Jak już zaznaczaliśmy, wydawca i redakcja „Kuriera Wileńskiego” przygotowują się do obchodów wspólnego 70. lecia z sowieckim pismem „Czerwony Sztandar”, poprzez łamy którego „[…]Na oczach całego świata. W obliczu ONZetu, papieża i pana Boga. To, co hitlerowcy robili z organizmami biologicznymi więźniów, tu się robi z duszą tego czy owego narodku.” (Tadeusz Konwicki. Wschody i zachody księżyca. W-wa, 1990).
Tak było. Ale najgorsze, że spadkobierca „CzSz” – „KW” - mimo wielu znaczących zmian w naszym kraju, kontynuuje w najlepsze działalność wydawniczą, ukierunkowaną na zakłamywanie naszej historii, na obywatelską dezyntegrację oraz wyizolowywanie Litewskich Polaków – polskojęzycznych Litwinów w swojej Ojczyźnie, na gloryfikowanie okupantów i okupacji XX w., robiąc nam, w ramach współczesnego leksykonu, „wodę z mózgu”. Nadal, systematycznie i niezmiennie.
I wszystkie te zakłamania i przeinaczania oraz promowanie dawnej polityki piłsudczyków wobec Litwy we współczesnym wydaniu ukazują się, jak wskazuje redakcja „CzSz-KW”, za pieniądze Rządu polskiego. Tak samo zresztą jak na łamach „Tygodnika Wileńszczyzny” oraz „Radia znad Wilii”.
Przy braku innych źródeł informacji, działalność tego „zgranego chóru” pod batutą Rządu Polski, ukierunkowana na najmniej wyrobioną i wykształconą grupę obywateli Litwy, ma, naszym zdaniem, znamiona terroru informacyjnego.
Kierując się więc zdrowym rozsądkiem i myślą przewodnią twórczości wielkiego wilnianina Józefa Mackiewicza, iż jedynie prawda jest ciekawa, będziemy, w miarę naszych możliwości, te zakłamania naświetlać i prostować, dziękując tym naszym Czytelnikom, którzy je nadsyłają, prosząc o kontynuowanie tej niezwykle cennej i bezinteresownej pomocy.
***
27 stycznia br. na łamach „CzSz – KW” ukazała się publikacja o niezwykle intensywnym rozwoju Wilna w okresie międzywojennej polskiej okupacji o następującej treści:
„[…]Budowano gmachy użyteczności publicznej, banki, domy ludowe, kina i obiekty sportowe. Brukowano ulice, chodniki wykładano płytami, zakładano parki i zieleńce miejskie, przy reprezentacyjnych ulicach przybywało eleganckich sklepów i lokali gastronomicznych”…
W związku z powyższym zamieszczamy kilka urywków z twórczości osób, którzy żyli w okupowanym Wilnie i widzieli ten „rozwój” na własne oczy, odbierając niekiedy na własnej skórze poczynania wtedy rządzących, z sadystycznymi torturami w obozie koncentracyjnym Berezy Kartuskiej włącznie.
Jak wynika z tych informacji za okres okupacyjnego dwudziestolecia wybudowano jakoby 2 (dwa) gmachy, a wiele zabudowań dostosowano na potrzeby domów publicznych. I wzniesiono drewniany pomnik Adamowi Mickiewiczowi, który uniosła wysoka fala powodziowa…
I na tym, jak się zdaje, lista rozbudowy Wilna w okresie polskiej okupacji się kończy. W porównaniu z okresem panowania carskiej Rosji „[…]było to życie przygaszone i o parę „oczek” niższe”, które w okresie końcowym okupacji miało wszelkie oznaki ciężkiej choroby i konania.
