Nie tylko Polacy są ludźmi
Ubawił mnie kiedyś list pewnego czytelnika, który zachwycał się antysowieckimi artykułami Józefa Mackiewicza i z uznaniem pisał, że żaden inny autor polski za granicą nie płonie taką nienawiścią do Rosji. Do Rosji, Rosjan, wszystkiego co rosyjskie. Trudno o większe nieporozumienie. Antykomunizm Mackiewicza nie ma najmniejszego zabarwienia antyrosyjskiego. Pisarz ten zużył już chyba beczkę atramentu na walkę z uprzedzeniami narodowościowymi i nacjonalizmem wszelkiego rodzaju. Rozumowo odrzuca wszystkie nacjonalistyczne uogólnienia i uproszczenia. Jeśli uczuciowo podświadomie ma niechęć do jakiegoś narodu, to do własnego, w czym nie jest bynajmniej wyjątkiem wśród wybitnych pisarzy naszych i obcych. Jeśli w podobny sposób darzy jakiś naród szczególną sympatią, to właśnie Rosjan i ich bliższych i dalszych pobratymców: Kozaków i Białorusinów. W twórczości jego łatwiej dosłuchać się ech wielkiej literatury rosyjskiej, od Gogola poprzez przede wszystkim Tołstoja aż do Pasternaka, niż polskiej. Pisuje często do czołowych czasopism tzw. białej emigracji i jego, zdaniem znawców, doskonały język rosyjski nie zawiera więcej polonizmów niż bujna, językowo nadto rozczochrana polszczyzna - szpetnych rusycyzmów i rutenizmów.
„Czytelnik polski - pisze Mackiewicz w posłowiu do swej najnowszej powieści - przyzwyczajony, że po polsku pisze się prawie wyłącznie o Polakach i tematach polskich, może wziąć mi za złe zarówno wybór osób jak tematu... W moim jednak przekonaniu, inni ludzie, nie tylko Polacy, są też ludźmi." Nikt oczywiście inaczej nie twierdzi, ten ironiczny truizm, znakomicie podkreślony słowami: „w moim przekonaniu”, jest celną figurą retoryczną, trafia w sedno, godzi w naszą uczuciową ślepotę na nie-polskie człowieczeństwo.
Tematem Miasojedowa jest sprawa pułkownika żandarmerii carskiej „rosyjskiego Dreyfusa", powieszonego za rzekome szpiegostwo na rzecz Niemiec w czasie pierwszej wojny światowej. Tytułowy bohater i większość innych postaci to Rosjanie, obok nich są Żydzi, Niemcy, trafiają i Polacy, którzy jednak tylko epizodycznie występują w swej narodowej roli, co uwydatnia, że jest to ostatecznie tylko jedna z wielu ról wyznaczających los i charakter człowieka. Akcja dopiero w finale przekracza dobre granice carskiej Rosji, przedtem często rozgrywa się na ziemi Rzeczypospolitej, zwłaszcza w Wilnie, widzianym oczami rosyjskich postaci jako miasto kresowe na zachodnich rubieżach imperium.
W wyborze tematu, miejsca, postaci jest niewątpliwie sporo przekory, ale uzasadnionej, powiedziałbym: głębokiej, nie kokieteryjnej. Nim pociągnie i przykuje czytelnika, Mackiewicz zdaje się robić wszystko, aby go zrazić i odepchnąć. Kto strawi Rosjanina, musi się jeszcze pogodzić z żandarmem, „symbolem ucisku", i z jego żoną, rosyjską Niemką - niezłe połączenie, istna płachta na nasze zrozumiałe, ale niewybaczalne urazy. Nie dość tego: Klara Miasojedowa zapisze się podczas drugiej wojny światowej na listę folksdojczów, co gorsza, wciągnie na nią swe drugiego męża, rdzennego Polaka. Główne te osoby powieści umysłowo i moralnie nie wybijają się niczym ponad przeciętność, niekiedy staczają się poniżej. Miasojedow nie ma w sobie nic z niezłomnego „wroga ludu". Jest „sam przeciw światu", ale nie góruje nad nim. Mackiewicz odziera go ze wszystkich ujmujących dodatków do człowieczeństwa poto, aby żaden urok takiej czy innej wielkości nie odciągał uwagi od zasadniczego faktu, że ten mały człowiek wiele cierpiał za winę niepopełnioną, osaczony i zagryziony w końcu przez ludzką sforę.
