…Zróżnicowany narodowościowo kraj nasz stanowi część Litwy hi­storycznej - i nas - ludzi mego pokolenia - wychowywano jako Li­twinów, oczywiście w tym znaczeniu, w jakim był Litwinem Mickie­wicz, gdy wołał: „Litwo, ojczyzno moja”. Marian Zdziechowski. Idea polska na kresach, 1923

Michał Kryspin Pawlikowski

Wojna i sezon

Biblioteka Wileńska
Wileńskie Wydawnictwo „Czas”

ISBN 978-9955-661-06-1
UDK 884-3
Pa436

Zamiast wstępu

Józef Mackiewicz o Michale Kryspinie Pawlikowskim i jego powieściach
(Urywki)

Michał K. Pawlikowski
30 maja b. r. zmarł na Wyspach Hawajskich Michał K. Pawlikowski. Od kilku lat jeździł tam regularnie z Berkeley, dla spędzenia wakacji. Otrzymywałem wtedy bajecznie kolorową kartkę, często własną jego fotografię w towarzystwie dekoratywnej Hawajki przybranej w egzotyczne pióra.

Jest w powieści Pawlikowskiego Dzieciństwo i młodość Tadeusza Irteńskiego (uważanej powszechnie za autobiograficzną) taki ustęp: dzieje się przed pierwszą wojną światową w Mińsku. ”Tadzio” ukończył gimnazjum, zdał maturę i spieszy, aby wyjechać do Baćkowa, gdy wzywa go ojciec:
„- Twój Baćków nie ucieknie. Mam dla ciebie inną propozycję. Co powiesz, jeżeli ci dam pieniędzy na podróż po Europie'' Pojechałbyś do Niemiec, Francji, Skandynawii, może nawet do Anglii... - I myślał, że syn podskoczy z radości. A Tadzio stał zakłopotany. - No, co powiesz na ten projekt? - powtórzył pan Irteński.

Tymczasem w głowie syna przechodziły z błyskawiczną szybkością obrazy: ... świerki i brzozy Starej Granicy w różowej mgiełce świtu; niedawno nabyte gończaki...; niejasne projekty sentymentalne... Odmówił.

- No, jak chcesz - mruknął ojciec sucho.

W latach późniejszych Tadzio często się zastanawiał, dlaczego nie skorzystał z cudownej - zdawałoby się - propozycji ojca. A jednak odmówił. Czemu? Czyżby przeczuwał, że dni wsi spokojnej i wesołej są już policzone, i że mu przyszłość gotuje pod dostatkiem wędrówek za granicą?"...

Stary człowiek przed r. 1914 prawił: „Baćków nie ucieknie". Zgodnie z realistycznym poglądem na świat wszystkich mieszkańców guberni mińskiej. Któż mógłby sądzić wtedy, iż jest to najbardziej nierealistyczny pogląd (…).

Dziś ludzie latają na księżyc. A że przyjaciel umiera akurat na Hawajach, nie budzi nawet pytania: co tam robił? - Żył. A gdzie jest sens życia? O! To jest dopiero odwieczne pytanie.

W każdym razie wydaje się, że ludzie pokolenia Pawlikowskiego powinni by dawno zrozumieć, że nie ma nic bardziej zawodnego, jak budowanie na tzw. „realizmie"; traktowanie „realizmu" za gwiazdę przewodnią w życiu własnym czy politycznym. Nie ma nic bardziej nietrwałego od tzw. „realizmu" politycznego, który przecie nie na realnych, lecz na umownie zaaranżowanych potencjach się opiera. Ale przeważnie nie dochodzą do tego wniosku. I wcale nie jestem pewien, czy Pawlikowski to też zrozumiał. Choć jego Baćków „uciekł" na zawsze, i za żadne ojcowskie, ani inne pieniądze do niego nie dojedziesz.

Ale i z drugiej strony... Nie, stanowczo przyszłość jest to dziedzina za trudna dla teraźniejszości. Za studenckich czasów Pawlikowskiego wykładał w kijowskim, a później moskiewskim uniwersytecie, profesor kniaź Jewgienij Trubeckoj, filozof i mistyk. W dziele swoim Sens życia, ogłoszonym w r. 1918, dostrzegał go właściwie w zbliżającym się końcu: „W październiku 1917, w dni moskiewskich rozstrzeliwań pisał - wypadło mi obserwować taki rodzinny dramat: ojciec należał do kierowniczych sfer bolszewickich; jego synowie-oficerowie walczyli z bolszewikami, a matka była po stronie synów, przeciwko mężowi. Jak to czytamy w Ewangelii: „Zaprzeda... etc. i ojciec syna, i powstaną dzieci przeciwko rodzicom..." (Mat. X, 21)". „Między Królestwem Bożym i królującym na ziemi Złem – pisze Trubeckoj - nie może być żadnych kompromisów. Oto dlaczego runięcie podwójnych, sprzecznych ustanowień, które wytwarzają na ziemi niedopuszczalny kompromis między dobrem i złem, rozpatrywane jest przez Ewangelię jako oznaka bliskości drugiego przyjścia Chrystusa"...

Gdyby kniaź Trubeckoj dożył naszych dni, to musiałby, chyba nabrać przekonania odwrotnego, że termin drugiego przyjścia Chrystusa raczej się oddala... Albowiem zapanował akurat powszechnie „niedopuszczalny kompromis", koegzystencja wolności z niewolą, deptanie godności ludzkiej z pięknym słowem; a Pokój (Pokój za wszelką cenę) między Dobrem i Złem, podniesiony został do najwyższej cnoty, i budowanie mostów między chrześcijaństwem i bolszewizmem stało się przedmiotem starań wszystkich Kościołów. Nic przeto nie zapowiada rychłego końca świata.

Michał K. Pawlikowski przeżył ogromny okres, od r. 1893 do trzech czwartych prawie XX wieku.

Według tradycyjnej terminologii polskiej był synem Ziemi Mińskiej. Z perspektywy, jeżeli się ominie wiążące kryteria polskie, była to jedna z ziem należących do wyjątkowego w Europie fenomenu. Leżała bowiem w szczególnym pasie od Oceanu Lodowatego po Morze Czarne, w którym górna, rządząca warstwa ludności nie mówiła nigdzie tym samym językiem co warstwa niższa. W Polsce i szlachcic, i chłop mówili po polsku; w Rosji i jedni, i drudzy po rosyjsku. Ale w Finlandii szlachta mówiła po szwedzku, chłopi po fińsku; w krajach bałtyckich szlachta po niemiecku, a chłopi po estońsku i łotewsku; w Wielkim Ks. Litewskim szlachta po polsku, chłopi zaś po litewsku i białorusku; na Wołyniu ukraińskim i Ukrainie aż po Krym, górna warstwa mówiła po polsku lub rosyjsku, a chłopi po ukraińsku. Tak było - w skróconym schemacie - aż do roku 1914. Ale już w drugiej połowie XIX w., gdy stan ten zaczął przeszkadzać budzącym się nacjonalizmom, wytworzył z miejsca podwójne, a więc bardziej zawikłane niż w innych krajach problemy. Gdyż antagonizmy narodowe poczęły się splatać ze społeczno-socjalnymi. W wielojęzycznym byłym Wielkim Księstwie Litewskim nieraz w sposób szczególnie skomplikowany. Bo jeżeli dodać do tego szachownicę wyznań, panowanie administracji rosyjskiej z zewnątrz, nieskruszonych tradycji od wewnątrz, gospodarczo-handlową dominację Żydów po miastach, towarzysko-kulturalne promieniowanie tak różnych „stolic”: Wilna, Warszawy i St. Petersburga, i niemieckich uniwersytetów z Dorpatu i Rygi... Przy wszystkich nowinkach z Zachodu i rewolucyjnych ruchach z Rosji, nie można się dziwić, iż całość tworzyła szczególny konglomerat dla przeciętnego np. mieszczucha Europy zgoła nieprzejrzysty. A nie zawsze łatwy „w połapaniu się" i dla miejscowych.

Michał K. Pawlikowski stał się kronikarzem tamtych dziejów, przenosząc odbicie tych ziem i czasów aż w nasze emigracyjne życie. Nie żeby nie istniała literatura tamtym tematom poświęcona. Istnieje ogromna. W powieściach, poezji i wspominkarstwie: setki książek i wiele tysięcy przyczynkowych publikacji. Dzieła naukowe i statystyczne, i geograficzne, i historyczne; „ścisłe” i „obiektywne", w językach polskim, rosyjskim, litewskim, białoruskim, no i... „sowieckim". Cechą ich jest wszakże, iż z reguły nie zgadzają się ze sobą w przedstawieniu rzeczy. Ich „ścisłość” - zależnie od języka w jakim są ogłaszane - kwestionowana jest wzajemnie; ich „obiektywizm" wypada nieraz wręcz odwrotnie, aż do ostatecznego - bywa - impasu, ślepej uliczki, gdzie już nie wiadomo, kto tam był, kto rządził, czego chciał i jakim mówił językiem. Bo przedstawienie przeszłości, dopasowane do późniejszej racji stanu, zawsze jest naciągnięte. Ale gdy z biegiem czasu racje stanu zaczną same koziołkować, zgoła już trudno - bywa - rozeznać, jak np. w najnowszej historiografii białoruskiej, co było czarne, zielone, a co białe na naszej Białorusi, przed wiekami, przed stu, pięćdziesięciu i nawet przed trzydziestu laty.

W tym przewróceniu, czasem do góry nogami, najobiektywniejszymi relacjami wydają się niekiedy - prawem paradoksu - te właśnie najbardziej szczere w ich subiektywizmie. Do najcenniejszych tego rzędu zaliczyłbym: b.p. Juliusza, Margolina i ś.p. Michała K. Pawlikowskiego. Margolin przedstawia swe żydowskie dzieciństwo na różnych terenach byłego Wielkiego Księstwa Litewskiego, w przepięknym sposobie pisania; jest zarazem odkryciem czegoś na co patrzyło się zawsze i nie widziało. Niestety, drukowane tylko w języku rosyjskim na emigracji. Pawlikowski pisze kronikę dzieciństwa i młodości z percepcji szlacheckiej familii. Nazywając go „kronikarzem" nie mam na myśli jego broszury wydanej w Londynie pt. Sumienie Polski, która wydaje mi się pisana jak na zlecenie i mało warta. Mam na myśli jego powieści, Dzieciństwo i młodość Tadeusza Irteńskiega oraz dalszy ciąg w Sezonie i wojnie. W mniejszym stopniu ostatnią książkę Brudne niebo.

Obok „powieści", które w istocie mają wątek autobiograficzny, nie interpretują niczego wstecz. Nie narzucają obrazu, lecz go pokazują. Nie pretendują do obiektywizmu naukowego, lecz oddają wiernie zdarzenia i poglądy warstwy, która de facto tworzyła ówczesną opinię publiczną. Nie ma w tych opowieściach żadnego naginania. Jest kronika wypadków drobnych i większych, poglądów, sądów, sposobu bycia - jakie były, z całą ich gamą prawdy i nieprawdy w ocenie faktów. Można sto razy się oburzyć, że ten był dureń, a tamten miał rację, ale nie można nigdzie powiedzieć, nawet wtedy, gdy fakty są nieco podkoloryzowane, że nie „tak" były przekręcane i fryzowane. Ten autentyzm stwarza z literatury Pawlikowskiego wielkie dzieło jego życia.
x
Pawlikowski był moim przyjacielem. Pisałem o nim ciągle za jego życia. Nie jest mi łatwo pisać po jego śmierci, tym bardziej nie powtarzając się. Był dużo starszy. Za „dzieciństwa i młodości" drogi nasze nie krzyżowały się. Poznałem go dopiero w Wilnie, ówczesnym mieście wojewódzkim niepodległej po pierwszej wojnie światowej Polski. Był namiętnym myśliwym i poetycznym miłośnikiem naszego „myśliwskiego" krajobrazu, gdzie nawet najrozleglejsze równiny błotne nie bywały bez sinej wstęgi lasów na horyzoncie. „Szumiące puszcze" nie stały się jeszcze strofką tylko z Wincentego Pola. Przez nie jeździło się po wykrotach nie poprawianych dróg długie, bywało, godziny; słuchając wiatru w wierzchołkach, pisku jastrzębia, skrzypienia hołobli i monotonnego obrotu kół po igliwiu. Pawlikowski lekceważył sobie trochę lasy Wileńszczyzny, wspominając tamte, z utraconego raju, lasy Berezyny, Ptyczy, wschodniego Polesia.
Otaczająca przyroda była ciągle bytem określającym świadomość. Margolin np. pamięta, jak w Pińsku, zbudzony w kołysce szumem, usłyszał od piastunki; „Spij, śpij, to gęsi lecą...”

Pawlikowski redagował w wileńskim Słowie dodatek łowiecki.

Piło się za dużo u nas. Za dużo piło się wódki w okrojonej stolicy dawnego Wielkiego Księstwa od zachodu i wschodu. Przegadywało przy stoliku sposoby geopolitycznego rozwiązania: kiedy Litwini puszczą spław drzewa po Niemnie i Wilii? Kiedy otworzą dawną „Libawo-Romeńską" do Libawy? Prof. Mieczysław Limanowski przyjechał z „Redutą" Osterwy i nagle rozentuzjazmował się do „drugiej Gdyni", którą chciał widzieć w Drui, nad Dźwiną, spławem do Rygi! Śmieszne to było wszystko. Za ciasno. Piło się za dużo. A wódka pochłania nie tylko masę czasu, ale i wypacza charaktery. Pawlikowski był wyższym urzędnikiem w województwie. Już nie pamiętam teraz dokładnie jak to było z tą inspekcją służbową do powiatu święciańskiego. Ale według tego co pamiętam (trochę inaczej niż w Sezonie Pawlikowskiego), tamtejszy starosta, w Święcianach znaczy, w kasynie, zastanowił się raptem o czwartej nad ranem, gdy inne tematy zostały wyczerpane: „... Trawa też ma kolor zielony... A co będzie, jeżeli napoić krowę zielonym peppermintem?.." Wszyscy się zastanowili, ale nikt nie wiedział. Wtedy starosta posłał na łąkę po pasącą się krowę. Napojono ją zielonym likierem... - To były dowcipuszki, czy jak je nazywa Pawlikowski: „facecje" niewinne. Wspomina masę takich w swym drugim tomie, już popierwszowojennej, kroniki. Nie wszystkie jednak bywały niewinne.

Naturalnie, że piło się za dużo. A gdzie pije się wódkę, tam rodzą się awantury. Kodeks honorowy Boziewicza cieszył się większą poczytnością niż Rycerz Niepokalanej. Sekundanci, lekarz (zazwyczaj bywał nim specjalista chorób dziecinnych dr Iszora lub ginekolog dr Karnicki), strony i „prowadzący pojedynek". Gdzie nie prowadził filister korporacji „Polonia» (powstałej swojego czasu w Dorpacie), Bonasewicz, tam prowadził najczęściej Pawlikowski. Pamiętam w moich własnych sprawach trzy razy, a zresztą nie zliczyć... Pawlikowski był wysokiego wzrostu. To ułatwiało mu odliczać olbrzymie kroki, żeby odległość w metrach, według ustalonych warunków wymiany strzałów, była jednak możliwie największa. Trochę zgarbiony z wysiłku, rozwiane poły płaszcza... Przeważnie wtedy leżał śnieg w lesie.

Było za ciasno w tym „worku wileńskim". O jakimś rozwiązaniu spuścizny po Wielkim Księstwie, w większej czy nawet małej skali, ani narodowych, ani innych problemów, nie można było de facto marzyć. Mówiło się jeszcze sloganami, które zastępowały rzeczywistość. Wierzono więc w „geniusz", który, jak zauważali złośliwcy: „nie potrzebuje być fachowcem..." Pomstowano na endeków i „karłów" ducha, którzy zaprzepaścili wszystko w umowie pokojowej. Naturalnie nie mówiąc, że nie panowie podpisujący traktat ryski w r. 1921, lecz Piłsudski, podpisujący zawieszenie broni już 12 października 1920, przesądził i zdecydował de facto o zaistniałej sytuacji.

Eksperyment z osadnictwem wojskowym, tworząc szczególną warstwę uprzywilejowanych przybyszów, rozgoryczał i „górę" i „dół", i panów i chłopów tej ziemi. Nie zadowalając zresztą obcych. Pawlikowski pisze: „Gospodarcze znaczenie, które Wilno miało przed wojną, znikło, żyjąc tylko w smutnej pamięci. Wspomniałem o nieszczęściu „zurzędniczenia" i „amilitaryzowania" Wilna. Prawdę mówiąc nie było to nieszczęście, lecz raczej szczęście w nieszczęściu. Gdyby usunąć z niego wojsko, Wilno stałoby się naprawdę „wielką Dzisną" o zabitych deskami oknach..." - Nie wiem, czy procent tzw. „dziewczynek" na głowę mieszkańca Wilna był największy w Polsce. Ale był duży. W wypełnionych do późnej nocy restauracjach, jak przypływ fali, wstawali oficerowie z kieliszkami i innym gościom kazali wstawać, śpiewając pod wódkę „Pierwszą Brygadę".

To prawda, że w porównaniu do tego, co miało nastąpić, co trwa - to był jeszcze raj na ziemi. To prawda. Ale ludzie nie porównują i nie mogą porównywać tego co jest, z tym co będzie: mogą tylko z tym co było. Dlatego była masa rozgoryczonych w tamtym „dwudziestoleciu".

W skrótach literackich jest inaczej, w życiu codziennym inaczej. Interes narodu nie zawsze pokrywa się z interesem jednostki. Interes partii jeszcze i wielokrotnie rzadziej. Dopiero jednostka, która swój własny interes rzuca na stos interesu narodowego, uchodzi za patriotę. A taka, która rzuca na stos interesu partyjnego - za dobrego bolszewika. To przechodzi później do literatury. Literatura narodowa wymaga, aby gołe fakty były przyzwoicie odziane, jak manekiny w witrynach ulicznych, żeby nie gorszyły. Bo nagle drażnią swym widokiem. Przyjął się schemat taki: kto cytuje fakty, same przez się mogące uchodzić za pozytywne (np. o obcych narodach), a które nie pokrywają się z własną doktryną narodową, mówi się, że: „wychwala", „upiększa", „gloryfikuje" etc. choć jest to tylko nagim faktem. Kto cytuje negatywne zdania o własnym narodzie, mówi się, że: „oczernia", „szkaluje" etc., choć jest to tylko nagim faktem. Dotykam dziedziny niezmiernie banalnej, jeżeli chodzi o schemat.

W tamtym dwudziestoleciu, gdy mimo Pism Komendanta i odgórnie zalecanej doktryny: prof. Kucharzewskiego (Od białego caratu do czerwonego) nikt z ludzi powszednich nie nazywał jeszcze tego co się w Rosji stało ,,Rosją", lecz „Sowdepią" lub „Bolszewią", zaszedł w Wilnie taki śmieszny fragmencik: kino „Pan" przy ul. Wielkiej grało film najświeższej patriotycznej produkcji Młody las (według sztuki Jana Adolfa Hertza o strajku szkolnym w r. 1905). Przedsiębiorczy właściciel kina puścił na miasto swoistą reklamę: plakaty nieśli ludzie ubrani w przepisowe mundury i uzbrojenie rosyjskich „gorodowych". Ludność żydowska zgotowała tym „carskim policjantom" taką owację na ulicach, że starosta grodzki był zmuszony do zakazu tego rodzaju pomysłowej reklamy.

Omawialiśmy, pamiętam, to zabawne zdarzenie, naturalnie przy wódce i różnych dowcipuszkach. Ale zgadało się też, dlaczego właściwie Żydzi (ci solidni mieszczanie-kupcy; nie z „Bundu" naturalnie, czy „Poalej Syjonu", a tym mniej z KPZR) - mimo pogromów, czarnej sotni, „czerty osiedłosti" (linii ograniczającej osiedlenie), procesów Bejlisa itd. - tęsknią do carskiej Rosji? Pawlikowski sam był raczej co się określało: „antyrosyjski", ale lubił dochodzić ścisłości. Był więc zdania, że fascynowało ich ówczesne: Prawo. Każdy wiedział, czego ma się trzymać: Wybuchy samowoli należały w gruncie do rzadkości. Był spokój. Nie było tej ekscytującej, prawno-publicznej, patriotyczno - społecznej dwutorowości. Ciągłych „obchodów", „Dni", „uchwał" itp., wkraczających w normalny bieg ulic i wywracających porządek, bywało, kilka razy w miesiącu. Z tej okazji opowiedział fakt historyczny z końca ubiegłego wieku, który słyszał od ojca, a który następnie w relacji jego kroniki (Irteński) wydanej w Londynie przybrał następującą formę:
We wsi Kroże na Kowieńszczyźnie stał kościółek katolicki. Władze rosyjskie - działo się to pod koniec panowania Aleksandra III, a więc w okresie najsroższego od czasów Mikołaja I ucisku - postanowiły ten kościół zamknąć. Chłopi parafianie stawiali czynny opór. Doszło do gwałtu. Przedstawicieli władzy poturbowano. Przestępstwo uznano za zbrodnię stanu. Kilkudziesięciu chłopów oskarżono o czynny opór władzy. Na ławie obrończej zasiadł kwiat adwokatury rosyjskiej. Proces był od początku do końca jednym z najświetniejszych pokazów tej wspaniałej instytucji, jaką było sądownictwo rosyjskie po reformie Aleksandra II. W czasie rozprawy w Wilnie miał miejsce dialog, który przez długie lata elektryzował sfery inteligenckie imperium rosyjskiego. Na świadka wezwano gubernatora kowieńskiego Klingenberga, jednego z głównych reżyserów zamachu na kościół w Krożach. Obrońca: Świadku Klingenberg... - Świadek (zwracając się do sądu): Proszę pouczyć obrońcę, że nie jestem dla niego „świadkiem", lecz jego ekscelencją, tajnym radcą stanu, szambelanem i gubernatorem. -Przewodniczący sądu: Dla sądu nie ma tajnych radców i szambelanów, lecz tylko strony i świadkowie. Świadku Klingenberg, proszę odpowiadać na pytania obrońcy!

Istotnie, trudno było sobie wyobrazić, by za niepodległej Polski adwokat wileński ośmielił się zwrócić do pana wojewody per: „Świadek Bociański, świadek Kostek-Biernacki"... I by przewodniczący sądu ośmielił się pouczyć w ten sposób dygnitarza. Kronika Pawlikowskiego w tym przypadku ilustruje różnicę, jaka zachodzi pomiędzy historią a banałem ignorancji. Słyszałem niedawno, gdy pewien literat mówił przez pewne radio: „Sądownictwo rosyjskie, które już w czasach carskich było zawsze parodią prawa..." Czytana na co dzień ignorancja w rodzaju: „Breżniew reprezentuje tradycje tyrańskiej władzy i jest następcą carów, tak jak KGB jest następcą Ochrany..." stała się już od dawna powszednim chlebem, z masłem obowiązującego sloganiarstwa. Ale czasem, doprawdy, przykro jest czytać, gdy np. najuczciwszy z publicystów, znający przy tym rzeczy z własnego doświadczenia, w najsłuszniejszym artykule wtrąci nagle takie zdanie: „... ustrój totalitarny carski albo sowiecki..." - Mój Boże, czy autor zdaje sobie sprawę co to jest „totalitarny"? Po bolszewizmie, po hitleryzmie? Czy zdaje sobie sprawę z historycznego nonsensu, nazywając ustrój sprzed r. 1914 „totalitarnym? Przecież musi sobie zdawać. A jednak pisze... I w dodatku kończy swój rozumny artykuł przeciwko obrzucaniu innych narodów chamskimi połajankami -rozumną uwagą pod adresem tych „... którzy operują zamiast argumentacją... wystąpieniem nie nadającym się do rzeczowej polemiki, a wyrządzającym nieobliczalne szkody naszej kulturze i naszej polityce". Naturalnie, że wyrządzają szkodę. Albowiem bez znajomości historii nie ma kultury.

Niedawno jeden z bardzo czcigodnych historyków polskich opisał w artykule jak podczas pierwszej okupacji niemieckiej w latach 1915-18 na terenie tzw. „Ober-Ostu" Niemiec szczuł wilczurem biednych Żydów. A w następnym artykule jak święty ksiądz wstawiennictwem i protekcją swoją wyratował z rąk niemieckich podczas okupacji w pierwszej wojnie jakichś Żydów skazanych na śmierć. Naturalnie, że wypadki odbiegające od reguły zdarzają się w życiu, a już w wojnie, zawsze. Ale wyraźna sugestia „pod smak" narodowej demagogii, że wszyscy Niemcy, i zawsze, muszą być „źli", i że zawsze gnębili Żydów, i że pierwsza okupacja nie różniła się od drugiej pod tym względem, jest wielką nieprawdą historyczną. Gdyż reguła była akurat odwrotna. O ile pamiętam, to z reguły raczej Żydzi bywali protektorami do władz niemieckich podczas tamtej okupacji. To, co nazywało się wówczas „międzynarodowym żydostwem", stawiało na państwa centralne. Dla każdego kozaka każdy Żyd był synonimem „szpiega niemieckiego". I odwrotnie, u przeciętnego Niemca cieszył się dużymi przywilejami, już chociażby ze względu na znajomość języka niemieckiego (także z reguły). Nie ma chyba trudności w odszukaniu prawdy w archiwach naukowych. Czy więc pisanie nieprawdy historycznej przez bardzo czcigodnego historyka, nawet dla tak wzniosłego celu jak dla pokrzepienia serca rodzimej demagogii, jest wkładem do kultury narodowej?

Wkład Pawlikowskiego do poznania ostatnich dziesięcioleci naszego kraju jest marginesowy. Upstrzony daleko posuniętym subiektywizmem, anegdotą, personaliami znajomych i krewnych, malunkiem krajobrazu. Ale mimo wszystkich usterek, jakie można dostrzec w jego prywatnej kronice, nie można dostrzec nigdzie nonsensu na użytek banału. Dlatego czyta się ją jak żywą historię.

Pawlikowski, jak wspomniałem, był zapalonym myśliwym. Dobrze to czy źle; ale wskutek ciągłego obcowania z przyrodą dochodził do głębszego jej wyczucia. Osobiście mam największe zaufanie do „naturalistów". Wydaje mi się zawsze, że łatwiej uchwytują związki przyczynowe jakie są, w odróżnieniu od innych, którzy wolą je dostrzegać jakimi być powinny. Ten swoisty naturalizm w widzeniu rzeczy Pawlikowski przenosił z głuszców i cietrzewi na ludzi. Z łatwością przechodził z debaty w leśnym szałasie z gajowym, ze ścieżki przez moczary, na bruk stołecznych arterii i ich spraw. I wzruszał ramionami, gdy mu wmawiano, że oglądany żywym okiem przedmiot jest zupełnie inny niż jest, bo tak zawyrokował jakiś autorytet. Pisarstwo Pawlikowskiego na pewno wszystkim z branży „asfalt-intelektualistów" wydawać się musi bezbrzeżnie naiwne. Bo trzeba pamiętać, że nie ma ludzi z większym zamiłowaniem do zginania karku, pełzania na brzuchu przed autorytetem, wodzem i dyktatorem jak lewicujący intelektualiści, „rewolucjoniści", „progresiści", „awangardziści". Nigdy też nie bywało takiej masy zuniformowanych, jak tłumy dzisiejszych rozczochrańców młodzieżowych.

Pawlikowskiemu zawdzięczamy przypomnienie, że już w r. 1912, na wystawie futurystów w Petersburgu, wystawiono zdechłą mysz, przybitą na sznurku do deski, jako produkt sztuki nowoczesnej. Dziesięć lat temu sam oglądałem na wielkiej monachijskiej wystawie parę brudnych pończoch zwisających na sznurku. W roku bieżącym, 1972, tzn. równo 60 lat od tamtej zdechłej myszy w Petersburgu, parę zdeptanych podeszew zawieszonych w gablotce na wystawie awangardy. Ale minister Włoch, Preti, przypomniał akurat, że przed kilku laty na wystawie sztuki „modernej" w Rzymie wystawiono powieszoną na sznurku blaszankę z ludzkimi ekskrementami... A przypomniał to w związku z wernisażem XXXII Biennale, sztuki w Wenecji, gdzie „wystawiono" żywego człowieka, upośledzonego fizycznie i umysłowo, który siedział z zamkniętymi oczami, zwisającymi rękami, z szyldem na szyi: „Drugie rozwiązanie nieśmiertelności. Universum się nie porusza". A gdy wreszcie wybuchło oburzenie na sali, „eksponat" za¬mieniono na małą, żywą dziewczynkę, która płakała żywymi łzami... (Ech, na mój gust, nahajami rozpędziłbym tę zgraję „artystów”!)

Otóż Pawlikowski zestawiając „petersburską mysz" z osiągnięciami współczesnego abstrakcjonizmu, stwierdza, że to nie jest... żaden postęp. Ale stwierdza w sposób nierozważnie prosty. I to nie jest do przyjęcia dziś, gdy wymagane jest co najmniej „gombrowiczowskie” uzasadnienie. Podobnie jak w sposób nieoględnie prosty, zakańczając pierwszą część swej kroniki wybuchem wojny światowej r. 1914, pisze: „Bajka -słodka bajka miękkich czasów XIX stulecia -skończyła się”.

Wybuch drugiej wojny światowej zastał Pawlikowskiego w Toruniu. Później był w Wilnie, włączonym na krótko do Republiki Litewskiej. Tu pisywał stale do mojej Gazety Codziennej. Jeszcze przed wkroczeniem bolszewików w czerwcu 1940, udało mu się przedostać do Szwecji. Następnie do Londynu. Stąd, przed laty, wyjechał do Berkeley w Kalifornii, gdzie był wykładowcą na tamtejszym uniwersytecie.

Nogi go bolały, miał zwężenie żył. Nie mógł już chodzić sam na polowania, ale wyjeżdżał razem z przyjacielem, Stefanem Jankowskim, i czekał na jego powrót. Gdy ten wracał z pól ryżowych, przynosząc upolowane dzikie kaczki i gęsi, Pawlikowski oceniał okiem fachowym, rozpytywał o każdy strzał. A później zasiadali do uczty, podlewanej nalewką domowego wyrobu. Lubił pieczone kaczki i zwłaszcza pasztet z gęsi. W tym roku miał jechać do Europy. Czuł się znowu doskonale. Przedtem wybrał się z żoną na Hawaje. Dnia 30 maja, po śniadaniu, poszli na plażę. Pawlikowski pływał w Oceanie Wielkim czyli Spokojnym, był wesół, żartował. Później robił na plaży zdjęcia ładnych dziewcząt. Później wysypywał piasek ze swoich sandałów plażowych, i... Umarł zupełnie nagle, w sekundę już go nie było. Wszystkie zabiegi, aby przywrócić mu bicie serca, były daremne.

