Józef Mackiewicz
Motto:
- Trudno wymagać od redaktora, by zamieszczał
artykuły mające charakter zasadniczy,
a nie idący po linii reprezentowanej przez pismo.
- To jasne. Ale gdy drugiego takiego pisma nie ma?…
Przeczytałem ostatnio pierwszy tom dzieła prof. Gotthold Rhode:”Die Ostgrenze Polens” z największym zainteresowaniem. Głównie dlatego, że prof. Rhode pisząc o tym, co się działo pomiędzy Wisłoką, Wisłą, Niemnem a Ugrą, Oką i Donem, począwszy od Mieszka I do Unii Radomskiej 1401 roku – a nie jest Polakiem, Rosjaninem, Ukraińcem, Litwinem ani Białorusinem, tylko tak zwaną osobą “trzecią” /choć w tym wypadku ściślej: szóstą/. Przypuszczam, że gdyby dzieło dotyczyło spraw polsko-niemieckich, przystąpiłbym do jego czytania od razu z pewnym sceptycyzmem, ponieważ prof. Rhode jest Niemcem.
Tego rodzaju uprzedzenie do historyków zabierających głos o dziejach “własnych” narodów wyrobić sobie musi właściwe każdy czytelnik. Wydaje się bowiem, że nikt jeszcze nie napisał obiektywnej historii “własnego” narodu. Przynajmniej ja takiej dotychczas nie czytałem. Istnieją naturalnie pewne gradacje subiektywności, a w liberalnym wieku XIX obowiązywały granice uczciwości, czy po prostu przyzwoitości ogólnoludzkiej, które na przykład w szowinizmie nacjonalistycznym i dialektyce komunistycznej wieku XX, w znacznym stopniu obowiązywać przestały. Ale stronniczość była zawsze. Stronniczość, która męczy – a czasem wręcz nudzi – czytelnika zainteresowanego nie wykładem uzgodnionym ze współczesną racją stanu, ale prawdziwym przebiegiem wypadków.
Historycy polscy nie stanowią wyjątku z tej reguły stronniczości, a zdarza się, że są nawet klasycznym jej eksponentem. Czyta się często wnikliwe analizy, konstatuje głęboką wiedzę, szczerą erudycję gdy chodzi o krytykę własnego narodu w sprawach wewnętrznych lub słuszny zewnętrzny interes Polski. Nigdy natomiast nie czytałem, aby interesy sąsiadów w odniesieniu do Polski uznane zostały kiedykolwiek za słuszne. Na przykład Niemiec albo Rosji.
Chętnie wierzę, iż odpowiada to prawdzie w większości wypadków historycznych. Z drugiej jednak strony nasuwa się pytanie: czy człowiek o zdrowych zmysłach może uwierzyć, że z jakichś trzech narodów: A, B, C, których granice przytykały do siebie w przeciągu tysiąca lat, w każdym sporze w przeciągu tych 1000 lat – rację mógł mieć zawsze tylko jeden naród “A”, zaś narody “B” i “C” nigdy?
Czy raczej w tak dziwny zbieg okoliczności dziejowych uwierzyć jest trudno? Wydaje się, że trudno. Po prostu dlatego, że narody składają się z ludzi, zaś ani ich skład organiczny, ani warunki życia na naszej planecie nie są tego rodzaju, aby mogły pewnej grupie ludzkiej gwarantować w przeciągu tysiąca lat wyłącznie pobudki słuszne, a innym grupom wyłącznie pobudki niesłuszne. Naturalnie w przedstawieniu rzeczy ubiegłych dużo zależy od poziomu uczonego-historyka; przyznać jednak musimy, iż w spopularyzowanej praktyce, historiografia polska da się sprowadzić do następującej formuły: Żółkiewski w Moskwie – to bohater; Suworow w Warszawie – to zbrodniarz.
Człowiek nie może nie być tendencyjny. Historyk jest człowiekiem. Tendencyjny pozostanie zawsze, nawet przy omawianiu historii narodów “trzecich”. Jednakże w tym wypadku, gdy mimowoli czy świadomie, zechce faworyzować jedną stronę na niekorzyść drugiej, nigdy nie osiągnie tego stopnia emocjonalnego zaangażowania. W dziele prof. Rhode nie dostrzegłem faworyzowania którejś ze stron działających na niekorzyść innej. Być może dlatego, że nie będąc fachowcem, nie dość dokładnie jestem oznajmiony z poszczególnymi tezami historiografów narodowych. Nie podejmuję się zresztą pisania recenzji z tej książki, pozostawiając to specjalistom historykom. To co mnie w niej zainteresowało, to przede wszystkim obfitość faktów, które – tak jak w życiu – pozwalając na wyciąganie własnych wniosków i pobudzają do własnych koncepcji, niezależnie od koncepcji przewodniej, reprezentowanej przez autora.
xxx
Prof. Rhode, zgodnie z tradycją łacińskiej historiozofii, zakłada istnienie linii podziału, rozgraniczającej tak zwane wartości dziejowe Zachodniej Europy od Wschodniej Europy. Wprawdzie zastrzega, że linia ta stanowi raczej pas szerokiego stopniowania, wszakże umiejscawia historyczny “antemurale christianitalis” nie tam; gdzie się kończy chrześcijaństwo, a tam gdzie się kończyły religijne wpływy Rzymu.
Osobiście uważam ten podział za sztuczny. Przed rokiem wystąpiłem w londyńskich “Wiadomościach” z obszernym artykułem /przedrukowanym w międzyczasie przez pięć czasopism emigracji rosyjskiej , w którym usiłowałem dowieść, że owa tradycja łacińska powstała wyłącznie na skutek wiekowej propagandy interesów Rzymu. Trwał /i trwa jeszcze/ spór Kościoła Zachodniego ze Wschodnim. Jednym z głównych przedmiotów tego sporu jest problem: Czy Duch św. pochodzi tylko od Boga Ojca, czy też Boga i Syna? Nie posiadając żadnych kwalifikacji do zabierania głosu w tym sporze, utrzymuję, iż ten wewnętrzno-kościelny aspekt sporu stał się genezą późniejszego rozdwojenia Europy na Wschód-Zachód, bez zaistnienia innej, organicznej ku temu przyczyny. W ciągu wieków trwała nadal jedność kulturalna, której ośrodkiem był zresztą początkowo nie Zachód, a właśnie Wschód-Bizantyjski. Podobnie jak w zaraniu dziejów Polski, jeżeli chodzi o porównania nam bliższe, Kijów górował kulturalnie nad Krakowem. Sytuacja uległa następnie zmianie pod wpływem rozrostu cywilizacji materialnej Zachodu i jego bogactw gospodarczych. Rozwój cywilizacyjny postępował z kolei z zachodu na wschód, nie tworząc wszakże granicy a raczej łagodne przejście naturalne. Ten naturalny stan współżycia nie odpowiadał interesom poróżnionych Kościołów. Zwłaszcza zaś Kościół Zachodni starał się utworzyć sztuczną granicę, poza którą usuwał świat “schizmy” wschodniej.
