zapowietrzonej. Nic przeto wiedzieć nie mogła, nikogo "sypać", nikogo zdradzać, Bo skąd?! Skoro nie miała nigdzie kontaktów.

Zwróciłem uwagę na ten brak logiki Piaseckiemu. Nie pamiętam już, co mi odburknął wtedy w odpowiedzi. Ale w swej książce "Dla honoru organizacji" usprawiedliwiał jej zabicie, że wydawała ludzi w ręce Gestapo, że nawet miała głośno grozić, że "będzie sypać" itd., itd. Jeżeli wszystko to nie trzymało się kupy, to z drugiej strony trzymało się na pewno "kupy" ówczesnych emocji,

Piasecki był szczerze oburzony, gdy były współpracownik bolszewickiej "Prawdy Wileńskiej" i agent sowiecki w czasie okupacji niemieckiej, wydrukował w podziemnej polskiej "Niepodległości" napaść na moją osobę. Był to jeden z klasycznych chwytów "wykańczania". Na taką publikację nie było bowiem rady. Czytały ją tysiące. Opowiadały z ust do ust dziesiątki tysięcy. A nie można było jej obalić sprostowaniem, ani wycofaniem się z tego oszczerstwa redakcji, gdyż osoba raz wymieniona z imienia i nazwiska podpadałaby po takim "sprostowaniu" w prasie podziemnej automatycznie pod śledztwo Gestapo. To jasne. Nie można było wytoczyć "sprawy", ani według kodeksu sądowego, ani "kodeksu Boziewicza"… Nie można było nawet skuć mordy oszczercy, jeżeli się znało, jak w tym konkretnym wypadku, osobę autora. Gdyż głośna awantura mogła naprowadzić /nie daj Boże!/ na nici podziemnych powiązań. Nie można było zrobić nic, poza tajnym odwołaniem do czynników tajnej organizacji, przeszpikowanych zresztą podobnymi agentami, co w praktyce nie dawało nic. Tymczasem, jak mówi rosyjskie przysłowie: "Napisanego i toporem nie wyrąbiesz" ... A w tamtych czasach, gdy nie było jeszcze praktyk Polski komunistycznej i jej poputczików na Zachodzie, człowiek się przejmował takimi oszczerstwami. Na usilne nalegania mego przyjaciela A., złożyłem jednak taką skargę do "prokuratury podziemnej", czego się dzisiaj, przyznam szczerze, wstydzę. - Piasecki zżymał się i pomstował, i odgrażał nawet. Przypadkowo wyratował mnie nawet z ciężkiej opresji "uratował życie"/, gdy z narażeniem własnego wykrada z szuflady aresztowanego właśnie A. ważne dokumenty, a m. in. moją skargę, która z pełnym podpisem omal nie wpadła w ręce Gestapo. To było wiele, ale zarazem wszystko co mógł, czy też co chciał uczynić, aby nie zadrzeć z czynnikami, z którymi zadzierać nie chciał. Takie to były czasy.

Trafnie dziś pisze ppłk W. Marcinowski w "Zeszytach do historii NSZ" o pewnym wybitnym działaczu podziemia tamtych czasów "Łgał, bo mu się zdawało, że konspiracja rozgrzesza wszelkie łgarstwo..." Tak, bywało. Słusznie też w tych samych "Zeszytach" /obok wielu rzeczy, w moim przekonaniu, niesłusznych/ podkreśla dr K. Gluziński wielokrotnie tę "koncesję, którą trzeba było mieć od grubej czwórki"... Koncesję podziemnego legalizmu" na walkę z okupantami... A zwłaszcza obawy, aby poza udzieloną ewentualnie koncesją, "nie scementował się przyszły polski front antykomunistyczny... "

Piasecki był przekonanym antykomunistą. Był człowiekiem bezwzględnie śmiałym, bezwzględnie odważnym. Ale przeżycia sprzed wojny, które go powróciły z więzienia Św. Krzyża na łono legalnego bycia społecznego, kazały mu - tak mi się zdaje - ten "legalizm" cenić, osobiście, ponad miarę. Chciał przy nim pozostać zdawało się - za wszelką cenę. Cieszył się niejako ze swego patriotyzmu i poświęcenia dla sprawy. Stąd może niektóre jego przedstawienia w "Dla honoru organizacji" mają trochę wtrętów polrealistycznych. W rzeczywistości poświęcenie ocenione jest post factum przez tzw. opinię, a jakże często kierowaną przez pół tuzina facetów. I nagrody, ani uznania za swe zabójstwa, za swą odwagę Piasecki nie doczekał.

W późniejszym okresie, już dawno po więzieniu, dawno po "Kochanku Wielkiej Niedźwiedzicy", po wojnie, kiełkowała w Piaseckim - wiem o tym - pewna myśl, idea. On chciał zachować osobistą solidarność z tym światem, z którego sam ongiś, dawno przed wojną, wyszedł: z "wykolejonymi" - co społeczeństwo identyfikuje z elementem przestępczym - a jednocześnie nie chciał rzucać temu społeczeństwu zbyt wyzywającej rękawicy, Chciał tamtych ludzi przedstawić jako "też ludzi"; chciał wystąpić w ich obronie /nie w sensie socjalno-rewolucyjnym, do czego miał zawsze awersję, ale indywidualnej/, tych "poniżonych i pokrzywdzonych"/ poniżennych i oskarblionnych/, do których zaliczał zwichniętych życiem, i często zwykłych kryminalistów. Nie wyszedł z tego jednak ani Dostojewski, ani Gorki, Victor Hugo, czy Zola. Powiedzą: brak mu było do tego talentu. Być może, choć talent, tzn. jego ocena, jest rzeczą często relatywną.

Raczej po prostu: Piasecki, chcąc wytłumaczyć przed społeczeństwem swoich bohaterów, popadał w czarno-białe szkice, jak np. w "Jabłuszku" i innych tej serii. Zaczął pisać o różnych złodziejach itp. jakby to byli jednostronnie pozytywni ludzie. A jednostronnych ludzi na świecie nie ma. Nawet jednostronnie ujemnych, choć w tym szczególnie celuje rodzima publicystyka, literatura, a nawet historiografia.

Przy tym Piasecki bywał szczególnie drażliwy na tym punkcie. Miał mi długi czas za złe np., że w pewnym emigracyjnym piśmie wytknąłem mu te białolice typy złodziejaszków z jego "Jabłuszka". Mimo wrodzonej skromności popadał też czasem w patos. W Rzymie, po wojnie, gdzieśmy wypili niemało wspólnie "grapy" i wina, dumnie nosił swój mundur podporucznika. Choć palił się, że panowie oficerowie czynią mu niejakie wstręty, ze względu na jego przeszłość... Zdaje się też, było jego osobistą tragedią, że miał trudności z weryfikacją owego stopnia oficerskiego. Nie pamiętam, jak się skończyło. Pamiętam natomiast, jak kiedyś w klubie "Orła Białego" w Londynie, przy obiedzie, używał takich frazesów jak: "Muszę teraz pracować, bo społeczeństwo chce ode mnie... Społeczeństwo wymaga ode mnie…"

Nie jestem też pewien, czy wszystkie jego poprawki do "Kochanka Wielkiej Niedźwiedzicy" były szczęśliwe. Jeżeli jednak niektóre z nich nie były udane, niemniej powieść ta w swej całości, z okresu gdy autor nie ujawniał jeszcze tendencji posłanniczych, była i pozostała znakomitością. Dziś należy niewątpliwie, choć nie do "klasyków" literatury polskiej, to w każdym razie do rzędu książek, o których się potocznie mówi, że trzeba je przeczytać, trzeba je znać. /"Jak to, nie czytałeś Kochanka Wielkiej Niedźwiedzicy Piaseckiego?!!"/. - Tak więc wznowienie jej przez Polską Fundację Kulturalną w Londynie było, mówiąc językiem urzędowym, aktem z zakresu czynności tej fundacji w pełni zgodnym z jej celem.