W narracji Mackiewicz równie zwycięsko wychodzi z innego wyrzeczenia się. Jak nie zabiega o względy czytelnika dla swych postaci, tak też nie stara się go przyciągnąć formą romansu szpiegowskiego o niewiadomym zakończeniu, choć mógł sobie na to śmiało pozwolić, bo najwyżej garstka starszych ludzi pamięta autentyczny przebieg i wynik „sprawy Miasojedowa". Tymczasem na samym wstępie odsłania ostatnią kartę, odrzuca tę wielką siłę napędową akcji, jaką jest dla powieściopisarza nierozwiązane do ostatka pytanie: „Jak to się skończy?". I dowodzi, że mniej intrygujące, ale głębsze pytanie: „Jak do tego mogło dojść?" potrafi utrzymać uwagę w niesłabnącym napięciu przez z górą sześćset stron.
Współczucie przez zbliżenie fizyczne
Można napisać eksperymentalny utwór o rzeczach i nazwać go powieścią. Prawdziwa powieść jednak jest zawsze o ludziach. Można ich poddać zimnej, klinicznej obserwacji, opisać jak martwe lub co najmniej bezduszne przedmioty- nie obali to zasady, że duszą powieści jest współczucie. Jeśli powieść ma być przeżyciem, jej lektura musi być współżyciem z ludźmi stworzonymi przez autora, współmyśleniem, współodczuwaniem, posuniętym aż do utożsamienia się czytelnika z jedną lub kilkoma postaciami.
Powieściopisarz ma różne sposoby budzenia do nich sympatii. Może tworzyć bohaterów pozytywnych, wyidealizowanych, tak, aby przyjemnie i zaszczytnie było się z nimi utożsamiać. Może się starać o bliskość, swojskość postaci, biorąc je z tych środowisk narodowych, społecznych, zawodowych i innych, z których rekrutują się czytelnicy. Jak się rzekło, Mackiewicz nie dba o nici takiej sympatii, w czym nie jest zresztą wyjątkiem. Ale zrywa je tak stanowczo, z taką świadomością i jakby ostentacją, że staje się to istotną cechą jego stylu, jedną z tych ponęt trudnych, nie od razu zauważalnych, lecz przy bliższym wejrzeniu działających tym głębiej.
Metoda Mackiewicza opiera się na rozróżnieniu między współczuciem a tylko jego etymologicznym synonimem: sympatią. Można (i należy) głęboko współczuć z cierpiącym człowiekiem także wtedy, gdy nie wywołuje w nas sympatii, a nawet gdy jest antypatyczny. Do tego właśnie zacieranego, lecz niedającego się wymazać, poczucia ogólnoludzkiej wspólnoty w cierpieniu odwołuje się Mackiewicz. „Starszawy żandarm carski" nie jest mniej człowiekiem od - na przykład - młodego powstańca polskiego i nigdy nie jest bardziej do niego i do każdego z nas podobny niż wtedy, gdy cierpi i gdy go spotyka krzywda. Niewiele już wówczas trzeba, aby zatliło się współczucie, wystarczy na cierpienie spojrzeć z bliska. W myśl prawa psychologicznego, które sprawia, że migrena sąsiadki może w nas wywołać bardziej autentyczne współczucie niż np. cierpienie tysięcy powodzian za siódmą górą i rzeką - Mackiewicz wkłada wiele twórczego wysiłku w dokładne zaznajomienie nas ze swymi ludźmi. Sto tysięcy ofiar bombardowania to jest tylko cyfra statystyczna, „ot sto tysięcy głów", i robi mniejsze wrażenie niż jedna szczegółowo opisana głowa, która zmieciona wybuchem „poleciała w górę tak niefortunnie, że wbiła się pomiędzy gałęzie platanu, powyżej zwisających jelit innych osób” (śmierć Szatkowskiego).