Nie będę powtarzał tu mego artykułu. Wywołał on replikę ze strony tak autorytatywnej jak prof. Oskar Halecki. Nasuwa ona szereg myśli i pobudza do refleksji, nie tylko przez konfrontację ze wspomnianym dziełem prof. Rhode…
xxx
W czasach gdy dwór panujący traktował jeszcze państwo jak prywatną włość, decydował też o kulturalno-duchowej sferze kraju. Była ta sfera taką, w jakiej obracał się dwór. O czym z kolei świadczyć mogą związki małżeńskie. Jeżeli chodzi o Polskę, to Dom Piastów w przeciągu od 1010 do 1310 roku zawarł 21 związków małżeńskich z domami książąt niemieckich, a 25 z Rurykowiczami. I odwrotnie: Rurykowicze z żadnym z domów nie zawarli tyle związków co z Piastami. Gdy się przegląda genealogie tamtych rodów, od małżeństwa córki Bolesława Chrobrego ze Światopełkiem Włodzimierzowiczem Kijowskim począwszy, trudno oprzeć się wrażeniu, że Piastowie, łącznie z linią Mazowiecką, oraz książęta Halicko -Włodzimierscy, Kijowscy, Czernihowscy, Turowscy a nawet Nowogrodzcy – to jedna wielka wspólna rodzina! Historyk węgierski, M. de Ferdinandy, rozciągając wspólnotę Polski i Rusi również na Węgry mówi nawet o consanguinitatis affecto – jedności i solidarności uczuciowej.
Naturalnie rodziny nie tylko się kochały, ale i prowadziły ze sobą wojny, lub wyłupywały sobie nawzajem oczy. Identycznie na Wschodzie jak i na Zachodzie. Pod tym względem nie było różnicy ja – kościowej. Trudno więc mówić o rodzinie idealnej. Ale nie można też mówić o żadnej, dzielącej ją – granicy ideologicznej. Rurykowicze wspierali jednego Piasta przeciwko drugiemu, i odwrotnie: Piast wspierał Rurykowicza w walce przeciwko innemu Piastowi, albo innemu Rurykowiczowi, zależnie od interesu własnego lub stopnia pokrewieństwa. Rzecz charakterystyczna iż w tym względzie nie zaszły żadne zmiany pod wpływem najazdu tatarskiego. Na zmianę tych “rodzinnych” stosunków wpłynęła decydująco dopiero kuria rzymska.
Książęta i królowie polscy żenili się albo z Niemkami, albo z prawosławnymi. Nie wyobrażam sobie aby czynili to z ciężkim sercem na myśl w jak kłopotliwą sytuację wprowadzą historiografów rodzimych XX wieku… którym, w myśl postulatów narodowych, wypadnie dowodzić, że: po pierwsze Niemcy były zawsze “wrogiem odwiecznym”, po drugie Polska spełniała zawsze posłannictwo dziejowego “przedmurza” na wschodzie. W rzeczywistości sytuacja ówczesna przypominała bardziej zajazdy sąsiedzkie niźli geopolitykę, a już “posłannictwa dziejowego” nie przypominała wcale. Do tych rozgrywek wciągano, i to z obydwóch stron, zarówno chrześcijański Zakon, jak pogańskich Litwinów, Jadźwingów i wreszcie Tatarów. Ideowo były one raczej słabo podmurowane…
Inaczej na tę rzecz patrzyła kuria rzymska. Ze swej strony prowadziła ona wielką rozgrywkę ze “schizmą” wschodnią i rzecz naturalna, iż w tej właśnie rozgrywce chciała podporządkować wszystko inne, a już co najmniej na wschodzie Europy. Rzecz też naturalna, że tę koniunkturę, jakby się dziś powiedziało: polityczną, a w istocie religijno-cezarystyczną, usiłowały wykorzystać dla siebie i poszczególne strony różnych powaśnionych rodzin. Rzym bowiem, jakkolwiek chętniej ograniczał swą pomoc do błogosławieństw i odpustów, udzielał też pomocy materialnej. Oto na przykład Gerward, biskup wrocławski, chwali wystąpienie Łokietka w roku 1308 “contra Scismaticos”, a i sam król zaklina się przed Rzymem, że mu właśnie o zwalczanie tych złych “schizmatyków” chodzi… Podczas gdy w rzeczywistości siostra jego, Eufemia, wyszła za mąż
za Jerzego I, księcia Halicko-Włodzimierskiego, a po jego śmierci chodzi o zbrojne wywalczenie, od rodzinnej konkurencji, spadku po szwagrze.
Ta wspólnota rodzinno-polityczna, zachodnio-wschodnia, katolicko-prawosławna, stoi w wyraźnej sprzeczności z intencjami Rzymu. Już papież Grzegorz IX w liście do prowincjała Dominikanów, u roku 1233, zabrania małżeństw z prawosławnymi, a w liście do biskupów polskich, w roku 1253, przeciwstawia wschodnie “tenebris infidelitatis”, zachodniemu “lumen catholice fidei”. Gdy po napadzie pogańskich Litwinów i zabiciu księcia mazowieckiego Ziemowita I w 1262 r. papież Urban IV zwraca się o interwencję do króla Ottokara II, wymieniając zagrażających nieprzyjaciół – “Rutheni Scismatici” trafiają dlaczegoś na pierwsze miejsce tej listy, przed poganami litewskimi, jakkolwiek o tych właśnie chodziło. W piśmie tym, datowanym 4 czerwca 1264 roku po raz pierwszy konkretnie wys¬tępuje zaliczenie chrześcijańskiego Kościoła Wschodniego, wraz ze wszystkimi niewiernymi i poganami, do wspólnych wrogów – “Kościoła Chrześcijańskiego…” – Od tej daty “schizma” wyliczana jest na pierwszym miejscu wrogów Kościoła. Tak w liście do króla Łokietka w roku 1325, papież Jan XXII udziela odpustu dla walki: “contra scismaticos, Tataros, paganos aliasque permixtas naciones infidelium”. Powtarza to papież Urban V listem z dnia 8 lipca 1363 etc., etc.
Naturalnie replika Kościoła Wschodniego była nie mniej ostra. Datowane z XIII wieku “Reguły Kościelne” mówią: “Mieszkańcy Rusi winni wszystkich Rzymian, którzy nieprawidłowo ochrzczeni nawrócić na wiarę prawdziwą; im, zarówno jak Tatarom i innym świeżo nawróconym, sakrament Eucharystii nie winien być udzielany”. Świadomie piszę: replika, gdyż w tym sporze dwóch Kościołów stronę ofensywną niewątpliwie reprezentował Rzym. Był nią z ducha. Bizancjum, z małymi wyjątkami, nie znało nigdy takiego rozkwitu misji, jak Kościół rzymski. Z ducha będąc bardziej kontemplacyjne, było jednocześnie bardziej defensywne.
