Zwykle zaczyna się od początku, więc i ja tak chcę zacząć. To ważne, żebyś mnie zrozumiał i żebyś czytał ten tekst będąc w “moim” kontekście. Bo to nie będzie o podróży do Wilna, o tym, czy mi się to miasto podobało czy nie. Nie będzie to też tekst o zabytkach, pięknych, choć starych budynkach, kościołach czy byłym getcie wileńskim, po którym nie ostał się niemal żaden autentyczny ślad. Bo choć byłam tam i widziałam to wszystko, to nie było to celem mojej wizyty w tym litewskim mieście. Pojechałam tam, żeby “spotkać” Józefa Mackiewicza.
Początek… Zaczęło się od tego, że w czasie pandemii Covid-u Michał pożyczył mi książkę “Droga donikąd”. Nie będę szukała innych, przenośnych, bardziej szerokich początków. Nie o to chodzi. Chcę, żebyś wiedział, że się - nie boję się tak o tym mówić - w Mackiewiczu zakochałam. Od pierwszej książki minęły jakieś trzy lata, a ja wracam do tekstów i powieści, które wyszły spod jego pióra non stop. Od tamtej pory żadna książka nie wywarła na mnie takiego wrażenia, jak powieści Józefa M. Powieści nielicznych niestety, ale to nie szkodzi - wracam do nich ciągle i ciągle. Ostatnio również w formie audiobooków. Na szczęście są jeszcze listy i teksty publicystyczne, które czekają, żeby je poznać. Powoli powiększam moją kolekcję książek J.M. i z jakąś dziecinną radością patrzę na to, jak pięknie wyglądają na mojej półce.
Rozumiesz już? Musisz wziąć pod uwagę, że ja naprawdę uwielbiam to, jak i o czym pisał. To naprawdę jest miłość. Szczególnie, że postawa, jaką Mackiewicz przyjmował w swoim życiu jest mi bardzo bliska - ta siła, z jaką stał przy swoich przekonaniach i odwaga, z jaką ich bronił bardzo mi imponuje i powoduje, że moją miłość do jego książek dopełnia szacunek do jego postawy życiowej. To jest na serio i chcę, żebyś czytając o moim pobycie w Wilnie cały czas o tym pamiętał.
Zresztą - pisząc ten tekst zakładam, że masz podobnie. Że też cenisz (a może kochasz, tak jak ja) książki Józefa Mackiewicza. Coś czuję, że gdybyśmy się spotkali w sprzyjających okolicznościach, to mielibyśmy sobie dużo o jego tekstach do powiedzenia. Dlatego piszę właśnie do ciebie, bo może też chciałbyś wybrać się kiedyś do Wilna i zobaczyć Mackiewiczowskie miejsca. I nie, nie chcę zabierać ci przyjemności z odkrywania tych miejsc na twój własny sposób. Chcę tylko podzielić się z tobą tymi informacjami, których szukanie zajęło mi sporo czasu - nie ma potrzeby, żebyś ty musiał szukać tego wszystkiego od nowa.
Pomysł, żeby pojechać do Wilna pojawił się w mojej głowie jakieś - strzelam - dwa lata temu. Trochę już doświadczyłam samotnych podróży do różnych miast i ta myśl wydała się całkiem “możliwa do wykonania”. Ale nie od razu, nie nie. Owszem, Wilno nie wydaje się leżeć bardzo daleko, a jednocześnie - przez to, że jest za granicą - jest bardzo, bardzo daleko. Tak daleko, że myśl dojrzewać musiała dwa lata.
Wróciła do mnie tego lata. Nie planowałam tego wcześniej, ot - po prostu mi się przypomniało. Przestraszyłam się tej myśli, bo wraz z nią przyszło przekonanie, że jeśli będę odkładać ten wyjazd w nieskończoność, to może okazać się, że nie pojadę tam nigdy. A chciałam, bardzo chciałam zobaczyć te domy, w których mieszkał Mackiewicz, te ulice, po których chodził i o których opowiadał w niektórych książkach, zobaczyć, gdzie mieściła się redakcja “Słowa”, gdzie Mackiewicz się uczył… Chciałam pójść na cmentarz na Rossie.To było jak spełnienie marzeń, a rzadko spełnienie marzeń jest w sumie tak blisko, nawet jeśli jednak daleko.