Zgodnie z jego dawnym życzeniem, pochowany został na Wyspach Hawajskich („tam, gdzie umrę"). Od tego miejsca do Baćkowa (Baćkauszczina - znaczy po białorusku: ojczyzna) w Mińszczyźnie jest równie daleko na zachód przez ocean, całą Azję i Wschodnią Europę, jak na wschód przez ocean, Amerykę, ocean i Zachodnią Europę.

Zapewne nie dane mi będzie odwiedzić grobu przyjaciela.
Wiadomości 1972 nr 34 (1377)

Ostatnie dni Wielkiego Księstwa

Książkę Michała K. Pawlikowskiego pt. "Dzieciństwo i młodość Tadeusza Irteńskiego /pierwotny tytuł: "Bajka"/, uważam za najlepszą książkę napisaną i wydaną na emigracji. Mówię to bez obawy posądzenia o przesadę; z głębokiego przeświadczenia. Książka dotyczy końcowej fazy pewnej epoki dziejowej. Zarazem ostatnich lat mojej ojczyzny, która przestała istnieć w wyniku pierwszej wojny światowej.
Wielkie Księstwo Litewskie, formalnie zlikwidowane uchwałą Konstytucji 3-go Maja 1791, w całości włączone do imperium rosyjskiego w r. 1795 pod nazwą "Siewiero-Zapadnowo Kraja", faktycznie zakończyło swą egzystencję geograficzną dopiero w roku 1914. /Ściślej, z chwilą przecięcia go okopami "linii Hindenburga", jesienią r. 1915 . Od tego czasu nie wróciło do dawnej całości, na którą składały się w podziale administracyjnym gubernie: wileńska, kowieńska, grodzieńska, mińska, witebska i mohylowska. Zostało rozdarte na litewską, polską i białoruską części, później bolszewicką. To wielonarodowe Księstwo nie pozostawiło tek historiografii własnej. Powstały po nim i o nim, historie: narodowo-polska, narodowo-litewska, narodowo-białoruska, narodowo-rosyjska. Albowiem W. Ks. Litewskie nie pozostawiło sukcesorów, a wyłącznie skłóconych ze sobą pretendentów do sukcesji. I to przeważnie nie do całości, a poszczególnych jego części. (...)
Słusznie dostrzega w niej jakby dalszy ciąg /raczej zakończenie/ "Pana Tadeusza". Nie uwzględnia jednak, że Mickiewicz pisząc swego "Tadeusza", był w zgodzie z ówczesnym poglądem całego kraju; natomiast Pawlikowski pisząc "Tadeusza Irteńskiego" jest w zgodzie już zaledwie z nikłym odsetkiem ludności własnego kraju. Ten stan faktyczny wypada stwierdzić obiektywnie, mimo szczerej abominacji jaką można odczuwać do rozdrapujących kraj - nacjonalizmów.(...)

Prawda życia, zaklęta w książce Pawlikowskiego należy z gatunku do najwyższej klasy, tzn. takiej, która pozwala czytelnikowi na wysnuwanie własnych wniosków, niezależnie od wniosków i nawet wbrew intencji autora. Chciałbym właśnie z tego pozwolenia skorzystać.
Psychologicznie książka Pawlikowskiego jest głęboko ludzka.

Postacie są prawdziwe, nie tylko jak się rzekło, z imienia-nazwiska, ale z działania. Autor słusznie na ten autentyzm zdaje się kłaść nacisk, i na przestrzeni 550 stronnic nie przedstawia, dosłownie, ani jednej osoby wyciętej z papieru. A osób jest masa. Czym się one odznaczają en bloc? Pawlikowski, cytując zabawne, a niekiedy anegdotyczne odchylenia, twierdzi, że indywidualizmem a nawet oryginalnością. Mnie natomiast rzuca się w oczy wielka ich jednakowość. Naturalnie abstrahując od wyjątków.

Wyłazi na wierzch odwieczna konstatacja, że ludzie w gruncie zmieniają się minimalnie. Prawdopodobnie - w skali biologicznej - tacy sami byli w Egipcie Faraonów, a cóż dopiero przed i po roku 14-tym. Zmieniają się tylko tworzone przez nich samych umowne "czasy" tzn. obyczaje, ustanowione pod mniej lub więcej przypadkowym wpływem, poglądy; przeistaczają w usankcjonowane systemy i epoki. Większość ludzi zapomina o innej i żyje w - danej. Jest ona jak moda, kiedy to niepodobieństwem wydaje się nie włożyć raz żabotu i krynoliny, a kiedy indziej długich spodni i obcisłej spódnicy. Do głowy nie przyjdzie. Tak jak w głowie większości nie mieściły się wtedy niektóre prawa życia, które zaczęły obowiązywać po pierwszej wojnie światowej.

Ale ludzie?:... Byli ci sami, co dziś. Czyż w końcu nie oni zrobili bolszewizm, faszyzm, hitleryzm?

Jeżeli zaś chodzi o szlachtę polską, czy w danym wypadku litewską, spolonizowaną, wyrosłą z tradycyjnej oligarchii /nie z żadnej tam "demokracji", jak to staramy się wmówić Europie!, to trafnie zauważa w swej "Polnische Tragedie" Harald Laeuen, że wpłynęła na wytworzenie nie typu indywidualnego, a typu masowego. Bardziej niż w absolutystycznej Europie. Do skolektywizowanego XX wieku weszliśmy krzepciej skolektywizowani niż inne narody. A nasze narzekania na "indywidualność", "niezgodę" i "warcholstwo", uważam za czysty bluff! Pretekst do ukrycia pod nim innych niedomagań i innych wad, z którymi mniej jest do twarzy.

I oto, czytając Pawlikowskiego i zestawiając z własną pamięcią, trudno się powstrzymać od wykrzykniku: Boże, jakże byliśmy wszyscy podobni! - Od Dniepru po Połągę padały te same słowa, używano tych samych sloganów, wisiały w stołowym te same reprodukcje, ustawiano tak samo meble w salonie, wkuwano te same prawdy i nieprawdy, reagowano identycznie na wypadki dziejowe: nad Berezyną i nad Niewiażą przezywano psa: "Dunaj" albo "Zagraj", i nawet na Rivierę jeżdżono utartym polskim szlakiem z obowiązkowym, dlaczegoś koniecznie w powrotnej tylko drodze, zatrzymaniem w Mediolanie, Padwie, Wenecji.

Ludzie byli ci sami. Moja ciotka przyjeżdża /bywało/ na święta z Petersburga i pyta: "Ach, czytałeś już, kochanieńki, "Ogniem i mieczem"? No i co; nie płakałeś nad biednym Podbipiętą, jak zginął pod Zbarażem? Bo ja płakałam całą noc". Dziś myślę, że gdyby wtedy- zażartować /było/: a czy nie żal cioci trzech dziesiątków Tatarów, których Longinus usiekł swym Zerwikapturem przed śmiercią? Nie bierze ciocia pod uwagę, że Podbipięta był bądź co bądź kawalerem i mało tam komu po wojnie, było za nim płakać; a wieleż dzieci osierocili Tatarzy i wiele żon ich opłakiwało, tym bardziej, że mieli ich zapewne po kilka! - to ani jako żart, ani refleksja, ani inny rodzaj zastanowienia do serca ciotki by nie trafiły. Po prostu nie zrozumiałaby z tego ani jednego słowa. I mogli sobie Turcy wyrzynać Ormian, zawsze bywali wonczas "dobrzy", jako polityczny adwersarz Rosji; tak samo ,jak dziś każdy Niemiec jest "zły", bo nie protestował przeciw wyrzynaniu przez Hitlera Polaków. I "cieszyli się Polacy, gdy zamordowano Stołypina, bo był polakożercą", jak zgodnie z prawdą notuje Pawlikowski, chociaż Stołypin swą mądrą reformą rolną, gdyby dane mu było doprowadzić ją do końca, kto wie, zbawiłby może i Rosję i świat cały przed widmem bolszewizmu... Ten wypięty patriotyzm, w swoistej symbiozie z tzw. wówczas «pozytywizmem , ulepiał tych samych ludzi, choć z jakże odmiennej gliny czasu.

Czyż nie ten sam Wańkowicz, o którego rodzinnym klanie tak dużo jest w książce Pawlikowskiego, zbija dziś pieniądze po komunistycznych redakcjach Czyż nie z tych samych synów szlacheckich, rekrutuje się dziś co najmniej połowa komunistycznej agentury PAXu? Z tych samych. Ale gdyby wonczas przewidzieć można było oskarżenie równe z ciężaru gatunkowego i rzec: "Wiesz pan, kim syn pański będzie w przyszłości?!"... To by i starzy Wańkowicze i ojcowie dzisiejszych "papistów", w 24 godziny przysłali sekundantów.
Ech, bo epoka była inna.(...)

Za wstęp do ilustracji tej "inności", pozwolę sobie ponownie zacytować Fedora Stepuna z 276 stronicy jego "Bywszeje i niesbywszejesia":
"Jakaż ogromna różnica pomiędzy caryzmem i bolszewizmem... Despotyzm państwowy straszny jest nie tyle w jego politycznych zakazach, ile w jego kulturalno-politycznych nakazach, w jego pomysłach stworzenia nowego człowieka i nowego człowieczeństwa. Przy• całym swoim despotyzmie, Rosja carska nikogo duchowo nie zamierzała wychowywać, i w dziedzinie duchowo-kulturalnej nic nikomu nie przykazywała. Byłaby to zresztą rola wykraczająca poza jej możliwości. Poszczególne anegdoty w niczym nie zmieniają zasadniczego faktu".

Niewątpliwie różnica pomiędzy: tylko-zakazem, a "powszechnym" nakazem, stanowi różnicę najbardziej istotną pomiędzy wówczas i dziś. Zakaz dotyczył wyraźnie publicznej działalności politycznej. A poza tym: rób co chcesz!

A teraz dalej: Rosja carska była państwem stanowym. Nie tyle państwem niesprawiedliwości społecznej - /bo w przeliczeniu na dzisiejsze czasy, łatwiej w niej było nieraz o sprawiedliwość, niż w późniejszych demokracjach - ile wielkiej nierówności społecznej. Dzieliła się wewnątrz nie na narody, a na warstwy społeczne. W ten sposób Polak, ale szlachcic, miał w niej większe prawa od Rosjanina, ale chłopa, mieszczanina, czy kupca. To jako reguła, pomijając wyjątki. Niedopowiedziane przez autora źródło "bajkowości" bycia Tadeuszów Irteńskich, mógł też stanowić fakt, że właściwie oni to byli panami całą gębą u siebie w kraju, a nie urzędnik rosyjski. Oni rozjeżdżali poszóstnym powozem, gdy urzędnik trząsł się urzędową furmanką. Oni wchodzili wychodzili z gabinetu gubernatora, gdy urzędniczyna czekał w przedpokoju. Oni popijali starki we własnym domu, gdy nasłanemu z Rosji gorodowemu, co najwyżej przez pokojówkę raczono wysłać kieliszek monopolki do kuchni; bo do "paradnych drzwi” nawet i z powinszowaniem świątecznym nie ośmielił się dzwonić. Wystarczy przejrzeć rocznik nominacji oficerskich przed rokiem 1914, ażeby się przekonać, że roi się od szlacheckich nazwisk polskich, począwszy od Korpusu Paziów, w pułkach kawalergardów, kirasjerów gwardii, huzarów i innej gwardyjskiej konnicy /za wyjątkiem, oczywiście, "grodzieńskich huzarów", gdzie dopuszczani byli synowie rosyjskich kupców/, a odsetek ich gwałtownie maleje w piechocie zwykłej armii, gdzie miejsca zarezerwowano dla Popowych, Pietrowych, Iwanowych...

To jest naturalnie tylko lapidarny skrót stanu faktycznego. Ale brak podkreślenia u Pawlikowskiego tego stanu, tam wszędzie, gdzie wspomina o dyskryminacji, czy prześladowaniach Polaków przez Rosjan, może czytelnika dzisiejszego, per analogiam do prześladowań XX wieku, wprowadzić w błąd. Gdyż pojęcie "prześladowania" łączy się automatycznie niejako, z obrazem - losu. Tymczasem był to los klasy uprzywilejowanej, jeżeli się zważy, że zakazaną akcję uprawiała wyłącznie inteligencja polska, a w XIX wieku rekrutowała się ona jeszcze w 80% ze szlachty. W rzeczywistości zatem obraz był taki, że trzy-czwarte narodu rosyjskiego, de facto pozbawione praw "dworjanskich", raczej by się chętnie zamieniło swym losem na los - "prześladowanych".

Rozumiem, że w dzisiejszych, demokratycznych czasach, jest trochę nieporęcznie wykładać na stół te karty przeszłości. Tym niemniej, dla jej pełnego zrozumienia, konieczne. Gdyż w przeciwnym wypadku, jak się rzekło, nasuwają się fałszywe analogie. Służba w cesarskich kawalergardach nie była tym samym co służba w dzisiejszych "Kierunkach’, czy "Słowie Powszechnym", i nie kolidowała z pocztówką dziewicy w kajdanach, przechowywanej w domu. A to z tej prostej przyczyny, że nikogo, ani duchowo, ani politycznie w niczym nie angażowała. Działo się bowiem w epoce nie tylko wielkiej własności prywatnej /ziemskiej!/, ale i wielkiej wolności prywatnej, osobistej, indywidualnej.

Naturalnie, ludzie... Ci zawsze i wszędzie, pod płaszczykiem "pozytywizmu", robili wielkie kariery i małe karierki, wielkie świństwa i małe świństewka, zbijali większe lub mniejsze ilości rubli; ale dopiero naciąganie ówczesnego "pozytywizmu" do norm dzisiejszego kolaboranctwa, stwarza te generalne zakłamanie, którego jesteśmy świadkami, a którego wonczas nie było.

Nie należy zapominać, że "demokracja" to jeszcze nie wolność, Demokracja to tylko - równość. Liberalizm jest dopiero wolnością. Połączenie równości z wolnością ma wreszcie stwarzać ów ideał, do którego wszyscy chcą dążyć. Rosja carska nie była państwem demokratycznym , ale w czasie dzieciństwa i młodości Tadeusza Irteńskiego była państwem liberalnym. - /Poza wieloma przykładami, które cytuje Pawlikowski. Właśnie wpadła mi do ręki mowa adwokata M. G. Kazarina wygłoszona w sądzie w obronie Szmula Sikorskiego, Żyda z Knyszyna, który brał udział w zamachu na W. Plewe, carskiego ministra spraw wewnętrznych, sekretarza stanu, szefa żandarmów. Za taką mowę nie tylko dziś, ale, obawiam się, i w Polsce Piłsudskiego, mógłby adwokat gładko trafić do Berezy! - Temu liberalizmowi hołdowało wówczas 90%r inteligencji zarówno rosyjskiej jak polskiej. Politycznie mogliśmy walczyć o granice państwowe z roku 1772 czy inne; różnić się w tysiącu i jednym szczególe; ze względów patriotycznych nie przyjmować Rosjan w salonie; albo pozwalać sobie na, przyznajmy, trochę chamski gest spluwania za popem prawosławnym na ulicy, ale - w poprzek "ducha czasów" nie przebiegała żadna zasadnicza granica dzieląca obydwie grupy inteligencji. (...)

"Dzieciństwo i młodość Tadeusza Irteńskiego" wydana została przez Dom Wydawniczy Bolesława Świderskiego, jako tom VI Londyńskiej Biblioteki Literackiej, bardzo starannie pod względem graficznym. (...)

Obwoluta, gdy się ją rozwinie, przedstawia klasyczny widok bułhakowskiej fotografii traktu, jednego z tych, które przecinały Wielkie Księstwo Litewskie jeszcze za mojej pamięci; wysadzane podwójnym szpalerem, ostatnio wiekowych już, brzóz. Jest on szeroki na rozwinięcie szwadronu kawalerii, miękki, zryty koleinami furmanek; pylny latem, błotnisty jesienią; dający cień podróżnikowi pieszemu, a w zimowe zawieje chroniący sanki przed zbłądzeniem z drogi. Jest niewątpliwie piękny. Jeżeliby kto chciał, mógłby ponadto dopatrzeć się w tej obwolucie symboliki, zarówno treści książki jak historii kraju, złej czy dobrej, ale takiej jaką była. Szlaki są wielkoksiążęce, a brzozy przy nich sadziła Katarzyna II.
"Kultura" /Paryż/ nr 4/ 150 z 1960 r.

Wtrącenia do przekroczonego czasu
"Wojna i sezon", druga świetna książka M. K. Pawlikowskiego, jest niby dalszym ciągiem powieści "Dzieciństwo i młodość Tadeusza Irteńskiego". Kwestionowano powieściowość tamtej, wskazując, że zarówno z formy jak treści jest raczej pamiętnikiem; że autor niepotrzebnie wprowadził bohatera "Tadeusza", a powinien był pisać w pierwszej osobie itd. Może w większym stopniu te uwagi dałyby się odnieść do "Wojny i sezonu", gdzie rzekomy bohater gra jeszcze mniejszą rolę. Ale czy "powieść", czy "pamiętnik", czy "gawęda", ważna jest sama książka. Pewien utalentowany krytyk rosyjski, Eichenwald, powiedział kiedyś trafnie: "Tam gdzie mamy przed sobą kwalifikację, traci znaczenie klasyfikacja".

Nowa książka obejmuje zdarzenia od początku pierwszej wojny światowej, przekracza ten wysoki próg dziejów, i prowadzi do wybuchu drugiej wojny światowej. Stąd tytuł: "Wojna i sezon", między wojnami. Terenem czasu są przeważnie ziemie b. W. Ks. Litewskiego; oczami które patrzą na te czasy są oczy symbolicznego Tadeusza, rodem z rozgromionego dziś stanu szlacheckiego. - Przeczytałem ją jednym tchem, może z większym jeszcze zachłyśnięciem niż pierwszą książkę. Byłem miejscami oczarowany, miejscami rozdrażniony, olśniony, sceptyczny; i znów zachwycony, i z kolei skłonny do niejednej złośliwej uwagi. Tak bywa, gdy się czyta książkę oddającą pewną prawdę, czy to literacką czy historyczną. Gdy przerzucam książki wydawane dziś w Warszawie, załgane od stóp do głów, nie wzbudzają innej chęci poza ziewnięciem i odłożeniem na bok. Książka Pawlikowskiego jest ponadto tym, co się nazywa przyczynkiem do historii.(...)

W bezkresie pejzażu
Czasy były rozległe w przestrzeni, jak Prypeć rozlana w kwietniu. Zdawało się, że dzień i pejzaż, zlewają się w jedno, stanowią całość. Głosy rozśpiewanych ptaków. Szum wody, szum puszczy. Cisza wieczorna; plusk ryby; trzask złamanej pod stopą gałązki w lesie; chłodne poranki wiosny; liliowe bzy na tle liliowych dymów drzewnych. Bywało latem wyjedziesz z lasu, przędza kurzu wije się spod koła ukosem na pole, a niebo aż drży od skowronków. I znów dalekie, puste drogi w grząskich koleinach jesieni. Zanim Wielkie Księstwo Litewskie skurczyło się do "Ziem Wschodnich" drugiej Rzeczypospolitej, przeżył na nich pierwszą młodość i przepolował rozmaicie Tadeusz Irteński, vel Michał Pawlikowski.

Po drugiej wojnie i te ziemie przepadły. Przepadły nie dla tego, że dla Rzeczypospolitej; przepadały zaaawszystkiem! (...)
Pawlikowski opisuje tę młodość jaką była, ze szczerością świadczącą iż naprawdę zachował ją w pamięci. Cóż więc dziwnego, że niektóre wspomnienia lasów, polowań na mszarach i rzekach, odbicia tafli jeziornych, wypadają u niego jak zwierciadła piękna. Książka jego należeć będzie do najpiękniejszych wzorów prozy opisowej w literaturze polskiej.(...)

Dekompozycja
Pawlikowski przechodząc do "sezonu", nie szczędzi ostrej krytyki polityce polskiej na ziemiach wschodnich. Ma niewątpliwie rację, prawie we wszystkim co wytyka. Nasuwa się jednak pytanie, co ta ułomna administracja pod ułomnymi hasłami, mogłaby właściwie zrobić dużo lepszego czy innego w zaistniałej sytuacji? Byliśmy wtłoczeni pomiędzy rosnące z każdym dniem kompleksy nacjonalizmów z jednej strony, i zarazę infiltracji komunistycznej z drugiej. Naginano więc jak umiano, prawdziwą rzeczywistość do sztucznych optymizmów. A nierozpoznanie stanu realnego - może w trochę mniejszym stopniu niż dziś - kazano uważać za "realną politykę". To więc nie błąd wojewodów typu Bociańskiego, ani nawet rządu warszawskiego, to skutek rozdrapania wielkich wartości na małe fikcje, Pawlikowski mówi o "Konaniu starego Wilna" w granicach Polski. To prawda.(...)

Dlatego trudno mi się zgodzić z Pawlikowskim, że "dekompozycja" zaczęła się dopiero po śmierci Piłsudskiego, z początkiem "Ozonu". Jej klasycznym początkiem byt właśnie BBWR. Blok zaślepionych apologetów, plus istotnie "bezpartyjna" zbieranina podskakierów do rządowej władzy, a w wielu wypadkach po prostu do państwowego żłobu. - Pawlikowski pisze o "gangsterstwie partii rządzącej". Bardzo słusznie tak pisze. Tylko moim zdaniem nie bierze pod uwagę, że nie lepiej, a tym gorzej było gdy to gangerstwo, bezpośrednio lub pośrednio, wspierały duże skądinąd nazwiska, nawet czas pewien ludzie tacy jak wspominany przez niego "święty wileński" prof. Marian Zdziechowski - że na tym najszlachetniejszym przykładzie poprzestanę - zamiast wspierać polityczną i duchową opozycję.

Bardzo też dowolnie, jeżeli chodzi o teren wileński, wytycza sobie Pawlikowski linie podziału pomiędzy wzorami mądrości i tępymi urzędasami. Cytowane przez niego przykłady nie zawsze są trafne. Niektóre osoby szczególnie przez autora wyróżnione pochlebnie, należały w istocie do tej samej branży politycznej, tyle że do różnych, a czasem zwalczających się wzajemnie koterii. Z dzisiejszej perspektywy wzbudzają, przyznam szczerze, więcej zrozumienia pierwszobrygadziści z roku 1914, którzy później chcieli zostać za to dyrektorami banków czy intratnych synekur, niż karmazynowi właściciele banków i włości ziemskich, którzy z koniunkturalnym opóźnieniem doskakiwali w pląsach do rzekomo "realnej polityki". Podobnie jak dziś, całymi snopami doskakują do prokomunistycznego PAX-u, w imię tych samych haseł.

Byłem wtedy drobnym, bez znaczenia, dziennikarzem zawodowym. Ale w dniach ogólnego tumultu 1926 roku, gdy jeszcze majowe strzały na ulicach Warszawy wspierane były nie tylko przez PPS, ale i komunistów - dostąpiłem zaszczytu rozmawiania z głównym bodaj leaderem "żubrów wileńskich". Miał bardzo skupiony wyraz twarzy i powiedział z tym głębokim przekonaniem w głosie, jaki miewają autentyczni mężowie stanu:
- Trudno, proszę pana, Nie można iść przeciw. Owszem, liczymy się nie tylko z tym, że Piłsudski może być różowy, nich będzie nawet "czerwony". Ależ po jego stronie jest siła!...

Dziś naturalnie, siła jest po stronie Gomułki. Nie wchodząc w ocenę tej politycznej szkoły, wtrącę jedynie iż nie wydaje mi się ona zbyt oryginalną. Jeszcze przed "sezonem", w zaraniu wojny 1914, do bardziej rozpowszechnionych kawałów należał ten, wyszydzający "żydowską szkołę polityczną”.
"Chwała Bogu, nasi zwyciężają!" - "A kto to, nasi" - "Co znaczy, kto!? Ci co zwyciężają".

Ale dajmy spokój złośliwym znakom równania. Książka Pawlikowskiego jest cenna i piękna. Co może jedynie różni mnie z autorem, to przy jednakiej chyba nostalgii do tamtego krajobrazu, nie zawsze jednaka tęsknota do tamtych ludzi.
"Kultura" /Paryż/ nr 9/215 z 1965 r.


VIETOJ ĮŽANGOS

Jozefas Mackiewiczius apie Michałą Kryspiną Pawlikowskį ir jo kūrybą
(ištraukos)
Michałas K. Pawlikowskis

Šių metų gegužės 30 d. Havajų salose mirė Michałas K. Pawlikowskis. Jis jau keletą metų iš Berklio visuomet važiuodavo ten atostogauti. Tada gaudavau pasakiškai spalvingą atviruką, dažnai jo paties nuotrauką dekoratyvios, plunksnomis pasipuošusios havajietės draugijoje.

Pawlikowskio romane „Tado Irtenskio vaikystė ir jaunystė“ (visų laikomu autobiografiniu romanu) yra scena, vykstanti Minske prieš Pirmąjį pasaulinį karą. Tadas baigė gimnaziją, išlaikė egzaminus ir skubinasi išvažiuoti į Backovą, bet tėvas jam sako:
„– Tavo Backovas niekur nepabėgs. Turiu tau kitą pasiūlymą. Ką pasakytum, jei duočiau pinigų kelionei po Europą? Aplankytum Vokietiją, Prancūziją, Skandinaviją, gal netgi Angliją... – Ir galvojo, kad sūnus pašoks iš džiaugsmo. O Tadas stovėjo sutrikęs. – Na, ką pasakysi apie tą sumanymą? – pakartojo ponas Irtenskis.

Tuo tarpu sūnaus galvoje žaibo greitumu skriejo vaizdai: (...) Senosios Sienos eglės ir beržai rausvose aušros ūkanose, neseniai įsigyti skalikai, neaiškūs sentimentalūs sumanymai... Jis atsisakė.
– Na, kaip sau nori, – sausai burbtelėjo tėvas.

Gerokai vėliau Tadas ne kartą susimąstydavo, kodėl nepasinaudojo, regis, stačiai stebuklingu tėvo pasiūlymu. O vis dėlto atsisakė. Kodėl? Negi nujautė, kad ramios ir smagios kaimiškos dienos jau suskaičiuotos ir kad ateitis jam ruošia pakankamai ir netgi per akis kelionių po užsienius?“

Senas žmogus prieš 1914 metus sakė: „Backovas nepabėgs“. Nes taip manė visi Minsko gubernijos gyventojai. Kas tada būtų galėjęs pagalvoti, kad tai pats nerealistiškiausias požiūris! (...)

Šiandien žmonės skraido į Mėnulį. O tai, kad bičiulis miršta Havajuose, net nekelia klausimo – o ką jis ten veikė? Gyveno. O kokia gyvenimo prasmė? O! Tai amžinas klausimas.

Šiaip ar taip, bet atrodo, kad Pawlikowskio kartos žmonės būtų turėję seniai suvokti, jog nėra nieko apgaulingesnio, kaip remtis vadinamuoju „realizmu“, laikyti „realizmą“ savo asmeninio ar politinio gyvenimo kelrode žvaigžde. Nėra nieko laikinesnio už vadinamąjį politinį „realizmą“, kuris remiasi ne realiomis, o sąmoningai suorganizuotomis potencijomis. Bet jie šito nemato. Ir anaiptol nesu tikras, kad Pawlikowskis tai suvokė. Nors jo Backovas „pabėgo“ visam laikui ir nei už tėvo, nei už jokius kitokius pinigus į jį nebenuvažiuosi. (...)

Michałas K. Pawlikowskis pragyveno ilgą laikotarpį, nuo 1893 m. beveik tris XX amžiaus ketvirčius.
Pagal tradicinę lenkišką terminologiją jis buvo Minsko žemės sūnus. Žiūrint šios dienos akimis, jeigu atmestume varžančius lenkiškus kriterijus, tai buvo vienas iš ypatingų kraštų, tikras Europos fenomenas. Tasai kraštas neplačia juosta driekėsi nuo Ledynuotojo vandenyno iki Juodosios jūros, jame valdantysis sluoksnis niekur nekalbėjo ta pačia kalba kaip žemesnysis. Lenkijoje ir šlėkta, ir valstietis kalbėjo lenkiškai, Rusijoje ir vieni, ir kiti kalbėjo rusiškai. Tačiau Suomijoje bajorai kalbėjo švediškai, valstiečiai – suomiškai; Baltijos šalyse bajorai kalbėjo vokiškai, o valstiečiai estiškai ir latviškai; Lietuvos Didžiojoje Kunigaikštystėje bajorai kalbėjo lenkiškai, o valstiečiai lietuviškai ir baltarusiškai, Ukrainos Volynėje ir Ukrainoje iki pat Krymo diduomenė kalbėjo lenkiškai arba rusiškai, o valstiečiai ukrainietiškai. Taip buvo – trumpai nusakius – net iki 1914 metų. Bet jau antroje XIX amžiaus pusėje, kai tokia padėtis ėmė trukdyti bundančiam nacionalizmui, iškilo dvigubos, nes kur kas painesnės nei kituose kraštuose, problemos. Nes tautinis antagonizmas ėmė pintis su visuomeniniais ir socialiniais antagonizmais, o daugiakalbėje Lietuvos Didžiojoje Kunigaištystėje kartais ypač komplikuotai. Nes dar reikia nepamiršti šachmatinės religijų lentos, rusų administracijos valdymo iš išorės, neįveikiamų tradicijų viduje, ūkinio ir prekybinio žydų dominavimo miestuose, tokių skirtingų „sostinių“ kaip Vilnius, Varšuva ir Sankt Peterburgas kultūrinio spinduliavimo, be to, vokiškų Dorpato ir Rygos universitetų... Pridėjus visas naujoves iš Vakarų ir Rusijos revoliucijos judėjimus, nėra ko stebėtis, kad visuma sudarė ypatingą konglomeratą, kuris eiliniam, pavyzdžiui, Europos miestiečiui apskritai buvo nesuvokiamas. O ir vietiniams jis buvo nelengvai įkandamas.

Toji knyga – tai paprastas pasakojimas, per kurį eina autobiografinis siūlelis. Autorius nieko neinterpretuoja, ne primeta vaizdą, o tik jį parodo, ne pretenduoja į mokslinį objektyvumą, o tiksliai atspindi įvykius ir visuomenės sluoksnio, kuris tuo metu de facto formavo visuomenės nuomonę, požiūrį. Tasai pasakojimas neįkyrus, jis tėra tik smulkių ir didesnių įvykių, požiūrių, nuomonių, gyvenimo būdo kronika – kaip viskas buvo, su visa teisybės ir neteisybės vertinant faktus gama. Galima šimtą kartų piktintis, kad tasai buvo kvailys, o anas teisuolis, bet niekada negalima pasakyti, netgi tada, kai faktai yra šiek tiek nuspalvinti, kad jie buvo „ne taip“ pasukti ir pagražinti. Toks autentiškumas Pawlikowskio literatūrą paverčia didžiu jo gyvenimo kūriniu. (...)