Tak to się zaczynał ów wielki rozłam Europy, któremu i wówczas, i dziś usiłuje się przydać znamiona konieczności dziejowej, zrodzonej z rzekomej psycho-organicznej obcości, o podłożu niemal rasowym.
xxx
Wówczas i dziś. Wówczas Kościół, religia, odgrywały w polityce tę rolę, którą po sekularyzacji idei teologicznych przejął nacjonalizm. Ambicje religijne przeistoczyły się w ambicje nacjonalistyczne; wojny religijne, nienawiści religijne – przeistoczyły się w wojny i nienawiści nacjonalistyczne. I wówczas ludzie swoje prywatne interesy usiłowali wymanewrować spod nacisku religijnego, i dziś, prywatni ludzie radzi by czasem swoje sprawy wylawirować spod nacisku kolektywu narodowego, ale udaje im się to równie rzadko. Dzisiejsza dyscyplina narodowa /któżby to zmierzył!/ – nie ustępuje chyba ówczesnej dyscyplinie kościelnej. I nie tylko w płomiennych przejawach stosów i krematoriów. Jest czasem po prostu automatyczna.
Wróćmy do analogii historycznych. Prof. Stanisław Kościałkowski, omawiając w “Kulturze” wydaną w Warszawie “makietę” Historii Polski słusznie kładzie duży nacisk na błąd w pomieszaniu: “Ruś-Rosja”. Autorzy “makiety” te pojęcia mylą, nazywając “Rosją” i to co było przed wiekiem XVIII; podczas gdy cesarstwo rosyjskie – Rosja, ustanowione zostało dopiero przez Piotra Wielkiego. Prof. Kościałkowski uważa to za niewybaczalny dla historyków anachronizm. Naturalnie, że ma rację. Tylko że sam… popełnia jeszcze bardziej jaskrawy anachronizm, nazywając w tym samym artykule, “Rosją” – Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich… Wątpię by naprawdę i szczerze w to wierzył, że Rosja Piotra I-go bardziej się różniła od Rusi moskiewskiej, niż dzisiejszy komunistyczny twór państwowy od Rosji prawosławnej!… Skądże więc ten niefortunny błąd, w trakcie poprawiania cudzych błędów? Wydaje mi się, iż przyczyny jego szukać należy – pomijając głęboki szacunek jaki odczuwam do swego byłego profesora – w mimowolnym konformizmie narodowym.
Ongiś Wschodem europejskim zawładnęła potęga najazdu mongolskiego, zagrażającego całej Europie. To zagrożenie dostrzegano. Jednakże, jak to widzimy chociażby z listu papieża Jana XXII, w następującej kolejności: “scismaticos, Tataros, paganos…” Wrogiem nr 1 pozostała “schizma” i pod przykrywką ogólno – chrześcijańskiej mobilizacji prowadzona była rozgrywka jednego Kościoła przeciwko drugiemu.
Dziś Wschodem europejskim zawładnęła potęga najazdu komunistycznego, zagrażającego nie tylko Europie, ale kulturze całego świata. To zagrożenie jest dostrzegane. Jednakże, jak się powszechnie przyjęło, w następującej kolejności: “Rosja, komunizm, totalizm etc.” wrogiem nr I pozostała “Rosja”, i pod sloganem zagrożenia kultury zachodniej, prowadzi się rozgrywkę jednego nacjonalizmu przeciwko drugiemu.
Wówczas Rzym był przede wszystkim antyschizmatyczny, a dopiero na drugim miejscu antymongolski. Dziś nacjonalizm europejski jest przede wszystkim antyrosyjski, a na drugim miejscu antykomunistyczny. /Z małą poprawką: jeżeli nim w ogóle jest .
Bardzo trudno jest dziś mówić na ten temat z zacietrzewieniem nacjonalistycznym. Sądzę, że niemniej trudno było ongiś rozmawiać na analogiczny temat, z zacietrzewieniem religijnym.
xxx
Szczytowym zwycięstwem Kościoła Zachodniego, rzymskiego, na terenie wschodniej Europy, był niewątpliwie tak zwany chrzest Litwy. We wspomnianym wyżej artykule pozwoliłem sobie na następującą uwagę:
“Pod datą roku 1386 występuje w historii Polski chrzest Litwy. W istocie jednak Wielkie Księstwo Litewskie wykazywało w tym czasie znikomą ilość pogan, a olbrzymia większość mieszkańców dawno już przyjęła chrześcijańską religię prawosławną. Najstarsze świątynie w Wilnie i Grodnie należą właśnie do tego obrządku. Mianem więc chrztu ochrzczono właściwie tylko intronizację Kościoła katolickiego na Litwie”.
Na to prof. Oskar Halecki w ten sposób zaatakował moje poglądy:
“… alternatywa, przed którą wówczas stali Litwini, nie była bynajmniej: Rzym lub Bizancjum, lecz związek z Zachodem lub z Moskwą. Wiemy dziś, że gdyby Jagiełło nie poślubił Jadwigi, stając się królem polskim, byłby się ożenił z córką Dymitra Dońskiego i stał się satelitą Moskwy. Korzyść dla Kościoła katolickiego była w tym wypadku, jak w tylu innych, korzyścią dla całego Zachodu… Była też korzyścią, jeżeli nie po prostu ratunkiem dla Litwinów, którym groziło wchłonięcie przez większość rusko-prawosławną Wielkiego Księstwa, gdyby całe to państwo znalazło się w orbicie Moskwy”.
Przyznam, że przecieram oczy!… Jakże to Litwini i Jagiełło mogli wówczas widzieć rzeczy oczami dzisiejszego, polskiego historiografa?! Dlaczego Jagiełło, syn Julianny księżniczki Twerskiej i Olgierda, pierwszego wielkiego “zbieracza ziem ruskich”, którego dewizą było: “Omnis Russia ad Lithuanos debet simpliciter pertinere”, miał się – jak pisze prof. Halecki – “ratować przed wchłonię ciem rusko-prawosławnym Wielkiego Księstwa”, albo obawiać “zostania satelitą Moskwy”? Przecież było właśnie wręcz odwrotnie! To Moskwie zagrażało pozostanie satelitą Litwy!
Ojciec Jagiełły, Olgierd, wystąpił z ideą oswobodzenia całej Rusi spod panowania tatarskiego. Od roku 1355 po 1363 zajął: Biełyj, Rżew, Smoleńsk, Mścisław, Briańsk, Toropiec, Kijów. Ożeniony z Julianną, uzyskał przemożne wpływy na Twer. Z Dymitrem Dońskim zetknął się nie nad Wilią i Niemnem, lecz nad Oką, Kaługą i górną Wołgą. W latach 1368, oraz 1370-1371 podszedł pod Moskwę. W zależność od Litwy podpada: Wiaźma, Nowosil, Kozielsk, Możajsk i Kołomna; granice Litwy odległe są o 100 km od Moskwy i jej to, Moskwie, grozi “satelicka zależność” od Litwy. Olgierd otacza Moskwę żelaznym pierścieniem, gotując się do usunięcia tej ostatniej przeszkody na drodze opanowania przez Wilno całej, późniejszej Rosji. Potęga Litwy była tak wielka, że jak to słusznie zaznacza prof. Rhode, mogła jednocześnie w przeciągu 33 lat panowania Olgierda nie tylko odeprzeć 96 najazdów krzyżackich, ale jednocześnie dokonać 42 najazdów odwetowych na ziemie Zakonu. W Nowgorodzie siedzą Giedyminowicze. Wielkie Łuki stanowią litewskie kondominium. Dopiero nad Oką stykają się konkurencyjne interesy obydwóch “zbieraczy ziem ruskich”. Gdyż Litwa nie była pojęciem przeciwstawnym Rusi Moskiewskiej. Była konkurentem Rusi Moskiewskiej. O żadnym więc “ratowaniu się” przed ruso-prawosławiem, wspomnianym przez prof. Haleckiego, nie mogło być żadnej mowy.