***
Józef Mackiewicz
[…]Świadomie pomijam tu bardzo liczne koncepcje rozwiązania tzw. Idei Jagiellońskiej w ramach różnorakich polskich programów federalistycznych. Miały one bowiem tę jedną wspólną cechę, że w mniejszym lub większym stopniu (a do nich należy zaliczyć również próby Piłsudskiego) wychodziły z założenia polskiej racji stanu, polskiego interesu państwowego jako nadrzędnego, a Litwie i Białorusi udzielały jedynie (nieraz, trzeba to przyznać, nawet bardzo dużych) korzyści i przywilejów, ale drugiego, nie suwerennego stopnia. Nie było więc mowy o powtórzeniu unii równego z równym, mimo częstego powtarzania tych słów. Poza tym z wielu tych koncepcji wyłaziła nieszczerość, chwyt, taktyka polityczna, maskowana konspiracja, jak w wypadku P.O.W. i wreszcie frazeologia („za naszą i waszą!”), która zamiast pociągnąć Litwinów i Białorusinów, rozbudzała ich nieufność. Złamanie Traktatu Suwalskiego i Żeligowskiada były największym błędem, który zaciążył na losach tej części Europy Wschodniej. A stworzona przez Piłsudskiego Litwa Środkowa, której wszyscy reprezentanci przy słowie „Litwa” dowcipnie przymykali jedno oko, była niewątpliwie szopką wysoce szkodliwą…
Józef Mackiewicz. O pewnej, ostatniej próbie i o zastrzelonym Bujnickim. Kultura 1954 nr 11 (85)
***
Michał Kryspin Pawlikowski
Duch starego Wilna
[…]Tadeusz był po raz pierwszy w Wilnie latem roku 1910-go na ślubie wuja Mariana Prębskiego z panną Zofią Kiersnowską. Później przelotnie - przy Niemcach - uciekając z Mińska w grudniu 1918. Po czternastu latach Wilno zmieniło się o tyle, że na rogach stali nie stójkowi w białych letnich kitlach, ale policjanci w granatowych mundurach i że szyldy i napisy były polskie. […]Żydzi wileńscy używali w miejscach publicznych - z pewną nawet ostentacją - języka rosyjskiego, a ulicznicy pod wpływem znajomości rosyjskiej litery „x” z odpowiednich napisów na płotach nazwę kina „Lux” wymawiali „fuch”.
[…] Duch starego Wilna wciąż trwa, ale dużo rzeczy odeszło, by już nigdy nie wrócić. Przed wojną (I wojną światową) Wilno huczało w karnawale od najautentyczniejszych balów arystokratycznych. Niekoronowaną królową karnawałów wileńskich była Klementyna z Potockich Tyszkiewiczowa, ordynatowi na Birżach, rezydująca w pałacu na rogu Nadbrzeżnej i Antokolskiej, który później mieścił bibliotekę Wróblewskich. Pani Klementyna słynęła z bardzo wysokiego wzrostu i wspaniałych toalet, które po karnawale sprzedawała pani Sorze Kłok słynącej jeszcze za czasów Tadeusza ze sprzedaży „resztek” i innych drobnych artykułów damskich. Historia zanotowała taką anegdotę o jednej z tych transakcji. Pani Sora Kłok zobaczywszy piękną suknię zaczęta cmokać z zachwytu:
- Pani hrabino, pani hrabino, ale kto to kupi, kto...
- No może jakaś dmimondenka - odpowiada pani Klementyna.
- Kto taki, kto? Może pani hrabina da adres.
- Ach Boże, no może jakaś kokota...
- Kokota? Kto to taki? Może adres...
- No może jakaś kurwa - mówi zrozumialej hrabina.
Pani Sora Kłok podniosła oczy na wyższą od niej o dwie głowy panią Klementynę:
- Ale gdzie taką kurwę, jak pani hrabina znaleźć! - powiedziała z westchnieniem.
Otóż te wszystkie bale prywatne, wszystkie te „Achy”, o których wspomniałem w „Dzieciństwie i młodości Tadeusza Irteńskiego”, należały już do przeszłości. […] W przede dniu drugiej wojny światowej Wilno było już miastem w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach zurzędniczonym i „zmilitaryzowanym”.
[…] Życie towarzyskie więc trwało, choć w porównaniu z okresem sprzed wojny (I wojny) było to życie przygaszone i - jakby powiedziała pani Maria Czapska - o parę „oczek” niższe od życia przedwojennego.
[…]Rozdział o „duchu starego Wilna” nie byłby pełny, gdybym nie wspomniał o sławnym w Wilnie przybytku miłości płatnej, czyli o tzw. cioci Rózi. Wilno miało sporo domów publicznych, ale wśród nich zakład cioci Rózi był perłą. Wspomniało już o nim paru wspominkarzy (z Melchiorem Wańkowiczem oczywiście na czele) przytaczając popularne w Wilnie anegdoty dotyczące przeważnie znanych osobistości, które padły tak czy inaczej ofiarą niedyskrecji, czy to cioci Rózi, czy jednej z jej pensjonarek. […] Zakład cioci Rózi mieścił się w latach dwudziestych na ulicy Mostowej numer 19, w dziedzińcu, w jednej z paru oficyn. W oficynie obok - pod tym samym numerem - mieszkała z rodzicami i bratem panna Lilka Szerszyńska, uczennica gimnazjum im. Orzeszkowej, czyli tzw. „orzeszkówka”. Ojcem chrzestnym jej brata i przyjacielem jej ojca był jeden z proboszczów Ostrej Bramy. Na początku swego pobytu w Wilnie wybierał się do państwa Szerszyńskich i podał dorożkarzowi adres: Mostowa 19, pytając, czy wie, gdzie to jest. Na to dorożkarz:
- Panoczku! Tam koń sam stanie…
Konanie starego Wilna
[…] W końcu roku 1935-go na wojewodę wileńskiego naznaczono pułkownika Ludwika Bociańskiego. […] Był bardzo niskiego wzrostu i szczupły. Zoszczenko powiedział kiedyś, że całe zło na świecie pochodzi od ludzi małego wzrostu i szczupłych. Czy Zoszczenko miał rację, czy nie, o tym można by dyskutować.