Uwydatniając dystans psychiczny pomiędzy czytelnikiem a swymi ludźmi, Mackiewicz zbliża ich do niego, skracając dystans fizyczny. Obfite, dokładnie zaobserwowane szczegóły ich wyglądu, gesty, nawyki, drobiazgi osobistego użytku (binokle Miasojedowa!), drobne dolegliwości - dają w sumie zbliżenie o wyrazie nieraz tak przejmującym, jaki mają podobne „zbliżenia" na ekranie. Intymność takiego zbliżenia przestaje być czysto fizyczna. Pisząc kiedyś o Karierowiczu, nazwałem je „wchodzeniem w skórę" postaci. W Miasojedowie doskonałymi przykładami mogą być świetna scena „makijażu" bohatera przed wystąpieniem publicznym, gdy „staje on przed lustrem i kilkakrotnie targa głową na boki, aby sprawdzić, czy binokle na nosie trzymają się dostatecznie mocno”, lub opis rąk Klary Miasojedowej: „Dwie prawie starcze ręce, złączone oto bezsilnością. Nikogo już nie roztkliwią, nikogo nie wzruszą. Brzydkie, już zmarszczone, z sinym żyłkowaniem, trochę piegowate. Po co one?”
Mackiewicz doskonale wie po co. Aby nawiązały mocną nić współczucia.
Ponary - Katyń - Drawa - Drezno
Ludzie Mackiewicza cierpią niemało. Naczelnym zagadnieniem niemal każdej jego noweli, powieści, dokumentu i reportażu jest cierpienie. Cierpienie, którego sprawcą jest człowiek bardziej niźli los, historia, przyroda czy inne anonimowe siły Jeśli los, to ten, „który ludzie ludziom zgotowali". Okrucieństwo. Sprzeciw moralny wobec niego jest obok współczucia dla ofiar jednym z dwu najgłębszych źródeł twórczości Mackiewicza.
Nie tylko w naszych czasach, ale dziś może bardziej niż kiedykolwiek serdeczne współczucie i szlachetne oburzenie ulegają powszechnej deprawacji pod wpływem polityki. Bolejemy, gdy cierpią „nasi", i oburzamy się na okrucieństwo wroga. Nieczuli jesteśmy na cierpienia zadane nieprzyjacielowi, lub choćby tylko obcemu, przez nas samych czy naszych sprzymierzeńców. Niejeden z tych, których na próg samobójstwa pchnął wstrząs wieści o komorach gazowych, zatykał uszy na wzmiankę o Katyniu. Ktoś inny płonie oburzeniem na prześladowanie Kościoła za żelazną kurtyną, nie przejmując się dogorywaniem ofiar amerykańskich bomb atomowych. Ktoś inny znów nie widzi najmniejszego podobieństwa między napisem „Nur fur Deutsche" a „Europeans only". Ktoś inny jeszcze potępia hitlerowskie i sowieckie zsyłki, pochwalając wysiedlenie Niemców z opolskiego czy z Sudetów.
Już wkrótce minie ćwierć wieku od wybuchu drugiej wojny światowej. Piekło tego kataklizmu powinno było zostawić głębokie ślady w literaturze, a jednak nie doczekało się dotąd swego Dantego. Nie ma żadnej naprawdę wielkiej powieści o ostatniej wojnie, nie ma nawet takiej, którą by można postawić na równi z Remarkiem. Czy przyczyną tego nie jest pewna jednostronność, nawet stronniczość pisarzy? Wielka literatura wojenna jest nie do pomyślenia bez tej bezstronności i wszechstronności, której czcigodnym wzorcem jest Iliada, gdzie męstwo i strach, szlachetność i małość, radość tryumfu i ból klęski występują i po stronie greckiej, i trojańskiej. Na mniejszą skalę dokonał tego Hemingway w swej powieści o wojnie hiszpańskiej. Przykład ten pozwoli zapobiec nieporozumieniu, jakobym zalecał indyferentyzm w historyczno-etycznej ocenie wydarzeń wojennych. Hemingway był po stronie „czerwonych", ale umiał obie strony ukazać prawdziwie: obustronne bohaterstwo i obustronne okrucieństwo. Podobnie wielka powieść o drugiej wojnie mogłaby być wyznaniem wiary w słuszną sprawę sprzymierzonych, lecz nie może posługiwać się żadnym biało-czarnym schematem. Powinno w niej na przykład być miejsce, odpowiednio wymierzone, dla męstwa lotników niemieckich i partyzantów sowieckich, dla licznych odruchów ludzkości u żołnierzy Wehrmachtu, dla cierpień ludności cywilnej bombardowanej Rzeszy, dla aktów okrutnego odwetu ze strony prześladowanych (dobrą próbkę dał Tadeusz Nowakowski), dla głupoty i małoduszności tego lub owego dowódcy sojuszniczego lub przywódcy uciemiężonych, dla kłamstw propagandy sprzymierzonych, dla niegodnego zachowania się męczenników (zdarzało się przecież), dla typów (po obu stronach frontu), którzy na wojnie robili dobre interesy itd., itd... Bez końca można by ciągnąć listę blasków po ciemnej stronie i cieniów po jasnej, tak wstydliwie, a może raczej: bezwstydnie, niezauważanych przez większość autorów podejmujących temat drugiej wojny światowej.