- Kupię mapę i zobaczę, jak to w tym Wilnie wszystko wygląda - powiedziałam i od tego się zaczęło. Chciałam zobaczyć na planie miasta adresy mackiewiczowskich miejsc, sprawdzić, czy to daleko, czy blisko. Chciałam sprawdzić, jak daleko od centrum Wilna jest Czarny Bór i czy da się tam dojść pieszo z miasta. Mackiewicz chodził…
Schody zaczęły się już zanim w ogóle opuściłam moje mieszkanie. Wszystkie teksty czy podcasty opowiadające o Wilnie Mackiewicza operowały polskimi nazwami ulic (bo tak się one wtedy nazywały), podczas, gdy zarówno mapa analogowa jak i ta internetowa oferowały mi nazwy ulic w ich dzisiejszym brzmieniu. Litewskim znaczy. Podobnie było z numerami - niektóre z nich również uległy zmianom. Na moje nieszczęście nikt nie wpadł pomysł, by zrobić i opublikować spis wileńskich ulic z ich dawnymi - polskimi i obecnymi - litewskimi nazwami. Na proste pytanie “jak teraz nazywa się ulica tak i taka?” internet nie znał odpowiedzi. Musiałam więc szukać. Wyłuskiwałam potrzebne informacje z artykułów, odsiewałam jak Kopciuszek ziarno od plew, żeby w gąszczu zdań, opisów i faktów znaleźć te, które - nierzadko tak mimo chodem - mówiły o tym, jak brzmi dzisiaj nazwa interesującej mnie ulicy. Jak tylko coś znalazłam od razu szukałam tego miejsca na mapie i w ten sposób udało mi się zobaczyć niemal wszystko, czego szukałam. Niemal.
To co, chcesz przejść się ze mną po Wilnie i nie tylko zobaczyć, ale i “przeżyć” miejsca związane z Mackiewiczem? Zobaczymy je w takiej kolejności, w jakiej ja je zobaczyłam, tak będzie dla mnie najprościej.
Dzień pierwszy. Redakcja “Słowa” i pierwszy dom Mackiewiczów w Wilnie.
W Wilnie “mieszkałam” w hotelu, który znajduje się w starej części Wilna (jak później odkryłam - tuż przy miejscu, gdzie w czasie II wojny światowej znajdowała się brama do wileńskiego getta), dzięki czemu wszędzie miałam raczej blisko.
Z mapy wynikało, że najbliżej mam do miejsca, gdzie kiedyś znajdowała się redakcja “Słowa” - gazety, której redaktorem naczelnym był brat Józefa - Stanisław Cat-Mackiewicz, a gdzie Józef należał do zespołu redakcyjnego. Udało mi się natknąć na informację, że budynek redakcji znajdował się “na progu Królewskiej, tam gdzie się zbiega z Zamkową”. Oczywiście ulica Królewska nie jest już Królewską, tak samo, jak Zamkowa nie jest już Zamkową. Najpierw udało mi się z ulicą Zamkową, o której napisał autor artykułu o najstarszych ulicach stolicy Litwy. Ulica Zamkowa to teraz Pilies g. (przy każdej nazwie ulicy jest litera g, skrót od “gatvė”, czyli “ulica” właśnie). Trochę trudniej było ze znalezieniem ulicy Królewskiej i tylko przypadek sprawił, że znalazłam i przeskanowałam wzrokiem tekst o ulicy Barbary Radziwiłłówny w Wilnie. Jakież było moje zdziwienie i radość, kiedy okazało się, że Barboros Radvilaitės g. to jest właśnie dawna ulica Królewska! Mało intuicyjne, prawda? Teraz, skoro już wiedziałam, że muszę dotrzeć do progu Barboros Radvilaitės g., tam gdzie się zbiega z Pilies g., sprawa stała się prosta.
Budynek nadal stoi. Schowany za parasolami kawiarnianych ogródków, w żaden sposób nie oznaczony - dla niewtajemniczonych zupełnie zwyczajny. Niestety, do budynku nawet nie można za bardzo się zbliżyć, bo rozstawione stoliki skutecznie to uniemożliwiają (pewnie “niewakacyjną” porą jest inaczej). Postałam więc trochę w pobliżu, usunęłam w wyobraźni kawiarniane ogródki, wybrałam sobie okno, które wytyczyłam na to redakcyjne i to musiało mi wystarczyć.