Kauno gubernijos Kražių kaime stovėjo katalikų bažnytėlė. Rusų valdžia – tai įvyko Aleksandro III valdymo pabaigoje, vadinasi, smarkiausio nuo Nikolajaus I laikų engimo metais – nusprendė tą bažnyčią uždaryti. Parapijos valstiečiai ėmė priešintis. Įvyko susirėmimas, valdžios atstovai buvo apkulti. Prasižengimas buvo pripažintas valstybiniu nusikaltimu ir keliasdešimt valstiečių buvo apkaltinti pasipriešinimu valdžiai. Jų gynėjais apsiėmė būti rusų advokatūros žiedas. Procesas nuo pradžios iki galo kuo puikiausiai pademonstravo, kokia nuostabi institucija tapo Rusijos justicija po Aleksandro II reformos. Proceso Vilniuje metu įvyko dialogas, kurį sukrėsta Rusijos imperijos inteligentų sfera minėjo dar ilgus metus. Liudininku buvo pakviestas Kauno gubernatorius Klingerbergas, vienas pagrindinių pasikėsinimo į Kražių bažnyčią režisierių. Gynėjas: „Liudininke Klingenbergai...“ Liudininkas (kreipdamasis į teisėjus): „Prašau pamokyti gynėją, kad jam esu ne „liudininkas“, o jo ekscelencija, slaptas valstybės patarėjas, šambelionas ir gubernatorius“. Teismo pirmininkas: „Teismui nėra slaptų patarėjų ir šambelionų, o tik šalys ir liudininkai. Liudininke Klingenbergai, prašau atsakyti į gynėjo klausimus!“

Išties sunku įsivaizduoti, kad nepriklausomoje Lenkijoje Vilniaus advokatas išdrįstų į poną vaivadą kreiptis: „Liudininke Bocianski, liudininke Kostek-Biernacki...“ Ir kad teismo pirmininkas drįstų tokiu būdu pamokyti pareigūną. Pawlikowskio kronika šiuo atveju iliustruoja skirtumą, kuris atsiranda tarp istorijos ir ignoravimo banalumo. (...)

Pawlikowskio indėlis atkleidžiant paskutiniųjų mūsų krašto dešimtmečių gyvenimą nėra didelis. Jis nubarstytas subjektyvizmu, anekdotais, pažįstamų ir giminių personalijomis, peizažų aprašymu. Tačiau nepaisant visų trūkumų, kuriuos galima pastebėti jo privačioje kronikoje, niekur nerasime banalios nesąmonės. Todėl šią knygą skaitome kaip gyvą istoriją.(...) „Pasaka – saldi švelnių XIX amžiaus laikų pasaka – baigėsi“.

Antrojo pasaulinio karo pradžia užtiko Pawlikowskį Torūnėje. Vėliau jis gyveno Vilniuje, trumpam prijungtam prie Lietuvos Respublikos. Čia nuolat rašė į mano „Gazeta Codzienna“. Dar prieš įžengiant bolševikams 1940 m. birželio mėn. jam pavyko išvykti į Švediją, paskui į Londoną. Iš ten, jau labai seniai, išvažiavo į Kaliforniją, kur dėstė Berklio universitete. (...)

Sutinkamai su senu pageidavimu, jį palaidojo Havajų salose („ten, kur mirsiu“). Nuo tos vietos iki Backovo (Backauščina – baltarusiškai reiškia „tėvynė“) Minsko krašte yra lygiai toli į vakarus per vandenyną, visą Aziją ir Rytų Europą, kaip ir į rytus per vandenyną, Ameriką, kitą vandenyną ir Vakarų Europą.

Matyt, man neskirta aplankyti draugo kapo.

„Wiadomości“, 1972, Nr. 34 (1377)


Paskutinės Didžiosios Kunigaikštystės dienos


Michało K. Pawlikowskio knygą „Tado Irtenskio vaikystė ir jaunystė“ (pradinis pavadinimas: „Pasaka“) laikau geriausia knyga, parašyta ir išleista emigracijoje. Tą sakau nė kiek nebijodamas, kad būsiu apkaltintas, jog perlenkiau, tą sakau, nes esu giliai tuo įsitikinęs. Knygoje atskleidžiama viena istorinės epochos pabaigos fazė. Taip pat ir paskutiniai mano tėvynės metai, tėvynės, kuri per Pirmąjį pasaulinį karą nustojo egzistuoti.

Lietuvos Didžioji Kunigaikštystė, formaliai likviduota 1971 m. gegužės 3 d. Konstitucijos nutarimu, 1795 m. visa prijungta prie Rusijos imperijos ir pavadinta „Severno-Zapadnyj krai“, faktiškai savo geografinį egzistavimą baigė tik 1914 metais. Jeigu visiškai tiksliai – tada, kai 1915 m. rudenį ji buvo perkirsta Hindenburgo linijos apkasais. Nuo tada ji neatgavo savo visumos, kurią sudarė šie administraciniai vienetai: Vilniaus, Kauno, Gardino, Minsko, Vitebsko ir Mogiliovo gubernijos. Ji buvo suplėšyta į lietuvišką, lenkišką ir baltarusišką dalis, pastaroji vėliau tapo bolševikiška. Toji daugiatautė Kunigaikštystė nepaliko nuosavos istoriografinės medžiagos. Po jos ir apie ją liko tik istorijos: lenkų tautos, lietuvių tautos, baltarusių tautos, rusų tautos. Nes Lietuvos Didžioji Kunigaikštystė nepaliko paveldėtojų, o tik besiriejančius pretendentus į paveldėjimą. Ir tai pretendentų ne į visumą, o į atskiras jos dalis. (...)

Šioje knygoje išties galima įžvelgti tarsi „Pono Tado“ tęsinį (tiksliau, pabaigą). Tačiau tai nereiškia, kad A. Mickevičius, rašydamas savo „Poną Tadą“, atspindėjo tuometines viso krašto pažiūras; tuo tarpu Pawlikowskis, rašydamas „Tadą Irtenskį“, atspindėjo tik menko savo krašto žmonių nuošimčio pažiūras. Tą faktinę padėtį dera patvirtinti objektyviai, nesvarbu, kad gali bjaurėtis kraštą draskančiais nacionalizmais. (...)
„Kultura“. Paryžius, Nr. 4 (150 nuo 1960 m.)


Peržengto laiko intarpai

„Karas ir sezonas“, kita puiki M. K. Pawlikowskio knyga, yra tarsi „Tado Irtenskio vaikystės ir jaunystės“ tęsinys. Abejonių kėlė pastarosios romano žanras, buvo sakoma, kad tiek savo forma, tiek turiniu kūrinys labiau panašus į dienoraštį, kad be reikalo knygoje atsirado personažas – Tadas, autorius turėjęs rašyti pirmuoju asmeniu ir t.t. Tos pastabos gal labiau tiktų knygai „Karas ir sezonas“, kur menamas personažas vaidina dar mažesnį vaidmenį. Bet nesvarbu, kaip pavadinsi – romanu, dienoraščiu, gavenda, – svarbi yra pati knyga. Vienas talentingas Rusijos kritikas, Eichenvaldas, kadaise labai tiksliai pasakė: „Ten, kur užtinkame kvalifikaciją, klasifikacija praranda bet kokią reikšmę“.

Naujoji knyga apima įvykius nuo Pirmojo pasaulinio karo pradžios, peržengia tą aukštą istorijos slenkstį ir veda prie Antrojo pasaulinio karo pradžios. Iš čia ir pavadinimas – „Karas ir sezonas“, sezonas tarp dviejų karų. Veiksmas vyksta daugiausiai buvusios Lietuvos Didžiosios Kunigaikštystės žemėse. Akys, kurios į tuos laikus žiūri, – tai akys simbolinio Tado, kilusio iš šiandien jau sunaikinto bajorų luomo. Perskaičiau ją vienu atsikvėpimu, gal net su dar didesniu domesiu nei pirmą knygą. Vietomis mane apimdavo susižavėjimas, vietomis susierzinimas, būdavau priblokštas, apimtas skepsio, ir vėl susižavėjęs, ir vėl linkęs mestelėti ne vieną kandžią pastabą. Taip būna, kai skaitai knygą, atspindinčią tam tikrą tiesą, nesvarbu, ar istorinę, ar literatūrinę. Kai perverčiu knygas, šiandien išleistas Varšuvoje, apsimelavusias nuo galvos iki kojų, jos sužadina ne norą skaityti, o žiovulį ir troškimą kuo greičiau padėti jas į šalį. Pawlikowskio knyga yra gerokai daugiau nei tai, kas vadinasi priedas prie istorijos.
(...)

Peizažo erdvės
Laikas buvo plačiai išsidriekęs erdvėje, kaip Pripetė per pavasarinį polaidį. Atrodė, kad diena ir peizažas, susilieję į vieną, sudaro visumą. Linksmai gieda paukščiai. Šniokščia vanduo, šlama medžiai. Tykus vakaras, pliaukšteli žuvis, miške po kažkieno koja trakšteli šakelė, vėsūs pavasario rytai, alyvų žiedų kekės iš kamino vinguriuojančių dūmų fone. Būdavo, vasarą išeini iš miško, skersai lauko iš po vežimo ratų kyla dulkių gija, o dangus net virpa nuo vieversių. Ir vėl tolimi, tušti keliai rudens purvynėje. Kol Lietuvos Didžioji Kunigaikštystė susitraukė iki Antros Žečpospolitos „rytinių žemių”, Tadas Irtenskis arba Michałas Pawlikowskis pamilo ją pirmąja meile ir išvaikščiojo visą. (...)
Pawlikowskis tą jaunystę aprašo tokią, kokia ji buvo, su didžiausiu nuoširdumu, kuris liudija, kad tikrai ją išsaugojo atmintyje. Tad nieko keisto, jog kai kurie prisiminimai apie miškus, medžioklę pelkėse ir paupiuose, atspindžiai ant ežero paviršiaus jo knygoje pasirodo kaip grožio veidrodžiai. Jo knyga taps puikiausiu lenkų literatūros aprašomosios prozos pavyzdžiu. (...)

Dekompozicija
Pawlikowskis, perėjęs prie „sezono“, negaili aštrios kritikos lenkų politikai rytų žemėse. Jis teisus, galima sakyti, visur, kur tik baksteli pirštu. Tačiau kyla klausimas, ką toji luoša administracija, prisidengusi luošais lozungais, susiklosčiusioje padėtyje būtų galėjusi padaryti geriau? Buvome įsprausti tarp kasdien vis stiprėjančių nacionalizmų kompleksų ir kumunistinio užkrato infiltracijos. Todėl buvo smarkiai stengiamasi tikrovę pagražinti dirbtiniu optimizmu. O neatpažįstamą realią padėtį – gal kiek mažiau neatpažįstamą nei šiandien – buvo liepta laikyti „realia politika“. Vadinasi, tai ne tokių vaivadų kaip Bocianskis klaidos, netgi ne Varšuvos valdžios klaidos, taip nutiko dėl to, kad didelės vertybės buvo suplėšytos į mažas fikcijas, Pawlikowskis kalba apie „senojo Vilniaus merdėjimą“ Lenkijos ribose. Tai tiesa. (...)

Taip pat labai laisvai, kai kalbama apie Vilniaus kraštą, Pawlikowskis nubrėžia linijas tarp išmintingų ir bukų valdininkų. Jo cituojami pavyzdžiai ne visuomet tikslūs. Kai kurie asmenys, apie kuriuos autorius atsiliepia ypač giriamai, iš tikrųjų priklausė tai pačiai politinei grupuotei, tik kad skirtingoms, kartais tarpusavyje kovojančioms klikoms. Žiūrint iš šios dienos perspektyvos, prisipažįstu nuoširdžiai, kur kas geriau suprantu pirmuosius brigadininkus iš 1914 m., kurie vėliau norėjo tapti bankų ar pelningų sinekūrų direktoriais, negu tuos raudonus bankų ir žemės dvarų savininkus, kurie su konjunktūriniu pavėlavimu prišokdavo prie „realios politikos“. Visai kaip šiandien, kai ištisos grupės prišoka prie prokomunistinės „Pax“ draugijos dėl tų pačių šūkių.

Tuo metu buvau menkas, nereikšmingas žurnalistėlis. Tačiau 1926 m. visuotinės maišaties metu, kai dar gegužinius šūvius Varšuvos gatvėse rėmė ne tik PPS (Lenkijos socialistų partija), bet ir komunistai, turėjau garbės bendrauti su pagrindiniu „Vilniaus stumbrų“ lyderiu. Labai susikaupusiu veidu ir su tuo giliu įsitikinimu balse, kaip kad kalba tikri valstybės vyrai, jis tarė:
– Nieko nepadarysi, mielas pone, negalime stoti prieš. Žinoma, turime galvoje, kad Pilsudskis gali būti rausvas, tegu būna netgi „raudonas“. Tačiau jo pusėje yra jėga!

Šiandien, žinoma, jėga yra Gomulkos pusėje. Neketinu vertinti tos politinės mokyklos, tik pasakysiu, kad ji man neatrodo esanti labai originali. Dar prieš „sezoną“, 1914 m. karo pradžioje, buvo labai populiarus anekdotas, išjuokiantis „žydų politinę mokyklą“:
– Ačiū Dievui, mūsiškiai laimi!
– O kas tie mūsiškiai?
– Ką reiškia – kas?! Tie, kurie laimi!

Bet palikime ramybėje kandžius lygybės ženklus. Pawlikowskio knyga yra vertinga ir graži. Ir, matyt, vienintelis dalykas, kuriuo mes su autoriumi skiriamės, tai tas, kad abu vienodai nostalgiškai prisimename tų laikų kraštovaizdį, bet nevienodai ilgimės tų laikų žmonių.
„Kultura“, Paryžius, Nr. 9 (215 nuo 1965 m.)

Rozdział I

WOJNA ROMANTYCZNA

Historyk z meteorologicznym nastawieniem mógłby snuć ciekawe rozważania na temat wpływu wielkich wydarzeń historycznych na stan pogody, czy też odwrotnie - wpływu stanu pogody na wielkie zdarzenia historyczne. O pamiętnej wiośnie urodzaju, kwitnącej zbożami i trawami, wiemy z księgi XI-ej „Pana Tadeusza”. Kto nic pamięta pożogi słonecznej, lub przynajmniej nie słyszał o niej, w lipcu i sierpniu 1920, gdy bolszewicy sili na Warszawę? albo - jak po lipcowemu prażył wrzesień 1939 roku?

Lato 1914 roku było - od czerwca do późnej jesieni gorące, upalne, prawie bez deszczu.

Tadeusza Ipohorskiego-Irteńskiego, który przed dwoma miesiącami przeszedł na drugi rok prawa w uniwersytecie petersburskim, wojna zastała u Bohdana Wańkowicza w dworku Zajezierze powiatu sieńskiego gubernii mohylowskiej. Postanowił zaraz wracać do Mińska. Bohdan go nie zatrzymywał. Rozumiał, że w takich niezwykłych okolicznościach każdy woli być w domu z rodziną. Tadeusza popychał też do Mińska niepokój o sprawy wojskowe. Jesienią kończył 21-y rok życia. Sekretarz pana Irteńskiego pan Pawłowski miał załatwić u wojskowego naczelnika sprawę odroczenia służby wojskowej dla ukończenia uniwersytetu. Pan Pawłowski upijał się codziennie i mógł zapomnieć. A zresztą - czy w ogóle w czasie wojny odroczenia będą udzielane? (Któż w trzecim dniu wojny mógł się domyśleć, że Rosja będzie jedynym krajem wojującym, który w ciągu dwóch pierwszych lat wojny nie powoła do wojska studentów wyższych uczelni?). Tak czy inaczej - była wojna i lepiej było być w domu.

Bohdan odwiózł przyjaciela na stację Bohuszewska. Na stacji nie byłoby nic niezwykłego, gdyby nie dwóch poborowych z drewnianymi kuferkami w towarzystwie dwóch płaczących bab. Pociąg przyszedł bez opóźnienia. Wagon nie był przepełniony. Oficerów nie więcej w nim, niż zwykle. Gdzież ta wojna? Tadeusz nie od razu się zorientował, że linia kolejowa Witebsk - Orsza - Żłobin nie miała kierunku „strategicznego”. Wyjechał z Zajezierza po bardzo lekkim śniadaniu i teraz łykał ślinę na myśl że w Orszy, gdzie musiał się przesiąść na pociąg do Mińska, napije się herbaty wcinając kilka smakowitych, słynnych na całe imperium, pierożków z mięsem lub kapustą. Niestety, marzenia, jak to często bywa, zawiodły. W Orszy był ścisk i bezład. Roiło się od mundurów wojskowych. Jeszcze nie było „europejskich” frenczów, które się miały zjawić dopiero za rok czy dwa, ale mundury były zgrabne - z talią na właściwym miejscu, nie zaś spadającą na tyłek, jak w mundurach niemieckich, austriackich i legionowych. Ludzie w mundurach ogołocili, jak szaraficza, orszański bufet ze wszystkiego. Nawet samowar gigantycznych rozmiarów był zimny, a bufetowi za ladą bezradnie rozkładali ręce i mieli wzrok niezupełnie przytomny. Zamiast pierożków Tadeusz musiał się pocieszyć ostatnim numerem jakiejś gazety rosyjskiej, w której na pierwszym miejscu był wydrukowany manifest cesarski z 21 lipca (starego stylu): „Pomna swej historycznej misji Rosja, jednej krwi i wiary ze słowiańskimi narodami, nigdy nie była obojętna na ich losy”...

- No no - myślał Tadeusz szukając w gazecie wieści z pola walki, których jeszcze nie było.

Pociąg ze Smoleńska przyszedł z dwugodzinnym opóźnieniem. Był zapchany wojskowymi i cywilami. Tadeusz z trudem zdobył sobie odchylany taboret w korytarzu. Pociąg podwójnej długości z dwiema lokomotywami szedł powoli. Na następnej stacji weszła panienka z okrągłą twarzą. Ani ładna, ani brzydka. Ostatnim echem kurtuazji zapadającego w nicość XIX wieku Tadeusz ustąpił jej taboretu. Jakże gorzko miał tego żałować! Pociąg szedł z Orszy do Mińska dziesięć godzin zamiast przepisowych czterech zatrzymując się nie tylko na każdej stacji, lecz i przed każdym semaforem. Jak złowrogo wyglądało czerwone oko semaforu i z jaką ulgą się wzdychało, gdy wreszcie błysło zielone światełko, lokomotywy zasapały przeraźliwie i targnęły pociągiem.

W Mińsku, który teraz leżał wedle terminologii wojennej w „głębokim tyle” i gdzie urzędował naczelnik okręgu wojennego generał Rausch von Traubenberg, panował nastrój podniosły, z lekka tylko podniecony. Mobilizacja odbywała się w tumanach kurzu, ale gładko i sprawnie. Fala nienawiści do Niemców rozlała się szeroko i głęboko poprzez wszystkie stany i narody imperium rosyjskiego. „Wojna jest popularna” - powiadali znawcy czyniąc porównania z będącą w świeżej pamięci a wielce niepopularną wojną japońską. Szał patriotyzmu rosyjskiego ogarnął wszystkich: od ziemiaństwa polskiego i polskiego mieszczaństwa do dziennikarzy żydowsko-liberalnej gazety „Minskij gołos”. Gazetka ta robiła świetne interesy wypuszczając co dzień dodatki nadzwyczajne z nieprawdopodobnymi i bezczelnymi łgarstwami, jak np. „Flota brytyjska rozbiła flotę niemiecką” albo „Wojska francuskie idą na Berlin” - a to wszystko w czasie, gdy Niemcy miażdżyli Belgię, a udział w wojnie Wielkiej Brytanii był raczej platoniczny. Cenzura wojenna pobłażliwie puszczała te łgarstwa, jak również puszczała przesadne historie o „okrucieństwach niemieckich” (niemieckije zwierstwa) uważając, że tego rodzaju łgarstwa dodają ducha ludności.

Mobilizacja szła więc gładko i sprawnie. A że tam wielotysięczny tłum „manifestantów” rozgromił niemiecką ambasadę i niemiecką kawiarnię Reinera w Petersburgu; że parotysięczny tłum rezerwistów rozbił najpierw gorzelnię pod Ihumeniem, a potem - po drodze do Mińska - napadł i mocno uszkodził pałac pp. Leonostwa Wańkowiczów w Smiłowiczach - tłumaczono to zawadiactwem (udalstwem) przyszłych wojaków, których komunikaty kwatery głównej miały wkrótce nazywać zuchami (mołodcy) lub dziwo-bohaterami (czjudo-bogatyri). Histeryczki modliły się nawet do „szarych szyneli” nie przewidując, że za trzy lata ci sami dziwo-bohaterowie staną się w ich ustach nienawistnymi „czubarykami”.

Pogrom Śmiłowicz bardzo poruszył społeczeństwo polskie w Mińsku. Jak się później okazało, skończyło się na zapaskudzeniu salonów, połamaniu kilku cennych mebli, wybiciu kilku szyb i przebiciu końcem buta czy pałką „Mickiewicza na Judahu skale” Walentego Wańkowicza. Pogrom jednak był pogromem i pani Leonowa Wańkowiczowa (z domu hr. Broel-Plater ) mówiła głośno przy obiedzie w lokalu klubu obywatelskiego nie bacząc, że przy sąsiednim stole siedzi sam gen. Rausch von Traubenberg ze świtą:

- Takiego barbarzyństwa Niemcy nigdy by nie popełnili. Zresztą pani Leonowa nie cieszyła się wielką popularnością i dr Marian Obiezierski mówił szeptem przy innym stoliku:

- Istotnie, wielkie barbarzyństwo. Podobno potłukli moc słoików z konfiturami.

Tymczasem deputacje szlacheckie wszystkich gubernii Cecarstwa słały hołdownicze depesze do cesarza. Deputacja szlachty mińskiej nie pozostała w tyle. Każda depesza otrzymała osobną odpowiedź podpisaną przez monarchę. Odpowiedź na depeszę deputacji mińskiej szczególnie poruszyła wszystkich i była szeroko komentowana w kuluarach i ogrodzie letnim klubu obywatelskiego. W odpowiedzi tej cesarz dziękował za wyrazy hołdu i zapewniał że „wierzy w przyszłość świetlaną wszystkich narodów zamieszkujących gubernię mińską”. (Czy dowiemy się kiedykolwiek, kto zredagował i podsunął carowi do podpisu taką co najmniej dziwną depeszę?).

Ledwie zdążono przetrawić ten niespodziany a słodki kąsek, gdy spadła nowa wieść - tak radosna, że Polacy dostali prawdziwego delirium. „Polacy, wybiła godzina” - krzyczały tłustym drukiem słowa odezwy wielkiego księcia Mikołaja Mikołajewicza” - „...marzenia ojców i dziadów”... „...nie zardzewiał miecz, co raził wroga pod Grunwaldem”... „Od brzegów Bałtyku do mórz północnych idą hufce rosyjskie”... „...jutrzenka nowego życia świta dla was”… Lekko i strawnie łykali Polacy jedno z największych „nabierań” w dziejach Polski. Nie pierwsze i nie ostatnie.

W. ks. Mikołaj Mikołajewicz stał się w ciągu jednej nocy nieomal świętym patronem Polski. Opowiadano cuda o jego talentach strategicznych dodając szeptem, że jest to wódz, który dla przeprowadzenia operacji wojennej nie liczy się ze stratami w ludziach. Nie wiedzieliśmy, że hr. Witte pokazał go w swych wspomnieniach jako tchórza i mistyka z „zajączkiem” w głowie. Nie wiedzieliśmy o słowach jednego z wielkich książąt, że Polacy są naiwniakami, jeżeli wierzą odezwie Mikołaja Mikołajewicza. Nie wiedzieliśmy jeszcze, że w okupowanej przez wojska rosyjskie Galicji rozpoczną się brewerie czarnosecinne z przymusową „rewindykacją unitów” pod batutą generał-gubernatora hr. Bobrinskiego i biskupa Eulogiusza. Nie wiedzieliśmy, że Mikołaj Mikołajewicz wydał rozkaz aby galicyjsko-polskich organizacji „sokolskich” (tj. strzeleckich) nie uznawać za stronę wojującą. Nie wiedzieliśmy, że Mikołaj Mikołajewicz żadnym strategiem nie był, a tylko podpisywał dyspozycje opracowane przez miernej zdolności generałów, i że otoczenie wielkiego księcia w Baranowiczach zabijało nudy pędzaniem gołębi, lub tresowaniem młodego lisa. No i nie mogliśmy wiedzieć, że za rok ten uwielbiany Mikołaj Mikołajewicz wyda potworny rozkaz przymusowego wysiedlania ludności polskiej, litewskiej i białoruskiej razem z cofającą się armią rosyjską. Nie wiedzieliśmy. Nawet taki trzeźwy polityk jak Aleksander Lednicki powiedział, że od czasów Napoleona nikt takim językiem, jak Mikołaj Mikołajewicz, nie mówił do Polaków.

Zaczęła się sielanka przyjaźni polsko-rosyjskiej. -Zapewne jedyny raz w historii Polski i Rosji zapanował krótki okres, gdy wszyscy Rosjanie od socjalistów do „czarnosecińca” Puryszkiewicza zapałali szczerą miłością do Polaków. W Petersburgu przemianowanym na poczekaniu na Piotrogród stawiano w teatrzykach idiotyczne patriotyczno-sentymentalne skecze, w których Polacy występowali w roli rosyjskich patriotów. Stolica cesarstwa urządzała olbrzymią zbiórkę pod hasłem „Piotrogród – Polsce”. Wielu Rosjan uczyło się na gwałt języka polskiego. Słowem - Polska i Polacy byli modni.

W mieszkaniach miejskich, we dworach i dworkach zapanowała moda na mapy, na których szpilkami oznaczano posunięcia walczących armii. Rozważano ze znawstwem przedmiotu możliwości strategiczne. Mówiono o okrążeniach, odcięciach i „workach”. Tłumaczono niewtajemniczonym, co to są przesmyki i Dardanele. Z nabożeństwem słuchano niedomówień praporszczyków sztabowych robiących mądre miny i udających, że znają nikomu nie znane tajemnice wojskowe. Czasem puszczano się w dyskusje z dziedziny historiozofii gimnazjalnej: co było przyczyną wojny, a co „powodem” do niej? Korepetytor Kazia ośmioklasista Rosjanin pouczał, że powodem było morderstwo w Sarajewie, a przyczyną współzawodnictwo gospodarcze Niemiec z - kim? Tutaj trochę się jąkał, bo nie zupełnie był pewien, czy Niemcy rozpętały wojnę współzawodnicząc gospodarczo z Anglią, czy z Rosją, czy może z Francją. Państwo Irteńscy bardzo poważnie dyskutowali z ośmioklasistą wytykając mu te lub inne błędy, ale zgadzając się bez zastrzeżeń, że to Niemcy rozpętały wojnę.

Był to dogmat, w który nie śmiano wątpić. A przecie wojny 1914 nikt nie przewidywał! Przypisywanie post factum jakichś „przyczyn” i „powodów” było takim samym nonsensem, jak gadki o przeczuciach, wizjach lub znakach na niebie. Wprawdzie w czasie trwania wojny zjawiły się z obu stron szumne deklaracje o „celach wojny” - celach nieraz bardzo zaborczych. Ale przerzucanie tych deklaracji na okres sprzed wojny byłoby oczywistym głupstwem. Ciekawe, że te i inne nonsensy wciąż są powtarzane przez ludzi skąd inąd nie głupich. Wojny nikt nie przewidywał i nikt jej nie chciał. Nie chcieli jej nawet tacy zhisteryzowani „podpalacze” jak Wilhelm II lub austriacki hr. Berchtold. Wojny chciała może garstka Polaków w Galicji mająca jednak taki wpływ na wybuch i przebieg wojny, jaki na lot pocisku ma mucha siedząca na lufie armaty. No i chciał wojny Włodzimierz Uljanow-Lenin.

Poza szpilkowaniem map i dyskusjami strategicznymi pilnie przeglądano stronice „Kuriera Warszawskiego” usiane ogłoszeniami o poszukiwaniu osób, które wojna zastała w uzdrowiskach za granicą. Z jednego z takich ogłoszeń dowiedzieliśmy się szczegółu nawet nie wszystkim warszawiakom znanego: że prawdziwe nazwisko panny Lucyny Messal, która latem 1914 przeprowadzała w Niemczech kurację odtłuszczającą, jest Mishal i że jest Żydówką z pochodzenia.

Tymczasem wprowadzono prohibicję i - jak na administracyjne bezhołowie rosyjskie - przestrzegano jej z żelazną konsekwencją. Na wsi pozostawało coraz mniej rąk do robót polnych. To samo w miejskich fabrykach. Toteż nie było komu pędzić samogonu, względnie jeszcze nie nabrano wprawy w jego pędzeniu. Żołnierze, chłopi, robotnicy - pozbawieni wódki - zaczynali myśleć. Na ponuro. I słuchać. Też na ponuro. I w tym tkwi jedna z „przyczyn”, że w dwa i pół roku później rewolucja wybuchła tak gładko i tak spontanicznie. Lecz nawet wtedy nie wszyscy się zorientowali, że Wielka Rewolucja Światowa wybuchła nie w marcu 1917, lecz w sierpniu 1914 - wybuchła przez sam fakt mobilizacji, tj. skupienia w zwartych i uzbrojonych szeregach milionowych mrowi istot, które wedle słów Iwana Bunina jeszcze się niezupełnie nauczyły chodzić mocno na tylnych nogach, a które w dodatku pozbawiono jedynej przyjemności - wódki.

Głaskano nie tylko Polaków, lecz i Żydów. Nikt wprawdzie nie wzywał Żydów, aby dobyli miecza i razili wroga, ale antysemityzm schował rogi. Przynajmniej oficjalnie. O haniebnej a tak niedawnej sprawie Bejlisa zapomniano*. Obok bohaterskiego Kozaka Koźmy Kriuczkowa (którego legenda nie wytrzymała zresztą, o ile wiem, próby historycznej) zjawił się również bohaterski Kac, awansowany z szeregowego na praporszczyka. Kac z ręką na temblaku i błyszczącymi epoletami z jedną gwiazdką krążył jakiś czas po Mińsku i chętnie opowiadał o swych czynach bojowych przyjmując fundy w kafeszantanie „Akwarium” przy ulicy Jurewskiej lub w kawiarni „Selekt” przy ulicy Zacharzewskiej. Fundy były zresztą suche, bo prohibicja była ściśle przestrzegana i nie robiła wyjątków. Nawet dla bohaterów narodowych.