Nie należy do nich Mackiewicz. Jednym z pierwszych jego wystąpień pisarskich po znalezieniu się zagranicą była wstrząsająca, nieprześcigniona dotąd opowieść o zbrodni hitlerowskiej Ponary-Baza w książce zbiorowej Wojna w oczach pisarzy. Potem napisał książkę o Katyniu i Drogę donikąd. Warto przypomnieć, że w tej bardzo antybolszewickiej powieści komuniści sowieccy nie są wcale tak czarni, jak ich maluje prymitywna propaganda antysowiecka; najokrutniejsze są karty o podłości ofiar najazdu sowieckiego. Późnej przyszła kolej na zbrodnię w dolinie Drawy, czyli Kontrę. Jej sprawcami są „porządni" zachodni sojusznicy, a ofiarami ludzie, którzy woleli hitlerowskiego diabła od sowieckiego belzebuba. Wbrew kłamliwemu zarzutowi Koźniewskiego (w „Polityce") 1) Mackiewicz bynajmniej nie oczyszcza tych „własowców" z „niesłychanego wprost okrucieństwa, gwałtu, grabieży" (Kontra) w walce z powstańczą Warszawą, i oczywiście - nie wybiera brunatnych opryszków z ich hersztem Hitlerem na czele, któremu nawet odmawia. często mu przypisywanej demoniczno-historionicznej wielkości. W końcowej części Sprawy Miasojedowa, gdy ta powieść z czasów pierwszej wojny światowej i przed nią znajduje swój epilog podczas drugiej, najpiękniejszym przykładem współczującej bezstronności autora jest opis okrutnego kataklizmu, jakim było zbombardowanie Drezna. Spotkałem już czytelników polskich, którzy mieli Mackiewiczowi za złe „rozczulanie się" nad strasznym, ale „zasłużonym" losem mieszkańców Drezna i niepamięć o zbrodniach, jeśli nie ich samych, to ich rodaków. Nieporozumienie. Po pierwsze, Mackiewicz nigdy się nie rozczula, jego opis jest suchy, krzyczą w nim i łkają tylko fakty; po drugie, ma on „kontrę", i to w najbliższym sąsiedztwie, w spojrzeniu na samo dno tragicznego losu, jaki Żydom zgotowali Niemcy; po trzecie: odpowiedzialność zbiorowa, czy to stosowana przez Niemców, czy wobec Niemców, jest tak samo haniebna.
Jeśliby Mackiewicz zdołał ogarnąć współczującą wyobraźnią te nieliczne już strony historii ostatniej wojny, których nie dotknął jeszcze swym piórem - po nim, bardziej niż po kimkolwiek innym, moglibyśmy się spodziewać wielkiej powieści o latach 1939-1945. Kto wie, czy rozwój jego twórczości nie idzie w tym właśnie kierunku, czy taka powieść nie byłaby ukoronowaniem jego dorobku?
Prawda życia
„Pomiędzy literaturą rosyjską a literaturą francuską jest ta zasadnicza różnica, że rosyjska oddaje prawdę życia, podczas gdy francuska anegdotę życia" - powiada jedna z osób powieści. Mniejsza o wątpliwą historyczno-literacką wartość tego uogólnienia, inna postać zresztą przekreśla je zaraz pogardliwym machnięciem ręki. Samo jednak rozróżnienie pomiędzy „całą prawdą" życia a wyłuskiwaniem z niego tego, co interesujące, efektowne, odpowiadające założeniom autora i oczekiwaniom czytelnika - jest podstawową cechą realizmu Mackiewicza.