Wprawdzie po śmierci Olgierda, ekspansja Litwy ulega na razie zahamowaniu, głównie na skutek powikłań wewnętrznych pomiędzy Jagiełłą i stryjem Kiejstutem. Na ten właśnie okres przypada jedna z epokowych bitew świata. Mianowicie 8 września 1380 roku Dymitr gromi Tatarów na Kulikowym Polu i wyprzedza w ten sposób marzenia zmarłego Olgierda. Mimo jednak tego zwycięstwa jest wciąż za słaby nie tylko by zagrażać Litwie, ale nawet aby utrzymać, chwilowo zagarnięte: Briańsk i Starodub, skąd go Jagiełło wypędza. W chwili więc Unii Krewskiej wciąż nie ma mowy o zagrożeniu Litwy przez Moskwę. Jagiełło panuje bezapelacyjnie nad Witebskiem, Mścisławem, Briańskiem, Nowgorodem-Siewierskim, Czernihowem i Kijowem. Jest to kraj dawno ochrzczony, a istnieją poważne poszlaki, że i sam Jagiełło jest również od dawna prawosławnym chrześcijaninem.
To jednak co następuje podczas – nazwijmy to w skrócie – duumwiratu Jagiełło-Witold, przekracza o wiele granice Olgierdowego mocarstwa. Wydaje się, że Witold jest już blisko od urzeczywistnienia marzeń stryja: zebrania wszystkich ziem ruskich pod panowaniem Wilna. Jego mocarstwo, terytorialnie jedno z największych w Europie, stanowi niezaprzeczalny fenomen dziejowy. Teoretycznie podlegając swemu stryjecznemu bratu, królowi polskiemu Jagielle, Witold sięga prawie od Nowgorodu do Morza Czarnego, od Oki do ujścia Niemna, od Dniestru do źródeł rzeki Moskwy. Jest to okres największego rozkwitu Wielkiego Księstwa Litewskiego i największego zarazem zagrożenia Wielkiego Księstwa Moskiewskiego przez Wilno. O jakiej więc tu “.orbicie Moskwy” może być mowa, o której mówi prof. Halecki.
Jest wciąż wręcz odwrotnie. Witold jest już o krok od ostatecznego ukoronowania swoich planów, a jak wiemy, i swoich skroni… Do tego potrzebne mu jest jednak decydujące rozbicie potęgi tatarskiej. Bitwa na Kulikowym Polu ją nadłamała, ale nie zniszczyła. Orda hamuje stabilizację stosunków tej części Europy wschodniej. Ten ostatni krok do zjednoczenia całej Rusi, czyni Witold dnia 12 sierpnia 1399 roku nad rzeką Worskłą…
Chan Tochtamysz, sojusznik Witolda i wróg Temira, uroczystym jarłykiem oddaje Witoldowi wszystkie ziemie ruskie, które kiedykolwiek znajdowały się pod panowaniem tatarskim… Ale bitwa nad Worsklą kończy się straszną klęską Witolda.
W tej bitwie, stanowiącej zakręt historii, walczyły po stronie Witolda zarówno kontyngenty polskie jak krzyżackie. Oficjalnie przydawano kampanii charakter wyprawy przeciwko niewiernym. W rzeczywistości jednak dwór krakowski odnosił się do niej z dużą nieufnością. W Polsce była niepopularna. Królowa Jadwiga miała senne widzenia ostrzegające… Powstrzymano większy udział rycerstwa polskiego. Analogiczne nastroje panowały na dworze moskiewskim. Zięć, Wasyl Dymitrowicz, żonaty z córką Witolda, Zofią, nie dał żadnych posiłków na wyprawę, a trzeba przyznać, iż ze względów raczej zrozumiałych… Zwycięstwo Witolda prowadziło bowiem pośrednio do uzależnienia Moskwy od Wilna. Ale zwycięstwo Witolda mogło mieć również inne skutki… Mianowicie ostateczną emancypację w stosunku do Jagiełły, ba, może zerwanie więzów politycznych, może nawet wyparcie z Litwy wpływów katolickich, do czego by łatwo dojść mogło, gdyby Wilno stało się ostatecznym ośrodkiem wszystkich prawosławnych ziem ruskich… Dociekania tego rodzaju wprowadzają nas w dziedzinę spekulacji. Zdaje się jednak pozostawać faktem, że w tym wypadku, trochę paradoksalnym zbiegiem okoliczności, interesy Krakowa i Moskwy niejako się pokrywały.
Gdyby przestawić wyniki dwóch bitew, to znaczy gdyby Dymitr nie zwyciężył uprzednio na Kulikowym Polu, a Witold nie przegrał nad Worskłą, dzieje wschodniej Europy potoczyłyby się inaczej. Tak jednak jak potoczyły się naprawdę, wzmocniły rozpoczętą w Krewie latynizację Wielkiego Księstwa Litewskiego, a w końcu jego polonizację. “Zbieranie ziem ruskich” wokół Wilna pozbawione zostało wszelkiego moralno-ideowego podłoża. Olgierdowe sny o potędze przekreślone zostały na zawsze. Palma pierwszeństwa w świecie ruskim na zawsze oddana Moskwie. Centrum polityczne “schizmy” odsunięte dalej na wschód. Ostatecznym zwycięzcą okazali się nie Tatarzy, a Rzym.
Czy leżało to w interesie Polski? Historiografia polska twierdzi, że tak. Osobiście nie podejmuję się dyskusji na ten temat. Chcę pisać o rzeczach, a nie o interesie Polski. Na chwilę chciałbym zapomnieć o interesie Polski, gdyż rzeczy nie można rozpatrywać wyłącznie z jednego punktu widzenia.
Nie chciałbym również, aby moje uwagi potraktowane zostały jedynie jako polemika z prof. Haleckim. Całej prawdy nie zna nikt z nas; ani ja – laik, ani prof. Halecki – erudyta. Chciałbym raczej wypowiedzieć coś wręcz przeciwnego: mianowicie, jak trudna, a czasem niemożliwa jest polemika z postulowanym kątem widzenia.
