…Całkowitej prawdy nie zna żaden człowiek na tym świecie. To co my, ludzie, nazywamy „prawdą” jest zaledwie jej szukaniem. Szukanie prawdy jest tylko możliwe w wolnej dyskusji. Dlatego ustrój komunistyczny, który tego zakazuje, musi być siłą rzeczy – wielką nieprawdą. Znalazłszy się tedy w świecie uznającym wolność jednostki i wolność myśli, winniśmy czynić wszystko, aby nie zacieśniać horyzontów myślowych, ale rozszerzać; nie zacieśniać dyskusji, a ją poszerzać. Józef Mackiewicz. Zwycięstwo prowokacji, 1962

Biblioteka dzieł Stanisława Mackiewicza (CATA)


Stanisław Mackiewicz

(Urywek)

Słowiki w Wilnie śpiewają nie tylko na cmentarzach. W Polsce najładniejsza pora roku, to jesień, w Wilnie gdzie góry i lasy, rzeki, doliny i amfiteatry lesistych pagórków wchodzą do środka miasta, jesień jest cudowna, gdy Góra Zamkowa zaczyna sypać jaskrawożółtymi liśćmi. Ileż jesieni pamiętam w Wilnie, jeszcze od czasów, gdy w rosyjskiej bluzie gimnazjalnej biegałem na tę Górę Zamkową, aby zobaczyć jak sołdat na dwunastą w południe strzela z armaty. Był taki zwyczaj w Wilnie, podobnie jak w Wenecji, skasowany z chwilą wybuchu wojny w 1914 r. i potem nie wskrzeszony.

Jesień w tamtych czasach pachniała mi nie tylko mgłą i stygnącą ziemią, ale także zapachem księgarń, tłoku przy kupnie podręczników, zapachem zeszytów, ołówków, skórzanym zapachem tornistra, do którego to wszystko się wkładało, nudnymi, bardzo nudnymi lekcjami po rosyjsku (...).

Ze Słomianką poznałem się także za lat szkolnych. Jeździłem do Werek łódką lub parostatkiem z rodziną lub ze znajomymi. Werki pochodzą od wyrazu litewskiego, który oznacza "płacz", znaleziono tam dziecko płaczące, przywiązane do drzewa, był to synek arcykapłana Lizdejki i westalki znicza. Od dziecka tego ma pochodzić ród Radziwiłłów, najznakomitszej rodziny całej Europy. W Werkach na górze jest pałac, widok na zakręt Wilii, pola rozległe i dalekie lasy, a u stóp tej góry karczma drewniana, z drewnianymi empirowymi filarkami. Sale duże w drewnianej karczmie, piece przysadziste, grube, o niezliczonych kaflach, karczma ta pamięta Napoleona i te empirowe kolumienki są autentyczne, tzn. że budowane były wtedy gdy, empire był ostatnią nowością. Karczma kiedyś była kryta słomą, stąd Słomianka. W dzień, a zwłaszcza w czasach koło Zielonych Świątek, służyła publiczności, która przyjeżdżała tu parostatkiem i spożywała kurczęta, sałatę i piwo. W nocy... Mój poprzednik na stolku szefa ziemiańskiej gazety wileńskiej redaktor "Kurjera Litewskiego", późniejszy kolega ze "Słowa", wielki, znakomity i niedoceniony w Polsce pisarz i felietonista, Czesław Jankowski, przyjechał tu kiedyś na całą noc z dwiema paniami z teatru. Ponieważ wydawcą "Kurjera Litewskiego" był wówczas ks. biskup Edward baron von der Ropp, który był jednocześnie posłem do Dumy Państwowej w Petersburgu, więc kareta ks. biskupa służyła podczas jego nieobecności redaktorowi ziemiańsko-katolicko-antyendeckiego pisma. Otóż kareta jego Ekscelencji z herbami biskupimi na drzwiczkach z drzemiącym ze zgorszenia furmanem na koźle, stała całą noc przed karczmą Słomianką, za której szybami błyskały stearynowe świece i dyskretnie dzwoniły kieliszki szampana. Ludzie idący rano o brzasku piaszczystą drogą z Zielonych Jezior do kościoła w Trynopolu, widzieli jeszcze i zmęczone konie i karetę i herby.

Biskup Ropp cały ten incydent tak wziął do serca, że stało się to przyczyną rozstania się jego z przemiłym Jankowskim i rozstania się Jankowskiego z "Kurjerem Litewskim".

Za mego redaktorstwa nie było już ani karet z herbami, ani hojnych i koleżeńskich biskupów, ani szampana w Słomiance. A i panie z teatru nie patrzyły na mnie, brzydala tak miłym okiem, jak na uroczego Czesława Jankowskiego. A jednak jeździłem do Słomianki często, i to właśnie późnym wieczorem lub nocą. Znajdowałem szerokie w tym miejscu wody Wilji, pomału i jakby ukradkiem płynące, i winograd, który pokrywał ściany karczmy, prawie biały od księżycowego światła. Budziłem zaspaną gospodynię, która zapalała świece, aby oświecić wewnętrzne skrzypiące schody, wpuszczała mnie na pierwsze piętro, skąd tajemniczymi korytarzami tej starej drewnianej karczmy szło się na balkon z owymi empirowymi drewnianymi kolumienkami. Księżyc kładł swe światło także i tutaj, otulał cały balkon, łasił się do okien, ale przede wszystkim śpiewały słowiki. Widać, koło Słomianki mieszkały jakieś słowiki specjalnie uzdolnione, znakomite, które by odpowiadały Paderewskiemu czy Kiepurze w muzycznej hierarchii ludzkiej. Gdy jeden milknął, odzywał się inny. Gdybym był kierownikiem radia, nadawałbym tę muzykę słowików z księżycowej Słomianki na cały świat. Widać koło Wilna zawsze pięknie śpiewały słowiki, skoro król Jagiełło, gdy miał już lat osiemdziesiąt, słuchał ich całymi nocami i nawet umarł nocą słuchając śpiewu słowika. Swoje minuty w Słomiance z księżycem i słowikami zaliczam do najprzyjemniejszych w całym grzesznym życiu.

Czesław Jankowski umarł nie w czas słowików, lecz jesienią. Wydaliśmy wtedy dodatek nadzwyczajny z jego wierszem:

Te białe ku mnie przybliż chryzantemy

I ów medalion ze ściany mi daj.

I cicho teraz rozmawiać będziemy.

Był niegdyś maj.(...)

Pamiętnik Wileński. Polska Fundacja Kulturalna. Londyn 1972 r.

Nasz Czas 

Początek strony
JSN Boot template designed by JoomlaShine.com