Ludzie, którzy najlepiej opowiadają najzabawniejsze anegdoty, odznaczają się zazwyczaj skłonnością, jeśli nie do blagi, to do koloryzowania. Anegdota wymaga przemilczenia tego wszystkiego, co odwodzi od puenty, i przejaskrawienia tego, co do niej prowadzi. Dobra anegdota nieraz znakomicie oświetla cząstkową prawdę, musi się jednak przy tym mijać z całą prawdą. Z wielostronną prawdą życia, którą deformuje, upraszcza, nagina do swych celów, nieraz zresztą uprawnionych.
Mackiewicz, zawzięty tropiciel pełnej prawdy, z wyjątkową niechęcią i nieufnością odnosi się do tych, nieuniknionych często, zabiegów, do wybierania i ustawiania faktów pod kątem ich wymowy, wydźwięku ideologicznego, takiego czy innego zaangażowania. Zaangażowanie pachnie mu jednostronnością i stronniczością, podejrzewa, że selekcja i deformacja są nieomal tak bliskie kłamstwu jak malwersacja i defraudacja kradzieży. Bywają jego eleganckimi nazwami.
Jest coś, powiedziałbym, jansenistycznego w surowym stosunku Mackiewicza do prawdy Jak dla jansenistów te cnoty i uczynki są najlepsze, które kosztują najwięcej, zadając najboleśniejszy gwałt skażonej naturze - tak dla niego najciekawsze i najwartościowsze są prawdy nieprzyjemne, gorzkie. W świetnej charakterystyce Gide'a Raymond Mortimer przytoczył zdanie pewnego niewymienionego z nazwiska francuskiego jansenisty z XVII wieku, które mocno utkwiło mi w pamięci. Było to jakby ślubowanie, postanowienie, że nie uznam za prawdę niczego, czego bym za nią nie uznał, urodziwszy się w innej religii, w innym narodzie czy stanie. Ta myśl szlachetnie nieufna wobec wszelkich przekonań „wyssanych z mlekiem matki", nabytych przez przynależność do społeczeństw, w których urodziliśmy się i wzrośli, mogłaby być, zdaniem Mortimera, mottem całej twórczości Gide'a. I Mackiewicza.
Jego książki, a ostatnią jeszcze wyraźniej może niż poprzednie, cechuje wyostrzona czujność na wszystko, co prawdę wypacza. Postawiwszy sobie zadanie wiernego opisu raczej niż rozwikłania pewnego „splotu ludzkich losów" i wydarzeń historycznych, odrzuca odwieczną pokusę przecinania węzłów jednym machnięciem miecza, sprowadzania niewyczerpanej złożoności życia do jednego mianownika. Początek trzeciego rozdziału części pierwszej jest wstępem do beletrystycznej rozprawy z takim monizmem, który z nieskończonego łańcucha przyczyn lubi wybierać jedno ogniwo i dowolnie uznając je za decydujące, efektownie, lecz fałszywie tłumaczy wszystko per unam causam. Rozprawa ta ciągnie się przez całą powieść, cały przewód sprawy Miasojedowa. Jest on tak prawdopodobny czy po prostu „prawdziwy" właśnie przez to, że Mackiewicz raz po raz miesza sztywne szyki logicznych wyjaśnień, podkreślając stale rolę przypadku, ślepego trafu, pecha, niezwykłego aż do absurdu zbiegu okoliczności. Zarówno w dziejach jednostki, jak w historii państw i narodów, w wojnie i pokoju. Ile głębokiej prawdy jest np. w tej uwadze, że jakiś plan strategiczny uznano by za genialny, gdyby się był udał!
Swoistą odmianą „monizmu", tym razem uczuciowego, jest tak modny dziś zasadniczy, absolutny pesymizm w ocenie doli człowieczej. Temperament Mackiewicza i jego zamiłowanie do gorzkich prawd popychają go w tym kierunku, ale właśnie wierność całej prawdzie chroni go przed takim „hurra-pesymizmem". Mistrz opisów przyrody, tak bardzo złych i tak niezwykle dokładnych, szczególnie natchniony w swej poetyckiej ornitologii i meteorologii, odznacza się wprost ptasim wyczuleniem na pory roku, klimaty i zmienne pogody. Nie zapomina więc nigdy, obok wichrów, mrozów, czarnych chmur i burz istnieją wiosenne powiewy, odwilże, promyki słońca i chwile kojącej ciszy, gdy człowieka, „ot tak sobie owiewa uczucie szczęścia" i nawet „ludzie nie są tacy straszni”.