Ten dzień miałam poświęcić na takie-sobie-pochodzenie-po-Wilnie. Do południa padał deszcz i kiedy wyschnęłam po przedpołudniowym wędrowaniu, wyszłam na kolejny spacer. Po deszczu na niebie pojawiło się słońce, przygrzewało przyjemnie. Było tak pięknie, że pomyślałam “co mi tam, idę na Witebską”. Wyruszyłam z okolic dworca. W większości droga jest średnio przyjemna, bo idzie się Geležinkelio g., wzdłuż której suną samochody, natomiast kiedy już wejdzie się Rasų g., a potem w Balstogės g. czuje się klimat dawnych lat. Balstogės gatvė (dawniej ulica Białostocka) - to wąska, zacieniona, mała uliczka, na której czas się jakby zatrzymał. Im bliżej byłam Witebskiej (Vitebsko g.), tym większe czułam podniecenie. Takie uczucie, kiedy wiesz, że zbliża się coś wielkiego, że zaraz, za parę kroków spełni się jakieś twoje marzenie, coś, w co trudno uwierzyć, że zaraz się stanie.
Dom stoi zaraz na początku ulicy pod numerem 1.
Z tego, co wiem, przetrwał zawieruchę wojenną i ostał się w stanie nienaruszonym. Tak zresztą wygląda, widać, że jest stary. Taki dom w specyficznym stylu, trochę, jakby wyszyty, nie wiem czemu, ale kojarzy mi się z serwetką, której wzór tworzą otwory i ściegi ułożone w zaplanowany układ. Jest taki jakby ażurowy.
To jest takie niewiarygodne. To przecież dom, budynek, w którym mieszkają teraz jacyś ludzie (słyszałam jakąś rozmowę przez otwarte okno na piętrze). Jednocześnie jednak jest to przecież miejsce, które do tej pory widziałam tylko na zdjęciach i możliwość bycia tam i zobaczenia go na własne oczy jeszcze do niedawna wydawała mi się niemożliwa. “Przecież stoi tak daleko, choć przecież nie aż tak”. Obejrzałam go ze wszystkich stron, przeszłam się ulicą Witebską w tę i z powrotem. Tory! Są tory kolejowe, o których czytałam przecież, że znajdują się blisko domu. Usiadłam na trawie między domem a torami - już wyschła, była przyjemnie ciepła i soczyście zielona. Wystawiłam twarz do słońca, a potem spojrzałam w stronę domu i wyobraziłam sobie, jak mały Józio i jego siostra Seweryna wyglądają przez okno na piętrze (poddaszu?) i patrzą na trzy pociągi przejeżdżające po torach. W jednym z nich jechał car, nie wiadomo w którym. Podobno dzieciom udało się zobaczyć małego carewicza, który wyglądał przez okno pociągu. Podobno…
Siedzę tak na tej trawie i podróżuję w czasie. Nie chce mi się nigdzie iść. Na szczęście nigdzie iść nie muszę. Jest cicho, ciepło. przyjemnie.
Dzień drugi. Czarny Bór.
No cóż, tutaj miałam niezłego stresa. Google maps było bezlitosne - nie dałabym rady dojść do Czarnego Boru (które teraz nazywa się Juodšiliai) pieszo z Wilna. Droga zajęłaby mi ponad 2 godziny i coś czuję, że moja kondycja jest zbyt słaba na takie wycieczki. Czytałam w jakimś tekście Mackiewicza, że szedł ze swojego domu w Czarnym Borze do Wilna pieszo, pewnie układ dróg, przyrody i możliwości dojścia były wtedy inne. No nieważne, musiałam znaleźć inny sposób dotarcia do celu. Bo że chcę zobaczyć ten dom nie podlegało żadnej wewnętrznej dyskusji.
Google maps (choć czasami wywodzi w pole, to jednak przez cały mój pobyt w Wilnie było bardzo pomocne) pokazało mi, że dojadę tam autobusem nr 82. Ok, zawsze to jakaś informacja. Pierwszego dnia poszłam sprawdzić, gdzie jest przystanek, na którym będę mogła w ten autobus wsiąść. Przystanek, który był najbliżej hotelu znajduje się naprzeciwko dworca kolejowego (lit. Stotis). Uff, to już były dwie informacje. Teraz bilet na autobus - gdzie można go nabyć i ile taka podróż kosztuje? Pierwszym, którego o to zapytałam był pracownik Mcdonalda - restauracja była blisko dworca, weszłam tam po kawę. Dowiedziałam się, że podróż kosztuje 1 Euro i że bilet mogę kupić u kierowcy. I nie, nie można płacić kartą. Trochę mnie to zmartwiło, bo nie miałam przy sobie drobnych, a jedynie banknoty i kartę płatniczą. W związku z tym pan zza lady poradził mi, żebym sobie zainstalowała aplikację, bodajże mticket (nie jestem pewna, czy na pewno tak się nazywała, ale mniejsza…) i tam mogę spokojnie płacić cyfrowo za cyfrowe bilety. Ach, daj spokój! Żeby móc z tej aplikacji korzystać trzeba się zalogować, a żeby się zalogować trzeba chyba mieć jakiś litewski adres czy coś - trudno mi się rozczytywało w litewskich wyrazach. W każdym bądź razie poległam. A że w tak zwanym międzyczasie robiłam zakupy, to rozmieniłam przy okazji moje pieniądze na drobniejsze. No dobra, pomyślałam, raz kozie śmierć, jadę.