[…]Pan Bociański był pułkownikiem „dyplomowanym”, a więc tumanem ex definitione. „Dzielny” zdaniem niektórych głupich ziemian, był najgorszą kombinacją - chytrej tępoty z energią. Zresztą, jeśli o politykę chodzi, był na terenie Wileńszczyzny miniaturą i wiernym wykonawcą generała Sławoja Składkowskiego. Nie uznawał Litwinów i Białorusinów. W stosunku do Litwinów stosował różne chwyty skarbowo-policyjne. Białorusinów w ogóle nie uznawał za naród. Rozwrzeszczał się na nauczyciela w powiecie dziśnieńskim, na którego mu doniesiono, że poza szkołę rozmawia po białorusku z rodzicami uczniów. Był w najlepszej komitywie z arcybiskupem Jałbrzykowskim i - kto wie - czy nie z namowy księcia kościoła wprowadził do wileńskiej cerkwi garnizonowej język polski zamiast cerkiewno-słowiańskiego. Szkoda że słabo znał historię i zapewne nie wiedział, że naśladuje Murawjowa, który np. litewskie książki do nabożeństwa kazał drukować „grażdanką”.
[…]Za panowania Bociańskiego prokuratura wileńska uległa sprostytuowaniu. Oczywiście stało się to nie bez dyrektyw ministra sprawiedliwości. Prokurator sądu okręgowego co dzień składał meldunki naczelnikowi wydziału społeczno-politycznego i od tegoż naczelnika dostawał wskazówki. I za Bociańskiego nastąpił słynny wyrok skazujący nieszczęśliwego Cywińskiego za „lżenie pamięci Józefa Piłsudskiego”. A więc nie tylko z prokuraturą, ale i z „niezawisłym” sądem nie było lepiej...
[…]Powoli zatracało się poczucie wszelkiej miary. Żyło się w świecie gombrowiczowskim. Rozumni zostali brutalnie odtrąceni, a naprzód cisnęły się miernoty. Nie było głupstwa, którego by nie wymyślono u góry, a które natychmiast znajdowało rezonans u dołu. Generał Sławoj Składkowski burzył cerkwie prawosławne, wprowadzał język polski do liturgii prawosławnej, pochował cichaczem za Bugiem sprowadzone z Petersburga zwłoki ostatniego króla, tworzył surrealistyczną ordynację wyborczą, malował płoty, rozdawał rzęsiście ordery, ulepszał przy pomocy sadysty Kostka-Biernackiego Berezę, zabraniał urzędnikom polować u ziemian.
[…]Zapewne w imię tegoż surrealizmu posłano w marcu 1938 ultimatum Kownu żądając... nawiązania stosunków dyplomatycznych.
[…] I też w imię surrealizmu marszałek Rydz wydał rozkaz „maszerować” i zajął Śląsk cieszyński.
U dołu działy się rzeczy jeszcze bardziej surrealistyczne. Obszar miasta Wilna oplątano siecią szos „strategicznych” i poddano, jako „obóz warowny” specjalnym przepisom, które gdyby ściśle stosowane - uniemożliwiłyby wszelką inicjatywę prywatną. Obrót nieruchomościami otwarcie apteki czy założenie budki z wodą sodową - wszystko wymagało pozwolenia dowódcy obozu warownego. Można sobie wyobrazić do czego by doszły nadużycia, a przede wszystkim łapownictwo, gdyby te przepisy potrwały dłużej. Wybuchła jednak wojna...