„Akwarium” bez alkoholu było nudne i na pół puste. Popisy śpiewaczek, zarówno „operowych”, jak „kaskadowych”, brzmiały dla trzeźwych uszu bardzo nędznie. Tłusty „reżyser” pan Pinter i szczupły „dyrektor” pan Bielat krążyli smutno po wyludnionej sali.

Nastrój podniosły i bojowy trzymał się. Nic nie wiedzieliśmy o galicyjskich organizacjach „sokolskich”, tj. o legionach Piłsudskiego, zjawili się natomiast w czamarkach legioniści Gorczyńskiego. Do legionu Gorczyńskiego wstąpił młodszy kolega Tadeusza Marianek Bielma-Bielinowicz. Nie wielu znalazł naśladowców. Trzeźwi „mińczucy” osądzili, że w wielkiej wojnie, w której giną Polacy w trzech obcych armiach, nie ma sensu przebierać się w jakieś niezgrabne czamarki i w nich ginąć bez wyraźnego celu. „I do polskiego serca niemiecką kulą strzel” deklamowała wiersz Słońskiego przymilna Rommówna na patriotycznych wieczorach. (W rok później po drugiej stronie frontu kula niemiecka zmieniła się w kulę „moskiewską”). Orzeczono więc że byłoby szaleństwem ryzykować dla czamarki, że się dostanie kulę niemiecką lub austriacką, albo że się będzie strzelać kulą moskiewską do Polaków w mundurach niemieckich lub austriackich. Wojna 1914 miała tę dobrą stronę, że wykręcanie się od służby frontowej było nie tylko dopuszczalne, lecz nawet patriotycznie zalecane: „Bić się za Moskali wierząc w piękne słówka Mikołaja Mikołajewicza? Nie, dziękuję!” (Co trzeźwiejsi już powątpiewali w moc prawną pięknej literacko odezwy cesarskiego stryja). Tadeusz Irteński raz jeden widział Gorczyńskiego w kawiarni „Selekt”. Nieduży wzrost nadrabiał czamarą i olbrzymimi wąsiskami. I tylko z tymi wąsami przeszedł do historii. Legenda Gorczyńskiego nie powstała.

Na razie trwał miodowy miesiąc wojny (o ile można tak mówić o wojnie). Przyszło zaćmienie słońca. Pełne. Mińsk leżał w samym centrum pasa zaciemnienia. Na dobre dwie minuty słońce stało się czarną tarczą w delikatnej aureoli bladozielonej poświaty. Na chwilę zabłysły tu i ówdzie gwiazdy i w skwarze południa powiało chłodkiem.

W tym pierwszym okresie wojny Tadeusz był świadkiem pogrzebu wojskowego, który zrobił na nim niezapomniane wrażenie, chociaż później oglądał wiele pięknych pogrzebów. W czasie ofensywy rosyjskiej w Prusach Wschodnich poległ książę Mikołaj Radziwiłł związany z Mińszczyzną przez ożenek z supermagnacką fortuną hr. Magdaleny z Zawiszów Krasińskiej. Był to wielki awanturnik - w szlachetnym tego słowa znaczeniu - weteran wojny boerskiej, japońskiej, bałkańskiej. Odznaczał się nieludzką odwagą i szukał guza wszędzie, gdzie się tylko bito. Był niezwykle piękny: nigdy ani przedtem, ani potem nie spotkał Tadeusz mężczyzny o tak doskonałej urodzie. Pogrzeb lub raczej eksportacja z dworca do katedry, a potem znów na dworzec odbyła się w nocy, przy blaskach pochodni i dźwiękach marsza żałobnego Beethovena. Tadeusz nigdy nie zapomniał tych dźwięków, jakby wydobywających się z podziemi piekielnych, ani tego nieba wygwieżdżonego, ani tych żółtych pochodni kołysanych lekkim wietrzykiem nocnym.

Miodowe miesiące wojny kończyły się. Razem z radosną wieścią o porażce Niemców pod Paryżem przyszła wieść o strasznej klęsce rosyjskiego generała Rennenkampfa w Prusach Wschodnich i o samobójstwie generała Samsonowa. (A jeszcze tak nie dawno kuplecista w „Akwarium” śpiewał: „A Rennenkampf wsio wpieriod petit”...). Dotąd panuje wśród Rosjan przekonanie, że porażka pod Tannenbergiem była straszliwą ceną, którą zapłacili Rosjanie za wykonanie obowiązku sojuszniczego wobec Francji, gdyż Niemcy odciągnęły dwa korpusy z frontu zachodniego i rzuciły na wschód - ratując Prusy lecz przegrywając bitwę o Paryż. Zdaje się jednak, że winy za zniszczenie armii Samsonowa i paniczną ucieczkę pozostałej armii należy raczej szukać w niedołęstwie Rennenkampfa, zwłaszcza że te dwa korpusy ściągnięte spod Namur przyszły na wschód już po rozstrzygającej bitwie pod Tanncnbcrgiem.

Coraz gorsze wieści przychodziły z okupowanej przez Rosjan Galicji: unitów przymusowo nawracano na prawosławie, Polaków ze Lwowa wywożono na wschód. Nadchodziły chłody i słoty jesienne. Dość słabym echem powitano zwycięstwo pułków syberyjskich pod Warszawą. Gdyby nie wspaniała opowiastka Perzyńskiego o kłótni między starym małżeństwem w Warszawie („Strzelają, słyszysz? strzelają, stary durniu?!” - „Duszko, czy to ja strzelam?”) krwawe boje pod Sochaczewem i Piasecznem nie zrobiłyby w Mińsku większego wrażenia.

Pod koniec jesieni ocknęło się życie towarzyskie. O tańcach nie było mowy, bo wojnę uważano wtedy za rodzaj żałoby narodowej. Zresztą Rosjanie nie tańczyli i publiczne zabawy taneczne były w ogóle zakazane. Ale odbywały się koncerty i rauty na Rzecz Towarzystwa pomocy ofiarom wojny, które miało swe biuro w gmachu Towarzystwa rolniczego. Ponadto z inicjatywy Henryka Weyssenhoffa i pod jego dyrekcją urządzono w teatrze miejskim szereg żywych obrazów. Był więc Kazimierz Wielki przyjmujący Żydów. Był Jan Sobieski dający audiencję posłowi cesarskiemu. Był wreszcie Hołd pruski ściśle wedle obrazu Matejki skomponowany. W braku starszego pana, który zgodziłby się być królem - proszono pana Emanuela Obrąpalskiego, ale odmówił - Tadeusz zasiadł na tronie za Zygmunta Starego a przed nim klęczał baron Dangel (żonaty z Wańkowiczówną). Boną była wiecznie młoda belle femme doktorowa Dziekońska. Icek Święcicki był Stańczykiem... Przed obrazem z Kazimierzem Wielkim Henryk Weyssenhoff miał chwilę irytacji:

- Co to za tron? - spytał ostro zarządcę rekwizytorni teatru miejskiego.

- To tron aidzki.

- Boże drogi! Król polski na tronie egipskim! A innego tronu nie macie?

- Nie mamy.

- Merde.

Skończyło się więc, że Kazimierz Wielki a później Jan Sobieski siedzieli na tronie „aidzkim”. Jak długo potrwa wojna? Na początku, zanim zabawa w szpilkowanie map nie znudziła, obliczano trwanie wojny na tygodnie. Później na miesiące. Ku końcowi 1914 czekano nadzwyczajnych zdarzeń na wiosnę. „Głęboki tył”, w którym tkwił Mińsk, dawał poczucie bezpieczeństwa. Front leżał o kilka setek kilometrów na zachód, Niemcy dostali w skórę pod Łodzią i pod Warszawą, Austriacy w ogóle byli bici jak w bęben - nic ma się więc czym przejmować. Przyjeżdżający na krótki urlop z frontu znajomi przywozili w upominku zdobyczne pikelhauby, które można było też kupić za parę rubli u szeregowych. Pokazywali zdobyczne pistolety Parabellum z ładunkami dum-dum w magazynie. Ci, co powracali z prawdziwego frontu, mówili mało i niechętnie. Czuło się w ich głosie ciche i nienazwane panowanie nad nerwami w przeciwieństwie do hałaśliwej histerii zwanej bohaterstwem. Za to ci ze sztabów, z oddziałów przyfrontowych i z frontów „nieprawdziwych” gadali i łgali niemiłosiernie, chełpili się posiadaniem nieprzepisowych szabel kaukaskich, nosił na piersiach nadmiar rzemieni z gwizdkami i tp. przyborami wojennymi.

Każda wojna jest kombinacją nudów, krwi, łez, potu, wszy, brudu i smrodu. Ponieważ jednak w roku 1914 nie mordowano jeszcze masowo jeńców; nie mordowano i nie wywożono masowo ludności cywilnej; gwałcono i rabowano w miarę; obtłukiwano jeszcze tyłki o siodła („Ułani, ułani”) - przeto niektórzy dziś nazywają tamtą wojnę (Boże odpuść im, bo nie wiedzą, co mówią!) wojną romantyczną.

Rozdział II

„PIOTROGRÓD” I ŁOŚ

Wojna wojną, ale przed wyjazdem do Petersburga na tak zwane studia Tadeusz chciał jeszcze zapolować w Baćkowie. Pojechał na wieś w spokoju ducha, gdyż sprawa odroczenia służby wojskowej została załatwiona pomyślnie i w biurze wojskowego naczelnika nikt nawet nie słyszał, aby studentów miano powołać do wojska.

Na wsi wojny nie czuło się zupełnie. Wzięto po kilku rezerwistów i rekrutów z każdej wsi, po czym życie wiejskie potoczyło się spokojnie. Nie tylko studenci byli wolni od służby wojskowej. Nie brano również do wojska tych, którzy mieli „niebieskie bilety” (jedynaków) i tych, którzy będąc zupełnie niezdolni do służby wojskowej, mieli „białe bilety”. Nie, ruszano też starszych roczników, do których należeli towarzysze łowów Tadeusza - leśnik Aleksander Klimowicz i furman Józef.

Józef był ciekawym okazem. Nic mu nigdy nie imponowało i niczym nie można go było zadziwić. Na każdą nowość, na każde odkrycie miał gotową odpowiedź: „Wiem, słyszałem” albo „Znam, widziałem”. Sam lubił natomiast zaimponować innym. Tym razem pokazywał Tadeuszowi z dumą jednorurkę, którą za bezcen kupił u odjeżdżającego na front kłusownika-rezerwisty. Jednorurka była, jak mówił, przerobiona z. francuskiego „anty-leryjskiego” karabinu. Nie chcąc go martwić Tadeusz nie powiedział, że na lufie tej broni wyczytał napis „Iwanowi-Tuła”. Zresztą Józef był zacnym człowiekiem i doskonałym, kochającym konie furmanem. I nie był wcale głupi, choć miał wiecznie na twarzy zastygły wyraz podobny do głupawego uśmiechu.

Przyjemnie było wstać o świcie, gdy jutrzenka różowiła się na posrebrzonych rosą pajęczynach, gdy w lesie pachniało kwaśnym winem gnijących liści i gdy na tle soczystej zieleni świerków klony płonęły, jak krzaki gorejące. I przyjemnie było słuchać gonu sześciu ogarów: para Zagraj i Lutnia powiększyła się o dalsze cztery pieski - Dunaja (młodszego), Hałasa, Wierną i Zaliwaja. Przyjemnie było wracać z polowania wzdłuż tylnych opłotków wioski. Szczególny urok miała ta rzadko używana, porosła trawą „boczna ulica” przytykająca do chłopskich sadów i odryn. Na takiej drodze prawie nikogo się nie spotykało. Od pola pachniało nacią kartoflaną, od sadów - konopiami.

Petersburg nazywał się już „Piotrogrodem”. Mimo bardzo młodego wieku Tadeusz odniósł się bez entuzjazmu do zmiany nazwy stolicy imperium. Nie potrafił sformułować swych myśli, ale czuł, że jest coś niepoważnego w kasowaniu nazwy mającej za sobą dwóchsetletnią tradycję. Nie przeczuwał, że w tej zmianie była również jakaś siła fatalna: „Piotrogród” miał przetrwać tylko 10 lat, aby stać się „Leningradem”. („Nie trzeba ruszać starych nazw” - mówił sobie po wielu latach. Dlaczego starożytna ulica Zacharzewska w Mińsku stała się Sowiecką, później - na 11 miesięcy - Mickiewicza, później aleją Stalina, by po destalinizacji jeszcze raz zmienia nazwę? Dlaczego pięknie brzmiące nazwisko Sachsen-Coburg-Gotha zmieniono na neutralne Windsor? Dlaczego plac Saski przerobiono najpierw na Piłsudskiego, a potem na plac Zwycięstwa?).

Były i inne zmiany - mniej ważne. W pierwszym dniu wojny ściągnięto sznurami z dachu ambasady niemieckiej czwórkę koni „brandenburskich”. Potem zdziczały tłum wiwatował najpierw przed Pałacem Zimowym, a potem - porwany patriotyzmem - ruszył demolować niemiecką kawiarnię Reinera. Ze szczytu olbrzymiego domu towarowego na Newskim prospekcie znikł świetlny szyld „Gebriider Jeliseyeff” zastąpiony przez „Jeliseyeff Bros”. Na ulicy Gogola restauracja „Wiem” stała się po prostu restauracją Sokołowa. Petersburżanie opowiadali Tadeuszowi, jak manifestanci po splądrowaniu ambasady niemieckiej i kawiarni Reinera mieli wielką ochotę zdemolować „Wienę”, ale pan Sokołowi przebłagał ich na klęczkach przysięgając, że z Wiedniem i nienawistnymi Austriakami nie ma nic wspólnego. W urzędach i innych miejscach publicznych zjawiły się napisy „Zabrania się mówić po niemiecku”. Rafio legis tego dziwnego zakazu nie było nigdy jasne. Zapewne chodziło o niedrażnienie uczuć patriotycznych. Bo zakaz nie miał chyba na celu względów bezpieczeństwa i tajemnicy wojskowej? Polacy starszej daty podnosili brwi widząc te napisy, gdyż przypominały im inne napisy, które znikły zaledwie kilkanaście lat przedtem: „Zabrania się mówić po polsku”. Nieco później w wprowadzono w myśl hasła „szpieg podsłuchuje” nakaz używania tylko języka rosyjskiego w rozmowach telefonicznych. Za naruszenie tego przepisu groziły surowe kary. Zresztą poczciwe telefonistki zwykle ostrzegały wtrącając się do rozmowy, którą przez zapomnienie zaczynano np. po polsku. Gazety podały wiadomość o jakiejś krewkiej Włoszce, która mimo ostrzeżenia telefonistki rozmawiała dalej po włosku. Ukarano ją dla przykładu, ale bardzo łagodnie, bo właśnie Włochy przystąpiły do wojny po stronie sprzymierzonych i do obowiązkowego repertuaru hymnów sojuszniczych dołączono hymn włoski.

W teatrach operowych bowiem - a Petersburg miał aż trzy opery - nikogo nie znudził jeszcze zwyczaj, że zaraz po zgaśnięciu świateł i zjawieniu się dyrygenta z galerii padały okrzyki: „Gimn! gimn! Kurtyna szła do góry i ugrupowani na scenie aktorzy i chórzyści - w kostiumach - śpiewali „Boże caria chrani”. Potem zasłona spadała i orkiestra grała kolejno – już bez udziału chóru - Brabansonę, Marsyliankę, God save the King, hymny serbski, japoński, włoski... (Odegranie Braban sony przed Marsylianką i hymnem angielskim było oznaką kurtuazji dla małej i bohaterskiej Belgii).

Czasopisma drukowały wiersze patriotyczne. Nawet hedo nista i „ego-futurysta” Igor Sjewierianin pisał:

Kto ruszit Giermaniju skoreje na stanciju

Tam pojezd za pojezdom stremitsa wpieriod...

albo gromił Wilhelma II-go:

Winiu tiebia za to, czto ty, nachmuriw browi

W ozdwig w swojej stranie gonienije na sławian...

W teatrach i teatrzykach obowiązywał też repertuar podniosły. Stawiano więc sztukę Leonida Andrejewa „Król, prawo i wolność” na tle bohaterskiej postawy Belgii. Tytuł wzięto z refrenu Brabansony. Publiczność tłumnie waliła na tę sztukę, ale Tadeusz nie poszedł instynktownie przeczuwając szmirę. O repertuarze teatrzyków wspomniałem w rozdziale poprzednim. Gazety i tygodniki pitrasiły opowiadania na temat bohaterstwa „szarych żołnierzyków” oraz reportaże, również w bohaterskim tonie utrzymane, własnych korespondentów z frontu. Ci właśni korespondenci z frontu oraz właśni korespondenci „z Kopenhagi” z reguły nie ruszali się od swych biurek w redakcjach petersburskich. Pisma humorystyczne kpiły z Wilhelma, z Franciszka Józefa, z Turków. Niektóre kawały były niezłe. Warto przypomnieć jeden. Instruktor niemiecki ogląda twierdzę turecką i wytyka dowództwu tureckiemu jej braki. W pewnej chwili widzi z przerażeniem, że armaty jednej z baterii są drewniane.

- Ależ z tych armat strzelać nie można! - wykrzykuje.

- Istotnie - przyznaje Turek - te armaty nie nadają się do strzelania.

- A więc po co w ogóle tu stoją?!

- O, my mamy na to cały regulamin - objaśnia Turek - do każdej armaty jest przydzielona załoga złożona z trzech żołnierzy. Jeden z nich zaciąga się papierosem i wypuszcza kłąb dymu. Drugi mówi „bum”. A trzeci bierze do ręki pocisk i rzuca go wprost w mordę nieprzyjacielowi.

Poza tym humor wojenny kręcił się wkoło prostego przepisu, że Rosjanin jest dzielny i sprytny, Niemiec głupi i okrutny, Austriak - tchórz. O Turku w ogóle szkoda mówić. Głupota niemiecka była najczęstszym tematem dowcipów. Czy można było się temu dziwić, skoro pisarz tej miary co Adolf Nowaczyński pisał w „Świecie” Krzywoszewskiego: „Niemiec prochu nie wymyślił i nigdy go nie wymyśli; on tylko filozoficznie istnienie jego udowodni”.

„Okrucieństwa niemieckie” stanowiły szczególny temat zarówno artykułów prasowych, jak i gotowanych przez kancelarie dyplomatyczne ksiąg tego lub innego koloru. Polacy ze zgrozą czytali o spaleniu Kalisza przez majora czy pułkownika Preuskera. Ku końcowi wojny i w czasie rewolucji, a zwłaszcza w obliczu rodzimych - słowiańskich - okrucieństw, o „okrucieństwach (zwierstwach) niemieckich” zapomniano. Dopiero w okresie bolszewizmu, który coraz bardziej dawał się we znaki „niedorżniętej burżuazji”, puszczono w Petersburgu taki dowcip: „Słyszeliście o ostatnim okrucieństwie niemieckim? Nie chcą zająć Petersburga!”

Tak jesienią 1914-go roku wyglądał Petersburg - do niedawna Sankt-Petersburg. Życie toczyłoby się zupełnie normalnie, gdyby nie zakaz sprzedaży alkoholu. W soboty, niedziele i święta na ulicach nie było już pijanych. A jeżeli zdarzył się pijany, to przechodnie patrzyli na niego z sympatią i zazdrością pytając się w duchu, a czasem i głośno: „I gdzie się on tak nalizał?” Bo o zdobycie alkoholu było bardzo trudno. Z narażeniem na ślepotę pito „oczyszczony” denaturat. Pito politurę i wodę kolońską. Pito mydło spirytusowe do włosów. Opowiadano nawet - może zresztą był to ponury żart - że pito „niemowlak”, czyli spirytus skradziony w gabinetach anatomicznych z preparatów, w których konserwowano zdeformowane zwłoki martwo urodzonych niemowląt. Od tych wszystkich koktejli prohibicyjnych ludzie chorowali na oczy. Przed klinikami oftalmologicznymi stały kolejki. Alkoholicy, którzy nie mogli lub nie chcieli zadowolić się niemowlakiem lub politurą i byli skazani na przymusową abstynencję, dostawali przewlekłych bólów mięśni i byli leczeni masażem.

W Polskiej Kuchni Studenckiej na Zabałkańskim nr. 20 i po staremu przystojna kuchareczka zaróżowiona pod białym czepkiem rzucała na skwierczącą patelnię befsztyk, który po staremu kosztował 30 kopiejek. Jak zawsze było gwarno. Może trochę gwarniej niż przed wojną, gdyż wszystkie stoliki, przy których - jak mawiał wieczny student Krasowski - na różny sposób „zbawiano Polskę”, huczały, jak gniazda szerszeni od dyskusji strategicznych i politycznych. Dyskusje odbywały się ze śmiertelną powagą. Gdy raz Franek Szystowski z Mińszczyzny, świeżo upieczony student Instytutu dróg komunikacji, odważył się wtrącić do dyskusji mówiąc z miną poważną, że „według pogłosek Niemcy chcą zwyciężyć Francję” spotkał się z niezadowolonym wzruszeniem ramion. Spokojnie tylko zachowywał się stolik Litwinów, czyli ludzi nie przejmujących się sprawą zbawiania Polski. Czytali w milczeniu swoje gazety, na których na pierwszej stronie widniał tłustymi literami wyraz „kares”, co po litewsku znaczy „wojna”. Odtąd paczka przyjaciół Tadeusza nazywała Litwinów „karasiami”.

Zabawy alkoholowe uległy na razie przerwie. Za to pilnie uczęszczano na „biega” tj. wyścigi kłusaków, a wieczorami grano w karty. Do kompanii Tadeusza, do której wkrótce przylgnęła importowana z Mińska nazwa „Cempść”*, należeli po dawnemu: Toluś Rusiecki, Wiktor i Wojciech Korsakowie, Sewerek Odyniec, Władek Krecz, Mietek Goryniewski. Ze świeżo upieczonych studentów przyłączył się do nich Henio Węcławowicz o przezwisku Buton oraz wspomniany Franek Szystowski. W miarę potrzeby odwiedzano na ulicy Sadowej na wprost Biblioteki publicznej kawiarnię „Empire”, gdzie się zbierała giełda „dziennych” a więc dobrych prostytutek. Krecz wprowadził ich też do zacisznego i przytulnego domku publicznego na ulicy Oficerskiej, w którym panował nastrój familijny, gdzie gospodynią i pensjonarkami były Estonki i gdzie można się było napić - za dość drogie pieniądze - koniaku. Aby nie ugrząźć po uszy w „złotomłodzieżowej” rozpuście i w celu otrzymania posiłku dla ducha Tadeusz, Toluś i Buton chodzili mniej więcej raz na tydzień do Muzykalnej dramy, gdzie w „Eugeniuszu Onieginie” śmiertelnie ranny w pojedynku Lenski padał na watowany pagórek imitujący śnieg i gdzie w „Pikowej damie” partię starej hrabiny grała pani Dawydowa - ta sama, która potrafiła być młodą, giętką i płomienną Carmen i ta sama, która w 50 lat później grała rolę starej hrabiny w Paryżu w fantazji wokalno-tanecznej Lifara pt. „Pikowa dama”.

W końcu listopada Tadeusz wyruszył z powrotem do Mińska. Na dworcu warszawskim zwracał uwagę wagon sypialny z tabliczką „Pietrograd-Lwow”.

Wspomnienia myśliwskie to album magiczny, do którego powraca się z dreszczem poprzedzającym pierwszą schadzkę miłosną. Dla myśliwego nie ma wspomnień niemiłych. „Haniebne” pudła i tym podobne czarne karty dziennika myśliwskiego sprawiają przykrość chwilową: nie unikniesz „szyderstw towarzyszy”, jak oni nie unikną twoich szederstw jutro lub pojutrze. Nie unikniesz ironicznego uśmiechu siostry, żony, ciotki, córki lub zgoła kucharki, gdy z pustymi rękami powrócisz z łomów. Czy będziesz tłumaczył tym przedstawicielkom „niemyśliwego narodu”, że dusza pełna wrażeń droższą jest od torby pełnej zwierzyny? Machniesz tylko ręką, pomyślisz: co mnie i tobie, niewiasto - z apetytem wilczym zabierzesz się do posiłku, a gdy sen ukoi chwilową gorycz niepowodzenia i ześle odpoczynek strudzonym mięśniom - zerwiesz się wesoły jak dziecko i zaczniesz układać plan jutrzejszych łowów.

- Jedziemy na łosie do Łohojska!

Z takim okrzykiem wpadł wieczorem do Tadeusza Henio Roztropowicz. Tadeusz nie pytał, co i jak. Kożuszek, decha, dubeltówka w futerale, kilka ładunków „żakanowskich” do kieszeni - i już siedział z Heniem w bryczce niemiłosiernie trzęsącej się po kocich łbach. Wkrótce miasto i kocie łby skończyły się, ale zaczęła się męka straszliwej grudy: listopad był mroźny i bezśnieżny w owym roku. Po wielu godzinach, wytrzęsieni i głodni, ujrzeli czarną masę parku łohojskiego, a z tej masy tu i ówdzie gościnnie i przytulnie błyszczały światełka.

Nazajutrz powitał ich prześliczny poranek. Niebo bez chmurki, słońce, lekki mróz, cisza. Kompania myśliwska składała się z sześciu osób: dwaj panowie z administracji łohojskiej, z których jeden nadleśny pan Cybulski, szlachcic zagrodowy pan Kandyba, przemysłowiec miński pan Staroniewicz („karciarz”), Henio Roztropowicz i Tadeusz. Pociągnięto numerki. Pierwszy stanął Henio, potem Tadeusz, potem pan Kandyba i inni.

Knieję stanowiła „półmszaryna”, gdzie prócz łóz i karłowatej sośniny, rosły pojedynczo większe sosny i brzozy. Pierwszy stanął Henio, Tadeusz zaś ruszył dalej za grupą myśliwych, starając się iść możliwie cicho, wybierając kępy mchu, których powłoka zmarznięta łamała się ukazując czarne błoto. Po ujściu kilkudziesięciu kroków myśliwi zatrzymali się. Pan Staroniewicz naradzał się po cichu z panem Cybulskim, który mu pokazywał coś na mchu. Wreszcie pan Cybulski zbliżył się do Tadeusza i spytał szeptem:

- Pachnie panu łoś? - Pachnie.

- A nie spudłujesz pan? - Postaram się.

- No to stawaj pan tutaj.

Trzask kroków oddalających się myśliwych ucichał powoli. Tadeusz widział jak pan Kandyba sadowił się za krzakiem łozy. Spojrzawszy na lewo dojrzał Henia opartego o pień sosny. A gdy przypadkowo skierował wzrok na ziemię, zrozumiał, co pan Cybulski pokazywał panu Staroniewiczowi i zrozumiał, dlaczego właśnie w tym miejscu miał mu „pachnąć” łoś. Na posrebrzonym od szronu szarozielonym kobiercu wyraźnie widniały wejściowe tropy łosia.

Chwile płynęły. Ścięta mrozem mszaryna jak gdyby drzemała w przedzimowym letargu i skośne promienie listopadowego słońca nie rozgrzewały jej. Cisza była tak wielka i powietrze tak czyste, że wyraźnie słychać było szczekanie psów w dalekiej wiosce.

Nagle - zabrzmiało to jak trąbka... nie - jak dzwonek. Gdzieś z głębi mchów rozległo się raz i drugi jękliwe doławianie się. Ciepła fala uderzyła Tadeuszowi do skroni i na chwilę odebrała mu słuch. A gdy odzyskał słuch już wyraźnie słyszał urywany, wysoki, trochę zachrypnięty gon pojedynczego psa. Gon zbliżał się wyraźnie. Nie było to melodyjne granie rasowego gończaka: raczej zajadły dyszkant kundla, który oszczekuje kota.

Ujrzał wreszcie to, o czym nieraz marzył, a co dotychczas znał tylko z obrazów Weyssenhoffa. Na prawo od jego stanowiska, wprost na pana Kandybę sunął łoś. W ogromnym wzruszeniu, które ogarnęło Tadeusza, znalazło się miejsce na refleks, jak gdyby rozczarowania, że wszystko wygląda właśnie tak, jak na obrazku. Równym, posuwistym kłusem szedł łoś przez najrzadszą partię mszaryny, jakby łączką. Brakowało tylko stogu siana, a byłby żywy plagiat „Tęsknoty” Weyssenhoffa.

Pan Kandyba musiał się poruszyć, bo nagle łoś skręcił prawie pod prostym kątem i ruszył na sztych na Tadeusza. Z Kandybowego krzaka wykwitł jeden, potem drugi pióropusz błękitnego dymu i zagrzmiały dwa strzały. Łoś szedł dalej na Tadeusza.

Tadeusz zełgałby ordynarnie, gdyby powiedział, że nie pamiętał, co było dalej. Owszem, pamiętał wszystko jak najdokładniej. Pierwszy raz strzelił na sztych o jakieś piętnaście kroków celując (o wstydzie!) nie w pierś, lecz w ogromny łeb z rosochami. Gdy dym się rozwiał, ujrzał łosia defilującego spokojnym kłusem już na lewo od niego. Strzelił drugi raz na kroków dziesięć na łopatkę. Łoś nie zmienił tempa równego kłusa i migając białymi nogami oddalał się spokojnie, aż znikł w gęstwie łóz i Bośniaków. Po chwili szczekając jękliwie i z trudem przeskakując przez kępy i zwały zjawił się gończak, którym był zwykły pokurcz wielkości foksteriera z zakręconym w obwarzanek, jak u świni, ogonkiem. Ten dziwny okaz białoruskiej łajki przebiegł obok Tadeusza nie zwróciwszy na strzelca uwagi i pogonił dalej tropem spudłowanego łosia.

Wściekły, bezsilny, bardzo bliski płaczu żal chwycił Tadeusza za gardło. A przecież to był dopiero początek udręki, bo oto od stanowiska pana Kandyby zbliżali się do niego ożywioną i gwarną czeredą - bracia myśliwi!

- Panie! - krzyczał czerwony jak burak pan Staroniewicz - a wiesz pan, co dawniej robiono myśliwemu, który zwierza wypuścił z ostępu? Nie wiesz pan?

- Trudno. Spudłowałem - mruknął Tadeusz bez przekonania.

- Że spudłowałeś pan, to widzimy. Ale nie w tym rzecz, że pan spudłowałeś. Pudła zdarzają się najlepszym strzelcom. Rzecz jest w tym, że wypuściłeś pan zwierza z ostępu!

- A cóż miałem robić?

- Jakto: „cóż miałem robić”? Musiałeś pan krzyczeć, machać rękami, słowem zawrócić zwierza do ostępu...

Po raz pierwszy w życiu zrozumiał Tadeusz, ile jest groźnej przestrogi w słowach wieszcza o myśliwcu, który zwierza wypuścił z obławy. A pan Staroniewicz perorował dalej:

- Panie! Ciesz się pan, że minęły dawne czasy, gdy za takie rzeczy dostawało się stęflem w dupę.