Niedawna zawstydzająca jednomyślność ujawniona w ocenie osoby i twórczości Witolda Gombrowicza na łamach "Wiadomości’’ zaprezentowała zarazem kolekcję słowną, którą złośliwi mogliby nazwać "pustosłowiem". Uznano nawet za "niedopuszczalne" /!/ podważanie osobistej wielkości Gombrowicza. Jest to, nawiasem mówiąc, admonicja przez nas ulubiona. Przez "niedopuszczanie" bowiem innej głośnej myśli, stwarza się właśnie jednomyślność w narodzie, tak wysoko przez Polaków cenioną. Nie potrafię się jednak pozbyć przypuszczenia, że gdyby znane były już wówczas listy Gombrowicza do Jarosława Iwaszkiewicza /ogłoszone dopiero w grudniowej "Twórczości" warszawskiej/, pewna część apologetów mogłaby odpaść. Choć pozornie na ocenę twórczości literackiej nie powinny by wpływać pozaliterackie zabiegi o pieniądze u komunistycznego okupanta. To należy już bowiem do kompleksu, który paryska "Kultura" trafnie określiła: "Grandeurs et miseres". Może moje przypuszczenie jest błędne w danym wypadku, ale skłania mnie raz jeszcze do medytacji, jak w gruncie kruche bywają podstawy wielu masowych zachwytów. Nie tylko dla sztucznie wyśrubowanych wielkości, ale nieraz wielkości autentycznych. To będą zresztą zawsze rzeczy umowne, jeżeli chodzi o ustalenie kategorii w dziedzinach niewymiernych.

Do jakiej kategorii zaliczyć by wypadało powieść "Kochanek Wielkiej Niedźwiedzicy"? Przełożono ją na 16 języków. Więcej, czy mniej niż Gombrowicza? Nie wiem. Czy to dużo, czy mało? - zapyta może niewtajemniczony w te sprawy czytelnik. To rzecz względna. właśnie opowiada mi Jerzy Kosiński _ /gdy mu pokazałem, że moje książki wydane zostały, pożal się Boże, w 8 językach/ - że jego "Farbowany ptak" przetłumaczony został na 29 języków! W tej liczbie na afrykańskie. A nakład w Stanach Zjednoczonych wszystkich wydań, twardych i miękkich, i kieszonkowych, i jeszcze jakie bywają, przekroczył łącznie cztery miliony egzemplarzy!... I to on mnie mówi, mnie, gdy się akurat dowiaduję, że niemieckie i francuskie wydania "Drogi donikąd" poszły właśnie na przemiał... To jest też coś z rodzaju "Grandeurs et miseres", tylko z innej beczki niż skrzętne zabiegi Gombrowicza o przychylność Polski komunistycznej... Kto czyta książki Kosińskiego? /Ostatnio: "Steps"/. Przede wszystkim - studenci całego świata. Ponoć dostrzegają w nich rodzaj posłannictwa.

Wyjdźmy z orbity kategorii w lasy białoruskie, gdzie przebiegała ongiś granica wytknięta sowiecko-polskim traktatem ryskim z r. 1921. Tam, w bliskości Rakowa, przekraczał Piasecki tę granicę z przemytem. W jedną i drugą stronę.

Epopeja przesiąknięta jest zapachem mokrej żywicy, mokrej wikliny, mchu, grzybów - nawet tam, gdzie o tym nie napisano. Czuje się przez samą asocjację pejzażu. Słychać dalekie szczekanie psów, dalekie gdzieś pianie koguta. Widać dymy z przysiadłych strzech. Kto zna ten kraj! Błoto, ciemność nocy, wilgoć, woda w koleinach drogi, strach. Ludzie idą z bronią i bez broni, z posmakiem upragnionego siana w stodole, czy jeszcze bardziej upragnionego, ciepłego łóżka kochanki. Snują się mgły, snują się wyziewy samogonu, dopóki nie zabierze ich czyste powietrze nocy i świtu. Het, światełka między rojstami . Znów wypada omijać naszczekiwania psów. Bywają czarne pustki, ale ciągłe ryzyko. Raptowne strzały! Ucieczki. Mokre gałęzie biją o twarz. - W takich to ramach, jeden za drugim, gęsiego, cicho, cicho... stąpali przemytnicy z "noską" towaru na plecach. Po sowieckiej stronie nie wolno było jej rzucać w ucieczce, gdyż w razie złapania stanowiła legitymację, że się nie jest szpiegiem, ale tylko przemytnikiem! - Długa taśma kolorowego filmu. Intryg osobistych, zdrad, miłości, zazdrości i alkoholu. W nagrodę za ryzyko szelest odliczanych banknotów dolarowych, brzęk złotych rubli. O, dużo można było zarobić pod Rakowem na granicy.

Piasecki - jeżeli już o jego talencie mówimy - ma wielki talent narratorski. Czechow powiedział kiedyś, że należy tak pisać, aby strzelba powieszona w opowiadaniu nad łóżkiem, musiała kiedyś wystrzelić; w przeciwnym wypadku nie ma po co jej tam wieszać. To nieprawda. Życie prawdziwe składa się przeważnie z rzeczy, słów, gestów, przedmiotów pobocznych. Przeznaczeniem ich nie jest odegranie roli. Dziś są, jutro zapadają w nicość. Podobnie jak większość spotykanych ludzi, Czechow był genialnym narratorem i przeciętnym ponoć lekarzem. Ale nie ma recepty na oddanie prawdy. Nawet wypisanej przez najgenialniejszego lekarza.

Piasecki szczególnie potrafi oddać atmosferę złożoną z rzeczy i rozmów na pozór pustych, słów prawie naiwnych, które donikąd nie prowadzą. Które stanowią tylko tło dla słów ważkich, wiodących do czynu. Kłótnie i animozje wzajemnie powstające z niczego, z przypadkowego zbiegu. Mogą one równie dobrze zaważyć na szali późniejszych akcji, jak rozwiać się w próżni. Wieleż zdarzeń się zdarza bez żadnych następstw. A jednocześnie nurt opowiadania w powieści jest wartki, nigdzie nie nuży, trzyma w napięciu, zbliża nas do rozwiązania, które też może nie być żadnym rozwiązaniem. Bo czy wiadomo kiedy co ma większą wartość chwili: w czas skierowana lufa "parabellum", tysiąc dolarów, czy butelka wódki, od której pocznie się "sztama" "sitwa" czy "błat". Zresztą grube pieniądze składać można niekoniecznie w banku; czasem bywa bezpieczniej w dziupli drzewa głuchego lasu.

"Żyliśmy - pisze Piasecki we wstępie - jak królowie. Wódkę piliśmy szklankami. Kochały nas ładne dziewczyny. Chodziliśmy po złotym dnie. Płaciliśmy złotem, srebrem i dolarami... Za miłość płaciliśmy miłością, nienawiścią za nienawiść... Lubiłem poranki wiosenne, kiedy słońce bawiło się jak dziecko, rozrzucając po niebie barwy i błyski... Lubiłem i noce, gdy cisza kleiła powietrze...

"…Witały nas i żegnały karabinowe salwy - często na śmierć, nie wiedząc kogo wybrać pierwszego...
"A nad tym wszystkim: nad nami, ziemią i chmurami, po północnej stronie nieba..."
Pierwsze zapoznanie nastąpiło na bolszewickiej stronie:
"Jeżeli trzeba będzie drałować, to musisz wiedzieć jak wyjść za granicę. Widzisz tamte gwiazdy?
- Które?
Wskazał mi palcem: siedem dużych gwiazd, tworzących coś w rodzaju czterech kół i dyszla z przodu. Trofida, rysując palcem po niebie i, jak mi się zdawało, dotykając nim poszczególnych gwiazd, określił dokładnie, o jakie mu chodziło.
- Tak, widzę. Więc co?
Jeśli dadzą nam kiedyś popędź i rozbiją partię, to kieruj się tak, aby te gwiazdy były po prawej stronie... Jak nie pójdziesz, zawsze wyjdziesz za granicę. Rozumiesz: po prawej ręce!
- Rozumiem.
To były gwiazdy Wielkiej Niedźwiedzicy.
Ze wschodu na zachód idąc, aż do słupów granicznych. Na polskim był namalowany biały z koroną orzeł na czerwonym polu. Na sowieckim wyciśnięta na blasze pięcioramienna gwiazda z sierpem i młotem.

Sergiusz Piasecki umarł w Anglii 13 września 1964. Nowe wydanie znakomitej jego powieści "Kochanek Wielkiej Niedźwiedzicy" ukazało się w piątą rocznicę jego śmierci.

 

"Wiadomości"/Londyn/nr 20/1259/z 1970 r.