Historiografia współczesnej, nacjonalistycznej Litwy, czyni z Witolda nie tylko największego ze swoich bohaterów, ale niejako historycznego rzecznika narodowo-litewskich interesów. W istocie natomiast, to on właśnie, jak słusznie podkreślił Kolankowski, najkrwawiej pognębił litewsko-pogański separatyzm Żmudzi; a jak przypomina prof. Rhode: dla uzyskania wspomnianego kontygentu krzyżackiego, który wystąpił nad Worskłą, oddał Zakonowi Żmudź w zastaw. Historiografia białoruska wyczynia z Wielkiego Księstwa państwo narodowe o typie dzisiejszego nacjonalizmu. Niedawno wyczytałem w pracy A. Adamowicza, wydanej po angielsku przez badawczy instytut monachijski, że w XVI wieku był: “the Belorussian … national forms of life”…
Powracam do prof. Haleckiego. W jego artykule spotykamy takie zdanie o narodzie niemieckim: “… nigdy nie zespolił się całkowicie z łacińskim Zachodem”. /!/ Jest to klasyczny przykład zdania, wykluczającego wszelką polemikę. Albowiem notoryczność i ilość dowodów przeciwnych /pomijając już zaczerpnięte z historii/, chociażby w postaci ostałych dziś po bombardowaniu pomników kultury łacińskiej w Niemczech jest tak wielka, że sam ich indeks wypełniłby grube tomy o pojemności encyklopedycznej. Narzuca się więc pytanie: w jaki sposób człowiek tej miary co prof. Halecki, jeden ze znakomitszych uczonych polskich, może napisać podobne zdanie /w dodatku to “nigdy”!/, które wydrukowane jeszcze w XIX wieku, potraktowane by zostało chyba jako błąd korektorski?
Co może łączyć klerykalizm, nacjonalizm, komunizm, pojęcia tak pozornie sprzeczne, a przy okazji socjalistyczny totalizm różnych odcieni? Moim zdaniem łączy je jedno: wywyższanie programu /interesu/ kościoła, narodu, czy partii, ponad program ogólnoludzkiej kultury. Stąd, paradoksalne pozornie, zacieranie granicy w objawach, których jesteśmy świadkami. Nieraz zbieżność tych postulatów rzuca się w oczy.
Gdy w “Kulturze” ukazał się mój artykuł pt. “Kompleks niemiecki”, jeden z moich znajomych /zastrzegam: człowiek o wysokim poziomie intelektualnym/ potępił go. -”Dlaczego – spytałem – czy argumenty w nim zawarte nie są słuszne?” -”Nie chodzi o słuszność – odpowiedział – ale po co? Po co bronić Niemców?” To, że może istnieć coś takiego jak obrona… Polaków przed jednostronnością własnej myśli, człowiekowi wychowanemu w dyscyplinie utylitaryzmu narodowego, nie może się pomieścić w głowie. Że można wypowiadać głośno myśl niezgodną z aktualnym postulatem tej dyscypliny. Że poszukiwanie prawdy można stawiać wyżej ponad interes narodowy.
Przed kilku laty pewien szczep turkmeński przebył fantastyczną drogę, uchodząc przed ustrojem komunistycznym w poprzek Mongolii, Tybetu do Pakistanu. Tysiące tych ludzi znajduje się obecnie w• Turcji, a w Anglii wydano o tym książkę, cenną jeżeli chodzi o poznanie prawdy, ale prawie nieznaną. Ale wyszła też i inna książka, pewnego Polaka, która jest z gruntu zakłamana, jest bujdą fałszującą prawdę, ale została z miejsca przetłumaczona na wiele języków, przyczyniła się do rozgłoszenia “sprawy polskiej”. Czy tego rodzaju “polski wkład” do kultury światowej można uznać za objaw pozytywny? W moim przekonaniu – nie. W przekonaniu zaś znacznej ilości rodaków nie chodzi o żadną tam kulturę, a o interes narodowy. Z dyskretnym mrugnięciem zawodowych realistów, szepną: “Niech sobie bujda. Ale świetna propaganda”.
Gdy swojego czasu wystąpiłem najostrzej przeciwko “zakapturzonemu świadkowi” w katyńskich badaniach Kongresu Amerykańskiego, obruszyła się na mnie masa ludzi. Twierdziłem, że jest to kłamstwo graniczące z prowokacją sowiecką. Oni – że reklama służąca realnie sprawie, której ja szkodzę przez dezawuowanie tej szopki. Wynikałoby, że każde kłamstwo jest dobre, jeżeli ma służyć interesowi narodowemu. Ale gdzie jest granica? Podczas okupacji co dziesiąty Polak przymykał jedno oko i mówił szeptem: “Jedną rzecz co Hitler dobrze zrobił, to że przetrzebił w Polsce Żydków. Tylko… nie należy o tym głośno mówić”. Gdy się czyta różne opisy Akowców można wyrobić sobie przekonanie, że było właśnie odwrotnie i że kto mógł, ratował Żydów. Teraz ja z kolei zapytam: po co to? Jeżeli w dzisiejszym układzie świata nie można się obejść bez propagandy, to nie znaczy jeszcze, że można, czy tym bardziej – należy, ją mieszać z kulturą. Biura propagandy nie powinny się mieścić w płaszczyźnie tego samego piętra, co biura prawdziwej kultury.
Za dziecinnych czasów mawiało się często: “Gdybym był królem…” Dziś wybiegając myślą w dziedzinę podobnie nierealnej wyobraźni, przedstawiam sobie, że gdybym ja… został zaproszony na emigracyjny “Kongres Kultury”, to postawiłbym wniosek o wypełnienie obrad pierwszym i jedynym punktem porządku dziennego: “Jak po stracie suwerenności państwowej, uratować suwerenność polskiej myśli”.
xxx
Z najszczerszym obrzydzeniem zabieram się zawsze do pisania o komunizmie. Nie tylko dlatego, że temat jest odpychający i przewałkowany, że niezliczoną ilość razy udowodniono negatywność tego ustroju, ile dlatego, że pomimo wszystkich argumentów znanych na pamięć, ciągle ktoś znajduje prektekst do jakowegoś z tym komunizmem kompromisu.
Prawda jest nieznana, i prawdopodobnie, w obecnym stanie rozwoju gatunku ludzkiego, nigdy poznana nie będzie. Natomiast to, co stanowi najwznioślejszą cechę tego gatunku, to przyrodzony pęd do poszukiwania prawdy. Ten pęd świadczy o “uduchowieniu” naszego gatunku, wyrażonym w jego – kulturze, wszelkie zatem warunki zewnętrzne, ustroje państwowe, czy idee, wzbraniające lub tylko ograniczające prawo do poszukiwania prawdy, stają się automatycznie wrogami kultury ludzkiej. Dzieje ludzkie znały rozmaite warunki i ustroje ograniczające wolność myśli ludzkiej, ale żaden z nich nie doprowadził obskurantyzmu do tego rodzaju perfekcji co ustrój komunistyczny. Gwarancją rozwoju kulturalnego jest formuła: cywilizacja materialna + tolerancja. A komunizm jest największym ze znanych w dziejach skupieniem nietolerancji.