Henio, któremu żal się zrobiło Tadeusza, rzucił hipotezę:

- A może-łoś dostał?

Milczący dotąd pan Cybulski zainteresował się i zwrócił do Tadeusza:

- A co łoś zrobił po strzale?

- Jakto - co? Nic.

- Ja się pytam, czy biegł dalej kłusem, czy zagalopował.

- Biegł kłusem.

- No to nie dostał, bo ranny łoś zawsze zagalopuje. Smutny był dla Tadeusza powrót do Łohojska. Wóz drabiniasty trząsł po grudzie niemiłosiernie. Drugi wóz za myśliwymi szedł pusty. A jakby pięknie było gdyby na tym drugiem wozie leżało bure cielsko łosia ze zwisającą w dół głową z rosochami. Jak na obrazku... (Nie - pomyślał Tadeusz - na obrazku łeb łosia zwisa z sanek, a nie z wozu).

Obiad po łowach był smutny. Humorów nie było, choć przy stole krążyły kielichy z tak cenną w epoce prohibicji „młodą starką”. („Młoda starka” nie jest pojęciem sprzecznym z logiką, lecz oznacza po prostu siedmio lub dziesięcioletnią starkę). Wprawdzie większość gości udobruchała się nieco po piątej czy szóstej kolejce - zwłaszcza zacny amfitrion pan Cybulski spoglądał na Tadeusza z życzliwym współczuciem - lecz okrutny i sangwiniczny pan Staroniewicz nie uspokajał się. Z peror jego wynikało, że wyprawa Tadeusza na łosia była w samym zarodku skazana na niepowodzenie. Że musiał mieć sztucer (sam pan Staroniewicz miał dubeltówkę). Że w ostateczności wziąwszy dubeltówkę należało wziąć nie „żakany”, które są do niczego, lecz „breneki”. Ze nie wolno było w ogóle strzelać na sztych, lecz poczekać aż łoś będzie mijał stanowisko i wtedy strzelać na komorę. Że w ostateczności, skoro się zdecydowało strzelać na sztych, trzeba było mierzyć w pierś, bo kula z gładkiej lufy często od łba odskakuje. Że...

Po dalszej kolejce pan Cybulski rozkrochmalił się ostatecznie i w porę przypomniał sobie, że wszak dnia tego nie jeden . Tadeusz spudłował:

- Napadacie wszyscy na pana Tadeusza, a przecie to młody myśliwy. Po raz pierwszy w życiu strzelał do łosia i miał prawo pogorączkować się. Ale pan, panie Kandyba, stary myśliwy i żeby tak haniebnie spudłować...

Pan Kandyba mruknął coś niewyraźnie i milczkiem wychylił kieliszek. Tadeusz mógł więc przestać być figurą centralną i kozłem ofiarnym, mógł zupełnie uniknąć drwin i peror, gdyby nie palnął głupstwa pytając ni z tego ni z owego:

- Łoś szedł wprost na mnie. A co by się stało, gdybym nie strzelił? Czy w ogóle łoś rzuca się na ludzi?

- Łoś nigdy nie rzuca się na ludzi, lecz nigdy nie zbacza z drogi: zdeptałby pana jak amen w pacierzu.

Tadeusz spojrzał niedowierzająco na obecnych. Odpowiedział mu grzmot śmiechu. Najgłośniej śmiał się pan Kandyba. Na razie Tadeusz nie rozumiał o co chodzi. Wyjaśnił mu to pan Staroniewicz mówiąc tonem znaczącym:

- Ach więc to dlatego pan spudłowałeś...

Była to w tym dniu chwila może straszniejsza niż pudło do łosia. Tadeusz zrozumiał, że prócz opinii pudlarza doczepiono mu opinię tchórza.

Łoś spudłowany przez Tadeusza był w światku mińskim tematem rozmów i plotek w ciągu pół roku. Krążyły najrozmaitsze wersje. Najbardziej rozpowszechniona z nich brzmiała: „Zobaczył łosia po raz pierwszy w życiu, przeraził się i spudłował, choć strzelał jak do kopy siana”. Potem jednak potoczyły się zdarzenia wielkiej i ogólnej wagi. Zdarzenia te sprawiły, że o łosiu zapomniano.

A w dwadzieścia jeden lat później Tadeusz Ipohorski-Irteński pisał:

„Wspomnienia myśliwskie są czyste, jak pierwsza porusza, mocne jak woń bahunu, słodkie jak leśne maliny. Nie są one ani złe ani dobre ani miłe. Są one tylko myśliwskie. I cóż że wtedy spudłowałem do łosia? Gdybym nie spudłował, dostałbym piękne rogi, które prawdopodobnie przepadłyby w latach 1917-1920 z tylu innymi rzeczami - cennymi i pamiątkowymi. Dziś zamiast martwego trofeum na ścianie mam w duszy jedno z najmilszych wspomnień myśliwskich. Dziś przymykam oczy i widzę ów „obrazek weyssenhoffowski” - łosia migającego białymi nogami ku stanowisku pana Kandyby. Mój łoś żyje. I może żyje nie tylko we wspomnieniu. Bo - kto wie - co się później stało z jego fizyczną powłoką? Może ustrzelił go kłusownik. Może niezwykle śnieżną i ostrą zimą 1916 - 1917 otoczyły go i pożarły wilki. Może w okresie „swobody” padł pod ciosami chłopskich wideł. Może zginął w czasie rykowiska w pojedynku z silniejszym rywalem. Może żyje jednak - sędziwy i groźny samotnik - i nosząc na łbie potwornym jakiejś potwornej wielkości łopaty snuje się po dziś dzień po borach łohojskich - kto wie...”

Rozdział III

DRUĆ

Na parę lat przed wybuchem wojny tygodnik petersburski „Nowyj satirikon”, zasilany najtęższymi piórami satyrycznymi ówczesnej Rosji z Teffi i Awierczenką na czele, wydał numer poświęcony wojnie przyszłości. „Wojna trwała jedną godzinę, trzydzieści sześć minut i jedenaście sekund” - tak mniej więcej zaczynał się jeden z artykułów w tym numerze. Wojna japońska wyjawiła bowiem niesłychane a mrożące krew w żyłach środki zniszczenia współczesnej wojny: karabiny maszynowe zwane z rosyjska kulomiotami, daleko i szybkostrzelne działa, olbrzymie pociski naładowane jakimiś „szimozami”. Bąkano też, choć nieśmiało, o łodziach podwodnych a nawet o przyszłości wojennej aparatów latających - zarówno cięższych od powietrza, jak i zeppelinów (które chyba nie wszystkie rozbiły się nad jeziorem Bodeńskim?). Pytano więc: czy wojna - jeżeli w ogóle wybuchnie - prowadzona przy pomocy tak okropnych broni może potrwać długo?

A jednak wojna trwała. Trwała już przeszło pół roku. I jak można było sądzić z samarytańskich wizyt w szpitalach wojennych, dokąd miłosierne panie nosiły żołnierzykom papierosy i słowa pociechy, bardzo duży procent rannych miał kłute rany od bagnetu, jak za czasów Suworowa.

Raz jeden Tadeusz asystował pani Irteńskiej przy wizycie w szpitalu etapowym na dworcu, gdzie leżeli ranni i chorzy mający być odesłani dalej w głąb Rosji. W dość dużej i jasnej sali damy rosyjskie opiekowały się rosyjskimi dziwo-bohaterami. Pani Irteńska wstąpiła do zatłoczonej łóżkami salki, do której nie zaglądały samarytanki rosyjskie. Leżeli tam jeńcy austriaccy, przeważnie nie ranni, lecz chorzy na dyzenterię czy biegunkę. Zaduch był straszny. Chorzy gorączkujący wykrzykiwali słowa bez związku po niemiecku, węgiersku, polsku i czesku. Jakiś Węgier wrzeszczał co kilka sekund potężnym tenorem: „Sanitater, srać!” Ale ani sanitariuszy, ani sióstr miłosierdzia nie było. Pani Irteńska szybko rozdała papierosy, zamieniła kilka słów z pierwszym z brzegu Austriakiem i wyszła z zapowietrzonej sali. Gdy mijała grupę pań rosyjskich, jedna z nich zmrużyła oczy i powiedziała:

- A więc opiekuje się pani rannymi wrogami?

Trzeba było widzieć, co się stało z panią Irteńską. Kalecząc niemiłosiernie język rosyjski zaczęła wymyślać Rosjance:

- Widzę, że pani miłosierdzie chrześcijańskie nie rozciąga się na cierpiących tylko dlatego, że noszą mundur nieprzyjacielski! Chyba jest pani poganką! Jestem pewna że nawet Żydzi (Tadeusz pociągnął panią Irteńską za rękaw)... Jestem pewna, że nawet Turcy odnoszą się z miłosierdziem do rannych nieprzyjaciół. A zresztą wśród tych rannych, którym zaniosłam papierosy, jest dużo Słowian, dla których podobno prowadzicie tę wojnę...

Tadeusz mocniej pociągnął panią Irteńską za rękaw. Machnęła ręką i zamilkła zwłaszcza, że panie rosyjskie milczały ponuro. Wojny na godziny nikt nie obliczał. Ale obliczano na tygodnie, później na miesiące. Gdy generał brytyjski Earl Kitchener of Khartoum powiedział, że wojna może potrwać trzy lata, pomyślano, że dzielny staruszek w piętkę goni.

Pewne podniecenie wywołał pierwszy dzień wiosny, 9 marca starego stylu 1915, gdy przyszła wiadomość, że „nasze waleczne wojska zdobyły Przemyśl”. Gazety podały niesłychane cyfry zdobytych armat, sprzętu wojennego, zapasów i jeńców z generałem o czeskim nazwisku na czele. Wojska rosyjskie biły się w Karpatach. Tylko na froncie niemieckim zwycięstw nie było. Warszawa była wprawdzie wciąż w ręku rosyjskim, ale Prusy Wschodnie zostały prawie całkowicie z Rosjan oczyszczone. Optymizm nie gasł jednak. Gdyby nawet Warszawę ocalono („ze względów strategicznych”), pozostaje linia trzech fortec: Iwangorod (Dęblin). Nowogieorgijewsk (Modlin) i Osowiec. Zdaniem strategów zajętych szpilkowaniem map twierdze te były „nowoczesne”. A gdyby jakimś cudem ta linia została przełamana, pozostaje druga linia obronna: forteca Kowno, Grodno i Brześć Litewski.

Wojna trwała. Życie na tyłach biegło normalnie. Złote ruble znikły z obiegu zaraz po wybuchu wojny, ale rubel papierowy stał mocno. Ceny na produkty pierwszej potrzeby nie drgnęły. A kawior - ziarnisty i prasowany - spadł w cenie równo o połowę, gdyż przerwany został jego eksport za granicę. Przyszła wiosna. Tadeusz pojechał do Petersburga i zdał tam przepisową ilość egzaminów dla przejścia na trzeci rok prawa: z ekonomii politycznej i z historii prawa rzymskiego.

W środku maja coś się zaczęło psuć na froncie. Komunika ty kwatery głównej, czyli tzw. stawki (namiotu) wodza naczelnego w Baranowiczach, były po dawnemu pogodne i uspakajające. Ale poczta pantoflowa, lub raczej podziemna poczta iskrowa prowadzona od wieków przez Żydów miejskich i miasteczkowych, zaczęła szeptać o cofaniu się z Galicji, a później - latem - o oddaniu Niemcom Warszawy. Po kilku dniach przyszło oficjalne potwierdzenie tej wieści. Armia rosyjska cofała się na całym froncie. Jeszcze wcześniej oddano Przemyśl, którego zdobycie tak reklamowano przed kilku miesiącami. Oddano Lwów razem z „rewindykowanymi” unitami. Nie oparła się też nowoczesna linia fortec: Iwangorod, Nowogieorgijewsk i Osowiec. Zresztą nikt tej linii bronić nie zamierzał. Żydowska poczta iskrowa coraz głośniej mówiła o braku broni i amunicji w wojsku rosyjskim. Brakło pocisków artyleryjskich i ładunków karabinowych. Brakło armat i karabinów. Po raz pierwszy przez całe społeczeństwo przebiegło syczące słowo „zdrada”. Ktoś musiał zdradzić, bo jakże inaczej mogło zabraknąć amunicji dla krwawiącej się na froncie armii? Armia rosyjska cofała się jednak w porządku i bez popłochu. W porządku opuszczono linię Iwangorod-Nowogieorgijewsk-Osowiec. W porządku porzucono linię Brześć Litewski-Grodno-Kowno. Zresztą już w roku 1812 Rosjanie po kazali, że potrafią, gdy zechcą, cofać się w porządku.

W tym czasie w. ks. Mikołaj Mikołajewicz wydał rozkaz, który mu odebrał resztki sympatii u Polaków. Według tego rozkazu cofające się wojska miały niszczyć wszystko, co pozostawiały za sobą, i jednocześnie uprowadzać przymusowo całą ludność cywilną. Setki tysięcy wygnańców zwanych „bieżeńcami”, Polaków, Litwinów i Białorusinów ruszyło na wschód. Dziesiątki tysięcy grobów, przeważnie dziecięcych, wyrosło na zboczach szlaków wygnańczych. Gdy w rok później Tadeusz jechał traktem ihumeńskim, oglądał na własne oczy co pół wiorsty po kilka skromnych zarosłych trawą mogiłek z prymitywnymi krzyżami w cieniu starych brzóz, którymi trakt był wysadzony. Ponieważ był wtedy w trakcie pisania wierszy, więc napisał na temat tych skromnych krzyżyków elegię pt. „Wiosna 1916 roku”. Elegię później wydrukowała jednodniówka mińska „Siew Bellony”, ozdobiona rysunkami i winietkami Henryka Weyssenhoffa.

Rozkaz Mikołaja Mikołajewicza wprawił Polaków w stan niesłychanego oburzenia. Ponieważ zarówno w złej jak dobrej godzinie psychika polska jest nastrojona według tonacji „Polska jest pępkiem świata”, więc znalazło się wielu bardzo nawet poważnych Polaków, którzy twierdzili, że rozkaz wysiedlania ludności i palenia wsi i dworów był wydany rozmyślnie w celu biologicznego, jakbyśmy dziś powiedzieli, wyniszczenia narodu polskiego. Rzecz jasna autorzy rozkazu nic podobnego nie mieli na myśli. Była to po prostu pierwsza próba zastosowania scorched-earth policy, tak konsekwetnie stosowanej w 26 lat później. Zresztą i w roku 1915 skutki tej polityki były opłakane: tysiące wsi i dworów poszło z dymem, a nawet jedno miasto, Brześć Litewski, zostało niemal doszczętnie „rozstrzelane” , ogniem cofającej się artylerii rosyjskiej. Na to pocisków nie zabrakło.

Armie rosyjskie cofały się w porządku, ale nikt nie mógł zgadnąć, gdzie się zatrzymają. Kopano pośpiesznie okopy wzdłuż lewego brzegu Berezyny, co by oznaczało, że tamtędy przyszły front będzie przebiegał i że Baćków znajdzie się po stronie rosyjskiej i o trzy wiorsty od frontu. Mówiono jednak o jeszcze dalej na wschód położonej linii obronnej - o Dnieprze. Wilno zostało oddane Niemcom jakby bez boju, chociaż w trzy lata później Tadeusz spotykał w Mińsku oficerów niemieckich, którzy mówili, że dostali krzyże żelazne „fur die Schlacht von Wilno”.

Wydano jeszcze jeden rozkaz barbarzyński - spalenia zapasów spirytusu w gorzelniach. Spirytus wylewano do stawów i na łąki i tam podpalano. Przed podpaleniem chłopi i chłopki starali się uratować trochę spirytusu i nabierali cennego płynu zmieszanego z mułem i błotem do czego się dało - do wiader, butelek, niecułek, nawet do czapek.

Na posiadaczy niebieskich i białych biletów padł blady strach. Niebieskie bilety, tj. jedynaków, zaczęto powoływać do wojska bez względu na to, że byli „jedynymi żywicielami rodziny”, a białym biletom groziła ponowna i drobiazgowa rewizja lekarska. Pomysłowość ludzka nie zna jednak granic. Zanim nowe zarządzenia przybrały formę prawną, już tysiące niebieskich i białych biletów wstąpiło do pomocniczych „paramilitarnych” organizacji, w których udział zwalniał od obowiązku normalnej służby wojskowej. Wśród Polaków najpopularniejsze były „Oddziały (czy też drużyny) drogowe”. Z biegiem tygodni ilość tych organizacji rosła i stały się one wreszcie jakąś bachanalią. Mieliśmy więc „Organizację wielkiej księżny Marii Pawłówny” (organizację tę zwano żartobliwie gwardią sanitarną, gdyż jej członkowie nosili epolety niczym się nie różniące od epoletów oficerskich i mające nadto cyfrę „M.P.” z mitrą wielkoksiążęcą); mieliśmy organizacje opieki nad tzw. hurtami, tj. stadami krów, które również były przymusowo ewakuowane razem z ludnością; mieliśmy Związek miast i Związek ziemstw (przetłumaczony przez Leo Belmonta w powieści Ałdanowa na „związek ziemian”!); mieliśmy wreszcie organizację rozciągającą pieczę nad wygnańcami, których nazywano „bieżeńcami”, a po polsku „uciekinierami”. Nazwa była błędna, drobna bowiem część , tych ludzi uszła dobrowolnie: w istocie byli to wygnańcy a nie uchodźcy. Organizacja nosiła długą nazwę „Północo-pomoc dla organizacji uchodźców frontu zachodniego”. Rosjanie, których zmysł humoru nie ustępował wtedy zmysłowi humoru u Polaków, przekręcili nazwę tej organizacji na „Północo-niemoc dla dezorganizacji uchodźców frontu zachodniego”. Wyliczyłem tylko kilka typowych organizacji, naprawdę było ich znacznie więcej. Odnotuję jedno jeszcze curiosum. Ktoś wymyślił, że szlachta pracująca w jakiejkolwiek z owych organizacji ma prawo noszenia specjalnych złotoczerwonych naramienników. Trwały te mundury „szlacheckie” w Mińsku dość długo, zanim nie zjawił się groźny i krewki pułkownik, komendant placu miasta Mińska, który bezprawnie umundurowanych szlachciców zapraszał do bramy i tam bez ceremonii zdzierał z nich epolety.

Sierpień. Tadeusz Irteński przeżywał w Baćkowie chwile trwogi. Co będzie, jeżeli Niemcy zajmą Mińsk i Baćków? Może Tadeuszowi, jako będącemu w wieku poborowym, grozi internowanie przez Niemców? Wieści z zachodu były coraz groźniejsze. Żydzi w Sielibie wiedzieli o wzięciu Wilna na kilka dni przed oficjalną wiadomością i szeptem dawali do zrozumienia że z dnia na dzień czekają oddania Niemcom Mińska. Przez Baćków, który przez rok cały leżał w strefie, gdzie o wojnie niemal zapomniano, nagle powiało groźnym „tchnieniem Bellony”. Do wsi i dworu zajechał z ciężkimi wozami „park artyleryjski” Po drodze sunęły obozy. Poczciwa dobra „gruntowa” droga koło Małego Lasku, po której jechało się lekko a bez kamiennego stuku, teraz była przemielona kołami armat, jaszczów i ciężkich wozów, konie grzęzły w niej po kostki, a koła po osie. Oficerowie parku artyleryjskiego byli mili i kulturalni. Z jednym z nich, porucznikiem Pawłowem, zawarł Tadeusz krótką przyjaźń opartą na obustronnej pasji łowieckiej. Choć do sezonu jesiennego i brakowało paru tygodni, zaproponował nowemu przyjacielowi zapolować z gończymi. Gdy stali na wyschłej na pieprz, a zwykle błotnistej drodze przez Sterczynę - sierpień był suchy tego lata - i słuchali dalekiego gonu sześciu ogarów - nadciągnął mały oddział piechoty eskortującej jakieś wozy. Żołnierze wlekli się miętosząc ciężkimi buciskami rozmieloną drogę i z tępą ciekawością przyglądali się cywilowi i oficerowi z dubeltówkami w rękach. Jeden z żołnierzy spojrzał z ukosa na epolety Pawłowa i powiedział głośno patrząc w inną stronę:

- Panowie oficerowie z artylerii zabawiają się (batujutsa), a piechota za wszystko odpowiada.

Był to pierwszy zauważony przez Tadeusza przykład nie subordynacji. Rok temu podobne odezwanie się szeregowca wobec oficera było nie do pomyślenia.

„Tchnienie Bellony” miało również aspekt akustyczny. Wystarczyło zejść z alei z miejsca, gdzie był grób stryja Ludomira, i po przejściu dwustu kroków stanąć między drzewami lasu uroczyska Makowje, aby od czasu do czasu usłyszeć jak leciutki wietrzyk z zachodu przynosi wyraźny pomruk armat.

Gdy Tadeusz słuchał tej muzyki wojennej razem z Pawłowem, zauważył, że na twarzy artylerzysty odbił się niepokój.

- Jak daleko dochodzi odgłos strzałów armatnich? - spytał Tadeusz.

- Strzałów najcięższej artylerii przy najbardziej sprzyjacych warunkach atmosferycznych nie słychać dalej niż 30-40 wiorst - odparł rzeczoznawca.

(Jak się później okazało, rzeczoznawca się mylił i Tadeusz był świadkiem niezwykłego fenomenu akustycznego: strzały grzmiały gdzieś pod Baranowiczami, czyli w linii powietrznej o jakieś 200 wiorst od Baćkowa).

Tymczasem z Mińska przyjechał pan Irteński. Przyniósł groźną wiadomość o załamaniu się frontu pod Nowo-Święcianami i ukazaniu się oddziałów niemieckich na wschód od Mińska, bo aż pod Borysowem. Dopiero później się dowiedziano, że nie było to przerwanie frontu, a tylko słynny „nowoswiencjanskij poryw” - raid kawalerii dokonanej przez niemieckich „huzarów śmierci”. Husarzy ci narobili porządnego popłochu zjawiając się istotnie w okolicach Borysowa, po czym wycofali się z powrotem na zachód.

Na ranie jednak rodzina Irteńskich była mocno zaalarmowana. Po naradzie familijnej, w której uprzejmi oficerowie parku artyleryjskiego brali udział z głosem doradczym, postanowiono zaopatrzyć Tadeusza w odpowiedni zapas gotówki - na wypadek dłuższego odcięcia od ogniska rodzinnego - i wysłać go końmi na wschód do stacji Stary Bychów (100 wiorst!), aby stamtąd koleją jechał do Petersburga. Wybrano taką niezwykłą marszrutę, gdyż koleje na Mińsk były zatłoczone.

Życie gospodarcze i towarzyskie Baćkowa ciążyło ku zachodowi, północy i południowi. Wschód był stroną świata, gdzie słońce wschodziło - i niczym więcej. Z czasów najwcześniejszego dzieciństwa i pierwszej młodości Tadeusza utrwaliło się w nim przekonanie, że na wschodzie - za ciemnosinym pasem starzyn i borów - nic już nie ma i że się tam świat kończy. Los zrządził, że teraz miał poznać ten „koniec świata”.

Droga, przeważnie leśna, biegła przez Kliczew, Olsę, Czeczewicze i Horodziec. W Horodźcu był nocleg w jakimś starym zajeździe. Były prześliczne dni babiego lata. Bory, nagrzane za dnia, pachniały wieczorem żywicą, grzybami i nieuchwytnym aromatem wczesnej jesieni. Po niebie bez chmurki ciągnęły na południo-zachód, ozłocone skośnymi promieniami słońca, kliny żurawi. Ich klangor podobny do jękliwych kurantów biegł przez czyste powietrze to zamierając, to dźwięcząc na nowo jak mickiewiczowska harmoniki sfera. A „poludniując” w cieniu sosen rosochatych na mchu i wrzosach przysłuchiwano się głuchym, jakby podziemnym pomrukom dalekich armat. Ten odgłos nieprzyjemny przypominał, że jest wojna i że podróż przez te bory prześliczne odbywa się nie w celach krajoznawczych, a dlatego że „wojenka” (co za pieszczotliwy eufemizm!) wypruwa ludzi z nagrzanych, pachnących myszką i suszonymi jabłkami kątów.

A las dokoła żył własnym życiem. „Obojętna przyroda jaśniała wiecznym pięknem”. Telegrafista boru dzięcioł wystukiwał w próchnie osiny odwieczny, niosący dobre nowiny alfabet leśny. Jękliwie skarżył się krążący nad borem koniuch myszołów. Gdzieś bardzo daleko dźwięczał jak dzwonek gon ogarów goniących lisa czy zająca.

Późnym popołudniem pierwszego dnia podróży odbyła się przeprawa przez rzekę Druć.

Rzeka Druć... Dla dziewięćdziesięciu dziewięciu na stu Polaków „Druć” zabrzmi tylko, jak nic nie mówiąca nazwa geograficzna. A szkoda. Druć jest właśnie dla Polaków rzeką godną zapamiętania. Linią bowiem tej rzeki biegła granica pierwszego rozbioru (1772). Dalej na zachód nie śmiały jeszcze wedrzeć się szpony Katarzyny II. Zabrała tylko spory szmat tych ziem między Drucią i Dnieprem. Zabrała oczywiście nie w celach imperialistycznych, lecz dla oswobodzenia ludności nękanej przez „jarzmo polskie”, no i dla celów strategicznych. Była więc Druć pierwszym cofnięciem się Rzeczypospolitej Obojga Narodów z reduty dnieprowskiej na zachód. I była Druć pierwszą w dziejach Polski - osiemnastowieczną - „linią Curzona”.

Rozdział IV

PIERWSZE ZJAWIENIE SIĘ WITOLDA DUSIACKIEGO-RUDOMINY

Gdyby historią rządziła logika, lub - ściślej - gdyby istniał, jak nas uczą historycy, których historia niczego nie nauczyła, logiczny związek przyczynowy między zdarzeniami historycznymi, rewolucja rosyjska powinna była wybuchnąć o półtora roku wcześniej, tj. w końcu lata lub na początku jesieni roku 1915-go. Może zresztą działała tu jakaś delayed action, jak mina wybuchająca w wiele godzin lub nawet dni po jej założeniu*.

W każdym ranie dynamit pod rewolucję 1917 został założony 1 sierpnia 1914 roku, a lont podpalony jesienią 1915 po niepowodzeniach oręża rosyjskiego latem tego roku. Cóż z tego, że pomimo niezdarów na wyższych stanowiskach wojskowych żołnierze bili się dzielnie i że się cofnęli o kilkaset kilometrów na wschód nie tylko bez paniki, ale we wzorowym porządku? Porażka spowodowana bądź niedołęstwem, bądź „zdradą” była oczywista. Z ław poselskich Dumy państwowej, od czasów Stołypina tak ugodowej i potulnej, i z foteli, w których zasiadali, wierni tronowi starcy w Radzie państwa, zagrzmiały głosy krytyki i oburzenia. Po raz pierwszy od dnia wybuchu wojny rozległ się i roztaczał coraz szersze kręgi pomruk o „ciemnych siłach”. A tymi „ciemnymi siłami” byli: Rasputin, o którym głucho było w ciągu pierwszych dziesięciu miesięcy wojny, i różni „nieodpowiedzialni” zausznicy przy dworze.

Krytykowano nie armię, nawet nie pechowego w. ks. Mikołaja Mikołajewicza, lecz rząd i dwór. Plotka węszyła szpiegów na najwyższych stanowiskach - i nie w armii, lecz w Petersburgu i Carskim Siole. Cesarz, lub raczej jego doradcy skanalizowali „gniew ludu” (właściwie był to gniew inteligencji) w sposób dość prosty. Przepędzono ministra wojny Suchomlinowa za zaniedbanie zaopatrzenia armii w broń i amunicję. A jeszcze wcześniej znaleziono kozła ofiarnego w osobie pułkownika Miasojedowa, którego sądzono za zdradę i powieszono w cytadeli warszawskiej. Wreszcie usunięto Mikołaja Mikołajewicza ze stanowiska wodza naczelnego i wysłano go na dowódcę frontu kaukaskiego. Usunięcie Mikołaja Mikołajewicza, popularnego pomimo niepowodzeń wojennych w armii i kraju, było zresztą robotą carowej (Rasputina), która bała się, że Mikołaj Mikołajewiez dokona przewrotu pałacowego i wsadzi ją do klasztoru.

Naczelne dowództwo objął sam cesarz. O ile powieszenie „zdrajcy” Miasojedowa i dymisja Suchomlinowa trochę uspokoiły opinię publiczną, o tyle objęcie naczelnego dowództwa przez cesarza, który oczywiście miał jeszcze mniej od stryja kwalifikacji na wodza, wywołało powszechną konsternację. Czy dobrze czyni cesarz biorąc na swe barki nie tylko ciężki trud, ale i odpowiedzialność za dalszy przebieg wojny, a więc za możliwe porażki? - pytali ludzie jak najwierniejsi tronowi. Ale i pesymiści nie przeczuwali wtedy najgorszego: że stały pobyt cesarza w „namiocie” naczelnego wodza w Mohylowie odda rządy stolicą i państwem w ręce nieoficjalnej „regentki” cesarzowej Aleksandry Fiedorówny osoby bardzo ograniczonej, histeryczki, otoczonej w Carskim Siole bandą karierowiczów, mistyków, łobuzów lub niedołęgów.

Petersburg mało się zmienił. Tyle tylko, że na ulicach spotykało się dużo „bieżeńców” i język polski słychać było wszędzie. Gdy przyszły dni chłodne i Polacy ubrali się w bekiesze, nie goniły ich już okrzyki „futuryści”, jak przed wojną, a tylko pełne współczucia szepty: „bieżeńcy”.

Patriotyzm pierwszego roku wojny, nazwany później przez poetkę Marinę Cwietajewą „wołowym patriotyzmem”, przygasł. Koledzy Tadeusza - Rosjanie, którzy rok przedtem zapowiadali solennie, że wstąpią do wojska jako ochotnicy, jakoś pa dawnemu nosili mundury studenckie. „Romantyzm” wojenny ulotnił się bez reszty. I jaki tam mógł być romantyzm, skoro się widziało rekrutów Izmajłowskiego pułku ćwiczących publicznie na Rotach z pałkami w ręku zamiast karabinów.

- No, mogliby przynajmniej dla oka wytrzasnąć kilkaset starych berdanek; a nie kompromitować się m oczach stolicy wymachując tymi kijami - mówił Toluś Rusiecki, gdy szli z Tadeuszem do Kuchni studenckiej.

W Kuchni było tłoczniej i gwarniej niż zwykle. Przy tych lub innych stolikach zbawiano Polskę po dawnemu, ale dyskusje strategiczno-wojenne wyszły z mody. Wojna najwyraźniej zaczynała wszystkich nudzić. Zjawiło się sporo nowych twarzy. świeżo upieczeni studenci, a wśród nich ci, co w trybie ułatwionym i przyśpieszonym ukończyli gimnazja wileńskie. Wtedy to Tadeusz Irteński spotkał się po raz pierwszy z Witoldem Dusiackim-Rudominą.