Nasz Czas 16/2006 (690)

Dużym zaskoczeniem było dla mnie wydrukowanie w Zeszytach Historycznych (zeszyt 19) "Listu Zygmunta Jundziłła do Prezydenta Raczkiewicza" z 29 maja 1952 r. (Oczywisty lapsus calami: nie Raczkiewicza, lecz Prezydenta Zaleskiego. Raczkiewicz umarł w 1947 r.). Jak też dopisek Redakcji, że list dotyczy "tzw. sprawy J. Mackiewicza", gdyż sądziłem dotychczas, że nie istnieje "sprawa J. Mackiewicza", a tylko kierowana nagonka bandy oszczerców, z dość znanych i przejrzystych względów.

Z odpisem tekstu prof. Jundziłła zapoznałem się po raz pierwszy dawno: akurat w okresie, gdy występowałem przed specjalną Komisją Kongresu Amerykańskiego do Zbadania Zbrodni Katyńskiej jako świadek i rzeczoznawca dla oceny sowieckiego urzędowego "Komunikatu". Później kiedyś jeden z moich przyjaciół londyńskich zamierzał spowodować ogłoszenie tego listu w Wiadomościach. Prosiłem go usilnie, aby zaniechał swego zamiaru. I prosiłem redaktora Wiadomości, by tego nie publikował. Albowiem list senatora prof. Jundziłła wprowadza w błąd, i pośrednio wybiela niejako autorów oszczerczej przeciwko mnie kampanii, sugerując, że genezą jej stało się zwyczajne nieporozumienie spowodowane identycznością nazwisk. Gdyż jakoby redaktorem wydawanego przez Niemców w Wilnie Gońca Codziennego miał być istotnie Mackiewicz, ale inny. Bohdan.

W rzeczywistości tak nie było.

Prof. Zygmunt Jundziłł należał do ludzi o wyjątkowej uczciwości osobistej, dużej kultury, nieskazitelny w swej trochę staroświeckiej prawości. Akurat jednak te przymioty charakteru - przytoczone tu nie jako panegiryk pośmiertny, lecz jako cechy właściwe - nie zawsze ułatwiały rozeznania w sieciach wojny podziemnej, i w splotach krecich intryg na kilku frontach jednocześnie. Z czego później montowano historię: "tak straszliwie - jak to słusznie zauważa W. M. Marcinkowski w tym samym numerze Zeszytów - fałszowana...?!!!

Wymieniony przez Zygmunta Jundziłła Mackiewicz nigdy nie był redaktorem Gońca Codziennego. Bohdan Mackiewicz (ani mój krewny, ani powinowaty) pochodził z Kowieńszczyzny. W latach niepodległej Polski służył jakiś czas w policji; w r. 1926 przydzielony został do tajnej ochrony osoby prezydenta Wojciechowskiego. Po zamachu majowym otrzymał przez protekcję "endecką" posadę w administracji Kuriera Warszawskiego. Wkrótce potem mianowany kierownikiem filii Kuriera Warszawskiego w Wilnie przy ul. Tatarskiej 1. W Wilnie znalazł się w orbicie lokalnej prasy. Był na ogół lubiany w gronie dziennikarskim jako "biesiadnik", lepiej określony rosyjskim powiedzonkiem "sobutylnik", przy stolikach restauracyjnych. A że napisał ze dwie korespondencje do Warszawy (oficjalnym korespondentem Kuriera Warszawskiego był Stanisław Kodź), więc przyjęty został do Syndykatu Dziennikarzy (Związku Dziennikarzy), o co bardzo usilnie się starał. Jak wiadomo, członkom tego Związku - formalnie czy zwyczajowo, już nie pamiętam - przysługiwał tytuł "redaktora". Bohdan Mackiewicz szczególnie sobie ten tytuł cenił, gdyż poza tym nie wykazywał większych ambicji, będąc w istocie pracownikiem administracyjnym, a nie redakcyjnym. Znałem go bardzo dobrze. W grudniu 1939, za czasów litewskich, będąc redaktorem naczelnym i wydawcą Gazety Codziennej, przyjąłem Bohdana Mackiewicza na zastępcę administratora, którym był wtedy b. administrator Słowa, Kazimierz Luboński. Zdaje się, że w tym czasie jedyną funkcją redakcyjną jaką spełnił Bohdan Mackiewicz na moje polecenie, było wyproszenie Stefana Jędrychowskiego, obecnego ministra spraw zagranicznych PRL, który chciał w redakcji mojej Gazety objąć "dział ekonomiczny". - Wkrótce jednak władze litewskie odebrały mi koncesję na redagowanie i wydawanie pisma (u nich wymagało to formalnych "koncesji"). Bohdan Mackiewicz pozostał w Gazecie Codziennej i z wkroczeniem bolszewików w 1940 wszedł do "Kolektywu Wydawniczego". Figurował na zamieszczonej w gazecie fotografii tego "Kolektywu", obrócony sprytnie tyłem. Zdradzało go tylko wymienione nazwisko. Pamiętam - będąc już wtedy furmanem wozu ciężarowego - jak podżartowywał ze mnie, że pod jego nazwiskiem czytelnicy myślą zapewne, że to ja. Ale, zdaje się, nie myśleli. - Niezadługo bolszewicy zamknęli obydwie gazety polskie (Gazetę Codzienną i Kurier Wileński) i utworzyli na ich miejscu jedną: Prawdę Wileńską. Bohdan Mackiewicz w niej pracował. Handlował, jak wielu wówczas, spekulował na czarnym rynku, do czego miał zresztą nieprzeciętny talent.

Z chwilą wkroczenia Niemców w 1941, gdy zaczął wychodzić Goniec Codzienny Bohdan Mackiewicz zostaje w tym piśmie zastępcą administratora, którym jest Eugeniusz Kotlarewskij. Kotlarewskij był przed wojną redaktorem i wydawcą rosyjskiej gazety w Wilnie: Russkoje Słowo. Z tamtego czasu łączyła go do pracy administracyjnej, nic wspólnego z redagowaniem pisma nie mającej. Ażeby wyjaśnić, w jaki sposób Zygmunt Jundziłł mógł wyciągnąć swój błędny wniosek z wizyty w redakcji Gońca Codziennego, należy opisać stan faktyczny, o którym nie tylko "głośno", ale w ogóle nie wolno mówić. Było tak:

Lokal Gońca Codziennego stał się upatrzonym miejscem spotkania, a wkrótce pewnego rodzaju centrum "handlowym" i giełdą czarnego rynku, z czego w tych ponurych czasach żyło tak wielu mieszkańców miasta. Unikano jednej czy dwóch kawiarni: nie było restauracji (nie tak jak w Warszawie!), ani innych lokali publicznych. Salka administracyjna Gońca, przedzielona drewnianym przepierzeniem z okienkami dla przyjmowania ogłoszeń, prenumeraty etc. nadawała się znakomicie: gwarantowała maksimum bezpieczeństwa: większe skupisko nie budziło podejrzenia, gdyż tłumaczyło się interesantami, którzy przyszli zapłacić prenumeratę, względnie dać ogłoszenie do gazety; jako instytucja niemiecka chroniła przed wkroczeniem litewskiej policji ścigającej spekulację etc. Osobiście, mieszkając w odległym o 12 km od miasta Czarnym Borze, gdy przychodziłem do Wilna, też używałem tego lokalu jako pierwszej "bazy" orientacyjnej, zwłaszcza w zimie gdzie się można było ogrzać, spotkać tego i owego, dowiedzieć o stanie bezpieczeństwa w mieście, w ogóle "co słychać?", sprzedać jakąś rzecz, zorientować w cenach czarnego rynku. Otóż nad tym codziennie tam gromadzącym się tłumkiem ludzi królował, jeżeli nie jako król to w każdym razie wówczas już jako królik wileńskiego czarnego rynku, "redaktor" Bohdan Mackiewicz. Znaczna część, jeżeli nie większość, interesantów, to byli jego osobiści klienci. Miał też rozległą klientelę wśród uprzywilejowanej ludności litewskiej. Stąd, nad głowami wizytatorów Gońca Codziennego od rana aż do zamknięcia, unosiło ciągłe wołanie: "Redaktor Mackiewicz!", "gdzie jest redaktor Mackiewicz?!", "redaktor Mackiewicz do telefonu!", "czy redaktor Mackiewicz wyszedł"! Kiedy przyjdzie redaktor Mackiewicz?"... - i w tym zagajeniu spraw, bez końca. Nic więc dziwnego, że gdy Zygmunt Jundziłł, nie obeznany z nową dla niego topografią wileńską, zapytał w lokalu Gońca Codziennego o "redaktora Mackiewicza", skierowany został do Bohdana Mackiewicza, i mylne stąd wyciągnął wnioski, że insynuacja jakobym to ja był redaktorem Gońca, wynika z prostego nieporozumienia przez pomieszanie identycznych nazwisk. Nie wiedział bowiem, a zapewne i nie domyśliłby się nigdy, że istnieje jeszcze inna, trochę paradoksalna okoliczność. Ta mianowicie, że...