Zdawałoby się przeto, że każdy kompromis z przemocą komunizmu uznany być winien za – niekulturalny, nietolerancyjny.
xxx
W charakterze początkującego dziennikarza pojechałem kiedyś do Parafianowa. O celu już zapomniałem. Pamiętam natomiast, jak zjeździwszy pylne trakty między starymi brzozami, gdzieś od Duniłowicz do Wilejki powiatowej, do Mołodeczna, opisałem po powrocie co mi się najbardziej rzuciło w oczy: Fest w kościele – jadą gremialnie wsie bliższe i dalsze, zarówno katolickie, jak prawosławne. Fest w cerkwi, i znowu kołyszą się ponad kurzem duhy z siół
-i wiosek, bez różnicy wyznania. Nie chodziło tam oczywiście o zbytnią bogobojność, a o wspólny jarmark, we wspólnej zgodzie. Ten ustęp mi w redakcji wykreślono: “Nie, nie, to będzie źle widziane przez kurię arcybiskupią”. – Zgoda będzie źle widziana?! Powtarzam: byłem początkującym. Ojczyzna moja, między Prypecią i Dźwiną, między Niemnem i Berezyną rozciągniona, to nie Szwajcaria. Dziś wiem, że w najbardziej nawet sielankowej literaturze białoruskiej, czy litewskiej, byłoby źle widziane przedstawienie współżycia różnych ludzi kraju bez wykazania walki narodowościowej. Identycznie, jak niedopuszczalne byłoby w literaturze komunistycznej, bez wykazania walki klasowej. Jak źle widziane byłoby w literaturze polskiej przedstawienie zgodnego współżycia Polaków i Niemców, na przykład w Poznańskiem. A przecież takie indywidualne wypadki mogły się zdarzyć i nad Wilią, i nad Wartą. Nie chodzi jednak o indywidualność, obowiązuje “typowość”,
Formułki też są typowe: Wszystko pod kątem interesu narodu! Wszystko pod kątem interesu partii! Wszystko jest dobre, co służy narodowi! Wszystko jest dobre, co służy partii!
Czy nie ze zbieżności funkcji zaczął narastać ów kompromis pomiędzy sloganami? Czasem się zdaje, że ktoś – gdzieś, jakby hasło rzucił: Siewcy niezgody, łączcie się! – Religijnej, narodowej, czy klasowej.
xxx
Stary podział na lewicę-prawicę jest naturalnie anachronizmem.
Pokutuje co prawda jeszcze “filosemityzm” jako sprawdzian autentycznej lewicy, ale są to pozostałości godne epoki Dreyfusa. Do in¬nych legitymacji na lewicowość poczęto zaliczać mniej agresywny sto¬sunek do Sowietów, w szczególe do komunizmu w ogóle. Ale to jest właśnie szyld dezorientujący, jeżeli chodzi o istotę towaru, który ma reprezentować.
Pierwotny antagonizm, ześrodkowany na linii internacjonalizm-nacjonalizm, ulega znacznej konfuzji. Komunizm, w wielu wypadkach, znalazł sobie w nacjonalizmie nie tylko taktycznego pionka na azjatycko-afrykańskim terenie, ale często wiernego poputczika na europejskim. Zbliżenie zaczęło się od, że się tak wyrażę, wzajemnych koncesji. Z jednej strony Żdanow wypowiedział wojnę /obowiązującą do dziś] wszelkiemu “kosmopolityzmowi”, czyli staremu wrogowi każdego parafialnego nacjonalizmu. Z drugiej, nacjonaliści uznali możliwość, a w wielu wypadkach konieczność kompromisu, pod sloganem zachowania “organicznych”, czy “biologicznych” wartości narodowych. Tradycyjna “ugodowość” pewnych odłamów prawicy sprzyjała temu procesowi zbliżenia. Jednocześnie doszło do niejakiego zatarcia granic z “lewicą” i wreszcie do konglomeratu w takich postaciach jak “narodowy komunizm”, czy jego wstydliwsza nazwa “narodowy socjalizm” potrącająca, przez samo brzmienie, ni to o słynną wypowiedź Lenina w dyskusji z Różą Luxemburg i Piatakowym w 1916 roku o “własnej drodze do socjalizmu”, ni to niemiecką NSDAP, ni to opolskim ONR.
Dziś sytuacja jest taka, że jeżeli zechcemy wszystkich, którzy okazują większy kompromis w stosunku do komunizmu uznawać za “lewicę”, musielibyśmy nabrać paradoksalnego na pozór przekonania, że istnieje współczesny odłam “lewicy”, który jest bardziej nacjonalistyczny niż kiedykolwiek nim była najczarniejsza prawica. Przyznam, że osobiście, gdy czytam Mieroszewskiego niewyczerpanie udzielającego kredytu Gomułce, wydaje moi się on większym nacjonalistą od nielubianych przez niego ONR-owców. Nacjonalistą nieomal “za wszelką cenę”. Bo stopień tego: “realnego interesu narodowego” mierzy się właściwie ceną, jaką się za ten “realizm” płaci. ONR-owcy chcieli go opłacać biciem Żydów; różne stopnie i gradacje nacjonalizmów, różnymi postulatami ucisku, wynaradawiania, nietolerancji, restrykcjami programowymi, mniej lub więcej sprzecznymi z programem ogólnoludzkiego humanizmu. Płacono ceną kompromisu z różnymi rzeczami. Ale ceną kompromisu z komunizmem, największym wrogiem ludzkiego humanizmu – takiej ceny nie płacił dotychczas nikt. Płaci – po raz pierwszy “lewica” narodowa.
Łatwo jest te słowa uznać za paradoks i przeciwstawić im tak zwany “realizm polityczny”. Ale po pierwsze tak zwany realizm polityczny” nie jest żadnym pojęciem konkretnym, a tylko sloganem, którego każdy używa na swój sposób, gdyż nie było jeszcze polityka, który by zadeklarował, że prowadzi politykę – „nierealną”… Po drugie, żeby uzasadnić “realność’ narodowego komunizmu, trzeba w każdym razie dowieść najpierw, że komunizm nie jest złem samym w sobie. Gdyż w przeciwnym wypadku formuła bądźmy komunistami, ale polskimi… stanie się równoznaczna “bądźmy złem, ale polskim. Czyli przeistoczy się w formułę absolutnie negatywną, jak na przykład “Zgadzamy się na zarazę, ale pod warunkiem, że będziemy ją sami produkować”… Czesław Miłosz genialnie zdefiniował kiedyś tak zwanych reżymowych-katolików, upodobniając ich do “Żydów pracujących dla Hitlera”. Reżymowy katolicyzm zrodził się z kompromisu religia-komunizm. Czy „lewica narodowa”, usiłująca budować na kompromisie: naród-komunizm, nie przypomina również Żydów pracujących dla Hitlera”?
Istnieje niezliczona ilość przykładów, gdy nacjonaliści ze wschodniej Europy czczą jako bohaterów narodowych notorycznych komunistów tylko dlatego, że są „swoi”. Oto jeden z takich przykładów:
Niedawno powiadano mi w Berlinie – pochodzi to od pewnych dziennikarzy warszawskich – o wybujałym nacjonalizmie gruzińskim. Podobno ci dziennikarze nie mogli sobie dać rady z językiem rosyjskim – którego używali – tak znienawidzonym w Gruzji, że im nikt na pytania nie chciał odpowiadać, zanim nie dowiedziano się, że to nie Rosjanie, a Polacy. Informacja się potwierdziła. W czterdziestolecie rewolucji październikowej, jak o tym przeczytałem w gazetach zachodnich, zdarto w Gruzji portret znienawidzonego Rosjanina, Chruszczowa, i wywieszono na tym miejscu portret – Stalina… wprawdzie jedna z największych kanalii jaką świat wydał, ale za to – „swój”, Gruzin!