[…]Życie naśladowało literaturę rosyjską jeszcze inaczej. Sto lat temu pewien pisarz rosyjski skarżył się na naznaczanie byłych wojskowych „którzy pół życia spędzili w stajniach kawaleryjskich, gdzie ich uczono, jak należy koniom podwiązywać ogony” - na stanowiska dygnitarzy cywilnych. Tacy właśnie ludzie - od wójtów do ministrów - rządzili niepodległą Polską w okresie który nazwałem „schyłkowym”. Wypada żałować, że Polacy tak słabo znali i znają literaturę rosyjską. Znaleźliby w niej sporo materiału do rozmyślań, sporo gotowych typów „arcypolskich” i sporo ostrzeżeń.
Michał Kryspin Pawlikowski. Wojna i sezon. Wilno, „Czas”, 2008.
***
Barbara Toporska
[…]Dyskryminacja gospodarcza
Granice po pierwszej wojnie światowej przeprowadzono tak, że jedyne czysto polskie wsie w tym kraju przypadły Litwie. Otóż tamtejszy chłop polski mógł posłać dziecko na uniwersytet litewski. Szowinistyczna Litwa nie prowadziła dyskryminacji gospodarczej (choć ją o to oskarżało niezadowolone z reformy rolnej ziemiaństwo polskie), a ponieważ oparła swój zbyt na wysokojakościowej produkcji rolnej, chłop zamożniał z roku na rok, i gospodarstwa chłopskie na Litwie, jak je pamiętam z r. 1939, bynajmniej nie ustępowały „bauerskrni" w kwitnących Niemczech Zachodnich z r. 1962. Serce rosło, a jednocześnie płonęło ze wstydu, gdy się patrzyło, jak się Litwini zakrzątnęli przy podnoszeniu rolnictwa na Wileńszczyźnie w r. 1939. W ciągu ośmiu miesięcy zdążono powymieniać ziarno siewne, pud za pud zdziczałe z ubogich kłosków na „niemieckie" …
[…]Agronom litewski przez dwa dni w tygodniu objeżdżał gospodarstwo po gospodarstwie, badał ziemię, taksował bydło, radził, kalkulował, pisał wnioski o przyznawanie kredytów na nawozy, na budulec, na narzędzia, na inwentarz. Weterynarz wiejski na motocyklu stał się postacią równie złączoną z krajobrazem tygodnia co ksiądz i nauczyciel.
Poza tym od razu zorganizowano punkty skupu nabiału, dogodnie bliskie, z cenami o grosze niższymi od rynkowych, co dało wreszcie chłopom łatwy dopływ gotówki, uniezależniony od odległości od miasta, od straty za dowóz, „dzikie" kształtowanie się cen, kwaśnienie mleka w bańkach i butelkach, roztapianie się masła w szmatkach pod słomą. To wszystko były rzeczy dziecinnie proste, niekosztowne a rentowne, a jednak administracja polska nie mogła się na nie zdobyć przez lat dwadzieścia! Chłop białoruski nie kroił zapałek na czworo, ale przechowywał żar pod popiołem, aby nie kupować zapałek. Jak mógł kupować wykształcenie dla swoich dzieci?...
Barbara Toporska. Polityka polska wobec Białorusinów. Wiadomości 1962 nr 34 (856), Londyn.
***
Bolesław Niemczyk (Tadeusz Seweryn Pizło)
[…] w kraju, gdzie chłop na przednówku przymiera głodem, gdzie chłopskie dzieci nie znają smaku cukru, a zimą trzyma się je w workach ze sieczką, bo nie ma dla nich ubrań, gdzie ludzie mieszkają w kurnych chatach i suterenach lub śpią na hałdach kopalń; gdzie w czasie wojny wysyła się żołnierzy na kolumny tanków z butelkami benzyny lub gołemi szablami w garści - w takim kraju ministerjalne i dyrektorskie pensje po kilka tysięcy złotych miesięcznie są moralnem niechlujstwem i kryminalnem przestępstwem.
[…]Słyszałem, że również pan Leon Kozłowski, ekspremjer i wiekopomny twórca Berezy Kartuskiej, został aresztowany we Lwowie, i mam błogą nadzieję, że i on doczeka się sprawiedliwej oceny i nagrody swych „zasług". Jest takich, chwała Bogu, więcej.
[…]Mało tego, są i tacy, którzy półgębkiem jeszcze i lękliwie, ale już próbują się wybielać i, co gorsza, zwyczajem marszałka winę zwalać na naród: że to taki „naród indywidualistów", że wszyscy chcieli brać wysokie pensje, że narzekali wciąż i buntowali się, przeszkadzali marszałkowi i jego współpracownikom, „rzucali im kłody pod nogi"... Okazuje się z tego, że Piłsudski i jego szajka mieli za mało władzy i pieniędzy, chcieliby jeszcze więcej, są nadał „pokrzywdzeni"!... Na takie apetyty niema rady, nie nastarczy im nikt, to trudno...