... Goniec Codzienny był de facto robiony i wydawany rękami AK i podziemia cywilnego... Zwłaszcza po zamordowaniu redaktora Ancerewicza blady strach padł na wszystkich pracowników. Jeden przez drugiego starali się nawiązać kontakt z Podziemiem i przeistoczyć się w tzw. ''wtyczkę". Ze strachu przed podziemnym terrorem, względnie dla asekuracji na przyszłość. Rezultat był taki, że w końcu cały zespół składał się z'" wtyczek" Podziemia, bodaj łącznie z redaktorem Lubieżyńskim (czy Lubierzyńskim"), który nastał po zastrzeleniu Ancerewicza. Dawało to zresztą dosyć wygodną pozycję. (Nawiasem podobnie jak w większości instytucji niemieckich na terenie okupacji. Jak mówi rosyjskie powiedzonko: "I kapitał priobriesti, i niewinnost" soblusti".) Opowiadał mi o tym - zniżając głos - tenże "redaktor" Bohdan Mackiewicz ("Bodzio"), jak dziś pamiętam, z okazji pewnej transakcji "karakułowych łapek".

- Fantastyczne rzeczy. Nie masz o tym pojęcia! Może tam za boksem przyszły wojewoda wileński siedzi... - Podnosił swoim zwyczajem wzrok do sufitu, i opuszczał oczy tajemniczo, dając do zrozumienia, że i on, oczywiście, zajmuje szczególnie eksponowane stanowisko w Podziemiu. Że zajmował, nie miałem wątpliwość, choć zapewne bardziej podrzędne niż to, jakie było w zwyczaju dawać wówczas do zrozumienia przez opuszczanie powiek. Według jego oceny 80 proc. wszystkich pracowników redakcji, administracji i ekspedycji, to "wtyczki". Według mojej, na oko, 99 proc. Tym bardziej, że tych ludzi było tam niedużo. Co mogli robić, o tym istotnie nie mam pojęcia. Śledzili jeden drugiego? Pisali nawzajem donosy do Podziemia? Czy tylko "dawali do zrozumienia?" O ile wiem, aresztowana została przez Niemców tylko jedna, zresztą wyjątkowo ładna dziewczyna, Piłsudska, ale nie krewna głośnej rodziny. Bodaj wypuszczona niebawem. Zbiegiem okoliczności, jedyny rozstrzelany przez Gestapo, później już, Rosjanin, Eugeniusz Kotlarewskij, który akurat w żadnej, podziemnej organizacji nie brał udziału. Brat rodzony tego, o którym wspomina Stefan Korboński. Szczegóły opisał ciekawie Sergiusz Wojciechowski w Nowoje Russkoje Słowo (New York, 10. V. 1970).1 Nie przeszkodziło to wszakże agentowi komunistycznemu ("b. dowódca I Brygady Wileńskiej AK, Roman Korab - Żebryk") napisać w warszawskiej Kulturze o nim, że "...dosięgła go karząca ręka sprawiedliwości? (!!!) - (Nawiasem, wszystkie inne "rewelacje" owego Żebryka są na podobnym poziomie).2 - Jeżeli chodzi o resztę zespołu, to opłaciło się im w rezultacie. Po wojnie nie było, o ile słyszałem, żadnego procesu Gońca Codziennego. Bohdan Mackiewicz wypłynął później w Warszawie w aureoli cichego bohatera, gdzie też spokojnie dokonał żywota. Już w Monachium doszła mnie wiadomość, że jakoby przed śmiercią zapisał się do partii. Rzecz byłaby banalna, ale nie potwierdzona.

Tak więc senator Jundziłł nie mógł wiedzieć, że kompozytorzy nagonki na moją osobę, nazwijmy ich skromnie: z lewego pod - skrzydła "sojuszników naszych sojuszników", mieli informacje z pierwszej ręki. "Redaktor Mackiewicz !.." rozbrzmiewające w Gońcu przez tamte lata mogło, istotnie, mylić niejednego bywalca z miasta, ale nigdy kierowników intrygi. Ci orientowali się dokładnie, że redaktorem Gońca był Ancerewicz, a po jego zastrzeleniu3 Lubieżyński. (Zresztą ten sam, który robił ze mną wywiad po moim odwiedzeniu Katynia.) Nie zaś skromny pracownik administracji Bohdan Mackiewicz, którego wskutek "nieporozumienia" rzekomo pomieszali z... Józefem Mackiewiczem. Nie, to "nieporozumienie" zarówno spreparowane było, jak podtrzymywane jest, z całą premedytacją i świadomością fałszu i celów, jakim służy.

Zeszyty Historyczne nr 20; Wiadomości 1972 nr 43 (1334)

Niniejszny tekst publikujemy na podstawie tomu 11 "Dzieł Józefa Mackiewicza" "Droga pani"..., wydawnictwo Londyn 1998 r.

Przypisy:

1 Por. Józefa Mackiewicza "Zgoda 6 czyli pęk kluczy". W: Fakty, przyroda i ludzie. (Dzieła, tom 12. Kontra, Londyn 1993.)

2 To, co szczególnie oburzyło tego "b. dowódcę I Brygady Wileńskiej AK" w mojej książce to, jak pisze: "... wypady w dziedziny, które powinny być dla autora i niedosiężne i nietykalne. Mam na myśli przede wszystkim brudny paszkwil na naród radziecki... etc. etc." - Por. jego recenzję z mojej książki Nie trzeba głośno mówić, którą zamieścił w Kulturze warszawskiej (1970 nr 4)

3 O zabójstwie Ancerewicza dowiedzieliśmy się z opóźnieniem w Czarnym Borze z radiostacji "Świt". Dziś wstydzę się uczucia, jakie ta wiadomość we mnie wywołała. Ancerewicza nie znałam, ale czułam do niego zapiekłą złość. Nie za Gońca, którego także tak jak nie znałam, bo nie prenumerowaliśmy (a sądzę, że nie był szmatławszy, bo to za trudno, od niedawnej Prawdy Wileńskiej i wszystkich kolaboranckich pism po dziś dzień), ale za odmowę wystawienia fikcyjnego zaświadczenia Józefowi, że jest pracownikiem redakcji. Było mi potrzebne dla uzyskania kartek żywnościowych w naszej gminie. "Pan wpadnie, choćby w jakiejś łapance, a ja przez taki świstek narażę ludzi, których tu kryję". Coś w tym rodzaju, dając do zrozumienia, że ludzi z "organizacji" (w Wilnie tak określano wtedy "podziemie"). Zaraz pobiegłam do Wilna, by się dowiedzieć, jak się ci jego podwładni "z organizacji" zachowali na pogrzebie szefa, uśmierconego za kolaborację. Zachorowali wszyscy tego dnia na grypę".. "Nie było tak źle" relacjonował mi tenże Bodzio. Za konduktem pogrzebowym szły tłumy. "Prawie demonstracja patriotyczna''. Jedni mówili, że to przeklęci Litwini zabili polskiego redaktora, inni dowodzili, że bolszewicy, bo Litwin nie mordowałby człowieka w kościele.

Ancerewicz został zastrzelony przez Sergiusza Piaseckiego, gdy modlił się na klęczniku w kruchcie kościoła Św. Katarzyny. B. T. 1983

Józef Mackiewicz

 

Książkę Michała K. Pawlikowskiego pt. "Dzieciństwo i młodość Tadeusza Irteńskiego /pierwotny tytuł: "Bajka"/, uważam za najlepszą książkę napisaną i wydaną na emigracji. Mówię to bez obawy posądzenia o przesadę; z głębokiego przeświadczenia. Książka dotyczy końcowej fazy pewnej epoki dziejowej. Zarazem ostatnich lat mojej ojczyzny, która przestała istnieć w wyniku pierwszej wojny światowej.