Zjawienie się Wicia Rudominy przezwanego Rudym, choć włosy i oczy miał ciemne, poprzedziła legenda. Zdolny, bystry i dowcipny miał wstręt do nauki, pracę uważał za najcięższą karę Boską i już w latach bardzo młodych Lubił karty, miał pociąg do kieliszka i lgnął do towarzystwa starszych od siebie. Lubiano go powszechnie, na giełdzie bowiem walorów ludzkich wesołe usposobienie i dowcip są bardzo poszukiwane. Na wiosnę 1913 roku pozostał na drugi rok w 8-ej klasie gimnazjum Winogradowa w Wilnie. Na wiosnę 1914 miał znów złe stopnie za rok ubiegły, więc groziło mu wydalenie z gimnazjum, przepisy bowiem nie pozwalały na pozostawanie w jednej klasie dłużej niż dwa lata (w przeciwieństwie do czasów dzieciństwa Wiktora Gomulickiego, gdy w pierwszej klasie siadywali przez szereg lat wąsale obok dzieciuchów). Ale od czego stosunki. Rudy miał w Petersburgu wpływowych kuzynów, którzy znaleźli „chody” do wszechwładnego a osławionego ministra oświaty Kasso. Ten Kasso był to taki sobie rosyjski Jędrzejewicz w dziesiątej potędze: zniweczył marne resztki autonomii uniwersyteckiej, a w okręgach szkolnych, do których należały gimnazja, rządził się jak we własnych folwarkach.

Gdy więc kuzyni czynili w Petersburgu starania o zezwolenie na pozostawienie Rudego na trzeci rok w ósmej klasie, on co czas pewien wpadał do kancelarii gimnazjalnej, aby się dowiedzieć, czy nie przyszła decyzja z Petersburga. W czasie jednej z takich wizyt natknął się na nauczycielkę języka francuskiego, starą pannę, która go bardzo nie lubiła za różne kawały urządzane na jej lekcjach. Dziewica zmrużyła oczy i spytała zjadliwie:

- No cóź, Rudomina, pozostaliście na trzeci rok w ósmej klasie?

- A pani wyszła zamąż? - odpowiedział pytaniem.

Działo się to w tzw. pokoju nauczycielskim w obecności paru kolegów „Francuzki”, która była zresztą Rosjanką. Zagryźli wargi oceniając odpowiedź Rudego, ale pomyśleli, że ma on nie większe widoki na pozostanie na trzeci rok w ósmej klasie, niż „Francuzka” na zamążpójście. Pozostanie bowiem na trzeci rok w jakiejkolwiek klasie zdarzało się bardzo rzadko, np. z powodu choroby. W wypadku Rudego nie było żadnej racji do zastosowania niesłychanego w dziejach szkolnictwa wyjątku.

Stał się cud. Do gimnazjum Winogradowa przyszedł „papier” z podpisem ministra Kasso zezwalający na pozostawienie Rudominy na trzeci rok w ósmej klasie „w drodze wyjątku”. Wobec postrachu, który rzucało na personel nauczycielski samo brzmienie nazwiska „Kasso”, można sobie wyobrazić, jak wyglądał trzeci rok studiów w ósmej klasie pupilka tak potężnego protektora. Rudy przychodził do szkoły z wielkim opóźnieniem, albo wcale nie przychodził. Nieraz po nocy spędzonej na kartach lub wypitce drzemał na pierwszych lekcjach. Nauczyciele prawie nigdy go nie wyrywali i stawiali mu stopnie niejako automatycznie. Największy kłopot miał z nim ksiądz prefekt wykładający w ósmej klasie historię kościoła. Ksiądz ten był na ogół popularny. Umiał ruszać czupryną i uszami i stąd miał, jak twierdzi Stanisław Mackiewicz („Winogradowie”) wielki autorytet wśród uczniów. Otóż ksiądz prefekt uparł się, aby Rudego wyrywać.

- A teraz - mówił z uśmiechem - Rudomina nam opowie, co wie o listach św. Ireneusza.

- Nic nie opowiem - odparł Rudy - bo nie mam zwyczaju czytania cudzych listów.

Taka lub podobna odpowiedź kończyła się wyrzuceniem Rudego z klasy. Czasem jednak bywał na lekcjach religii ożywiony i sam prowokował gniew prefekta. A więc np. podnosi rękę.

- Aa! - mówi uradowany ksiądz - widzę że nasz niedowiarek pan Rudomina ma jakieś pytanie. Proszę, proszę...

- Chciałem tylko zapytać, czy papież ma prawo jeździć na welocypedzie.

- Precz z klasy, durniu jeden! - woła czerwony z oburzenia prefekt.

Szczególny był stosunek Rudego do kolegów w czasie tego trzeciego roku studiów w ósmej klasie. Większość jego starych kolegów i przyjaciół przeszła już na drugi rok uniwersytetu. Nowych kolegów uważał za „małyszów”, z którymi nic go nie łączyło. Ale stało się, że tych nowych kolegów ogromnie interesował „starszy pan” z ciemnym przystrzyżonym wąsikiem pod nosem, zaspany lub drzemiący na ostatniej ławce. Pociągała ich nie tylko ciekawość: imponowało im, że mają taki okaz w klasie. To też jakby się zmówili, a może naprawdę się zmówili, i codzień przed pierwszą lekcją, lub jeśli Rudy przyszedł z opóźnieniem, na pauzie po pierwszej lekcji podchodzili kolejno podając mu rękę. Stało się że tego roku spory procent uczniów w klasie stanowili Żydzi. Rudy nie był antysemitą, lub może był nim tylko o tyle, o ile nim jest podświadomie każdy nie - Żyd. Tak czy inaczej te uściski kilkudziesięciu rąk wykonywane jak rytuał każdego dnia w końcu go zirytowały. Uznał je za prowokację. Pewnego dnia po ostatnim dzwonku przed drugą lekcją, gdy w klasie zapanowała cisza, powiedział gromkim głosem:

- Panowie! Ja jestem jeden, a was w klasie jest trzydziestu kilku. Zrozumcie więc, że nie mogę witać się z każdym z was uściskiem dłoni. Poproszę więc, abyście mnie witali tylko ukłonem, a ja wam będę odpowiadał z daleka lekkim kiwnięciem głowy.

To „lekkie kiwnięcie głowy” oburzyło klasę do tego stopnia, że na razie zapanowała głucha cisza. Wrzawę, która wreszcie wybuchła, uciszyło dopiero wejście do klasy nauczyciela. Ale po wielkiej pauzie Rudominę wezwano do inspektora. Z ironicznych uśmieszków kolegów domyślił się, że byli u inspektora ze skargą.

Inspektor Kraskowski - wielki liberał, który ponadto stojąc na czele administracji prywatnego gimnazjum musiał się specjalnie liczyć z opinią miejscowego społeczeństwa żydowskiego - wpadł ostro na Rudego wymyślając mu od „ludzi o feudalnych przesądach”, których nie ścierpi w gimnazjum, choćby mieli protekcję samego pana ministra. Rudomina wysłuchał nagany spokojnie, a potem odpowiedział:

- Audiatur et altera pars, Iwanie Ignatjewiczu! Nie bardzo rozumiem, dlaczego nazywa mnie pan człowiekiem o feudalnych przesądach. Jeżeli chodzi o to, co dziś zrana powiedziałem w klasie, to byłem jak najdalszy jakichkolwiek, feudalnych czy innych, przesądów. Chodziło mi wyłącznie o względy higieny. Przecie to bardzo nie higienicznie ściskać codzień rękę kilkudziesięciu ludzi.

- A więc tylko o higienę chodziło? - spytał inspektor niedowierzająco.

- Wyłącznie o higienę, Iwanie Ignatjewiczu.

Czy i co powiedział inspektor kolegom, którzy się skarżyli, tego Rudy nigdy się nie dowiedział. Ale tegoż dnia po ostatniej lekcji jeden z nich podszedł do Rudego i w głuchej ciszy oznajmił uroczyście:

- Wobec wysoce niekoleżeńskiego zachowania się pana, klasa upoważniła mnie do zakomunikowania, że ogłasza bojkot pana do końca kwartału.

Rudy odparł równie uroczyście:

- Dziękuję panom. Mam tylko jedną prośbę: proszę o łaskawe przedłużenie bojkotu do końca roku szkolnego.

Jeżeli Rudomina był antysemitą, to antysemityzm jego był szlachecki, a więc poczciwy, z lekka drwiący i polegający głównie na nazywaniu Żydów „Żydkami”, choć się w duszy tych „Żydków” lubiło. W ciągu tego roku Rudomina był jednak świadkiem antysemickiego wybryku innego gatunku. Trwał pierwszy rok wojny. Cesarz odwiedzał miasta zachodnie, „odprowadzał” oddziały udające się na front, rozdawał ikony „żołnierzykom”. Przyszła kolej na Wilno. Cała droga od dworca do pałacu generał-gubernatora była ustawiona gęstymi kordonami gimnazistów, realistów i uczniów innych szkół średnich. Rudomina stał obok jednego ze swych przyjaciół de Rosseta, zwanego Bebusiem. Panował mróz siarczysty. Przyjazd cesarza opóźniał się i gimnaziści marźli w lekkich szynelach. De Rosset miał w kieszeni palta płaską flaszkę wódki. Od czasu do czasu wymykał się z kordonu, wbiegał do bramy, gdzie pociągał parę łyków dla rozgrzewki, po czym wracał do kordonu, a Rudy z kolei brał flaszkę i biegł z nią do bramy. Cesarz wciąż nie nadjeżdżał i te wypady do bramy powtórzyły się z pięć razy, aż pustą flaszkę ciśnięto w śnieg.

De Rosset był rozgrzany nie tylko fizycznie, ale i psychice nie. Zaczął się irytować. Ofiarą irytacji padł jakiś młody Żyd, który stojąc z tyłu za kordonem wciąż naciskał na Bebusia.

- Proszę nie napierać! - mówił Bebuś groźnie.

Żyd przepraszał, ale nie mógł nie napierać, gdyż gęsty tłum naciskał go z tyłu.

Irytacja Bebusia wciąż rosła, gdy nagle jak iskra elektryczna przebiegła wieść: „Jedzie!” Pokazał się jeden samochód otwarty z marszałkiem szlachty, z panem Aleksandrem Lubańskim i z innymi cywilami na czele. Potem drugi z gubernatorem. Potem trzeci z generałami. Wreszcie zjawił się samochód z cesarzem. Na widok cesarza Bebusia ogarnął szał. Cisnął czapkę w śnieg, wyrwał się z szeregu, padł na kolana i wrzasnął nieludzkim głosem:

- Ura, ura, ura!

Czyn Bebusia był tak rzucający się w oczy, że sam cesarz go zauważył i z uprzejmym uśmiechem przyłożył palce do barankowej czapki wojskowej.

Gdy samochód cesarski minął, Bebuś wstał z klęczek, spojrzał dokoła błędnym wzrokiem, a potem odwrócił się gwałtownie i trzasnął w twarz nieszczęsnego Żyda, który poprzednio „napierał” na niego. Tym czynem chciał przypieczętować wiernopoddańczy zachwyt wywołany spotkaniem się oko w oko z Majestatem. Niestety tłum nie zrozumiał subtelnych uczuć Bebusia. Nie tylko minęły czasy antysemickich wybryków, ale - jak wspomniałem - głaskano Żydów na równi z Polakami. Toteż nieoczekiwany wybryk de Rosseta nie mógł ujść mu płazem. Zebrała się gęsta gromada żądając wezwania policji. Zjawił się rewirowy, który po wysłuchaniu skargi poszkodowanego i świadków zwrócił się do Bebusia:

- Jakże to pan gimnazista mógł się dopuścić czegoś podobnego?

Bebuś miał jednak przygotowaną obronę i wpadł na rewirowego:

- A pan wie z kim pan mówi? Należałem do ochrony uświęconej osoby cesarza pana (swiaszccennoj osoby gosudaria) i broniłem jej od naporu tłumu. A to oto indywiduum - tu wskazał palcem biednego Żyda - tak napierało na mnie, że ledwie mogłem utrzymać linię kordonu.

Te słowa wywarły wielkie wrażenie na rewirowym. Widząc po twarzach zebranych, że i na nich słowa te nie przeszły bez wrażenia, oznajmił krótko „Proszę się rozejść”, po czym oddalił się.

O ile antysemityzm Rudego był dobroduszny i nie groźny, o tyle w wybryku Bebusia kiełkowały już ziarna przyszłego pałkarstwa i innych ideologii endeckich.

W maju rozpoczęły się egzaminy maturalne. Odbywały się w nastroju szczególnego podniecenia i niepokoju, przy czym odwróciły się normalne role. Podnieceni i niespokojni byli nauczyciele. Armie rosyjskie rozpoczęły odwrót z Karpat. Coraz głośniej mówiono o ewakuacji Królestwa Polskiego. W drugą linię obronną Kowno-Grodno-Brześć Litewski nikt jakoś nie wierzył. Zresztą granica pruska była nie za górami. Szeptano więc o możliwej ewakuacji Wilna.

Gimnaziści byle też podnieceni, ale nie z powodu egzaminów, lecz z racji ogólnego nastroju niepokoju i wyczekiwania. Jedni marzyli o jak najrychlejszym wyjeździe do miasta uniwersyteckiego, drudzy - o wiele mniej liczni - o wstąpieniu do szkoły oficerskiej zaraz po zdaniu matury. Już wprowadzono przyśpieszone kursy w tych szkołach i junkrzy dostawali stopień praporszczyka (chorążego) po trzech miesiącach. Wśród tych amatorów wojenki rej wodził dawny kolega Rudego Pławski, syn urzędnika akcyzy z Lepla gubernii witebskiej, któremu rok przedtem groziło pozostanie na drugi rok w ósmej klasie, porzucił więc studia gimnazjalne i wstąpił na ochotnika do jednego z pułków kawalerii. Teraz był na urlopie i w mundurze z naszywkami ochotnika i z krzyżykiem św. Jerzego na piersi paradował po Cielętniku i Świętojerskim z czapką zuchowato przechyloną na jedno ucho i z puklem blond włosów sterczących po kozacku nad drugim uchem. Otoczony gromadą wpatrzonych w niego jak w tęczę gołowąsych gimnazistów opowiadał im cuda o swych wyczynach bojowych.

- Szliśmy na Niemca ławą - opowiadał o jakiejś bitwie, której prawdopodobnie nigdy nie było - Rozumiecie? szliśmy ławą…

A gimnaziści słuchali z dreszczem i z otwartymi ustami zafascynowani nieznanym a pięknym słowem „ława”.

Pławski mówił przesadnie głośno, aby go słyszeli nie tylko towarzyszący mu chłopcy, ale i dziewczęta zażywające przechadzki po Swiętojerskim przy niedzieli i ciepłej pogodzie. Od czasu do czasu rzucał na te dziewczęta spojrzenia zabójcze z ukosa, przy czym lewą ręką brał się za temblak szabli a prawą podczesywał do góry zawadiacki „czubczyk” kozacki. Rudomina też nie odstępował Pławskiego dowiedziawszy się że ten przywiózł z zaprzyjaźnionego oddziału sanitarnego cztery garnce spirytusu. Treścią przechwałek eks-kolegi nie bardzo się przejmował, ale słuchał i obserwował ruchy Pławskiego uważnie. Odtąd wszelkie objawy kokieterii męskiej polegające na wymownych spojrzeniach, uśmiechach, mrużeniach oczu i tp. „popisywaniu się” nazywał „robieniem Pławskiego”. W wiele lat później zdarzało się, że gdy Tadeusz rozpoczynał flirt z jakąś panią czy panienką i mimo woli przybierał te lub inne tokujące pozy, Rudy obcinał go syczącym szeptem:

- Nie rób Pławskiego!

Egzaminy maturalne odbywały się w podnieceniu i gorączce. I ciało pedagogiczne i uczniowie byli pewni, że wszyscy ośmioklasiści dostaną matury. Szeptano nawet, że przyszło z Petersburga zarządzenie, aby egzaminów w ogóle nie było i aby matury wydawać maturzystom na podstawie stopni rocznych. Pogłoska nie sprawdziła się jednak i do egzaminów przystąpiono.

Rudomina przejmował się egzaminami mniej od innych. Nieraz przychodził na egzamin z nieznośnym „katzem” po wieczorze spędzonym z Pławskim i po wypiciu niezliczonych kolejek sanitarnego spirytusu rozcieńczonego „szpanką” bezalkoholową Szustowa. (W owym okresie prohibicji wszystkie rosyjskie browary i wytwórnie wódek przeszły na wyrób różnych kwasów, np. żurawinowych zwanych „klukwą” i cytrynowych zwanych „sitro”, oraz bezalkoholowych „likierów”).

Każdy egzamin Rudego miał jednakowy przebieg. Ponieważ gimnazjum Winogradowa było prywatne, więc obok pięciosobowej komisji egzaminacyjnej zasiadał przedstawiciel kuratorium okręgu szkolnego. Skoro tylko wezwano Rudego, dyrektor pan Prawosudowicz zwracał się do urzędnika kuratorium i coś mu mówił szeptem. Należy domyśleć się, że informował go, że egzaminowany jest protegowanym ministra Kasso. Przedstawiciel kuratorium kiwał głową, odwracał się na krześle półbokiem do stołu i zagłębiał się w gazetę. W odpowiedzi na pytania egzaminatorów Rudy plótł mniej lub więcej bez sensu, aż przewodniczący komisji, tj. dyrektor gimnazjum uznał, że zadano tyle pytań, ile nakazywała przyzwoitość, i mówił sakramentalne: Sadities. Tylko egzamin z geografii porównawczej miał trochę inny przebieg.

- Jakie znacie wyznania religijne w Rosji? - pyta dyrektor.

- Są prawosławni. Również katolicy. Żydzi też...

Dyrektor zmarszczył się:

- Żydzi są narodowością, a nie religią. Trzeba mówić: wyznania mojżeszowego.

Rudomina kiwnął głową na znak zgody.

- Jakie znacie jeszcze wyznania? - pytał dalej dyrektor. - Turcy.

- Turcy są narodowością, a nie wyznaniem, Mówi się: wyznania muzułmańskiego.

Rudomin znów kiwnął głową.

- Gdzie głównie mieszkają muzułmanie? - W piekarniach.

(W wielu miastach imperium rosyjskiego piekarnie i ciastkarnie były prowadzone przez Turków w fezach, byłych jeńców wojennych lub ich potomków).

W tym miejscu dyrektor nie mógł się wstrzymać od uśmiechu, a przedstawiciel kuratorium odłożył gazetę i zaczął się z ciekawością przysłuchiwać egzaminowi.

Dyrektor obiegł wzrokiem członków komisji, jakby pytając, czy można uznać egzamin za skończony, czy też może któryś z panów członków chciałby zadać pytanie. Nauczyciel geografii, który uchodził za czarnosecińca i lubił złośliwe kawały, podniósł palec wskazujący na znak że chce pytać.

- Mówiliście, Rudomina, o religiach - powiedział - może więc nam wyjaśnicie, jaka jest różnica między prawosławiem a katolicyzmem?

- Katolicy wierzą w papieża, a prawosławni nie wierzą w papieża.

- A więc wy, Rudomina, jako katolik, wierzycie w papieża?

- Tak jest. Wierzę, Aleksandrze Sawiczu.

- Wspomnieliście też o muzułmanach. Może nam powiecie, co jest istotą religii muzułmańskiej?

- Nie wolno im pić wina.

- Wobec tego prawdopodobnie nie chcielibyście być muzułmaninem?

- Istotnie nie chciałbym, Aleksandrze Sawiczu. Egzamin został zakończony wesoło i ku ogólnemu zadowoleniu.

Rozdział V

NA FRONCIE ZACHODNIM

Jak się okazało trwoga jesienna, która pchnęła Tadeusza Irteńskiego w podróż z Baćkowa do Petersburga przez Stary Bychów, nie była uzasadniona. Front zastygł pod Baranowiczami o 150 wiorst na zachód od Mińska i miał tak trwać przez bezmała dwa i pół roku. Koleje chodziły normalnie. Tyle tylko, że teraz „wagon miński” szedł z Petersburga nie przez Wilno i Nowowilejkę, ale przez Orszę, no i że znikł wagon z tabliczką „Pietrograd-Lwow”. W początku grudnia Tadeusz wracał do Mińska z uczuciem niepokoju, roztrwonił bowiem w ciągu czterech miesięcy większą kwotę, którą był dostał na wypadek dłuższego odcięcia od ogniska rodzicielskiego tj. źródeł pieniężnych. Trwoga pierzchła jednak, gdyż pan Irteński wzruszył tylko ramionami i powiedział z przekąsem:

- Widzę, że w ciągu tych czterech miesięcy studiowałeś bardzo intensywnie.

Mińsk zmienił się bardzo. Wprawdzie po dawnemu wracającego ze stolicy młodzieńca raziły pokrzywione chałupy przedmieść i brzydkie kamienice śródmieścia, ale znikła „konka”, czyli tramwaj konny, aby dać więcej wolnej przestrzeni skaczącym po kocich łbach wojskowym autom i ciężarówkom. Jeśli nie liczyć starszych panów i dzieci, na ulicach prawie nie było cywilnych. Cywilny strój Tadeusza zwracał uwagę i nieraz był zapraszany do bramy przez patrol żandarmerii dla obejrzenia dowodów osobistych.

Gimnazjum rządowe ewakuowano w głąb Rosji. Szesnastoletni Kazio chodził teraz do prywatnego gimnazjum Zubakina i Falkowicza. Gmach gimnazjum rządowego przy ulicy Gubernatorskiej został zajęty pod kwaterę sztabu generała Ewerta, dowódcy frontu –zachodniego. Niemal we wszystkich większych mieszkaniach zarekwirowano pokoje dla oficerów. W jednym z pokojów mieszkania państwa Irteńskich zainstalował się kapitan kontrwywiadu Kleigels, syn osławionego Kleigelsa warszawskiego. Poza tym mieszkania prywatne i hotele pęczniały od „uciekinierów”: z Królestwa, z Grodzieńszczyzny, z Wileńszczyzny. Znikło - „ewakuowało się” - „Akwarium” i lokal jego zajęto pod biura wojskowe. Znikł więc przybytek luksusowej prostytucji. Popyt na nią zwiększony wskutek niemal dwukrotnego powiększenia się ilości męskich mieszkańców miasta Mińska - był zaspokajany przez rozluźnienie obyczajów oraz instytucję sióstr miłosierdzia.

Mińsk robił wrażenie miasta okupowanego, przy czym była to okupacja zarówno wojskowa, jak cywilna. Autochtoni - odsunięci na dalszy plan - znikli w masie nowych twarzy i mundurów. Bo mundury panowały wszędzie: w restauracjach, w klubie, w kawiarniach, na „żurkach” prywatnych. Oczywiście przeważały mundury oficerów „nieprawdziwych” tj. noszących epolety pracowników różnych organizacji „paramilitarnych”: Czerwonego krzyża, Oddziałów drogowych, Związku ziemstw i miast i wielu, wielu innych. Wszystkich tych pseudooficerów ochrzczono wkrótce mianem „ziem-huzarów”, co było tym trafniejsze, że wielu z nich przyczepiało sobie ostrogi do butów i nosiło kupowane za drogie pieniądze okrutne szable z kaukaskimi klingami. Tadeusz był świadkiem, jak na jakimś „żurku” kilku ziemhuzarów narodowości polskiej chwaliło się posiadanymi klingami chełpiąc się giętkością stali. Do rozmawiających podszedł Staś Eynarowicz z Grodzieńszczyzny, kuzyn Tadeusza. Pracował też w jakiejś organizacji pomocniczej i nosił szablę przy boku.

- Wasze klingi to tandeta - powiedział - popatrzcie na moją.

Wyjął szablę z pochwy i oburącz zgiął klingę w pałąk, aż koniec ostrza dotknął rękojeści. Wszyscy wstrzymali oddech z podziwu. A Staś opuścił jedną rękę a drugą podniósł szablę do góry. Pałąk pozostał.

Staś Eynarowicz, brat jego Wincenty, dwaj bracia Sieheniowie i Bohdan Zalutyiski, o którym będzie jeszcze mowa w tej opowieści - wszyscy ziemianie z Grodzieńszczyzny - należeli do „elity” wygnańców, gdyż udało się im nabrać skarb rosyjski na milionowe sumy tytułem odszkodowania za zniszczenia wojenne. Jak już wspomniałem w. ks. Mikołaj Mikołajewicz wydał w końcu lata 1915 roku rozkaz przymusowej ewakuacji ludności i niszczenia wszystkiego, czego nie można było wywieźć na wschód. „Akty” czyli protokóły intendenckie sporządzano na prędce przy kieliszku i z wręczeniem intendentowi łapówki. W ten sposób do protokółu wpisywano np. sumę kilkunastu tysięcy rubli (jeszcze dobrych!) za zniszczenie studni artezyjskiej, której w ogóle nie było, lub za spalenie budynku, który albo nie istniał albo nie był spalony. W rezultacie każdy z wyżej wymienionych ziemian dostał gotówką z intendentury po parę milionów rubli. Z polskiego punktu widzenia nabranie skarbu rosyjskiego mogło ostatecznie ujść nawet za czyn patriotyczny. Niestety, była inna strona medalu. Władze rosyjskie po wypłaceniu odszkodowania tym pięciu osobom zorientowały się, że dalsza wypłata tak olbrzymich sum może poważnie nadwyrężyć budżet państwowy. Przyszedł więc rozkaz wstrzymania dalszych wypłat. Tysiące ludzi gorzej sytuowanych i bardziej przez zniszczenia pokrzywdzonych, niż owa piątka, nie otrzymali ani grosza odszkodowania i musieli albo ciężko pracować, albo iść do wojska (lub organizacji „paramilitarnej”), albo żyć z pomocy społecznej. A wielka piątka ciskała sturublówkami, grała na giełdzie petersburskiej, kupowała sztabki złota, funty lub dolary, no i pędziła życie bardzo szerokie i wesołe. Taicie Tycie w ciężkim okresie wojennym było oczywiście czymś bardzo „aspołecznym” i tkwiło solą w oku uspołecznionych patriotów zgrupowanych dokoła Towarzystwa rolniczego, Towarzystwa pomocy ofiarom wojny i tworzącej się - zrazu nieoficjalnie - Polskiej rady ziemi mińskiej. O pięciu szczęśliwych dżentelmenach mówiono bardzo źle. Ponieważ jednak ludzie są ludźmi a miliony są milionami, więc mówiono o nich źle tylko za oczy, w oczy natomiast podlizywano się im w sposób bezwstydny i bezinteresowny. Bezinteresowny, gdyż tak się zdarzyło, że wszyscy ci panowie mieli z natury węża w kieszeni i - hojni, gdy chodziło o ich własne potrzeby lub rozrywki - niechętnie rozstawali się z pieniędzmi.

Front zastygł pod Baranowiczami. Wojna z manewrowej stała się pozycyjną. W Mińsku zaczęła się nuda tyłów. Rozrywki były bardzo nieurozmaicone: „żurki”, gra w karty, rzadziej pijaństwo. „Żurki” były z natury rzeczy nudne jak flaki z olejem. Sztuka kinematograficzna stała wtedy na dość niskim poziomie i kino było rozrywki dla gustów prymitywnych. Do kina chodziło się normalnie z panią lub panienką, aby ją po ciemku poszczypać. Za to w karty - prawie wyłącznie w gry hazardowe - grano zawzięcie, niemal od wczesnego rana, w klubie, w numerach hotelowych, w domach prywatnych. Urzędnicy intendentury lub oficerowie związani z tymi lub innymi kasami wojskowymi wprowadzili modę bardzo grubej gry: nieraz minimalną stawką była „katarzynka” tj. sturublówka z wizerunkiem Katarzyny II, a nawet „Piotruś” tj. pięćsetrublówka z wizerunkiem Piotra I. Ponieważ szczęście w kartach nie zawsze dopisywało, a pieniądze były bardzo potrzebne, więc zdarzało się, że ten lub ów gracz z gatunku zdeterminowanych uciekał się do „nakładki”, tj. trzymając bank w grze w chemin de fera lub bakarata nakładał na talię zawczasu przygotowaną serię odpowiednio ułożonych kart. Czasem szulera łapano na nakładce. Dziewiętnastowieczny zwyczaj bicia szulerów wyszedł już był z mody, ponieważ zaś przyłapany na oszustwie był zwykle w mundurze, więc sprawę tuszowano i tylko unikano gry z szulerem. Zwykle taki szuler starał się o przeniesienie do innego miasta - Witebska, Kijowa lub Mohylowa i tam próbował szczęścia.

Pijaństwo było utrudnione z powodu obowiązującej prohibicji. Wypitki jednak zdarzały się, gdyż w wielu ziemiańskich domach były jeszcze zapasy starki i win, można było również dostać garniec lub dwa spirytusu od zaprzyjaźnionego personelu szpitalnego lub sanitarnego, a w ostateczności dostawało się od przyjaciela lekarza receptę na 100 gr. winnego spirytusu - na kompres.

Jak wspomniałem ludność miasta Mińska wzrosła niemal podwójnie, przy czym olbrzymią część przyrostu stanowili mężczyźni. Kobiety więc były na wagę złota. Powodzenie miały nawet straszydła, które normalnie skazane były na staropanieństwo albo pisanie wierszy lub powieści.

Na początku jesieni 1915, gdy Tadeusz był w Petersburgu, nad Mińskiem zjawił się zeppelin. Nie zrzucił żadnej bomby, ale napędził strachu. Wprowadzono więc przepisy „blackoutowe”. Zaciemnieniu mińskiemu daleko było do szczelności „blackoutu” obowiązującego w czasie ostatniej wojny w Londynie. Czarny „kumacz” na oknach przeświecał tu i ówdzie. Ale za to latarń ulicznych w ogóle nie zapalano, co było na rękę oszczędnej gospodarce miejskiej. Nadto obowiązywał przepis, że w razie alarmu światła wewnętrzne muszą być gaszone - bez względu na to, czy są czy nie są zasłonięte. Były to więc przepisy dość swoiste, a czy celowe - tj. czy wytrzymałyby próbę prawdziwego ataku powietrznego? - tego właściwie nikt nie wiedział. A nie wiedział, bo przez cały okres wojny nie było ani jednego nalotu na Mińsk w porze nocnej.