Jeśli będziesz kiedyś, tak jak ja, jechał z Wilna do Czarnego Boru autobusem linii 82, to mam dla ciebie kilka informacji:
*po pierwsze bilet spokojnie kupisz u kierowcy (i zdaje się, że tylko u kierowcy) - gdziekolwiek jedziesz, płacisz 1 Euro (sierpień 2023), więc położyłam monetę w okienku, poprosiłam po polsku o bilet i go dostałam. Bilet “kasuje się” poprzez przyłożenie kodu na bilecie do czytnika;
*po drugie - przystanki po drodze są opisane, więc możesz sobie wyświetlić trasę na google maps i sprawdzać, gdzie jesteś;
*uważaj, żebyś nie przegapił bocianów (jeśli będziesz tam w porze letniej) - jest ich na łąkach i polach mnóstwo, piękny widok!;
*trzeba wysiąść na przystanku 2-ieji Juodšiliai, który niestety, jak na złość, opisany nie jest; musisz zatem przyuważyć przystanek 1-ieji Juodšiliai i wysiąść na następnym;
*po wyjściu z autobusu cofnij się wzdłuż drogi, którą przyjechałeś, przejdź na drugą stronę ulicy i idź tak długo, aż dojdziesz do kamienia upamiętniającego J.M. - to bardzo blisko przystanku;
*jesteś na miejscu.
Nie wiedziałam, czego się spodziewać. Nie wiedziałam, czy dom będzie otwarty czy zamknięty, czy jest tam jakaś kasa, gdzie kupuje się bilet, jak przed wejściem do muzeum. W Internecie nie znalazłam żadnych informacji na ten temat. Widziałam zdjęcia, czytałam o remoncie domu, wiedziałam jak wygląda. Tylko tyle. Na miejscu jest podobnie - nic - żadnej informacji o możliwości wejścia do środka. Stoi kamień, tablica informująca o tym, kim był Józef Mackiewicz, a naprzeciwko stoi dom. Zamknięty na cztery spusty.
Podeszłam do furtki i nacisnęłam klamkę. Było otwarte. Weszłam za ogrodzenie, co było trochę dziwnym uczuciem, jakbym wchodziła do czyjegoś domu podczas nieobecności gospodarzy (co w sumie po części było prawdą). Przez chwilę pomyślałam, że skoro furtka jest otwarta, to może dom też… Marne były na to szanse, ale podeszłam do drzwi i nacisnęłam klamkę - już drugą tego dnia. Drzwi były zamknięte, okiennice też. Przeszłam się po terenie “posiadłości”. Za domem stał drugi budynek, może tutaj Mackiewicz trzymał swoją furmankę i konia? Teren wydał mi się duży. Obeszłam, zajrzałam do jednego małego okienka w domu, ale niewiele udało mi się wypatrzeć. Dzień był ładny, usiadłam sobie na schodkach ganku i znowu, tak jak na ulicy Witebskiej, po prostu sobie siedziałam. Tutaj też było cicho, dom stoi blisko lasu, nikogo ani widu ani słychu.
Rozglądałam się dookoła i próbowałam sobie wyobrazić, że właśnie tutaj, w tym domu Józef i Barbara wiedli swoje życie, tutaj przyjeżdżała do nich córka Józefa (jest takie zdjęcie w Internecie). Ich życie właśnie w tym domu było podobno pierwowzorem życia Pawła i Marty z “Drogi donikąd”. W ogrodzie rosła jabłoń - ciekawe, czy wtedy też tutaj rosła? Czy jest to możliwe, żeby takie drzewko przetrwało tyle lat? Jak bardzo Mackiewiczowie tęsknili za tym domem, kiedy żyli na emigracji? Jakie to uczucie postanowić wyjechać w inne miejsce i zamknąć za sobą swój dom po raz ostatni? A może go nie zamykali? Podobno ludziom, którzy wyjeżdżali “na zawsze” było wszystko jedno, co stanie się z ich domem i z tym, czego nie zdołali spakować i zostawili to w domu.