Wielkie Księstwo Litewskie, formalnie zlikwidowane uchwałą Konstytucji 3-go Maja 1791, w całości włączone do imperium rosyjskiego w r. 1795 pod nazwą "Siewiero-Zapadnowo Kraja", faktycznie zakończyło swą egzystencję geograficzną dopiero w roku 1914. /Ściślej, z chwilą przecięcia go okopami "linii Hindenburga", jesienią r. 1915 . Od tego czasu nie wróciło do dawnej całości, na którą składały się w podziale administracyjnym gubernie: wileńska, kowieńska, grodzieńska, mińska, witebska i mohylowska. Zostało rozdarte na litewską, polską i białoruską części, później bolszewicką. To wielonarodowe Księstwo nie pozostawiło tek historiografii własnej. Powstały po nim i o nim, historie: narodowo-polska, narodowo-litewska, narodowo-białoruska, narodowo-rosyjska. Albowiem W. Ks. Litewskie nie pozostawiło sukcesorów, a wyłącznie skłóconych ze sobą pretendentów do sukcesji. I to przeważnie nie do całości, a poszczególnych jego części.

Autor książki, Michał K. Pawlikowski, należał do jednej z grup pretendujących, formalnie posiadającej autentyczny tytuł do całości, faktycznie legitymującej się tylko patentem polskim. Nie ze względu na język i kulturę, które szlachta litewska przejęła, co w danym wypadku nie jest rozstrzygające, lecz wskutek: nie dośrodkowego, a odśrodkowego nastawienia emocjonalnego. Nastawienie, które wykluczało całość samoistną, a widziało ją tylko jako część całości - Polski. Myli się więc autor sądząc, że zabarwiwszy swą opowieść posmakiem regionalnym, wyzwala się przez to z grupy historycznej narodowo-polskiej. Jest z nią całkowicie związany, stanowiąc jedynie pewne, drobne odchylenie w jej granicach. Słusznie Janusz Kowalewski, oczarowany książką Pawlikowskiego, wskazuje w recenzji zamieszczonej w "Ostatnich wiadomościach" na jej powiązania tradycyjne. Słusznie dostrzega w niej jakby dalszy ciąg /raczej zakończenie/ "Pana Tadeusza". Nie uwzględnia jednak, że Mickiewicz pisząc swego "Tadeusza", był w zgodzie z ówczesnym poglądem całego kraju; natomiast Pawlikowski pisząc "Tadeusza Irteńskiego" jest w zgodzie już zaledwie z nikłym odsetkiem ludności własnego kraju. Ten stan faktyczny wypada stwierdzić obiektywnie, mimo szczerej abominacji jaką można odczuwać do rozdrapujących kraj - nacjonalizmów.

Tyle, jeżeli chodzi o kąt ściśle narodowy, który reprezentuje książka Pawlikowskiego. Stanowi on jednak zarazem odbicie historycznej prawdy, gdy pod tym kątem właśnie, a nie innym, patrzyła na rzecz szlachta litewska w końcu XIX wieku. Naginanie tej prawdy do późniejszych koncepcji politycznych, odebrałoby książce wartość autentycznego dokumentu, jaki obok innych wartości posiada,

"Dzieciństwo i młodość Tadeusza Irteńskiego", która ma być powieścią nie jest nią, a będąc wspomnieniem jest czymś o wiele więcej, zakwalifikować trudno. Prototypy w rodzaju Tołstoja: "Dietstwo, otroczestwo i junost", czy, powiedzmy: "Wieś" - "Miasto mojej matki" Bandrowskiego, czy "Pamiętniki" Stempowskiego, czy Fedora Stepuna: "Bywszeje i niesbywszejesia", czy Pasternaka: "Awtobiograficzeskij oczerk", czy inne tytuły niezliczonej literatury pamiętnikarskiej, mogą niewątpliwie nasuwać pewne analogie. Obawiam się, że w dzisiejszej tendencji do ścisłej klasyfikacji, część czytelników zechce książkę Pawlikowskiego do tej kategorii zaliczyć. Moim zdaniem niesłusznie. Gdyż przedmiotem jej nie jest historia, stanowiąca zaledwie tło; nie są przeżycia jednej osoby, a dzieje wielu osób; nie chodzi w niej tylko o przyczynkowe poznanie pewnych znakomitości. Chodzi raczej o przyczynek do odtworzenia pewnej prawdy zarówno w geografii, psychologii i czasie, czyli o to, czego w gruncie rzeczy szukamy w każdej dobrej książce. Jest to swojego rodzaju epos. Zresztą, czy to nie wszystko jedno! Niechby nawet książka ta nie podpadała pod żadną ze znanych klasyfikacji, czy przez to umniejsza swą wartość? Kto wie, czy jej raczej nie zwiększa, w ten sposób.

Akcja książki Pawlikowskiego zaczyna się u schyłku ubiegłego stulecia, odbywa głównie w Mińszczyźnie i samym Mińsku, z odskokami do Warszawy, Petersburga; zahacza o Wilno. Kończy się wraz z istotnym końcem XIX wieku, to znaczy z rokiem 1914.

Nie istnieje zawód literata. Nikt nie może być lekarzem, mechanikiem, lotnikiem bez uprzedniego opanowania fachu. Literatem może być każdy. Istnieje natomiast pewna kasta uprawiająca literaturę, która jest innego zdania. Ażeby uchodzić w jej oczach za literata "poważnego", trzeba posiąść "Sztukę". Polega ona na swoistej mieszance stylu z erudycją. Taka przeplatanka nie jest w gruncie trudna do opanowania, ale wymaga pewnej wprawy stylistycznej. Pod szlifem stylu ukryć można następnie najbardziej banalne myśli; ale za to nie wypadną one ani banalnie ani naiwnie. Natomiast to co Pawlikowski pisze np. o futuryzmie, wypada "naiwnie", Nie będę się chwalił, ale za odpowiednim wynagrodzeniem za czas stracony podjąłbym się, nie zmieniając ani na jotę jednej myśli Pawlikowskiego, spreparować odnośny ustęp na patentowy "poziom". Dlaczego panuje taka moda, diabli wiedzą. Ale panuje. Nie wymieniając niektórych naszych pisarzy po nazwisku, często zadaję sobie pytanie: Czemu człowiek nie pisze jak człowiek, tylko jak Gombrowicz!

Pawlikowski do tej klasy nie należy. On pisze zupełnie prosto. Np. o wieczorze zapadającym na wsi:

"... podziwiano zachód słońca. Gdy zachód był szczególnie purpurowy, zawsze znalazł się ktoś, kto zauważył: "Jakie cudne kolory! A gdyby ktoś namalował, to by powiedziano, że kolory są nienaturalne, Uwaga spotykała się z ogólną aprobatą, po czym towarzystwo wracało do domu na kolację, która w niektórych dworach nazywała się jeszcze wieczerzą",

Albo o powrocie końmi do domu:

"... Nie ceniono uroków ani rytmicznego truchtu koni po aksamitnej nawierzchni, ani popasów z twardą kanapą i kurczętami na zimno rozwijanymi z zatłuszczonego papieru, ani zapachu potu końskiego na krótkich postojach w lesie, ani powiewu z obnażonych ugorów niosącego woń nawozu. I nie ceniono - ze zbrodniczą pogardą dla ostatnich darów odchodzącej epoki - błogosławieństwa podróży nieśpiesznej...

Znów lasy, trakt wysadzany brzozami, nieliczne wioski pachnące chlebem razowym i błotem. Ale przede wszystkim lasy, lasy, lasy " . Słońce chyli się ku zachodowi... Dyskretny turkot bryczki usypia..."

Minęło. Osobiście zahaczyłem życiem tylko o drobny ułamek minionej epoki. Ale jeszcze zdążyłem ssać mamkę noszącą kokosznik na głowie w Petersburgu, i otrzymać metrykę "syna potomstwiennych dworjan wilenskoj guberni". Ba, nawet dotrzeć do trzeciej gimnazjalnej. Prawda! - jeszcze obtłukiwać się na siodle w konnicy, złożonej do połowy z kubańskich kozaków, w walce z bolszewikami. Chcieliśmy, mówiąc stylem "krótkiego kursu KP": cofnąć koło historii wstecz. Mimo tak młodego wieku, Bóg mi świadkiem, chciałem szczerze. Znałem też wiele osób, które Pawlikowski cytuje z imienia i nazwiska. Albowiem promienie zachodzącej epoki, choć już z ukosa i kładąc długie cienie, przecież padały jeszcze, ostatnie, to na rżysko jakieś przywioskowe, to wzdłuż kolein nieszosowanej drogi; na zatłuszczony frak starego kelnera; barwiły jeszcze wrzosowiska po horyzont i korę niezrąbanych sosen, gdy już umiałem dobrze trzymać lejce, a kabłąk duhy kołysał się na tle wieczornego pożaru, zwiastującego koniec tamtej ziemi.