Na szczęście skończył się czas zaspakajania apetytów, a nadszedł czas głoszenia prawdy i pokuty za grzechy. „Jest czas rodzenia się i czas umierania" - mówi Kaznodzieja Salomonowy. Dla was, dla „wszy uskrzydlonych", nadszedł ten drugi czas, - nieodwołalnie i ostatecznie. Bo powinniście to wreszcie zrozumieć: że usunięcie z powierzchni naszego życia ohydnych szumowin piłsudczyzny - to jedyna nasza korzyść w potopie klęsk i nieszczęść, który na nas lunął, - i że tej jedynej korzyści nie pozwolimy sobie wydrzeć.
A jeżeli Bóg kiedykolwiek pozwoli nam odzyskać wolność, to pierwszym czynem odrodzonej Polski będzie zniesienie kopca na Sowińcu, opróżnienie krypty pod wieżą srebrnych dzwonów na Wawelu, zniszczenie wszystkich popiersi, pomników, mauzoleów i zmiana nazw wszystkich ulic, placów i gmachów, splugawionych imionami „wielkiego" i jego służalców, aby nie pozostało - w nas ani poza nami - nic, żadnych śladów, żadnych wspomnień po haniebnie - koszmarnym śnie jego rządów. Albowiem wspomnienia takie kalają duszę...
[…] Punktem kulminacyjnym tego szaleństwa byłe nasze stanowisko w sprawie Sudetów. Był to jedyny moment, kiedy mogliśmy odegrać naprawdę ważną rolę w polityce europejskiej i utrącić zakusy Niemiec w samym zarodku. […] Zamiast tego wystąpiliśmy w charakterze sojusznika Niemiec, połakomiwszy się na skrawek Śląska, rozdrapaliśmy Czechosłowację do spółki z Niemcami i Węgrami.
[…]Jak się to jednak stało, że piłsudczyzna zapanowała nad nami i narzuciła nam swa „legendę" i „ideologję korytową", — i dlaczego tak się stało? Aby na to odpowiedzieć, trzeba by napisać całą książkę, o wiele smutniejszą i boleśniejszą, niż ta... Dziś wystarczy sobie powiedzieć to jedno: nikt z nas nie jest bez winy. Naszą, wielką, bardzo wielką winą prawdziwą zbrodnią przeciwko sobie samym i Duchowi Bożemu, który w nas mieszka, jest to, żeśmy przez czternaście lat cierpieli tyraństwo kliki tak nikczemnej, spodlonej, marnej, bezmyślnej, szubrawej i tchórzliwej, że trudno w całej historji świata znaleźć drugi przykład takiej ohydy i indolencji „odgórnej", z takim cynizmem i bezwzględnością objawianej. To, że nie znaleźliśmy w sobie sił, aby tę żarłoczną zgraję przepędzić i wskazać jej właściwe miejsce - rynsztok i kryminał; że czekaliśmy, aż obcy najazd uderzeniem maczugi w czaszkę zetrze nam z czoła syfilityczny furunkuł piłsudczyzny; że było wśród nas - ludzi uczciwych - wielu takich, którzy ułamali się lub ugięli pod uciskiem, albo stali na boku, bezradnie patrząc na tryumf zbrodni i głupoty; że naszą reakcją na łajdactwa, krzywdy i szaleństwa były jedynie dowcipne anegdoty i złośliwe plotki - to jest nasze bardzo wielkie przewinienie, za które codziennie powinniśmy się kajać i prosić Boga o przebaczenie: aby się zlitował raz jeszcze nad nami i naszą Ojczyzną i nie skazał jej na hańbę niewoli i poniżenie, a nas - na ostateczną zagładę, która nad nami wisi…
***
Na początku lat 70 ubiegłego XX w. przyszło rozmawiać z bliską osobą, niegdyś małorolną wieśniaczką, urodzoną pod Wilnem w końcu lat 80 wieku XIX, której ocena zmieniających się na naszym terenie systemów władzy ograniczała się wyłącznie do bytu materialnego. A ściślej - czy było co jeść i czy można było wytrwać samej oraz wyżywić dzieci. W jej ocenie najlepiej żyło się przy carze, znacznie gorzej przy sowietach, najgorzej – przy Polsce.
Ryšard Maceikianec
.