Długo by jeszcze można ciągnąć spis smoków, które bronią dostępu do królewny Prawdy i z którymi Mackiewicz toczy zajadłą walkę. Wymieńmy bodaj ich imiona: Schemat, Legenda, Brązownictwo i jego odrodny brat Odbrązawianie (stosunek Mackiewicza do uczuć patriotycznych może być dobrym przykładem niedania się ani jednemu, ani drugiemu), Samookłamywanie się, Tendencja, Wrzaskliwe Uogólnianie, Narodowa Pięść, Szeregowanie, Slogan, Plotka, Fama i - by zamknąć tę niepełną jeszcze listę - smok nad smoki: P.T. Opinia Publiczna, której się szczególnie dotkliwe dostają cięgi.
Wszystkiemu winni są Żydzi
Współczucie, okrucieństwo, bezstronność i wszechstronność, cała prawda i różnorakie jej wypaczenia - tego rodzaju zagadnienia nie są w powieści wyłożone, są tu z niej wydobyte. Należą do jej głębszej „treści", są jej podskórną „akcją", ale Mackiewicz o nich nie rozprawia, nie wpada w filozofowanie czy publicystykę. Jak każdy rasowy powieściopisarz wysuwa na pierwszy plan to, co ma do opowiedzenia - nie to, co ma do powiedzenia.
Niech nas tu nie mylą dość liczne ustępy refleksyjne o charakterze sentencjonalnym. Często są one wstępnymi zdaniami poszczególnych rozdziałów i robią wrażenie, że autor jakby dla zaczerpnięcia oddechu zatrzymywał się na chwilę przed dalszym biegiem wartkiej akcji i wdawał w pogawędkę z czytelnikiem. W rzeczywistości myśli, czasem „złote", które w tych momentach rozsiewa (w rodzaju: „Prawdziwa miłość nie zna przyczyn. Jest tylko, albo jej nie ma", „Jak to szczęście można znaleźć wszędzie!", „Mądrość polega nie na znajomości faktów, ale na uchwyceniu ich wzajemnych powiązań" itp.) - nie mają dla niego głębszego, osobistego znaczenia, właściwie to nie on do nas wtedy mówi i nie swoim głosem. Na dobrą sprawę tym ustępom przydałby się cudzysłów, niewątpliwy w takim na przykład początku 51. rozdziału: „Wszystkiemu winni są Żydzi".
Nawet w refleksjach nieironicznych bardziej niż autor przemawia do nas jakby vox populi, życiowa mądrość, nie zawsze nawet bardzo mądra, ludowa wiedza o życiu, powszechna, niebędąca niczyją prywatną własnością. To są myśli z powietrza społecznego, rodzaj bezbarwnego tła myślowo-uczuciowego, na którym - a nie w próżni - rozgrywa się życie wewnętrzne pierwszoplanowych postaci. Rodzaj chóru, który komentuje ich losy, niekoniecznie w zgodzie z autorem, a nieraz w jaskrawej z nim sprzeczności, jak np. na początku 38. rozdziału, gdy refleksję o „ogromie spraw nurtujących stolicę imperium" zamyka zdanie: „Cóż znaczyć mogła postać tak przeciętna jak jakiś tam pułkownik w stanie spoczynku".
Postaci powieści też dość gęsto „filozofują", głosząc przy tym niejeden bliski autorowi pogląd, ale nie czujemy, że to on przemawia przez nie. Lepiej niż w Drodze donikąd, o wiele lepiej niż w Kontrze, Mackiewicz oparł się tym razem pokusom rezonerstwa. Umie powieściowemu rzecznikowi autorskiego przekonania odebrać w porę głos, lekceważąco przerwać wywód, podważyć go, zbagatelizować jako „naiwne teorie", nawet ośmieszyć przez rzucenie szczegółu opisowego nielicującego z powagą wypowiedzi. Znamienne jest, że wiele głębokich i najbliższych sobie myśli - jak np. o „cierpieniach narodów" - wkłada w usta Żydów o komicznym sposobie mówienia: „Już hrabiowie w Rosji taczek nie ciągają... Ja pana przepraszam, panie baronie, ale baronowie też nie. Nawet, żeby byli najwięksi Polacy".