Siedząc na tym ganku przeczytałam sobie fragment reportażu Mackiewicza o letnikach żydowskich i polskich mieszkańcach Szwarce Boru (polecam serdecznie test całego artykułu). Mnie to naprawdę bierze - siedzę w miejscu, o którym Mackiewicz pisze w swoim tekście przed wojną. Widzę tych Żydów zjeżdżających się na lato do domków letniskowych, widzę w oddali przejazd kolejowy - być może tam niedaleko była (jest?) stacja, na której wysiadali. Mackiewicz był w tym domu i obserwował to. I ja tu teraz jestem. To tak, jakbym czytała taką “żywą” książkę, jakbym była w środku akcji, no, jakbym cofnęła się do tamtych lat. Ja naprawdę tak mam. Rośnie mi w brzuchu taka wielka kula przyjemności, głowa w chmurach wyobraża sobie rzeczy, których już nie ma, ale które przecież kiedyś się tutaj działy.
Miałam jeszcze dużo czasu do przyjazdu autobusu powrotnego, więc przeszłam się po wsi. Kiedy weszłam do lasu, zobaczyłam na wysokości moich oczu pięknego dzięcioła. Był jakiś taki wyrazisty, miał czyste - białe, czarne i czerwone kolory. Zatrzymałam się, bo po raz pierwszy zobaczyłam dzięcioła tak nisko, tak z bliska i tak w naturze. Chyba nie muszę ci mówić, że od razu zrodziło się w mojej myśli skojarzenie z Mackiewiczem i jego zainteresowaniem ptakami? Wiem, romantyczka ze mnie wyłazi. Trudno, myśl sobie i mów co chcesz, ja spacerowałam po lesie, po którym na bank spacerował Mackiewicz. Ha!
Powrót do Wilna jest już dziecinnie prosty. Wsiadasz do 82, kupujesz bilet, skanujesz kod na bilecie i wysiadasz przy dworcu - oczywiście o ile to właśnie tam chcesz wysiąść.
Tego samego dnia poszłam sobie w rejony Wilna, których wcześniej nie widziałam - co nie ma znaczenia, bo nie o tym ma być ten tekst. Mijałam księgarnię i pomyślałam, że wejdę i zobaczę, czy są tam litewskie przekłady książek Mackiewicza. Najpierw szukałam po omacku, a kiedy podeszła do mnie ekspedientka, zapytałam po angielsku, czy mają może książki, których szukam. Pani pomyślałam sekundę i wyjęła z półki książkę “Prawda w oczy nie kole”, której tytuł w przekładzie na litewski brzmi “Tiesa akių nebado”. Taka ciekawostka.
***
Dygresja.
Będąc w Wilnie zatrzymałam się w hotelu na Rūdninkų gatvė. Dotarłam wtedy do informacji, że to właśnie przy tej ulicy, tuż obok tego hotelu, znajdowała się brama do wileńskiego getta. Spacerując dzisiaj po lesie słuchałam audiobooka “Nie trzeba głośno mówić” J. Mackiewicza. W pewnym momencie lektor czyta fragment, w którym Wulfka, kiedy okazuje się, że nie ma gdzie się schronić przed represjami niemieckimi, zastanawia się, czy uda mu się niepostrzeżenie wejść do getta. Dociera do ulicy Rudnickiej, która przecina getto. I nagle do mnie w tym lesie dociera! Przecież Rūdninkų g. to z całą pewnością dawna ulica Rudnicka! Przecież tam było getto! I ja tam byłam, na ulicy z książki Mackiewicza! Szłam tamtędy, gdzie “teraz” szedł Wulfka! Nie wiem, czy potrafisz wczuć się w moje emocje, nie wiem, czy też tak masz. Po tym, jak byłam w Wilnie, pewne treści z książek Mackiewicza (a także Sergiusza Piaseckiego, ale to temat na zupełnie inny tekst) mają teraz dla mnie zupełnie inny wymiar! Trójwymiar!
***
Dzień trzeci. Cmentarz na Rossie i gimnazjum.