W lipcu ubiegłego roku, na konferencji Instytutu Badań Historii i Kultury SSSR w Monachium, powstał jeden z przedstawicieli “podsowieckich” nacjonalizmów i oświadczył: Nie było żadnego bolszewizmu, nie ma żadnego komunizmu. To co było i co jest, to tylko ta sama, stara Rosja. Punkt. – Z tym co nie było i nie ma, oczywiście nie ma też po co walczyć. To chyba logiczne. Składajmy broń i przestańmy opierać się komunizmowi. Jeżeli takie postawienie sprawy nie jest, z punktu widzenia realnej polityki moskiewskiego CK, “poputniczestwom”, to co nim jest?
Przez zamianę jednego tylko słowa: “Komunizm” na “Rosja”, załatwia się wszystko. To rozstrzyga problemy, wytycza linie postępowania, nawiązuje do historycznych doświadczeń, uoptymistycznia przyszłość, anuluje paradoks formuły: “bądźmy złem, ale polskim”, wyprowadza sytuację ze ślepej uliczki na tory “polityki realnej”. I wreszcie zjednuje poparcie znacznej części świata, który również, za wszelką cenę pragnie uniknąć dylematu: wojna – ślepa uliczka. – Tezą tak pojętej, realnej polityki jest etapowe, drogą kompromisów politycznych, usamodzielnienie się spod “bagnetów Rosji”. Wprawdzie ta zamiana dwóch słów nie wyjaśnia skąd we Francji, albo we Włoszech, bierze się aż 30% “Rosjan” głosujących na listy komunistyczne, wprawdzie Tito w sposób dosyć przekonywujący obalił i obala w dalszym ciągu legendę, że komunizm może się utrzymać wyłącznie na bagnetach rosyjskich – titoistyczny komunizm uznany zostaje za wzór “realnej polityki”.
Ta “realna polityka”, mimo sloganów, w które się upiększa, obraca się często w anachronicznych pojęciach czystego nacjonalizmu, podmalowanego, równie anachroniczną, łacińską propagandą. Dlatego po drugiej stronie dostrzega tylko “wschodnią schizmę nacjonalizmu rosyjskiego, wykutą w szkole tatarskiego jarzma; spuściznę Iwana Groźnego według mongolskich wzorów Dżyngis-Chana”. Słowem:
- Grattez le Russe et vous trovez le Tatare – jak nawiano w Paryżu, jeszcze w okresie wojny krymskiej. To znaczy w okresie, gdy arcybiskup Paryża błogosławił tej wojnie w liście pasterskim, nazywając ją sprawiedliwą wojną,”przeciwko herezji Focjusza”.
Zdarzają się jednak zabawne koincydencje: Tatar krymski, podwójny doktor, reprezentant prometejskiej, antyrosyjskiej tradycji, a potomek dżyngischanowskiej arystokracji – powiada mi, krzywiąc usta z obrzydzeniem: “Przecież całe to sowieckie rabstwo wywodzi się z ducha Iwana Groźnego…”
I zgadnij tu teraz, czy dlatego tak mówi, że podziela zdanie nacjonalistów polskich, iż Iwan Groźny był z ducha Tatarem, czy dlatego, że był jednym z pogromców tatarskiego iga?
xxx
Imię Dżyngis-Chana nasuwa mi kawałek analogii historycznej z dziedziny nazwanej dzisiaj – koegzystencją.
W latach 1221-1223 hordy mongolskie po raz pierwszy przekroczyły granice wschodniej Europy. Król węgierski Bela IV wystąpił z szeroko zakrojonym planem wysłania do plemion ugro-fińskich nad Kamą, ojców dominikanów. Plan znalazł gorące poparcie Rzymu, gdyż przewidywał podporządkowanie nie tylko dalekich pogan, ale otwierał perspektywy rozciągnięcia wpływów rzymskich i na Ruś prawosławną, a przez to likwidację “schizmy” na tym terenie. Niestety, Batu-Chan wcześniej wyciął w pień plemiona nad Kamą i w roku 1241 runął na zachód. Dnia 9 kwietnia Orda rozgramia rycerstwo polsko-niemieckie pod Legnicą i zawraca na Węgry. Opór węgierski zostaje złamany, kraj podbity, król z najbliższym otoczeniem ucieka tak samo, jak w roku 1956 uciekali powstańcy węgierscy na emigrację. Z emigracji, Bela IV wysyła do władców zachodnich, a przede wszystkim do papieża Inocentego IV rozpaczliwe pisma z błaganiem o pomoc, tudzież przedstawia dalsze plany wspólnej akcji całego Zachodu.
Ale już teraz nie interesuje nikogo, ani on, ani jego plany. Inocenty IV ma już swoje, bardziej realne plany, w które nie wchodzi pobity, bezsilny emigrant, a raczej nowa potęga na wschodzie. W ten sposób podjęte zostają pierwsze próby koegzystencji pomiędzy “Zachodem” i “Wschodem”, które, zwłaszcza ze względu na casus węgierski, do złudzenia przypominają dzisiejsze. Na soborze lyońskim w roku 1245 opracowane zostaje pismo do “Króla i narodu tatarskiego”, z którym wysłany zostaje do Karakorum w Azji, franciszkanin Piano del Carpini. Wprawdzie wielki potomek Dżyngis-Chana, cesarz Gujuk, w piśmie odwrotnym przybiera tytuł brzmiący w tłumaczeniu łacińskim” “Dei lortitudo, omanium hominum imperator”… co w pewnym stopniu utrudnia porozumienie na “najwyższym szczeblu”, ale już w roku 1254 wysłany zostaje nowy franciszkanin, Wilhelm Rubruquis, z nowymi listami, do nowego cesarza Mongolii.
Chodzi w nich, naturalnie, nie o los Węgier, zagrożenie Polski, niedolę Rusi, a wciąż o sprawy “wyższego szczebla”, więc w pierwszym rzędzie interes Kościoła Zachodniego i /co jeszcze bardziej podkreśla podobieństwo/ – sprawy Bliskiego Wschodu… Czyli sprawy związane wonczas z powodzeniem Krucjaty, i prowadzonej pod tą firmą ostatecznej eliminacji Bizancjum jako ośrodka “schizmy”.
Mimo poważnych rozbieżności światopoglądowych, zabiegi o koegzystencję ponawiane są wielokrotnie, a stosunki utrzymane w płaszczyźnie kurtuazyjnej dyplomacji. Tak więc, jeszcze w roku 1267 Abaga-Chan wysyła poselstwo do papie ża Klemensa IV, gratulując mu zwycięstwa nad Manfreden Hohenstaufem Sycylijskim…
xxx
Urwijmy jednak listę podobieństw, którą można by długo uzupełniać. Pozwólmy sobie z kolei podkreślić odwrotną stronę medalu, nie podobieństwo, a pewne kontrasty, przeciwieństwa do stanu dzisiejszego.
Gdy dziś używamy pod adresem bolszewickiego dyktatora takich oskarżycielskich epitetów jak “czerwony car”, albo powiedzeń w rodzaju “nawet za carskich czasów tego nie było…”, kładąc nacisk na słowo: “nawet”, świadomie i tendencyjnie fałszujemy historię, gdyż w tej chwili żyją jeszcze miliony ludzi na świecie, którzy mogą poświadczyć, że “za carskich czasów” nie tylko nie było gorzej, ani nawet tak samo, lecz nieskończenie lepiej niż pod komunistami. Natomiast porównywanie Stalina, jak to się czasem robiło, do Dżyngis-Chana, świadczy raczej o wielkiej ignorancji.