Bardzo współczesna powieść historyczna
Na pierwszy rzut oka Sprawa Sergiusza Miasojedowa, bo taki tytuł nosi pierwszy „tom" powieści, wydanej zresztą w jednym tomie, lecz podzielonej na dwie „sprawy": Sergiusza i jego żony Klary - jest powieścią historyczną z niedawnej, ale doszczętnie już pogrzebanej przeszłości. Ponieważ „wiek XX zaczął się dopiero po pierwszej wojnie światowej”, można by powiedzieć: jest to powieść XIX - wieczna, po trosze nawet wystylizowana na XIX-wieczną, jak np. Doktor Żiwago lub Lampart. Dopiero po sześciuset stronach wskakujemy dość raptownie w sam środek naszych czasów, w drugą wojnę.
Dla uważnego czytelnika ten skok nie jest jednak zaskoczeniem. Zapewne każda powieść historyczna pisana jest pod kątem współczesności, nie każda jednak tak świadomie. Od samego początku w tym podzwonnem XIX wiekowi pobrzmiewają tony porównania z XX wiekiem. Raz będzie to ironia historyczna (znów przywodząca na myśl Lampedusę) jak w rozmowie o pogromach, gdy Dawid Frejdberg pyta: „Czy pan może sobie wyobrazić, żeby w Berlinie, Hamburgu czy Monachium ludzie lecieli z kamieniami i pałkami, wybijali szyby, łamali sprzęty, niszczyli towar, bili kobiety i dzieci, tylko dlatego, że to są Żydzi!!". Kiedy indziej drobny epizod przechodzący w refleksję, jak tam, gdzie mowa o poległym żołnierzu rosyjskim, którego „komendant posterunku żandarmerii niemieckiej kazał [...] zakopać [...] i postawić [...] krzyż z tabliczką, na której osobiście wypisał chemicznym ołówkiem: Tu spoczywa waleczny, nieznany żołnierz rosyjski". „Tak jak wiosna nie ustępuje przed zimą od razu - kończy się ten rozdział - tak wiek XIX krok tylko po kroku ustępował przed nowym. I w cieniu jego na wpół zmurszałej już tradycji wciąż jeszcze walczący przeciwnicy oddawali poległym wrogom należny im hołd i honory." Czasem spotykamy obszerniejszy aluzyjny komentarz, jak ten zaczynający się od słów: „Były to czasy dawne, gdy nikogo nie mogło dziwić nieprzyznanie się do winy oskarżonego", czasem nawiasową uwagę tym wymowniejszą, że rzuconą niedbale, mimochodem, jak ta: „Ludzie, bywało, kłaniali się jeszcze nisko przed cudzym cierpieniem”.
„Cierpienie, podobnie jak szczęście osobiste - mówi Grottguss w cytowanej już rozmowie z Frejdbergiem - to rzecz najbardziej indywidualna na świecie. A zbiorowe cierpienia... hm, jakoś nie bardzo wierzę. A cierpienie za naród? Jakby to powiedzieć: coś pachnie literaturą, nie?" Na to Frejdberg: „Na mój pogląd... chodzi tylko o to, kto te cierpienia zadaje. A to wcale nie rzecz indywidualna, tylko właśnie zbiorowa".
O czterysta czterdzieści stron dalej wtóruje tej rozmowie rozmyślanie Klary: „Każde zdanie człowieka jest jedyne i nie powtarzalne. Im bardziej przestaje być samotnym, tym bardziej oddala się os rzeczywistości. Im bardziej identyfikuje się z innymi, tym bardziej oddala się od prawdy.