Z każdym dniem było coraz cieplej, więc “dzień z cmentarzem” był już upalny. Droga na cmentarz na Rossie (Rasų kapinės) jest taka sama, jak na Witebską, tylko trochę dłuższa. Trzeba przejść po moście nad torami, bo nekropolia znajduje się po drugiej ich stronie. Potem droga jest już prosta (cały czas Rasų g.).
Bardzo chciałam znaleźć groby rodziców Józefa Mackiewicza, Antoniego i Marii z Pietraszkiewiczów Mackiewiczowej. Czułam pod skórą, że to będzie szukanie igły w stogu siana i jednocześnie czułam, że to by dopełniło tę podróż. No jak to - być na Rossie i nie przystanąć przy grobach Mackiewiczów?
Próba odszukania w Internecie umiejscowienia tych grobów na cmentarzu spełzły na niczym. W mainstreamie, że się tak wyrażę, litewskim Mackiewicze są raczej mało znani. Co innego ród Słowackich, Piłsudski czy Lelewel. Pochowanych tam jest sporo artystów czy polityków, położenie ich grobów na mapie Rossy jest oznaczone, można do nich ze względną łatwością dojść.
Musiałam więc szukać na własną rękę.
Coś mi świtało, że kiedyś widziałam jakieś zdjęcie czy nagrania, na którym okolica grobu Antoniego Mackiewicza była zadrzewiona. No dobra, zawsze coś, czego można się chwycić…
Byłeś kiedyś na tym starym cmentarzu? No cóż, leży wśród… drzew. Grobów, które znajdują się pod drzewami, obok drzew i za nimi jest tutaj mnóstwo. Cmentarz leży na terenie, który to wznosi się, to opada. Ale tak wiesz, stromo, to nie są jakieś łagodne pagórki. Wspinałam się więc wśród nagrobków, zarośniętych już i miejscami zapadłych (oprócz głównych alejek na cmentarzu nie ma ścieżek do poszczególnych grobów; leżą rozrzucone - człowiek musi patrzeć pod nogi, po czym idzie, bo jakoś tak głupio po czyimś grobie chodzić…), pociłam się, zatrzymywałam pod drodze, żeby odsapnąć - wszystko tylko dlatego, że tam, wysoko, jest drzewo. A jeśli to tam są TE groby, a ja nie wejdę i przegapię jedyną okazję? Drugi raz do Wilna pewnie za szybko nie przyjadę.
Chodziłam, szukałam, w oczach już mi się litery na nagrobkach mieszały. Czułam, że sprawa jest beznadziejna. Postanowiłam jeszcze raz odwołać się do zasobów Internetu. Zapytałam “gdzie znajdują się groby rodziców Józefa Mackiewicza na Rossie”, enter. Nic. Żadnych namiarów. Natknęłam się tylko na artykuł “Zapal znicz na nie odwiedzanym grobie”, w którym umieszczone były zdjęcia grobów Marii i Antoniego.
A jednak, jest drzewo! :) Na zdjęciu z grobem Antoniego widać było w tle biały mur. Zaczęłam się rozglądać. Mur namierzyłam, tylko, że ten “na żywo” wyraźnie był na wzniesieniu, a ten na zdjęciu stoi na płaskim. Uch! Gdzie jesteś, o grobie?!
W artykule było też umieszczone zdjęcie grobu Marii, matki Mackiewicza. Jeśli spojrzysz na to zdjęcie, to na pewno rzucą ci się w oczy, podane jak na dłoni, punkty orientacyjne. Ta biała kolumna i fragment ogrodzenia w tle - jeśli je znajdę, będę “w domu”. Zaczęłam spacer od nowa. Najgorsze było to, że Rossa ma dwie części rozdzielone ulicą - nie miałam pewności, w której części powinnam szukać. Na szczęście wszystko się zgadzało, byłam po dobrej stronie. Znalazłam kolumnę, było ogrodzenie! Nawet nie wiesz, jak mnie to ucieszyło, uśmiechałam się sama do siebie, sama do siebie o tej radości mówiłam. Przyspieszyłam kroku. Teraz wystarczy namierzyć miejsce, z którego zrobiono zdjęcie. To było jak nakładanie zdjęcia na zdjęcie - zmieniałam swoją pozycję tak długo, aż mogłam zobaczyć to, co widział w przeszłości autor zdjęcia. Wtedy była jesień, u mnie grzało letnie słońce.
Najpierw zobaczyłam grób Marii. Podeszłam i aż usiadłam z wrażenia. “Tutaj jesteś” powiedziałam na głos. Byłam tu, gdzie bardzo chciałam. Znalazłam.