Minęło. Gdyby mnie dziś zapytano, czy pragnąłbym wrócić do owej epoki? - odpowiedziałbym bez zająknięcia: z całego serca i duszy! - Oczywiście, nie trzeba być psychologiem, żeby się znać na źródłach nostalgii do terenu dzieciństwa, albo do "starych dobrych czasów’’, u wszystkich ludzi wszystkich epok. Normalnie rzecz biorąc, nie można żadnej z nich idealizować, bo wiadomo, że idealnej nie było i nie będzie. Nigdy. Można tylko zestawiać post factum. Najbardziej trafnym zestawieniem tego rodzaju wydaje mi się przytoczone przez Fedora Stepuna: "Wiek XIX był wiekiem nieudanego dobra, a XX wyjątkowo udanego zła. Pawlikowski u swej książce wyraźnie usiłuje otrząsnąć się z idealizacji. Posuwa obiektywizm do granic możliwie dostępnych z dzisiejszej perspektywy. Ponieważ, w gruncie rzeczy, na świecie tylko prawda jest ciekawa, więc tworzy ze swej książki rzecz poza wszystkim, niezmiernie ciekawą. Nawet tam, gdzie sądy autora budzą niejakie zastrzeżenia, prawdę ich ratuje najczęściej "Tadeusz Irteński", boć jego to dzieciństwo i młodość opowiada książka. A jako recenzent, mogę być zarazem świadkiem koronnym, że właśnie takie były sądy Tadeuszów Irteńskich tamtych czasów.

Prawda życia, zaklęta w książce Pawlikowskiego należy z gatunku do najwyższej klasy, tzn. takiej, która pozwala czytelnikowi na wysnuwanie własnych wniosków, niezależnie od wniosków i nawet wbrew intencji autora, Chciałbym właśnie z tego pozwolenia skorzystać.

Psychologicznie książka Pawlikowskiego jest głęboko ludzka.

Postacie są prawdziwe, nie tylko jak się rzekło, z imienia-nazwiska, ale z działania. Autor słusznie na ten autentyzm zdaje się kłaść nacisk, i na przestrzeni 550 stronnic nie przedstawia, dosłownie, ani jednej osoby wyciętej z papieru. A osób jest masa. Czym się one odznaczają en bloc? Pawlikowski, cytując zabawne, a niekiedy anegdotyczne odchylenia, twierdzi, że indywidualizmem a nawet oryginalnością. Mnie natomiast rzuca się w oczy wielka ich jednakowość. Naturalnie abstrahując od wyjątków,

Wyłazi na wierzch odwieczna konstatacja, że ludzie w gruncie zmieniają się minimalnie. Prawdopodobnie - w skali biologicznej - tacy sami byli w Egipcie Faraonów, a cóż dopiero przed i po roku 14-tym. Zmieniają się tylko tworzone przez nich samych umowne "czasy" tzn. obyczaje, ustanowione pod mniej lub więcej przypadkowym wpływem, poglądy; przeistaczają w usankcjonowane systemy i epoki. Większość ludzi zapomina o innej i żyje w - danej. Jest ona jak moda, kiedy to niepodobieństwem wydaje się nie włożyć raz żabotu i krynoliny, a kiedy indziej długich spodni i obcisłej spódnicy. Do głowy nie przyjdzie. Tak jak w głowie większości nie mieściły się wtedy niektóre prawa życia, które zaczęły obowiązywać po pierwszej wojnie światowej.

Ale ludzie?:... Byli ci sami, co dziś. Czyż w końcu nie oni zrobili bolszewizm, faszyzm, hitleryzm?

Jeżeli zaś chodzi o szlachtę polską, czy w danym wypadku litewską, spolonizowaną, wyrosłą z tradycyjnej oligarchii /nie z żadnej tam "demokracji", jak to staramy się wmówić Europie!, to trafnie zauważa w swej "Polnische Tragedie" Harald Laeuen, że wpłynęła na wytworzenie nie typu indywidualnego, a typu masowego. Bardziej niż w absolutystycznej Europie. Do skolektywizowanego XX wieku weszliśmy krzepciej skolektywizowani niż inne narody. A nasze narzekania na "indywidualność", "niezgodę" i "warcholstwo", uważam za czysty bluff! Pretekst do ukrycia pod nim innych niedomagań i innych wad, z którymi mniej jest do twarzy.

I oto, czytając Pawlikowskiego i zestawiając z własną pamięcią, trudno się powstrzymać od wykrzykniku: Boże, jakże byliśmy wszyscy podobni! - Od Dniepru po Połągę padały te same słowa, używano tych samych sloganów, wisiały w stołowym te same reprodukcje, ustawiano tak samo meble w salonie, wkuwano te same prawdy i nieprawdy, reagowano identycznie na wypadki dziejowe: nad Berezyną i nad Niewiażą przezywano psa: "Dunaj" albo "Zagraj", i nawet na Rivierę jeżdżono utartym polskim szlakiem z obowiązkowym, dlaczegoś koniecznie w powrotnej tylko drodze, zatrzymaniem w Mediolanie, Padwie, Wenecji.

Ludzie byli ci sami. Moja ciotka przyjeżdża /bywało/ na święta z Petersburga i pyta: "Ach, czytałeś już, kochanieńki, "Ogniem i mieczem"? No i co; nie płakałeś nad biednym Podbipiętą, jak zginął pod Zbarażem? Bo ja płakałam całą noc". Dziś myślę, że gdyby wtedy- zażartować /było/: a czy nie żal cioci trzech dziesiątków Tatarów, których Longinus usiekł swym Zerwikapturem przed śmiercią? Nie bierze ciocia pod uwagę, że Podbipięta był bądź co bądź kawalerem i mało tam komu po wojnie, było za nim płakać; a wieleż dzieci osierocili Tatarzy i wiele żon ich opłakiwało, tym bardziej, że mieli ich zapewne po kilka! - to ani jako żart, ani refleksja, ani inny rodzaj zastanowienia do serca ciotki by nie trafiły. Po prostu nie zrozumiałaby z tego ani jednego słowa. I mogli sobie Turcy wyrzynać Ormian, zawsze bywali wonczas "dobrzy", jako polityczny adwersarz Rosji; tak samo ,jak dziś każdy Niemiec jest "zły", bo nie protestował przeciw wyrzynaniu przez Hitlera Polaków. I "cieszyli się Polacy, gdy zamordowano Stołypina, bo był polakożercą", jak zgodnie z prawdą notuje Pawlikowski, chociaż Stołypin swą mądrą reformą rolną, gdyby dane mu było doprowadzić ją do końca, kto wie, zbawiłby może i Rosję i świat cały przed widmem bolszewizmu... Ten wypięty patriotyzm, w swoistej symbiozie z tzw. wówczas «pozytywizmem , ulepiał tych samych ludzi, choć z jakże odmiennej gliny czasu.

Czyż nie ten sam Wańkowicz, o którego rodzinnym klanie tak dużo jest w książce Pawlikowskiego, zbija dziś pieniądze po komunistycznych redakcjach Czyż nie z tych samych synów szlacheckich, rekrutuje się dziś co najmniej połowa komunistycznej agentury PAXu? Z tych samych. Ale gdyby wonczas przewidzieć można było oskarżenie równe z ciężaru gatunkowego i rzec: "Wiesz pan, kim syn pański będzie w przyszłości?!"... To by i starzy Wańkowicze i ojcowie dzisiejszych "papistów", w 24 godziny przysłali sekundantów.

Ech, bo epoka była inna.

Osobiście, w tym niedostatecznie podkreślonym rozgraniczeniu pomiędzy "duchem czasu", a "ciałem" ludzi tego czasu, dostrzegam pewne psychologiczne niedociągnięcie w książce Pawlikowskiego.