Prawda i cierpienie, omówione wyżej dość szeroko główne, przewodnie motywy twórczości Mackiewicza, występują w przytoczonych właśnie : urywkach w tym samym towarzystwie, w sąsiedztwie i związku z tymi samymi pojęciami: jednostki i zbiorowości. Mamy tu w skrócie całą kompozycję myślową, układ najgłębszych treści utworu. Zaliczyć go można do tej dość rozległej i w swych najwyższych osiągnięciach (Orwell, Kóstler, Pasternak. .. ) bardzo ważnej literatury, która staje w obronie samotnej jednostki i jej „prywatnego życia", jej osobistych myśli i uczuć jak „miłość do Boga, miłość kobiety do męża, dzieci, ogniska domowego", przed zamykaniem w „klatce" kolektywu, za „kratami ukazów, policyjnego nadzoru, doktryny", „zakazów" i jeszcze bardziej dręczących „nakazów", przed zapędzaniem do „partyjnych, politycznych, narodowych" szeregów, przed redukowaniem osoby ludzkiej do „paszportu", przed robieniem z niej „osobnika", który całe swe nikłe znaczenie czerpie z przynależności do tej czy innej grupy. Upstrzyłem ostatnie zdanie cudzysłowami, bo przeważają w nim sformułowania wypisane z różnych stron powieści Mackiewicza.
Któż nie występuje w obronie jednostki, nawet tam gdzie najbardziej się nią gardzi! Obronę przeprowadzoną przez Mackiewicza wyodrębnia jednak i nadaje jej wyjątkową wartość to, że podjął ją w najbardziej niekorzystnych, aż masochistycznie niekorzystnych warunkach, utrudnił sobie zadanie do granic możliwości. Nic łatwiejszego niż bronić jednostek czystych jak łza, ich kryształowego życia prywatnego - przed tyranią totalną z jej piekłem kacetów, łagrów, komór gazowych, procesów pokazowych. Wielkim osiągnięciem Mackiewicza jest przekonująca obrona jednostek tak małych, że mogłyby się zdawać zerami. Istnień tak pospolitych, że nie bardzo chce się nam o nie troszczyć - przed naciskiem o wiele mniej dramatycznym. Nie gestapo czy NKWD prześladuje przede wszystkim jego bohaterów; głównym winowajcą śmierci Miasojedowa jest nieobliczalna, łatwowierna, surowa a niesprawiedliwa „dusza zbiorowa", opinia publiczna. Pomniejszając jednego antagonistę, a przedstawiając drugiego w stosunkowo mniej groźnej postaci, Mackiewicz wydobył z konfliktu jednostka - zbiorowość prawdziwy tragizm, który polega zawsze na tym, że obie strony mają rację. Gdyby Miasojedow był innym człowiekiem i żył inaczej, nie padłby zapewne ofiarą morderczej intrygi. Bardzo oschłe musi być serce, którego nie skruszy los Mariana i Klary Szatkowskich, primo voto Miasojedowej, ale nie znaczy to - i autor wcale tego nie wymaga - byśmy mieli pochwalać czy nawet usprawiedliwiać kręte ścieżyny ich żywota. Odwieczny konflikt duszy indywidualnej z cielskiem zbiorowości nie jest prostą walką anioła z bestią apokaliptyczną. Dusza ta może być ledwo duszyczką, a miażdżące ją ciało zbiorowe może być umęczone (jak „cierpiący kraj"), uwielbione, nawet „mistyczne” (jak Kościół), i wtedy jednak należy się jednostce adwokat, czuły stronnik, który z Norwidem rozumie, że każdy człowiek „nie tylko jest interesujący, ale i święty-szanowny". Mackiewicz pięknie wywiązał się z tej roli.
Czyż trzeba jeszcze podkreślać, że istotny temat powieści Mackiewicza jest zagadnieniem szczególnie nabrzmiałym w tej drugiej połowie XX wieku, w której indywidualizm ściera się z kolektywizmem w najrozmaitszych postaciach i na całej siatce frontów? Przebrzmiała, zdawałoby się, afera XIX-wieczna jest w swej najgłębszej wymowie sprawą najaktualniejszą, najbardziej współczesną, naszą sprawą. Nostra res agltur.
Pierwodruk: „Wiadomości" (Londyn) 1963, nr 10.
1) K. Koźniewski: Brzydka zabawa w akademię, „Polityka" 1959, nr 45, s. 12 (na marginesie kandydatur londyńskich „Wiadomości" do tzw. Akademii Literatury Grydzewskiego - przyp. red.).
Opublikowano na podstawie: Józef Mackiewicz i krytycy. Antologia tekstów pod redakcją Marka Zybury. LTW, Łomianki 2009.