Tadeusz przeżył jeden alarm lotniczy, jak się okazało fałszywy. Było to na początku zimy 1916 późnym wieczorem w zatłoczonej, jak zwykle, kawiarni „Selekt”. Nagle zjawił się policjant i rozkazał „Gasić światła!” Zrobiło się ciemno i bardzo nieprzyjemnie, zwłaszcza że niezależnie od urzędowego „umacza” okna były zasłonięte ciężkimi kotarami. Po kilku minutach takiego siedzenia w egipskich ciemnościach, ktoś błysnął zapałką i zapalił papierosa. Trudno opisać chór groźnych wrzasków, które się rozległy dokoła: „Zgasić, natychmiast zgasić!” Skonfundowany śmiałek zgasił nie tylko zapałkę ale i zdusił na spodku zapalonego papierosa. Jak gdyby ta czerwona centka kurzącego się papierosa mogła być dojrzana z zeppelina - przez grube zasłony okienne...

Miał być wszakże jeden - jedyny w ciągu całej wojny - atak lotniczy na Mińsk. Odbył się nie w nocy, lecz w pełnym blasku wschodzącego słońca, gdzieś w końcu lata 1916. Samolot niemiecki zjawił się nad Mińskiem w wyraźnym celu zaatakowania gmachu gimnazjum, w którym się mieścił sztab frontu generała Ewerta, położonego w obszernym czworokącie, gdzie się, prócz gimnazjum, mieściły - kościół ewangelicki zwany popularnie „kirchą”, gmach deputacji szlacheckiej i Hotel Paryski. Padły trzy bomby. Były to bombki mało większe od granatu ręcznego, prawdziwe zabawki w porównaniu z bombami drugiej wojny. Pierwsza bomba wybuchła na jezdni przed wejściem do sztabu i zabiła stojącego na warcie żołnierza. Druga bomba wybuchła w ogrodzie gimnazjum nie robiąc nikomu żadnej szkody. Trzecia... Historia trzeciej bomby była nic tylko tragiczna, ale dla miłośników rozmyślań nad zagadka przeznaczenia - czy może przypadku? - pouczająca.

Józef Słotwiński, mąż Marylki kuzynki Tadeusza, jeden z najbogatszych ziemian Mińszczyzny, dekował się, jak wielu innych, w Oddziałach drogowych, organizacji szczególnie przez Polaków faworyzowanej. Oddział Józia stał w pobliżu Mińska, służba, jak zresztą we wszystkich organizacjach „paramilitarnych”, nie była ciężka, toteż Józio często urządzał sobie wypady do Mińska. Zwykł był zatrzymywać się, czyli „stawać” w Hotelu Paryskim. Gdy zjawił się na ów sierpniowy week-end późnym wieczorem, okazało się, że nie ma wolnego pokoju. Portier ekskuzował się jak mógł i na zakończenie zaproponował Józiowi, że mu urządzi posłanie w łazience. (Trzeba wiedzieć, że w czasach tamtej wojny takie akomodacje hotelowe nie należały do rzadkości). Józio oburzył się:

- W łazience? Nigdy! Widzi że następnym razem zaproponujecie mi spać w klozecie.

Wyszedł trzasnąwszy drzwiami. Portier zorientował się, że się naraził magnatowi słynnemu z hojnych napiwków. Wybiegł więc za nim na ulicę, złapał w chwili, gdy już gość siadał do dorożki, i oświadczył, że „dla pana dziedzica znajdzie się pokój”. Po kwadransie wyprosił jakiegoś zaspanego, oczywiście drugorzędnego gościa do łazienki, mówiąc mu że pokój jest potrzebny dla przejeżdżającego generała (takie przenosiny hotelowe też gęsto się zdarzały) a do oswobodzonego pokoju wprowadził Józia. O wschodzie słońca trzecia bomba przebiła dach i sufit i wybuchłe w tym właśnie pokoju. Józef Słotwiński dostał 17 ran od odłamków i zmarł w trzy dni w męczarniach.

Jak już wspomniałem unikanie służby frontowej nie było w oczach Polaków hańbą i nawet uchodziło za czyn patriotyczny. Toteż dekowanie się, zwane wtedy z rosyjska „urządzaniem się”, było na porządku dziennym. (Nie znaczy to jednak, że nie było Polaków pełniących służbę frontową, zwłaszcza w kawalerii; że było ich wielu świadczy fakt utworzenia w roku 1917 pełnego korpusu polskiego i formowania się dwóch innych). Dekowano się przede wszystkim w umundurowanych organizacjach „paramilitarnych”. Można też było zadekować się nie zrzucając cywilnego ubrania. Tak np. nowi przyjaciele Tadeusza Jan Mietzejewski ze Słonimskiego i Zygmunt Dylewski z Królestwa „urządzili się” na etatowych posadach kolejowych, koleje bowiem, jako instytucja pracująca „dla obrony”, zwalniały od obowiązku służby wojskowej. Jerzy Widacki i Stefan Pudłowski ze Słucczyzny dostali w Petersburgu pracę w fabryce, która też pracowała „dla obrony”.

Szczególnej wzmianki wymaga historia jeszcze jednego nowego przyjaciela Tadeusza - Józefa Koelichena z Włochów pod Warszawą. Józio starał się o „urządzenie się” w organizacji „paramilitarnej”, ale marudził, w końcu przepuścił jakieś terminy i doczekał się, że go ścigała żandarmeria polowa. Nocował co drugą noc w innym mieszkaniu nie mając żadnych papierów. Wreszcie żandarmeria złapała go i doprowadziła przed oblicze wojskowego naczelnika. W niewielkim lokalu ścisk, kolejka, rwetes. Straż wpycha Józia przed stół, a sama gubi się w tłumie. Za długim stołem zasiada naczelnik i inni oficerowie, a między nimi podporucznik Władysław Raczkiewicz, który dzięki prolekcji wpływowego generała Gawriłowa nie poszedł na front, lecz „urządził się” na posadzie kancelaryjnej w biurze wojskowego naczelnika. W pewnej chwili naczelnik zwraca uwagę na doprowadzonego dezertera:

- A to pan Koelichen! - woła groźnie - zaraz zrobimy z panem porządek.

To mówiąc bierze do ręki „dossier” dotyczące sprawy „uchylającego się od służby wojskowej Józefa Koelichena”. W tej samej jednak chwili podporucznik Raczkiewicz nachyla się do ucha naczelnika i coś mu referuje. Referat musiał być bardzo ciekawy bo naczelnik zapomniał o dezerterze Koelichenie i odłożył jego teczkę na stół. Raczkiewicz tylko na to czekał. Ruchem oka i ręki dał znak Józiowi, aby zabrał teczkę ze stołu i ulotnił się. Józio w lot zrozumiał o co chodzi. I papiery i dezerter znikli. A wiadomo, że bez papierów nie ma sprawy. Józio papiery zniszczył, a w kilka dni potem dostał upragnioną posadę w jakiejś organizacji pomocniczej.

Godną również uwiecznienia była sprawa Mojrze (Michała) Lewim. Ojciec jego, brakarz leśny z zawodu, mieszkał w rodzinnej wsi Maksymowicze o kilka wiorst na wschód od Baćkowa. W czasie wojny pracował w swym zawodzie w lasach klucza żarnowskiego Magdaleny z Zawiszów, primo voto Krasińskiej, secundo voto Radziwiłłowej. Główną kwaterą pana Lewina-ojca była Hradzianka - stacja kolejowa, do której dojeżdżali Irteńscy w drodze do Baćkowa. Prócz brakarstwa pan Lewin-ojciec trzymał w Hradziance zajazd. Pewnego wieczoru zimą 1915-1916 pan Irteński wstąpił do zajazdu, aby rozgrzać się herbatą i pogawędzić ze starym Lewinem. W pewnej chwili młody Żyd słusznego wzrostu, tęgi, z kędzierzawą blond czupryną wniósł samowar.

- Popatrz pan na mego syna - rzekł stary z dezaprobatą - wyrósł pod niebo, a pociechy z niego nie mam żadnej. Gdyby tak pan mógł znaleźć dla niego jakieś porządne zajęcie.

Pan Irteński, który był członkiem rady miejskiej i honorowym prezesem świeżo zorganizowanej na czas wojny komisji opałowej, spytał:

- A zna się on na lesie?

- I jak jeszcze. Stale pomaga mi w robocie.

- No to niech przyjeżdża do Mińska, Dam mu posadę w komisji opałowej.

Dalsze dzieje młodego Lewina potoczyły się jak w bajce. Już na początku okupacji niemieckiej 1918 roku miał uciułany na interesach leśnych milion marek. W Polsce niepodległej zrobił olbrzymi majątek na białowieskiej aferze leśnej. Później był głównym akcjonariuszem Juraty na Wybrzeżu. Uchodził za najbogatszego człowieka w Polsce. Emigrował do Francji na parę lat przed ostatnią wojną i tam też uchodził za milionera. Wreszcie osiadł w Nowym Jorku mając milionowe konta w bankach amerykańskich, kanadyjskich i brytyjskich... W tej chwili nie chodzi o te dalsze dzieje pan Michała (Mojrze) Lewina, lecz o groźne lata wojny 1915-1917. Posadka w komisji opałowej nie zwalniała od służby wojskowej. Musiał się stawić na komisję poborową. Był zbudowany jak młody Machabeusz i trudno było dopatrzeć się w nim jakiegokolwiek defektu fizycznego. Ale od czego pieniądze? Jakiś lekarz za 500 rubli nauczył Lewina „sztuczki”. Sztuczka polegała na tym, że pan Lewin mógł w każdej chwili i na tak długo, jak sobie tego życzył, stworzyć sobie na prawej łopatce garb. Na podstawie ogólnej kondycji rekruta komisja poborowa domyślała się jakiegoś podstępu. Odsyłano go przez parę miesięcy ze szpitala do szpitala na obserwację. Badali go, macali, prześwietlali najlepsi lekarze. I cóż - garb trwał. Musiano więc w końcu wydać mu „biały bilet” tj. uznać za zupełnie niezdolnego do służby wojskowej. Dodajmy, że pan Lewin mógł w każdej chwili i bez żadnego wysiłku pozbyć się garbu.

W kilkanaście lat później pan Michał Lewin był najbogatszym człowiekiem w Polsce. W mieszkaniu jego na Trębackiej lokaj w czerni anonsował mu tłoczących się w poczekalni posłów i dygnitarzy sanacyjnych. Pan Michał pamiętał jednak, komu zawdzięczał początek swej niezwykłej kariery i często odwiedzał - pana Irteńskiego w skromnym mieszkaniu na Smolnej. Tadeusz przyjechawszy na kilka dni z Wilna do Warszawy był świadkiem jednej z takich wizyt. Pan Irteński poczęstowawszy gościa i siebie mocną herbatą i koniakiem był w humorze jowialnym i powiedział panu Lewinowi:

- Mojsze, pokażi sztuczku.

(Z panem Lewinem rozmawiało się kolejno po polsku i po rosyjsku).

Pan Lewin zerknął na Tadeusza, uśmiechnął się z zażenowaniem i odparł:

- Że też pana prezesa trzymają się jeszcze tego rodzaju żarty.

Pan Irteński nalegał jednak mówiąc, że Tadeusz nie wierzył, gdy mu mówił o „sztuczce” Lewina i chciał osobiście tę sztuczkę zobaczyć. Po bardzo długich prośbach i perswazjach pan Lewin zgodził się wreszcie. Poszedł za parawan i po paru sekundach wrócił z garbem na plecach. Potem znów skrył się za parawan i pokazał się już bez garbu. Tadeusz więc był naocznym świadkiem lewinowskiej „sztuczki”.

Ci, co „sztuczek” nie umieli i „urządzili się” w organizacjach paramilitarnych, nie mogli się skarżyć na nadmiar pracy, ale też dostawali bardzo skromne uposażenie. Ludzie bogaci, jak np. Józef Słotwiński, o uposażenie nie dbali bo mieli pod dostatkiem własnych dochodów. Uchodźcy natomiast pracujący w takich organizacjach albo klepali biedę, albo też starali się o wyszukanie pobocznych dochodów. W poszukiwaniu tych dochodów niektórzy wykazywali wielką pomysłowość. Wśród nich najbardziej zasłynęli pan Adam Bohdanowicz, ziemianin z Wileńszczyzny zwany „Adamkiem”, i pan Kuncewicz - uchodźca z Kosina. Jak już wspomniałem w czasie cofania się armii rosyjskiej w kontu lata 1915 roku zarządzono nie tylko ewakuację ludności, ale i dobytku ruchomego. Z zachodu na wschód ruszyły w tumanach kurzu milionowe stada krów. Były tam krowy prywatne oraz stada należące do intendentury, tzw. hurty. Nieszczęśliwe zwierzęta zdychały po drodze z wycieńczenia i braku paszy. Gdy liczba padłych krów osiągnęła niepokojące rozmiary, władze zrozumiały, że popełniły głupstwo i postanowiły je naprawić. Stworzono specjalną organizację opieki nad hurtami, do której właśnie weszli panowie Adalek Bohdanowicz i Kuncewicz. Wynaleziono dowcipny sposób ratowania od niechybnej śmierci pogłowia, które zdychało, ale jeszcze nie zdechło. Krowy oddawano za pokwitowaniem chłopom z wiosek leżących przy drodze krowiego exodusu z tym, że w początku następnego lata bydlęta zostaną odebrane przez intendenturę. Chłop miał w tym czysty interes: koszlem skromnej paszy miał przez cały rok mleczną krowę plus nawóz i plus przychówek, jeżeli krowa była cielna. Niektóre krowy były tak wycieńczone, że wkrótce zdechły. Większość jednak wyżyła. Latem 1916 roku panowie Bohdanowicz i Kuncewicz zaczęli objeżdżać wioski w celu odebrania krów. Jeżeli trafiono na wypadek, że krowa zdechła, spisywano odpowiedni protokół. Chłopi z żalem żegnali się z krowami. Wtedy to genialna myśl olśniła panów Bohdanowicza i Kuncewicza. „Daj nam 100 rubli - mówili chłopu - podpiszemy razem protokół, że krowa zdechła, a ty ją sobie zatrzymasz”. Chłopom transakcja jak najbardziej odpowiadała. Podpisywali lub znaczyli trzema krzyżykami i wręczali „hurtownikom” pieniądze. Historia milczy, ile panowie ci zarobili na „martwych duszach” krowich. Musiały to jednak być pieniądze niemałe, gdyż ewakuowane krowy liczono na setki tysięcy. Afera z tymi „martwymi duszami” jakoś się dostała do wiadomości publicznej. Śmiano się serdecznie z pomysłowości „hurtowników” i odtąd nazywano ich żartobliwie „chersońskimi pomieszczykami” - na wzór gogolowskiego Nozdriowa, który tak nazywał pana Cziczikowa, skupującego martwe dusze - ludzkie.

Nie tylko Polacy i Żydzi unikali służby frontowej „urządzając się” w tych lub innych organizacjach. Rosjanie nie stanowili wyjątku. Historia literatury rosyjskiej może zanotować, że poeta Aleksander Błok urzędował w mundurze jakiejś drużyny paramilitarnej na Polesiu w majątku Porochońsk ks. Feliksa Druckiego-Lubeckiego.

Wśród wielu setek tysięcy, czy może nawet milionów: „ziem-huzarów” przeróżnego autoramentu zdarzały się wypadki dziwne i tajemnicze. Do takich należał wypadek Eustachego (Taśka) Jelskiego, który przed wojną artystycznie, jak baletmistrz, prowadził mazura i kotyliona na zapadłych w nicość lecz żywych w pamięci ludzkiej słynnych balach mińskich - Ziemiańskim i Panieńskim. W początku wojny Tasiek służył w oddziale sanitarnym i tam odznaczył się dostając medal św. Jerzego. Później znikł. Długo nikt nie wiedział, co się z nim dzieje, aż wypłynął w Petersburgu - w cywilu, z rozetką św. Jerzego w butonierce, obładowany artykułami angielskiej garderoby i bielizny, rozmieniający od czasu do czasu suwereny, złote dwudziestofrankówki, rosyjskie imperiały. Okazało się, że w czasie toczącej się wojny odbył kilkakrotne podróże do Szwecji, Anglii i Szwajcarii. Był jak zawsze wesoły, rozmowny, pełen humoru, ale na pytania, czym się właściwie zajmuje, odpowiedzi nie dawał. Często bywał w Mińsku. Razu pewnego, gdy szedł po Zacharzewskiej w towarzystwie Tadeusza, zatrzymał ich patrol żandarmerii i zażądał pokazania dowodów osobistych. Poszli z żandarmami do bramy i tam Tasiek pokazał im jakiś papier. Żandarmi przeczytawszy papier stanęli na baczność i długo ekskuzowali się. Byli tak zafrapowani dokumentem Taśka, że zapomnieli wylegitymować Tadeusza.

Tasiek należał do tzw. złotej młodzieży. To jedno było już wystarczającym powodem, aby ludzie tzw. poważni patrzali na niego krzywo. Ponieważ ludzie poważni są nadto z natury ciekawi i lubią się grzebać w prywatnym życiu bliźnich, więc nie mogli darować Taśkowi jego tajemniczych źródeł dochodu, których spenetrować nie umieli. Wśród tych ludzi poważnych rej wodziła stryjenka Taśka, matka trzech bardzo zamożnych i bardzo nieładnych córek. Jej głosy krytyczne doszły Taśka. Postanowił się zemścić. Okazja nadarzyła się wkrótce. Stryjenka zaprosiła „tout Minsk” na imieniny jednej z córeczek. Dowiedziawszy się o tym Tasiek zaprosił na ten sam dzień do Hotelu Garni na popijawę kawalerską całą młodzież mińską płci męskiej należącą do „towarzystwa” zaznaczając, że ilość butelek starki będzie nieograniczona. Ponieważ o trunki było trudno, a imieniny kuzynki Taśka zapowiadały się bezalkoholowe, więc młodzież męska hurmem ruszyła na starkę do Taśka. A na imieninach kuzynki mężczyzn nie było, jeśli nie liczyć kilku starych kawalerów z „wujaszkiem całego Mińska” panem Kazimierzem Wołłowiczem na czele. Zemsta Taśka była więc wyrafinowana. A pijaństwo w Hotelu Garni trwało do późna, obfitowało w dużo zabawnych epizodów i skończyło się na tym, że nikt z zaproszonych nie wrócił do domu o własnych siłach.

Nie trzeba sądzić, że wykręcanie się od służby frontowej zdarzało się tylko w klasie wyzyskiwaczy i feudałów. Przede wszystkim spory procent tych feudałów poległ już w pierwszych miesiącach wojny. Po drugie - sprytniejsi chłopi i robotnicy też umieli się wykręcić od groźnego frontu. Mniej sprytni wypraszali sobie - nieraz przez kobiety - stanowiska dieńszczyków tj. ordynansów. Sprytniejsi „urządzali się” na stanowiskach bardziej zaszczytnych. Tak np. Tadeusz spytał raz młodego kłusownika w powiecie lepelskim, dlaczego nie poszedł do wojska. Okazało się, że miał wadę serca. A bracia? - „Jeden - powiada -- „padausia u ospital”, a drugi „padausia u sztab”. Otrzymanie posady jakiegoś czyściciela w szpitalu wojskowym było rzeczą jasną, ale Tadeusz nie mógł na razie zrozumieć, w jaki sposób chłop niepiśmienny mógł dostać posadę w sztabie? Okazało się, że chodziło nie o „sztab”, ale o „sztat” tj. etat. Szczęśliwiec dostał posadę etatową i nie w wojsku, a na kolei.

Rozdział VI

URWANY RAPSOD MYŚLIWSKI

Na Wielkanoc 1916 Tadeusz Irteński nie pojechał do domu i pozostał w Petersburgu. Oficjalną racją takiego zrzeczenia się ferii świątecznych były zbliżające się egzaminy, bardzo poważne, bo konieczne dla przejścia na czwarty - ostatni rok prawa. Naprawdę jednak Tadeuszowi nie chciało się opuszczać Petersburga, nikt bowiem z jego paczki nie jechał do domu, gdyż przeważnie nie miał dokąd jechać: tak się złożyło, że strony rodzinne większości jego przyjaciół leżały tuż koło linii frontu, albo nawet po drugiej stronie frontu.

Czas zresztą płynął bardzo przyjemnie. Po paru godzinach studiowania prawa administracyjnego (zwanego prawem „policyjnym”), historii filozofii prawa i prawa państwowego, szły rozrywki: biega czyli wyścigi kłusaków, wycieczki na „Wyspy”, gdzie ostatni odcinek podróży odbywał się tramwajem konnym ze staroświeckim imperiałem na dachu, gra w loteryjkę w mieszkaniu Jurka Widackiego i Stefana Pudłowskiego. W loteryjkę grano sposobem zmodernizowanym i bardzo ekscytującym. Pełną pulę pulę zabierał tylko ten, kto miał zapełnione numery górnego z trzech rzędów kartki. Ten, kto wygrywał drugi rząd, brał połowę puli. Ten, kto wygrywał trzeci rząd - trzecią. To też, choć stawki były skromne, jeżeli trzeci rząd wygrywał kilka razy z rzędu, w puli narastała spora suma.

Przed Wielkanocą pani Irteńska przysłała Tadeuszowi sporą paczkę z kiełbasami, szynką i mazurkami. Postanowił urządzić u siebie kawalerskie święcone. Alkoholu - koniaku po 6 rubli butelka - dostarczył ukradkiem rodak mający sklep na ulicy Borodińskiej. Po nocy spędzonej na włóczeniu się po mieście i słuchaniu wspaniałego koncertu tysiąca dzwonów dzwoniących w świątyniach prawosławnych, święcone przeszło bardzo wesoło. Tadeusz mieszkał wtedy na Fontance u stryjenki Kamci, wdowy po dr. Emilu Irteńskim, i miał bardzo wygodny pokój z osobnym wejściem. Dla pewności uprzedził jednak stryjenkę, że w pierwszy dzień świąt odbędą się u niego „dzikie wrzaski”. Uprzedzona stryjenka wybrała się tego wieczoru z całą rodziną do znajomych z wizytą wielkanocną…*

Petersburg zmienił się. Nastroje w stolicy były ponure. Coraz uporczywiej mówiono o „ciemnych siłach” rządzących państwem, o zdradzie, o szpiegach, o germanofilstwie cesarzowej dążącej do zawarcia odrębnego pokoju z Niemcami. W tramwajach zjawiły się pierwsze konduktorki zamiast konduktorów. Ceny rosły. Srebrne pieniądze znikły z obiegu i zamiast nich zjawiły się znaczki pocztowe mające nadruk na odwrocie: „Mają prawo obiegu na równi ze srebrną monetą zdawkową”. „Ciemne siły” wyprawiały jakieś kontredanse na stanowiskach premiera i gniew inteligencji - rósł z tygodnia na tydzień. A jednocześnie mówiono, że duch na froncie jest wspaniały i że wojska są doskonale zaopatrzone. Czekano wielkiej ofensywy letniej.

Przyszły egzaminy. Wicio Rudomina (Rudy) zdał, podobnie jak Tadeusz dwa lata temu, jeden egzamin ze statystyki, wystarczający dla przejścia na drugi rok. Natychmiast napisał do ciotki, która mu obiecała większy zasiłek pieniężny w razie pomyślnego wyniku egzaminów. „Kochana ciociu! Zdałem wszystkie egzaminy potrzebne do przejścia na drugi rok prawa”. Radość Rudego nie długo trwała, bo niebawem spadł piorun: wyszło zarządzenie, że studenci - z wyjątkiem ostatniego roku studiów - będą powołani do wojska. Tadeusz i Toluś Rusiecki, którzy właśnie zdali przepisaną liczbę egzaminów i przeszli na czwarty rok, byli spokojni, ale na innych padł blady strach. Nieliczni z rezygnacją szli do szkół oficerskich, reszta na gwałt starała się „urządzić”. Olbrzymi korytarz uniwersytecki huczał jak ul. Wśród studentów krążyły hektografowane proklamacje takiej treści: „Towarzysze! Władze carskie odrywają was od studiów i każą wam przelewać krew w wojnie imperialistycznej rozpętanej przez kapitalistów i feudałów. Otwierają się przed wami nowe drogi i nowe obowiązki! Niech każdy z was przyjęty do szkoły oficerskiej stworzy w niej komórkę (jaczejkę) rewolucyjną, niech uświadamia kolegów, a po skończeniu szkoły niech prowadzi agitację wśród szeregowych”... Proklamację tę omawiano szeroko w Kuchni studenckiej na Zabałkańskim.

- Co o tym myślisz? - pytał Tadeusz starego studenta Władka Krecza.

- Nic nie myślę. Rewolucji dziś nie będzie. Rewolucja może wybuchnie, ale po skończonej wojnie.

Pewnego popołudnia Tadeusz wracał z Kuchni w towarzystwie Tolusia i Rudego. Szli po nadbrzeżnej Fontanki. Uderzyło ich, że policja pozwalała iść tylko po chodniku koło domów, a nie wzdłuż balustrady rzeki, że co piętnaście kroków stał stróż domowy z numerowaną blachą na piersi, a co sto kroków policjant. Zrozumieli, że będzie przejeżdżać ktoś „ważny” i postanowili zaczekać. Ponieważ policja nikomu nie pozwalała zatrzymywać się, więc spacerowali. Po upływie kwadransa ukazał się sznur samochodów. W trzecim czy czwartym siedział cesarz w towarzystwie kilku generałów. Tadeusz, Toluś i Rudy uchylili kapeluszy. Gdy samochody minęły i ulica przybrała wygląd normalny, Toluś powiedział tonem jak gdyby usprawiedliwienia:

- Właściwie to był król, a ja nic nie mam przeciwko królowi...

Prawie całe lato, jesień i początek zimy 1916 Tadeusz spędził u siostry w majątku Sokorów powiatu lepelskiego. Tylko na początku jesieni odbył krótką podróż do Petersburga dla załatwienia formalności uniwersyteckich. Podróż ta miała utkwić mu w pamięci. W Witebsku przesiadał się i miał czekać około godziny na połączenie kolejowe. Poszedł więc do bufetu. Zdziwił się że choć sala była na pół pusta, dwaj bufetowi nie zwrócili na niego uwagi zajęci zawijaniem jakiegoś jadła dla stojącej koło lady siostry miłosierdzia. Usługiwali jej z niezwykłą gorliwością. Tadeusz zaczął się jej przypatrywać. W pewnej chwili odwróciła głowę i przelotnie spojrzała na Tadeusza. Ujrzał śliczną twarz: piękne ciemne oczy i z lekka wystające kości policzkowe. „Ja ją skądciś znam” myślał. Dopiero gdy siostra miłosierdzia odeszła w towarzystwie jednego z bufetowych, który niósł zawinięte w szary papier pakunki, Tadeusza olśniło przypomnienie skąd ją „znał”. „Ależ to wielka księżniczka Tatjana Mikołajówna”... Zapytany bufetowy potwierdził domysł Tadeusza dodając, że właśnie tego dnia pociąg sanitarny cesarzowej zatrzymał się w Witebsku.

Na wsi brak męskich rąk do pracy był bardziej widoczny niż w mieście. Nawet z okna wagonu można było widzieć kobiety chodzące za pługiem lub za broną. Takich rzeczy nie widziano na Białorusi chyba od czasu najazdów tatarskich. Również z okna wagonu oglądało się całe zastępy dziewcząt zajętych przy reperacji toru kolejowego lub przy budowie szosy. Wszystkie miały twarze zasłonięte chustkami: opalanie się nie było jeszcze modne na Białorusi w roku 1916. A jakby symbol tego świata opanowanego przez kobiety Tadeusz znalazł w gazecie, którą czytał w wagonie, sensacyjną wiadomość o zgwałceniu przez sześć kobiet szesnastoletniego chłopca gdzieś w Rosji południowej. Szczegółów tego wypadku gazety rzecz jasna nie podały, mówiąc tylko że amazonki zawlokły chłopca do wąwozu.

Tadeusz spędził nad brzegami jeziora Poło, nad którym był położony dwór sokorowski, kilka szczęśliwych miesięcy swego życia. Powiedziałbym bez przesady, że pokochał to jezioro całą potęgą romantycznej miłości. W miłości tej nie było jednak nic z zaściankowego patriotyzmu. Urodził się i wyrósł wśród nizinnych starzyn i borów powiatu ihumeńskiego, czyli o jakieś 250 wiorst na południe od jeziora Poło. Urodził się i wyrósł na równinach, a jezioro leżało wśród pagórków leśnych i pól gliniastych. Pokochał więc Poło nie miłością młodziana do panny za miedzą, lecz raczej do panny z dalekiego sąsiedztwa. Była więc w tej miłości egzotyka długich wiorst kolein błotnistych lub zasp śnieżnych - egzotyka krainy dalekiej. Było w tym trochę i perwersji niewinnej: kochając Poło „zdradzał” żyzne, lecz pozbawione malowniczości równiny ihumeńskie. Ale w tej romantycznej miłości do najpiękniejszego jeziora Witebszczyzny pulsowała, jak to często bywa z uczuciami wczesnej młodości, szczera i głęboka wdzięczność. Miłością swoją spłacał jakby dług wdzięczności zaciągnięty u jeziora. „Ileż ci winienem, o domowe jezioro” - mógłby parafrazować z „Pana Tadeusza”. Poło bowiem dało mu bardzo wiele. I codzienne kąpiele w czystej toni aż do pierwszych przymrozków jesiennych. I bliższe i dalsze wycieczki łodzią zwykłą i żaglową po siwozielonych falach jeziora. I włóczęgi z wyżłem Neptusiem wzdłuż zachodnich mszarno-bagnistych, obfitych w kaczki i pardwy brzegów. I dumania nad urwiskiem pod brzozą płaczącą w złoty przedwieczerz letni lub w noce gwiaździste. I wsłuchiwanie się w muzykę jeziora, bo Poło, jak każda wielka przestrzeń wodna, zawsze śpiewa - nawet wtedy, gdy najlżejsza fala nie liże piaszczystych brzegów. A jeśli wyraz „śpiewa” uznać za hiperbolę, tedy można powiedzieć, że jezioro Poło zawsze jest. Tadeusz czuł jego obecność i w ciche, ciemne jak atrament noce pochmurne, i w zawleczone siatką deszczu dni jesienne, gdy chłostane wichrem jezioro syczało z dala jak kocioł olbrzymi. Czuł nawet przez grube ściany domu, gdy siedział w fotelu przed trzaskającym kominem.

A same widoki czegoż nie były warte! Co dnia - nie, o każdej porze dnia, nawet o każdej godzinie coraz to inne i coraz piękniejsze. Oto co sam Tadeusz pisał o jeziorze w przypływie poetyckiego natchnienia:

„Piękne jest jezioro Poło w gorący lecz wietrzny dzień, gdy po niebie pędzą „codzienne” chmurki litewskie, gdy na ciemnym, wpadającym w siną stal szafirze wody wełnią się białe baranki fal i gdy wały tych fal rozbijają się o piasek lub o sterczące z wody granity narzutowe z nieustannym rytmicznym szumem. Piękne i groźne jest na chwilę przed mającą się rozpętać burzą, gdy czarne od nawisłej nad nim czarnej chmury rozwidni się nagle wielką jasnością błyskawicy, gdy ozłocą się na sekundę oślepiającą pozłotą obwódki chmur, a zygzak piorunowy odbije się w czarnej toni, że nie wiadomo, czy piorun uderzył w jezioro, czy też jezioro strzeliło w niebo fioletowozłotym pociskiem. Piękne i słodkie jest w cichy wieczór letni, gdy słońce zachodzi na morelowo za odległe wzgórza przeciwległego brzegu, gdy najlżejsza zmarszczka nie mąci olbrzymiego lustra, jakby zaciągniętego oleistą warstwą pozłacanego srebra”.