Grób był zielony, rosła na nim trawa, napisem na kamieniu opiekuje się Upływ Czasu.
Kiedy siedziałam, że tak się wyrażę, u stóp grobu Marii, od razu wiedziałam, gdzie znajduje się grób jej męża. Wstałam i pewnym krokiem podeszłam do grobu, który stoi do tego trawiastego tyłem. Było drzewo. Był grób, którego szukałam.
Grób Antoniego, też trawiasty, stoi (leży?) tyłem do grobu Marii. Przypuszczam (nie wiem, czy tak było naprawdę), że Mackiewiczowie chcieli, żeby ich rodzice byli pochowani blisko siebie, ale obok grobu ojca nie było już miejsca. Śmierć małżonków dzieli spory kawał czasu..
Misja zakończyła się sukcesem. Nie wierzyłam, że mi się uda…
Jeśli będziesz chciał przystanąć przy grobach rodziców Mackiewiczów, wejdź na cmentarz od strony Rasų g. Będziesz miał zaszczyt mijać wielki grobowiec matki i serca jej syna - taki “napompowany”, zastawiony kwiatami i biało-czerwonymi wstęgami. Idź cały czas na górę, omiń zabetonowaną część cmentarza, z gęsto i w rzędach postawionymi grobami, aż będziesz mógł stanąć tak, żeby widzieć z góry zadrzewioną, jakby bardziej “dziką”, część cmentarza. Zacznij schodzić na dół, powinieneś widzieć przed sobą ogrodzenie, za nim ulicę, a którą znajduje się druga część cmentarza. Jeśli to widzisz, to jesteś na dobrej drodze - groby Mackiewiczów są dosyć blisko tego ogrodzenia. Szukaj białej kolumny. Jeśli stoisz mniej więcej tam, gdzie ja myślę, to powinieneś widzieć ją po swojej prawej. Grób Antoniego zwrócony jest “twarzą” do ogrodzenia przy ulicy, grób Marii jest za nim, prostopadle do grobu jej męża.
Jeszcze przed wyjazdem do Wilna szukałam informacji o adresach, które miały z życiem Mackiewicza jakiś związek. W tych poszukiwaniach, ku swojej radości, natknęłam się na serię audycji “Zawsze w kontrze” w radiowej Dwójce. Tematem jednej z nich były właśnie wileńskie adresy Mackiewicza. Przesłuchałam ją najpierw mniej uważnie przed wyjazdem, a potem w większym skupieniu będąc już w Wilnie. Tam jeden z gości powiedział, że Józef Mackiewicz, podobnie jak jego brat Stanisław, uczęszczał do rosyjskojęzycznego prywatnego Gimnazjum Winogradowa.
Hej! Tam jeszcze nie byłam! Gdzie to jest? Adres, podajcie adres! No cóż, w audycji nic o adresie nie powiedzieli. Wygooglałam więc “gimnazjum winogradowa” (pisownia oryginalna ) w Internecie.
Wikipedia i owszem, potwierdza, że takie gimnazjum w Wilnie istniało. Ba! Potwierdza nawet, że bracia Mackiewiczowie byli absolwentami tej szkoły. Sprawę adresu jednak przemilcza. Nie poddając się szukałam dalej. Nic. Nigdzie. Jak to możliwe, przecież skoro takie gimnazjum istniało, to musiało istnieć w jakimś konkretnym miejscu! Błagam o adres! W przypływie desperacji kliknęłam w artykuł o polskich gimnazjach w Wilnie, co nie miało większego sensu, bo Gimnazjum Winogradowa było szkołą rosyjską. Nie było powodu, dla którego mieliby tam podać adres tej instytucji. Nie bez przyczyny jednak Google mnie tam zaprowadziło, ponieważ w istocie poszukiwana przeze mnie nazwa w artykule się pojawia. Chodzi o fragment:
“Pierwsze męskie Gimnazjum im. Króla Zygmunta Augusta sformowano we wrześniu 1915 roku i kierował nim Stanisław Kościałkowski. Wiceprezydent Wilna Konrad Niedziałkowski zezwolił, aby szkoła zajęła lokal zwolniony przez prywatne gimnazjum rosyjskie Winogradowa na ulicy Wileńskiej 10, które ewakuowano w pośpiechu z Wilna. Do nowej szkoły zapisano 330 chłopców. Najlepszy czas szkoły nastąpił wraz z objęciem gmachu na Małej Pohulance 11.”