Nie można polemizować z chrześcijaninem, ale też i z komunistami, gdyż ich argumenty opierają się nie na oczywistości, a na wierze. Tak samo nie można polemizować z twórcami abstrakcyjnego malarstwa, o ile szczerze wierzą, że kobieta o czterech piersiach z dziesiątkiem sutek jest autentyczną sztuką, a z dwoma piersiami jest kiczem. Zresztą z każdym innym rodzajem abstrakcji polemika jest utrudniona. Tak na przykład ze smakiem i gustem redaktora Grydzewskiego, który przerabia cudzy artykuł nie tylko z formy, ale i z treści, wierząc że go poprawia. Nawiasem, to było przyczyną, dla której wyjątki z książki Pawlikowskiego, drukowane w "Wiadomościach", przerzucałem tylko przelotnie, nie będąc pewien ile znajdę w nich autora, a ile redaktora; podobnie jak nie czytam literatury tzw. "krajowej", w której twórczość autorska wydaje się nazbyt pomieszana z dyrektorstwem partii. Dopiero po przeczytaniu "Dzieciństwo i młodość Tadeusza Irteńskiego" w doskonałym wydaniu książkowym, ,jednym tchem, od deski do deski, odczuwam nieprzepartą chęć polemiki, jak to bywa w zetknięciu z człowiekiem głęboko inteligentnym, z którym się rozmawia o rzeczach realnych i prawdziwych.

Powiedziałbym tedy: Drogi Michale, wszystko to prawda, co piszesz i wszystko to tak było. Ale czy dziś dużo ludzi, poza nami, o tym wie? Tymczasem wyrastają pokolenia, które roku 1919 nie oglądały nawet w niemowlęctwie. Dlatego trzeba im pewne rzeczy od podstaw wyjaśnić. Bo jakże to: znachodziły się w każdym domu pocztówki patriotyczne, przedstawiające Polskę w postaci dziewicy skutej kajdanami? Znachodziły się. A czy chciałeś jednocześnie nazwać opowieść o tamtych czasach "bajką’? Chciałeś. Jak tu więc, pozorny paradoks tego skojarzenia uprzystępnić większości czytelników polskich? - Że nie było tak strasznie pod względem ilościowym jak dziś, tego się prawie każdy domyśla. Ale w twojej książce za skąpo uwypuklona jest, a bywa nawet trochę na bakier zinterpretowana: istotna, jakościowa inność tej epoki.

Za wstęp do ilustracji tej "inności", pozwolę sobie ponownie zacytować Fedora Stepuna z 276 stronicy jego "Bywszeje i niesbywszejesia":

"Jakaż ogromna różnica pomiędzy caryzmem i bolszewizmem... Despotyzm państwowy straszny jest nie tyle w jego politycznych zakazach, ile w jego kulturalno-politycznych nakazach, w jego pomysłach stworzenia nowego człowieka i nowego człowieczeństwa. Przy• całym swoim despotyzmie, Rosja carska nikogo duchowo nie zamierzała wychowywać, i w dziedzinie duchowo-kulturalnej nic nikomu nie przykazywała. Byłaby to zresztą rola wykraczająca poza jej możliwości. Poszczególne anegdoty w niczym nie zmieniają zasadniczego faktu".

Niewątpliwie różnica pomiędzy: tylko-zakazem, a "powszechnym" nakazem, stanowi różnicę najbardziej istotną pomiędzy wówczas i dziś. Zakaz dotyczył wyraźnie publicznej działalności politycznej. A poza tym: rób co chcesz!

A teraz dalej: Rosja carska była państwem stanowym. Nie tyle państwem niesprawiedliwości społecznej - /bo w przeliczeniu na dzisiejsze czasy, łatwiej w niej było nieraz o sprawiedliwość, niż w późniejszych demokracjach - ile wielkiej nierówności społecznej. Dzieliła się wewnątrz nie na narody, a na warstwy społeczne. W ten sposób Polak, ale szlachcic, miał w niej większe prawa od Rosjanina, ale chłopa, mieszczanina, czy kupca. To jako reguła, pomijając wyjątki. Niedopowiedziane przez autora źródło "bajkowości" bycia Tadeuszów Irteńskich, mógł też stanowić fakt, że właściwie oni to byli panami całą gębą u siebie w kraju, a nie urzędnik rosyjski. Oni rozjeżdżali poszóstnym powozem, gdy urzędnik trząsł się urzędową furmanką. Oni wchodzili wychodzili z gabinetu gubernatora, gdy urzędniczyna czekał w przedpokoju. Oni popijali starki we własnym domu, gdy nasłanemu z Rosji gorodowemu, co najwyżej przez pokojówkę raczono wysłać kieliszek monopolki do kuchni; bo do "paradnych drzwi’ nawet i z powinszowaniem świątecznym nie ośmielił się dzwonić. Wystarczy przejrzeć rocznik nominacji oficerskich przed rokiem 1914, ażeby się przekonać, że roi się od szlacheckich nazwisk polskich, począwszy od Korpusu Paziów, w pułkach kawalergardów, kirasjerów gwardii, huzarów i innej gwardyjskiej konnicy /za wyjątkiem, oczywiście, "grodzieńskich huzarów", gdzie dopuszczani byli synowie rosyjskich kupców/, a odsetek ich gwałtownie maleje w piechocie zwykłej armii, gdzie miejsca zarezerwowano dla Popowych, Pietrowych, Iwanowych...

To jest naturalnie tylko lapidarny skrót stanu faktycznego. Ale brak podkreślenia u Pawlikowskiego tego stanu, tam wszędzie, gdzie wspomina o dyskryminacji, czy prześladowaniach Polaków przez Rosjan, może czytelnika dzisiejszego, per analogiam do prześladowań XX wieku, wprowadzić w błąd. Gdyż pojęcie "prześladowania" łączy się automatycznie niejako, z obrazem - losu. Tymczasem był to los klasy uprzywilejowanej, jeżeli się zważy, że zakazaną akcję uprawiała wyłącznie inteligencja polska, a w XIX wieku rekrutowała się ona jeszcze w 80% ze szlachty. W rzeczywistości zatem obraz był taki, że trzy-czwarte narodu rosyjskiego, de facto pozbawione praw "dworjanskich", raczej by się chętnie zamieniło swym losem na los _ "prześladowanych".

Rozumiem, że w dzisiejszych, demokratycznych czasach, jest trochę nieporęcznie wykładać na stół te karty przeszłości. Tym niemniej, dla jej pełnego zrozumienia, konieczne. Gdyż w przeciwnym wypadku, jak się rzekło, nasuwają się fałszywe analogie. Służba w cesarskich kawalergardach nie była tym samym co służba w dzisiejszych "Kierunkach’, czy "Słowie Powszechnym", i nie kolidowała z pocztówką dziewicy w kajdanach, przechowywanej w domu. A to z tej prostej przyczyny, że nikogo, ani duchowo, ani politycznie w niczym nie angażowała. Działo się bowiem w epoce nie tylko wielkiej własności prywatnej /ziemskiej!/, ale i wielkiej wolności prywatnej, osobistej, indywidualnej.

Naturalnie, ludzie... Ci zawsze i wszędzie, pod płaszczykiem "pozytywizmu", robili wielkie kariery i małe karierki, wielkie świństwa i małe świństewka, zbijali większe lub mniejsze ilości rubli; ale dopiero naciąganie ówczesnego "pozytywizmu" do norm dzisiejszego kolaboranctwa, stwarza te generalne zakłamanie, którego jesteśmy świadkami, a którego wonczas nie było.

Nie należy zapominać, że "demokracja" to jeszcze nie wolność, Demokracja to tylko - równość. Liberalizm jest dopiero wolnością. Połączenie równości z wolnością ma wreszcie stwarzać ów ideał, do którego wszyscy chcą dążyć. Rosja carska nie była państwem demokratycznym , ale w czasie dzieciństwa i młodości Tadeusza Irteńskiego była państwem liberalnym. - /Poza wieloma przykładami, które cytuje Pawlikowski. Właśnie wpadła mi do ręki mowa adwokata M. G. Kazarina wygłoszona w sądzie w obronie Szmula Sikorskiego, Żyda z Knyszyna, który brał udział w zamachu na W. Plewe, carskiego ministra spraw wewnętrznych, sekretarza stanu, szefa żandarmów. Za taką mowę nie tylko dziś, ale, obawiam się, i w Polsce Piłsudskiego, mógłby adwokat gładko trafić do Berezy! - Temu liberalizmowi hołdowało wówczas 90%r inteligencji zarówno rosyjskiej jak polskiej. Politycznie mogliśmy walczyć o granice państwowe z roku 1772 czy inne; różnić się w tysiącu i jednym szczególe; ze względów patriotycznych nie przyjmować Rosjan w salonie; albo pozwalać sobie na, przyznajmy, trochę chamski gest spluwania za popem prawosławnym na ulicy, ale - w poprzek "ducha czasów" nie przebiegała żadna zasadnicza granica dzieląca obydwie grupy inteligencji.