Dżyngis-Chan ogłosił w roku 1218 zbiór praw, Wielką Jazę. Jeżeli lubimy się chwalić, że tolerancja polska wyprzedziła w swej wielkoduszności inne kraje zachodnio-europejskie, to, nawiasem mówiąc, nie stanowi to dodatkowego świadectwa o duchu zachodnio-europejskim, którym również lubimy się szczycić. Bo tolerancja Dżyngis-Chana i jego następców wyprzedziła nie tylko czasy z okresu św. inkwizycji, ustanowionej przez Grzegorza IX w zachodniej Europie, ale nawet czasy z okresu Congregation Sancti Offici renesansu rzymskiego… Sam Dżyngis-Chan nie tylko tolerował inne przekonania i wyznania, ale osobiście lubował się nawet w wysłuchiwaniu sprzecznych poglądów i wolnych dyskusji. Specjalnie sprowadzał do swego pałacu różnych uczonych, kapłanów, mnichów, eremitów, przyznając nie tylko w duchu, ale też jawnie, iż nie potrafi rozstrzygnąć, która ze stron ma rację, a która jej nie ma.
Ta wspaniała wątpliwość, ten zakaz wszelkiego policyjnego gwałtu nad myślą ludzką, wydany przez człowieka, który mieni się potomkiem “wilka i łani”, zesłanych z nieba, ażeby na ziemi zapanował imperator wszystkich ludzi – wydaje się, w zestawieniu ze Stalinem, największym kontrastem, jaki pomiędzy jednym i drugim postępowaniem człowieka zachodzić może!
Dżyngis-Chan i jego potomkowie, byli plagą państw i narodów ówczesnych. Szli ogniem i mieczem podbijając, niszcząc, mordując i grabiąc, Ale któż nie niszczył, nie mordował, nie rabował na drodze swego podboju? Aż do ostatnich czasów, aż do połowy XX wieku, w którym żyjemy? Kto tylko mógł. Podtym względem Stalin, zrodzony w kaukaskiej Gruzji nie był lepszy od Hitlera, zrodzonego wśród narodu Dichter und Denker. A czy sądzimy, że Dżyngis-Chan w ciągu całego swego żywota zniszczył choć setną część tej ilości pomników zachodnio-europejskiej cywilizacji i kultury, co zniszczyło anglo-amerykańskie bombardowanie w przeciągu dwóch lat?..
Dżyngis-Chan nie był owieczką w potrzebach wojennych. Nie rozporządzał też większą cywilizacją materialną, choć się jej nabrał od Chińczyków. Zaryzykowałbym jednak twierdzenie, że miał duży zasób kultury duchowej. Za jego i jego następców panowania, nestorianie, którzy w wiekach od VII do XI stanowili najszerzej terytorialnie rozpowszechnioną religię chrześcijańską, osiągnęli szczytowy punkt rozwoju w Azji. Kibiłaj-Chan musiał w roku 1289 stworzyć dla nich rodzaj ministerstwa, które administrowało potężną siecią ich placówek. Od XIII wieku począwszy obok Kościoła Wschodniego zaczynają funkcjonować pierwsze ośrodki Kościoła Zachodniego, na równi z wieloma sektami i religią muzułmańską. Perscy i arabscy historycy XIV wieku wskazują na wierzenia, iż Wielka Jaza pochodzić miała od Boga, który nakazał tolerancję. Obok meczetów wznosiły się przeto bogate kościoły chrześcijańskie; w roku 1277 zanotowano w jednej Samarkandzie aż siedem klasztorów nestoriańskich.
Tradycja tolerancji była tak silnie zakorzeniona, że utrzymała się przez czas dłuższy nawet po przejściu Złotej-Hordy na muzułmanizm. Tak więc na przykład kapłani wszystkich wyznań, mnisi wszystkich wyznań, obok uczonych oraz lekarzy zwolnieni byli od wszelkich podatków i służb państwowych.
Ówczesny mongolizm był więc nie tezą, ale raczej antytezą dzisiejszego komunizmu. I gdyby ówczesny świat zachodni istotnie hołdował ideałom tego rodzaju demokratyzmu i tolerancji, których mieni się być dzisiaj przedstawicielem, wypadłoby przyznać, że ówczesne próby koegzystencji z mocarstwem Dżyngis-Chana, byłyby bardziej uzasadnione i na miejscu, niż próby takiej koegzystencji z dzisiejszym komunizmem.
xxx
Wyprowadzenie “rosyjskiego bolszewizmu” z mongolskiej tradycji jest równie błędne, co wywodzenie komunizmu z azjatyckich .pierwiastków. “Bolszewizm rosyjski” zrodził się z komunizmu, a komunizm wyszedł z zachodniej Europy. Narodził się nie na zielonych stepach, nie wśród szerokich horyzontów pól i lasów bez granic, lecz właśnie w zaułkach zadymionej cegły fabrycznych dzielnic europejskich.
“Dżyngis-chanizm”, „rosyjskość”, “stalinizm” komunizm, to slogany powstałe z jednego i tego samego źródła, którym jest – ludzki optymizm.
“Dżyngis-chanizm” ma pocieszać swą azjatycką mentalnością, która rzekomo nie da się przeszczepić mentalności zachodniej; “rosyjskość” ma pocieszać, że nic nam rzekomo więcej nie grozi, niż groziło od starej Rosji; “stalinizm”, że komunizm w gruncie rzeczy nie jest rzekomo taki straszny, to tylko zły Stalin wypaczył naukę dobrego Lenina.
Optymizm jest rzeczą dobrą, zarówno w życiu jednostki, jak narodów. Ale nie wtedy, gdy gruntownie przesłania nam rzeczywistość.
xxx
Pozwolę sobie ponownie wybiec fantazją w sferę dziecinnej wyobraźni. Już nie: “gdybym był królem…”, czy nawet: “gdybym był delegatem na nieudany emigracyjny Kongres Kultury”… Ale zgoła: gdybym był wielkim Chanem, Dei fortitudo omnium hominum imperator…
…Po wypaleniu ognim i mieczem przemocy kamunistycznej w całym świecie, ulegalizowałbym nazajutrz partię komunistyczną, zezwolił na otwarcie ich biur i gazet, obok wszystkich innych partii i gazet na świecie. Bo dopuki nie jest nam dane poznać całej prawdy, w każdej z nich będzie jeszcze wiele nieprawdy, i odwrotnie w każdej, najgorszej nawet nieprawdzie, odnaleźć można ziarnko prawdy… I wypuściłbym na Europę patrole mongolskich opryczników, aby nahajami z byczej skóry, strzegły wolności słowa, i nie dopuszczały przemocy jednego z tych słów nad drugim.
Bo nie to wydaje mi się najważniejsze w życiu, jakie kto ma przekonania, a to jedynie – by każdy je mógł swobodnie wypowiadać.
„Kultura” /Paryż/nr 6/128 z 1958 r