Ha! Miałam to! Zupełnie przypadkiem i prawie tego nie zauważywszy znalazłam trop! Ulica Wileńska 10! Akurat tutaj nie miałam wątpliwości, że chodzi o obecną Vilniaus g. Znalazłam ulicę i numer w mapowej aplikacji i ruszyłam zobaczyć ten budynek. I tutaj znowu przypadek i odkryty właśnie osobisty “talent do szukania informacji tam, gdzie są schowane w tekście lub na zdjęciach” sprawił, że nie dałam się zwieść na manowce. Otóż, w tym samym artykule umieszczono zdjęcie budynku gimnazjum, pod którym podpis głosił: “Kamienica Tekli Pietraszkiewiczowej na ulicy Wileńskiej 10 (obecnie Vilniaus g. 39), gdzie swoją pierwszą siedzibę miało Gimnazjum im. Króla Zygmunta Augusta i gdzie przeniosło się w 1915 roku Gimnazjum SS. Nazaretanek”. Zmienił się numer! Moim celem nie była Vilniaus g. 10, ale Vilniaus g. 39! No kto by pomyślał! Zmieniłam dane w aplikacji i niezniechęcona tymi zmianami (nowość w mojej nie lubiącej zmian naturze) szłam przed siebie.
Okazało się, że już raz tam byłam, tylko nie wiedziałam o historii tego budynku. Jest tam tablica, na której zidentyfikowałam napisane po litewsku słowo “gimnazjum”, więc uznałam, że jestem w dobrym miejscu.
Bardzo chciałam zobaczyć jeszcze miejsca, gdzie panowie (i panie pewnie też?) redaktorzy “Słowa”, choć oczywiście nie tylko, chodzili odstresowywać się po pracy. Czytałam i słyszałam o kawiarniach braci Sztrallów, które bywalcy rozróżniali, nazywając je kolorami (od tych, które dominowały w wystroju lokali). Był więc Sztrall Biały, Czerwony, Zielony. Czytałam też o kawiarni Rudnickiego. Chciałam zobaczyć miejsca, gdzie te przybytki stały, zobaczyć, czy faktycznie redaktorzy “Słowa” mieli blisko z redakcji do kawiarni. Kręciłam się po tych okolicach i pewnie byłam tuż, tuż, ale żadnego konkretnego budynku nie zobaczyłam. Była to już końcówka mojego ostatniego dnia w Wilnie, byłam zmęczona i po prostu nie chciało mi się przemierzać kolejnych kilometrów pieszo. Spójrzmy prawdzie w oczy - muszę tam po prostu pojechać jeszcze raz…
I to chyba wszystko…
Lubię jeździć do miast, gdzie mogę dotknąć przeszłości. Odnajdywać miejsca, które poruszają moją wyobraźnię, gdzie mogę poczuć osoby, które kiedyś jakoś z tym miejscem były związane. Nie interesują mnie muzea, zabytki same w sobie czy inne “miejsca, które trzeba zobaczyć”. Moja filozofia bycia w jakimś miejscu to “nic nie trzeba”.
W Wilnie znalazłam to, czego szukałam, “spotkałam” osobę, dla której wsiadłam w autokar i ruszyłam do tego litewskiego miasta. Widziałam i - co tu dużo mówić - przeżywałam miejsca nie tylko te “oczywiste”, o których piszę w tym tekście, ale też te, o których Mackiewicz (i Piasecki zresztą też) wspomina w swoich różnych tekstach. Płynąca przez miasto i wpadająca do Wilii Wilejka, porwała mnie swoim nurtem do czasów i sytuacji z książek obu tych pisarzy. Ich bohaterowie czasami przechodzili z jednej strony tej rzeczki na drugą, zatrzymywali się na mostkach, przyglądali się piorącym w Wilejce kobietom. Stałam po prostu i gapiłam się, jak płynie. Byłam na Górze Trzykrzyskiej, spacerowałam po Placu Katedralnym, przechodziłam przez Ostrą Bramę, odjeżdżałam pociągiem z wileńskiego dworca - każde z tych miejsc kojarzyłam z tekstów Mackiewicza, z jego powieści lub korespondencji. Wiązało się to dla mnie z naprawdę ogromnymi emocjami, więc pewnie czytając ten tekst nie raz pomyślisz, że przesadzam czy wpadam w niepotrzebny patos. Cóż począć, tak było i tak o tym napisałam.
Renata Racinowska, wrzesień 2023
Na zdjęciach: autorka publikacji; domy na ul. Witebskiej 1 i w Czarnym Borze.