Pawlikowski nie wszędzie w swej świetnej książce, potrafił rozpoznać owe tło z lotu ptaka. Czasem ten lot obniża, i nawet, jakby schlebiając gustom na dzień dzisiejszy, trochę plącze. Tak np. na str. 362, pisząc o "oddziałach potiesznych", coś w rodzaju urzędowego skautingu rosyjskiego, porównuje je do "Hitlerjugend’’. Otóż takie porównanie wymaga sprostowania historycznego: organizacja ta nie tylko nie była podobna do "Hitlerjugend", ale ponadto: być podobną nie mogła!

Bo działo się to przed rokiem 1914.

"Dzieciństwo i młodość Tadeusza Irteńskiego" płynie, ot sobie, od rozwijania liści na wiosnę, do opadania liści jesienią; tchnieniem lipcowego dnia lub śniegiem zimy. Miękkie, wygodne; czasem porywiste, czasem nudne; zawsze prawie łagodne. Z nim razem płyną i narastają wypadki dziejowe. Do najpiękniejszych ustępów książki zaliczyłbym te, opowiadające o lasach nadberezyńskich, o promach, o karczmach żydowskich, polowaniach, o Petersburgu. Do najciekawszych może, odtwarzające środowiska oraz z wielkim talentem narysowane postacie.

Umrę w głębokim przeświadczeniu, że Prousta czytają ludzie tylko przez snobizm. Jestem go pozbawiony; więc mnie bezbrzeżnie Proust nudzi. Od tego jest talent pisarski, ażeby w symbiozie z inwencją czytelnika, potrafił wykrzesać żywą postać, ale nie na stu stronach nużącej analizy! Pawlikowski, ze skomplikowanej np. sylwetki Saszy Zenowicza, potrafił najprostszymi środkami odmalować mistrzowski psychologicznie obraz dorastającego człowieka. Pewien inteligentny Francuz powiedział o "Panu Tadeuszu" Mickiewicza, że jest to dzieło przede wszystkim "płaskie". Jego prawo wolnego krytyka. Ja stawiam M. K. Pawlikowskiego wyżej od Prousta. Moje prawo. Przed rokiem 1914, jak wspomina Pawlikowski, pewien malarz wystawił w Petersburgu, autentyczną, zdechłą mysz, przybitą do deski autentycznym gwoździem. Wszyscy uważali go za wariata. Przeszło czterdzieści lat później, widziałem, wystawił Picasso autentyczny kawałek brudnego worka, przybity takimże, zardzewiałym gwoździem. Wszyscy uważają go za geniusza. Ich prawo. Pasternak notuje w swej autobiografii, że w roku 1906 przejęty był Andrejem Biełym, Hamsunem i Przybyszewskim. Biełyj, znany jest dziś praktycznie tylko wśród Rosjan; Hamsunem, którego osobiście uważam za największego pisarza wszystkich czasów) zaczytuje się w dalszym ciągu cały świat; o Przybyszewskim, nawet Polacy odzywają się z niejakim zawstydzeniem. Nie ma rzeczy bardziej względnej od krytyki i oceny artystycznej.

Czy książka M. K. Pawlikowskiego, którą uważam za świetną, będzie miała powodzenie poza językiem polskim? Któż to może odgadnąć.

Nie wszyscy intelektualiści lubią opisy przyrody. Wielu ona nudzi. Już Puszkin pisał:

No, możet byt; takowo roda
Kartiny was nie priwliekut:
Wsio eto nizkaja priroda;

Iziaszcznowo /wytwornego/ nie mnogo tut.

Pawlikowski jest myśliwym. Zdawałoby się więc, iż ma zadatki na pierwszego w powiecie literatury polskiej pejzażystę. Niektóre jego obrazy są istotnie piękne. Na ogół jednak nie stworzył własnej szkoły w oddaniu swoistego oddechu tych strasznie szerokich przestrzeni, którym od Prus Wschodnich po ostatnie krańce tajgi, żyje nasza palearktyczna strefa. Nieograniczoną niczym mnogość, ogranicza pewnym schematem. Jakby w autorze działał jakowyś wewnętrzny hamulec, nie pozwalający mu przekroczyć, najlepszych wprawdzie wzorów, ale konwencjonalnych. Kto wie, czy roli tego hamulca nie odgrywa predyspozycja autora do - dobrego humoru... Ze swego szacunku dla tzw. "poczucia humoru" spowiada się na str. 542:

"... nawet na stypę pogrzebową potrafił wnieść skarb najcenniejszy /nawiasem mówiąc jedyny skarb, świadczący o nieśmiertelności wartości ludzkich/ - humor,"

Otóż, moim zdaniem, humor, jeżeli nawet miałby być skarbem międzyludzkim, w przyrodzie nie istnieje. Humor zostawmy w domu, czy w kawiarni, wchodząc do lasu. Bo w lesie nie ma nic co by było śmieszne; ani jeden liść, ani jeden ptak, nie jest zabawny. Tu nawet wesołość jest poważną rzeczą. Przyroda nie zna grymasu, maski, karykatury. Jest zimna, albo ciepła, ale zawsze surowa. Minie się też zdaje, niech autor uwagi tej nie poczyta za złośliwość, że z humorem nie można polować, zabijać zwierząt i ptaków; można tylko post factum opowiadać anegdoty myśliwskie.

Zresztą temat opisu przyrody jest dla mnie tematem szczególnie drażliwym. Bo i ja próbuję nieraz... Nie wychodzi! Był tylko jeden mistrz, Iwan Bunin, któremu nikt nie dorównał i zapewne nie dorówna nigdy, w podpatrzeniu, rejestrowaniu i opisie tych nieskończonych zmian jakie zachodzą w przyrodzie, nie cztery razy do roku, a w każdej porze roku co dzień, co noc. Zwłaszcza w tej przyrodzie, którą znamy, pokrytej najczęściej chmurnym niebem. Ale też był to pisarz raczej chmurny.

Naturalnie łatwo jest krytykować i udzielać rad, których samemu nie potrafi się wcielać w życie. Z formy, to rzecz najłatwiejsza w świecie. W danym jednak wypadku, ta wielka ilość krytycznych uwag pod adresem książki, którą jestem tak szczerze zachwycony, ma swoje podłoże specjalne, choć może się wydać paradoksalne: gdy się człowiek raz dorwie do prawdy, z którą zwłaszcza w piśmiennictwie polskim nie styka się tak często, ma się ochotę rozcinać jej włos na więcej niż dwie części.

"Dzieciństwo i młodość Tadeusza Irteńskiego" wydana została przez Dom Wydawniczy Bolesława Świderskiego, jako tom VI Londyńskiej Biblioteki Literackiej, bardzo starannie pod względem graficznym. Druk jasny, przyjemny. Jedynie tytuły rozdziałów umieszczone zostały zbyt blisko, bez należytego odstępu od tekstu. Obwoluta, gdy się ją rozwinie, przedstawia klasyczny widok bułhakowskiej fotografii traktu, jednego z tych, które przecinały Wielkie Księstwo Litewskie jeszcze za mojej pamięci; wysadzane podwójnym szpalerem, ostatnio wiekowych już, brzóz. Jest on szeroki na rozwinięcie szwadronu kawalerii, miękki, zryty koleinami furmanek; pylny latem, błotnisty jesienią; dający cień podróżnikowi pieszemu, a w zimowe zawieje chroniący sanki przed zbłądzeniem z drogi. Jest niewątpliwie piękny. Jeżeliby kto chciał, mógłby ponadto dopatrzeć się w tej obwolucie symboliki, zarówno treści książki jak historii kraju, złej czy dobrej, ale takiej jaką była. Szlaki są wielkoksiążęce, a brzozy przy nich sadziła Katarzyna II.

 

"Kultura" /Paryż/ nr 4/ 150 z 1960 r.


Józef Mackiewicz
Gdybym był chanem
"Gryf"
Warszawska oficyna wydawnicza, Warszawa 1989

Nasz Czas 13-14/2006 (688)

Początek strony
JSN Boot template designed by JoomlaShine.com