Gdy mi Tadeusz pokazał ten utwór, pochwaliłem go za gładką prozę, ale zauważyłem, że przypomina on opis Dniepru w „Strasznej zemście” Gogola. Tadeusz nie był zdaje się zadowolony z mojej uwagi.

Ale wracam do opowiadania. Otóż Tadeusz pokochał jezioro Poło i był niemile zdziwiony, gdy pan Bohdanowicz z Zachowa, sąsiad Sokorowa, zapytał:

- A czy widział pan jezioro Krzywe?

- A cóż to za jezioro Krzywe? - przerwał Tadeusz takim tonem, jakim by średniowieczny rycerz odezwał się, gdyby ktoś w jego obecności śmiał wspomnieć o innej kobiecie, niż o jego wybranej.

- Niech pan zobaczy i sam się przekona.

Haczyk został rzucony. Tadeusz długo bronił się przed jego połknięciem, było to bowiem w okresie jego najsilniejszej miłości do jeziora Poło. W tym okresie zamyślił nawet napisać balladę na wzór mickiewiczowskiej „Świtezi”. Ale dla ballady potrzeba legendy. Tej szukał na próżno. „Ballada o jeziorze Poło” nigdy nie została napisana. Powstał tylko wyżej cytowany urywek prozą.

Tymczasem haczyk z tajemniczym jeziorem Krzywym działał. Tadeusz był zainteresowany. Zaczął wypytywać ludzi miejscowych, gdzie leży to jezioro Krzywe (co za dziwna nazwa!) i jak się tam dostać. Okazało się, że jezioro Krzywe leży tuż za przeciwległym brzegiem jeziora Poło, za owymi dalekimi wzgórzami, za którymi co wieczór kładło się słońce. Któregoś popołudnia wybrał się tam konno w towarzystwie furmana Mikołaje, człowieka trzeźwego i praktycznego, który nie mógł zrozumieć, a tym bardziej aprobować celu tej wycieczki krajoznawczej.

- A po co tam jedziemy? - zapytał.

- Zobaczyć jezioro Krzywe.

- Czy panicz myśli kupować to jezioro?

- Nie. Chcę po prostu popatrzeć.

- Aha, jedziemy oglądać „pozycje” - powiedział z przekąsem i poprawił popręg przy siodle Tadeusza z taką siłą, że aż koń stęknął.

Trudno wyjawić czytelnikowi sekret jeziora Krzywego metodą prozy opisowej, choćby najbardziej poetyckiej. Spróbuję innej metody. Rzućmy okiem na mapę tzw. sztabową. Zobaczymy grupę licznych jezior, z których największe, właśnie jezioro Poło, ciągnie się podłużnym owalem z południo-wschodu na północo-zachód. Tuż za tym jeziorem wije się wśród lasów długi, poskręcany w esy i floresy wąż. Miejscami cienki jak nitka, miejscami grubszy. W najszerszym miejscu ma szerokość Dźwiny w jej średnim biegu. Wąż ten jest poskręcany w sposób tak fantastyczny, że miejscami skręty jego biegną niemal równolegle, jakby się chciały połączyć. Przy pierwszym rzucie oka na mapę sądzimy, że to kręta rzeka. Lecz nie - to jezioro nazwane „Krzywym” właśnie z powodu swego dziwnego kształtu. Skręty tego jeziora-węża spoczywają na obszarze jakichś sześciu wiorst kwadratowych. Lecz jeśli wymierzymy całą długość jeziora od jednego kolana do drugiego, to przekonamy się, że jezioro Krzywe ma około 10-iu wiorst długości. Wystarczy teraz niewielki wysiłek wyobraźni, aby zrozumieć jakim dziwem przyrody jest jezioro Krzywe.

Jest ono jakby labiryntem wodnym wijącym się wśród wzgórz stromych i lesistych. Nieraz by dotrzeć do jakiejś części jeziora trzeba przebijać się przez dżunglę jarzębin, leszczyn, dzikich malin i wilczej jagody. Gdy wreszcie zmęczeni i podrapani wydostaniemy się na brzeg jeziora, wydaje się nam, że jesteśmy nad rzeczką leśną. Tylko że woda tej „rzeczki” jest nieruchoma, a toń czarna i przepastna, niemal groźna. W innym miejscu dostęp do jeziora jest łatwiejszy: schodzimy po zboczu wzgórza porosłego starodrzewiem. Wchodzimy na wąski pas łączki i widzimy większą przestrzeń wodną. Trafiliśmy na jedno z grubszych kolan jeziora. Ale i w takich miejscach zbliżamy się do wody z pewną trwogą. Bo brzegi jeziora są wszędzie jednakowe: świeci przez wodę wąziutki pas żółtego piasku, a zaraz potem czarna otchłań głębiny, w której majaczą nieruchome girlandy wodorostów.

Byli ludzie, którzy przyjeżdżali nad jezioro Krzywe na wyprawy naukowe i czynili drobiazgowe pomiary. Okazało się, że Krzywe jest bardzo głębokie - nawet w najwęższych swych przegubach dochodzi do głębokości 15 sążni. Przyrodnik amator stojąc nad jeziorem zadaje sobie pytania: jak powstało to dziwne jezioro tak bardzo niepodobne do innych jezior na pojezierzach środkowo-wschodniej Europy? Jeśli słuszną jest teoria lodowcowego pochodzenia naszych jezior, to żak mógł lodowiec wyżłobić taki kręty „nurt” Krzywego? Jaki ruch lodowca mógł wyrzeźbić te fantastyczne kształty? Lecz może to krynice zasilają wody Krzywego? Lecz jeśli tak, to jaki kataklizm potworzył te kręte rozpadliny w naszym na ogół spokojnym krajobrazie?

Mikołaj, który niecierpliwił się i wzrokiem bardzo niechętnym spoglądał na roztaczające się cuda wody, zieleni i nieba, odezwał się:

- No, obejrzeliśmy pozycje i hodi. Teraz, paniczu, pora do chaty. W domu to samo: woda, drzewo, niebo. Nie warto było przyjeżdżać.

Już w drodze powrotnej, czy to dla złagodzenia tych cierpkich uwag, czy może dlatego, że się w nim obudził koniarz zamiłowany, zauważył pojednawczo:

- Ot, na dobrego konia popatrzeć to co innego.

Przed spadnięciem pierwszych śniegów przyszły wielkie mrozy. Lodem pokryło się jezioro Poło. Mrozy przyszły bez najlżejszego podmuchu wiatru. Lód przeźroczysty jak tafla szkła lustrzanego skuł dwadzieścia wiorst kwadratowych jeziora. I wyglądało Poło jak potężna czara napełniona zastygłą stalą oksydowaną w malachitowej oprawie oszronionych ozimin.

Wieczorami rozpoczęły się ekscytujące łowy z ością na ryby. Wzdłuż brzegów, gdzie przez taflę lodu, jak przez szkła akwarium, widać było w blasku kagańca dno jeziora na głębokości paru sążni, posuwały się ekspedycje rybackie. Jeden rybak niósł kaganiec na długim kiju, czyli tzw. „kozę”. Drugi - dwie ości, główną i zapasową. Trzeci - topór. Jeszcze inny - wiaderko na upolowane ryby. Zoczywszy w świetle kagańca śpiącego w wodzie nieruchomo szczupaka lub okonia, podobnego do omulonej kłody, zaczynano najspokojniej rąbać tuż nad nim otwór w lodzie. W dziewięciu wypadkach na dziesięć szczupak spał dalej snem sprawiedliwego i nic sobie nie robił z piekielnego hałasu nad głową. Gdy otwór był gotów, następował „strzał” ością - zadanie wcale nie łatwe, gdyż załamane w wodzie promienie ogromnie mylą wzrok i rękę. Nieraz szczupak lub okoń uchodził spudłowany „na czysto”. Nieraz trzeba było „poprawiać” drugą ością przygważdżając źle trafioną pierwszym uderzeniem rybę. Podniecające polowanie z ością nie trwało długo. Mrozy zelżały po kilku dniach. Lustrzana tafla jeziora zmatowiała i utraciła przeźroczystość. A potem spadły śniegi. Jezioro brzegi, pola, łąki i mszary - wszystko zrównała pokrywa śnieżna.

Na puchu śnieżnym zaczęły się zjawiać hieroglify tropów zwierzęcych. Oto tędy sznurował lis znacząc ślad swe wędrówki charakterystycznym kręto-powłóczystym tropem. Ówdzie kicał i kluczył szarak, by w pewnym miejscu zrobić potężny „zeskok” i ukryć się na sen dzienny w upatrzonej kotlince pod jałowcem lub kamieniem na miedzy. Zaczyna się okres „chłopskiego”, kłusowniczego, lecz bardzo miłego polowania „na pomyka”. Polowanie kłusownicze, lecz wcale nie łatwe! Należy umieć czytać klinowe pismo łapek zajęczych na śniegu, należy znać naturę zajęczą, należy cierpliwie odcyfrowywać nocne tropy zwierza, a równocześnie baczyć pilnie, czy aby zmyślny „kot” nie ruszył już bezszelestnie z kotlinki i czy już nie „szoruje”, aby za chwilę oddalić się poza zasięg strzału śrutowego.

Jesteśmy nad brzegami mszaru. W labiryncie korytarzyków mszarnych widnieją świeże tropy pardew. Nie potrzebujemy pomocy wyżła. Zdążamy tymi śladami ze strzelbą gotową do strzału. Wreszcie - charakterystyczne gruchnięcie i oto jakby płat śniegu oderwał się od kępy mchów. Z ostrym łoskotem skrzydeł zrywa się pardwa w ochronno-białej szacie zimowej.

Wychodzimy z mszaru na łąkę. Czy to wrony czy kawki obsiadły gałęzie wysokich brzóz? Nie, to nie wrony i nie kawki, lecz cietrzewie. Zmieniamy plan łowów. Wracamy pośpiesznie do domu, by po pół godzinie wrócić na małych rozwałkach, zaprzężonych w mocnego konika białoruskiego. Z tych to rozwałek będziemy próbować szczęścia w polowaniu z podjazdu.

Na takich to skromnych lecz miłych uciechach łowieckich mijały Tadeuszowi pierwsze dni ponowy. A wieczorem w „hallu” dworu sokorowskiego huczy i trzaska ogień w kominku. Sennie posykuje samowar. Smakują tłuste i aromatyczne półgęski. I smakuje siwucha gorzelniana cudem ocalała z pogromu prohibicyjnego, kiedy to rok temu cały olbrzymi zapas surówki wylano do stawu pod gorzelnią i po barbarzyńsku zapalono!

(Interludium. W Sokorowie bawił dawny kolega gimnazjalny Tadeusza Władek Czechowicz, który przyjechał na kilka dni na pardwy z Witebska, gdzie się dekował w tzw. oddziale samochodowym w randze szeregowca-wolontariusza. Opowiadał o zdarzeniu, jakie miał przed paru tygodniami w Witebsku. Szedł przez wysoki most na Dźwinie. Zagapił się i przeoczył kroczącego generała. Ten zaczął mu najokropniej wymyślać, zwracając się nadto per ty, co regulaminowo było w porządku, ale zwyczajowo nie było stosowane przy zwracaniu się do wolontariusza (wolnoopriedielajuszczegosia). Biedny Władek stał na baczność i w milczeniu słuchał połajanek krewkiego generała. Przepisowo patrzał wprost w oczy zwierzchnikowi, ale kątem oka widział, jak wkoło nich zbiera się coraz gęstszy tłum złożony prawie wyłącznie z szarych szyneli żołnierskich. Generał złościł się dalej, a Władek już czuł na szyi oddech tłoczących się żołnierzy. I oto nagle rozległ się piskliwy głos z tłumu:

- A cóż to on się tak nad tobą znęca (izdżewajetsa)?! A zrzuć go do Dźwiny! Niech sobie w Dźwinie ochłodzi swoją złość generalską. Czto pristał k tiebie kak bannyj list k żopie...

Generał zamilkł i przybladł. A potem zaczął sobie torować drogę wśród szarych szyneli. Żołnierze rozstępowali się niechętnie i nikt z nich nie salutował generałowi).

W jednym z poranków cichych, białych, miękkich, śnieżno-puszystych przyszła nowina wielka i elektryzująca: zaproszenie na łosie do leśniczówki na Górze Wołowej. Choć Tadeusza i Władka czekało pięćdziesiąt wiorst końmi, przygotowania do podróży trwały niespełna godzinę. Wczesnym przedpołudniem już siedzieli w saniach jadąc przez Kamień, Lepel, Rudnię i Niwki do Wielkiej Puszczy. Góra Wołowa jest głuchą zaszytą w borach leśniczówką w samym sercu olbrzymiego kompleksu puszczańskiego i na styku trzech gubernii - witebskiej, mińskiej i wileńskiej. Leży ta puszcza po obu stronach górnego biegu Bereryny i Kanału Berezyńskiego. Na północy łączy się z Puszczą Hołubicką. Na południu - pod Hajną i Plissą - zlewa się z nieprzebytymi borami wielkoksiążęcymi pod Borysowem oraz z puszczą łohojską. A dalej na południe olbrzymi pas puszczański zmienia się w puszcze: berezyńską, bohuszewicką, później w potężny klucz Żarnówek, a jeszcze dalej, już za Bobrujskiem i Hłuskiem biegnie doliną Ptyczy, aby zbliżyć się do dorzecza Prypeci i do najpiękniejszej i najdzikszej puszczy litewskiej - Puszczy Turowskiej.

Do serca takiej Puszczy ruszyli Tadeusz z Władkiem Czechowiczem na łosie w białe przedpołudnie grudniowe roku 1916-go. O celu podróży słyszeli nieraz. Na całą Litwę słynęła Góra Wołowa ze wspaniałych tokowisk głuszcowych i z wielkich łowów na grubego zwierza: łosia, wilka, rysia i niedźwiedzia. Po krótkim popasie w Leplu zapadli zaraz za tym miasteczkiem w lasy głębokie. Chwilami głusz i dzicz puszczy działały przygnębiająco. Z ulgą więc witali ogienek i zapach dymu jakiejś zagubionej w lesie smolarni. Osobliwe uczucie ogarnęło ich, gdy podjechali do Kanału Berezyńskiego. Ten wąski pasek kultury z równo odarniowanymi brzegami, z żelaznym mostkiem i śluzami wydał się im czymś jakby oazą cywilizacji na tym bezludziu dziewiczym.

W sercu puszczy woźnica zwrócił ich uwagę na samotny krzyż. Był pamiątką po tragicznym wypadku gdzieś w końcu zeszłego stulecia. Pan Ciechanowiecki z Boczejkowa polował na łosie na rykowisku we dwójkę z gajowym wabiarzem. Każdy z nich wabił na własną rękę. Pan Ciechanowiecki sam był znakomitym wabiarzem i tak dobrze udawał przedzierającego się przez gąszcze łosia, że gdy wynurzył się w półmroku na stanowisko gajowego, ten wziął go za łosia i ranił śmiertelnie. Pan Ciechanowiecki żył jeszcze, gdy nadeszła pomoc z pobliskiej leśniczówki i zdążył powiedzieć przed śmiercią, że zaszedł nieszczęśliwy wypadek i że gajowy nie jest winien morderstwa.

Do leśniczówki na Wołowej Górze myśliwi przyjechali późnym wieczorem. Byli zziębnięci, głodni i bardzo szczęśliwi. Ogarnęła ich najsympatyczniejsza w świecie atmosfera - atmosfera kompanii myśliwskiej. Myśliwi są jak duże dzieci: serdeczni, szczerzy, gościnni i prości. Trzeba spędzić kilkanaście godzin na mrozie, trzeba mieć zdrowy żołądek i czyste sumienie, a przede wszystkim trzeba mieć dwadzieścia trzy lata, aby w pełni cienić rozkosz takich cudnych rzeczy, jak lampa jasna i huczący samowar, jak płatki przysmażonej słoninki na razowcu, jak pachnące sianem twarde posłanie pod napalonym piecem.

Nazajutrz był spacer gęsiego przez ośnieżoną knieję. Były cichym głosem wydawane rozkazy i wskazówki. Był przemarsz naganki - ludzi leśnych w wytartych ściągniętych rzemiennymi „dziażkami” świtkach, w czapkach ze skórek bielaków, z pielgrzymimi kijami w czarnych, nieczułych na mróz dłoniach. Było ustawianie się na stanowiskach na linii i mierzone tętnem serca chwile oczekiwania.

Wkrótce po ruszeniu naganki Tadeusz posłyszał suche, przygłuszone okiścią strzały na linii. Poczuł krótkie szarpnięcie żalu, że to nie na niego wyszedł łoś i że stracił okazję zmazania hańby pudła do łosia w Łohojsku.

Wszystko razem nie trwało dłużej godziny. Myśliwi zebrali się ożywioną gromadką na linii. Rozłożono ognisko. Okazało się, że Władek spudłował do łosia, lecz że gajowy ranił śmiertelnie zwierza drugim strzałem, a teraz gajowi i naganka poszli w głąb kniei tropić rannego rogala. Ale polowanie już się udało: na pokrwawionym śniegu leżą dwa młode, lecz dobrze wyrośnięte wilczki i kilka bielaków.

Ognisko bucha wesoło. Każdy z myśliwych trzyma w ręku ostro zastrugany patyk i patykiem tym wyciąga z popiołu pieczone kartofle, Albo nadziewa na patyk tłusty plasterek wędzonej szynki i podsmaża na ogniu. Krąży też siwucha ocalała po zeszłorocznej przymusowej likwidacji zapasów gorzelni boczejkowskiej.

Nagle zza ośnieżonej kulisy leśnej buchają podniecone głosy, słychać zgrzyt płóz. Z białych piramidek świerkowych zjawia się najpierw na pół przysypany śniegiem konik, za nim rozwałki, a na rozwałkach łoś ze zwisającą koroną potężnych łopat. Za łosiem - gajowi. Orszak powoli spuszcza się z łagodnego wzgórza i ukośnie zbliża się do myśliwych.

- Patrz! - woła Władek wpijając Tadeuszowi palce w ramię - patrz! - powtarza, choć bez jego zachęty Tadeusz pożera wzrokiem ten obrazek fałatowski.

- Patrz! Dla tego jednego widoku warto było przyjechać na Górę Wołową! Patrz i zapamiętaj, bo takiego widoku już może nigdy nie zobaczysz.

Władek miał rację. Nie dane było Tadeuszowi polować więcej na łosie. Ani na Górze Wołowej, ani gdzie indziej. Młodzieńczy rapsod myśliwski urwał się.

Rozdział VII

HISTORIA GMATWA SIĘ

„Historia to rzecz zagmatwana” - powiedział wybitny pisarz polski i miał rację. Byliśmy obaj z Tadeuszem Irteńskim świadkami obu rewolucji rosyjskich 1917-go roku: lutowej i październikowej. Przeczytaliśmy niezliczoną ilość druków poświęconych tym rewolucjom. Rachując oszczędnie powiedziałbym, że przeczytaliśmy równowartość stu bitych tomów, czyli około 30 tysięcy stron, czyli około 11 milionów słów. Wśród przeczytanego materiału były i tzw. „dzieła” historyczne, i pamiętniki i artykuły polemiczne. Nie czytaliśmy rzecz jasna opracowań sowieckich, bo co za sens czytać łgarstwa „uczonych”, którzy nawet do genetyki i filologii podchodzą przyczepiwszy sobie brodę Marxa, wyskubaną nota bene przez niedouczków bolszewickich. Lektura nasza trwa, bo w chwili, gdy piszę te słowa, kilku aktorów z wielkiej sceny współczesnej żyje jeszcze i skacze sobie do oczu. Polemiki między nimi dotyczą - ściśle mówiąc - nie „przyczyn” rewolucji, lecz kwestii, kto ponosi „odpowiedzialność” za rewolucję. Liczni jeszcze na emigracji monarchiści winią nie tylko rewolucjonistów, ale całą inteligencję rosyjską, oskarżając ją o podkopywanie historycznego „pionu” monarchicznego, na którym miał się trzymać porządek całego imperium. Winią w szczególności Milukowa za to, że w listopadzie 1916 rzucił z trybuny dumskiej zapalne pytanie, które przewlekłym grzmotem potoczyło się po całym imperium: „Głupota czy zdrada?” Liberałowie i lewicowcy wskazują natomiast, że pion był już wtedy mocno nadgniły i że właśnie to gnicie pionu sprawiło, że wybuch- rewolucji był nieunikniony.

Kwestia „winy” i „odpowiedzialności” za przewrót dziejowy jest rzecz jasna dość naiwnym postawieniem sprawy i można by było „przejść nad nią do porządku dziennego”, gdyby nie to, że się ona łączy z zagadnieniem tzw. przyczyn. Co było przyczyną rewolucji? Wyżej w rozdziale I wskazałem, że prawdziwą datą wybuchu rewolucji był nie luty-marzec 1917 roku, lecz dzień 19 lipca starego stylu (1 sierpnia nowego stylu) 1914 roku. Gdyby nawet mój wybór daty uznać za dowolny, to jednak wszyscy chyba przyznamy, że właśnie w tym dniu zaczęły działać różne „czynniki”, przedtem nieistniejące, niewidoczne lub uśpione.

A potem wszystko potoczyło się ku nieubłaganemu końcowi nabierając powoli rozpędu: wysłanie na śmierć kadr zawodowych, a przede wszystkim kadr pułków gwardii, w ciągu pierwszych miesięcy wojny; rozbudowanie do potwornych rozmiarów i tuż przy froncie wszelkiego rodzaju „ziem-huzarstwa” - band rozleniwionych i z lenistwa albo zgrywających się w karty, albo politykujących; trzymanie w stolicy rozbałwanionych i rozagitowanych gwardyjskich batalionów zapasowych, z których każdy był ilościowo większy od pułku a nieraz większy od dywizji; tradycyjna nienawiść sięgająca czasów Piotra I szeregowych marynarzy do oficerów marynarki; notoryczne niedołęstwo kwatery głównej i wielu generałów frontowych; skandaliczne braki zaopatrzenia wojska w broń i amunicję, co doprowadziło do klęsk 1915 roku; bezustanny, niezrozumiały a więc irytujący kontredans na stanowiskach ministerialnych; bezpodstawne lecz bardzo rozpowszechnione i znajdujące posłuch plotki, że cesarzowa jest germanofilką i że dąży do zawarcia odrębnego pokoju; coraz głośniejsze i coraz śmielsze szepty o „ciemnych siłach” i „zdradzie”; pogłoski o gotującym się przewrocie pałacowym z zamknięciem carycy w klasztorze; opozycja całej inteligencji rosyjskiej - od członków rodziny carskiej do socjalistów przeciwko rządom nieoficjalnej regentki-carowej; ogólne zmęczenie wojną...

Przytoczyłem kilka „przyczyn” nie tyle przykładowo, ile na chybił trafił. Pierwszy z brzegu historyk lub po prostu ktoś, kto tamte czasy pamięta lub nad nimi rozmyślał, może dorzucić kilka - kilkanaście - kilkadziesiąt - setkę - tysiąc dalszych przyczyn*. Aż dojdziemy do tołstojowskiej „przyczyny wszystkich przyczyn”. I wojna i rewolucja wybuchły dlatego, że - wybuchły. A już na pewno nikt ich nie „organizował”. Doszukiwanie się przez historyków jakichś „przyczyn” lub „winnych” jest rozrywką umysłową tyleż wartą, co rozwiązywanie krzyżówek. Byłaby to rozrywka równie niewinna, gdyby nie prowadziła do zamącania umysłów nielubiących myśleć lub niezdolnych do samodzielnego myślenia.

Nazajutrz po wybuchu rewolucji „lutowej” mówiono w Petersburgu, że baby stojące o świcie w kolejce po chleb zirytowały się i wywróciły wychodzący z remizy wagon tramwajowy. Dodać trzeba, że baby nie były głodne - głód rozpoczął się dopiero w osiem miesięcy później - były po prostu zmęczone i zirytowane. Wszyscy w Rosji byli wtedy zmęczeni i zirytowani. I dodać trzeba, że kraj i stolica miały olbrzymie zapasy mąki i innej żywności, ale władze nie umiały zorganizować zaopatrzenia. Historycy mają do rozwiązania dylemat: czy rewolucja wybuchła dlatego, że baby zirytowały się i wywróciły tramwaj, czy też baby zirytowały się i wywróciły tramwaj dlatego, że wybuchła rewolucja?

Na razie jesteśmy jeszcze w przede dniu rewolucji. Nie tylko nie ma jej, ale nawet nie czuć jej w powietrzu. Ludzie krążą wprawdzie znudzeni, ale dwa i pół lata wojny mogą przecie każdego znudzić. W Kuchni studenckiej wszystko bez zmiany. Tyle że słynny befsztyk z przedniej polędwicy kosztuje już nie 30 lecz 32 kopiejki i że zjawiło się sporo studentów w mundurach. Chleba w bród. Tramwaje dzwonią i krążą normalnie.

Tadeusz z kolegami chodzi na „biega”. A wieczorami odbywa się loteryjka u Ulidackiego i Pudłowskiego, albo tzw. „tani hazardzik” w chemin de fet. Partnerami są Toluś Rusiecki, Władek Krecz, Mietek Goryniewski, Wiktorek Korsak, Henio, Andrzej i Tak (Otton) Węcławowiczowie. Ci trzej ostatni w mundurach. Rudy nie gra, bo z reguły nie ma pieniędzy, a Sewerek Odyniec - bo go gra zanadto podnieca. Gdy nie ma „taniego hazardzika” Wiktorek siedzi cicho przysłuchując się rozmowie kolegów. Po godzinie milczącego słuchania wstaje i mówi:

- Do widzenia. Wychodzę, bo rozmowa mnie męczy.

Odpowiada mu śmiech. Dopiero po upływie szeregu lat Tadeusz zrozumiał ile mądrości było w powiedzeniu Wiktora. Czy istnieje bowiem coś bardziej męczącego, niż słuchanie cudzego monologu lub odczytu?

Sewerek też wstaje. Mówi, że idzie do państwa Tyszyńkich, u których zamierza pożyczyć trochę pieniędzy.

- Mam u nich nieograniczony kredyt - powiada.

- Co to znaczy: nieograniczony kredyt? - pyta Krecz.

- Do dziesięciu rubli.

Po wyjściu Sewerka reszta towarzystwa też się rozchodzi. Toluś i Tadeusz idą do Muzykalnej Dramy na „Fausta”, gdzie partię Siebla śpiewa mężczyzna tenor, a Mefista - Mozżuchin, brat aktora filmowego. Mietek, Władek i inni idą do łaźni.

Pewnego wieczoru Tadeusz z Tolusiem poszli do teatru „Bouffe” na Fontance, gdzie w „Pięknej Helenie” występowała Wiktoria Kawecka. Partię swoją wykonywała po polsku. Nie tylko arie ale i dialogi. Gdy na scenie zjawił się Parys, którego grał, przystojny tenor p. Ksjendzowskij, i gdy Kawecka powiedziała: „Cóż to za piękny młodzieniec” - widownia aż się zatrzęsła od śmiechu. Chodzi o to że „mładieniec” znaczy po rosyjsku „niemowlę” i że zapewne większość widzów uznała, że Kawecka powiedziała dowcip.

Poza operą, operetką i łaźnią było moc rozrywek. Teatrzyki na wzór „Troickiego teatru” lub „Kriwego zierkała” rosły jak grzyby po deszczu. Śpiewała w nich lekkie piosenki Iza Kremer. Sławę jej miał wkrótce zaćmić przyjeżdżający z Moskwy na gościnne występy Aleksander Wiertinski debiutujący właśnie w stroju „smętnego Pierrota” piosenkami o papudze, która płakała po francusku, i o dziewczynie, którą kokaina ukrzyżowała na mokrych bulwarach moskiewskich. Był też kabaret „Letuczaja mysz” zwany popularnie „Letuczką”, zwykły kafeszantan nic nie mający wspólnego z moskiewskim kabaretem o tej samej nazwie. W petersburskiej „Letuczce” można było dostać za drogie pieniądze likier o podejrzanym smaku w filiżankach kawowych. No i można było zawrzeć pożyteczne znajomości z dziewczynami lekkiego prowadzenia. Do „Letuczki” chodziło się po wygranej na „biegach”.

Chodziło się też do eleganckiej restauracji „Pierwogo towariszczestwa oficjantow” na rogu Newskiego i Sadowej. Tam Tadeusz miał chwilę przelotnego wzruszenia rozpoznawszy w okazałej i wytwornej blondynie przy sąsiednim stoliku swój flirt miński sprzed dwóch i pół lat - Dikę Dietrichs - obecnie żonę jakiegoś dygnitarza petersburskiego.

W restauracji Donona łkały spazmatycznie skrzypce cygana Gulesko. W teatrzykach śpiewano a w restauracjach rzępolono pieśni „Cziornyje gusary”, „Na ulice pyl podymaja”, „Stieńka Razin”, „Noczka tiomnaja”. ,,Noczkę tiomną” - melodię pseudo-ludową, bardzo prymitywną i o głupich słowach - grajek-wirtuoz ozdabiał różnymi wariacjami i fioryturami. Tekst jej parodiowano (prywatnie) na przeróżne sposoby, np.:

Czem tasgujesz?

Miełkiem risom.

Czem bolejesz?

Sifflisom.

albo a- sposób bardziej nieprzyzwoity:

Siadiem, bratcy,

Potołkujem,

Czto nam dziełat'

S miagkim.....

Ludzie zabijali nudę robieniem interesów. Bohdan Zalutyński, noszący epolety pułkownika z cyfrą wielkiej księżny Marii Pawłowny i pełniący funkcje zastępcy naczelnego pełnomocnika na front zachodni organizacji pozostających pod jej opieką, grał z powodzeniem na giełdzie. Praca w organizacji; którą nazywał „gwardią sanitarną”, nie bardzo go absorbowała. Dostał się do tej „gwardii” i otrzymał w niej wysokie stanowisko i rangę pułkownika, bo ofiarował na rzecz tej instytucji 15 tysięcy rubli. Był w przyjaznych stosunkach z szefem, z kolegami, a przede wszystkim z samą wielką księżną, która go uważała za bufona, ale miała do niego słabość i przy spotkaniu protekcyjnie klepała po ramieniu. Miał czas nie tylko na grę na giełdzie, ale i na rozrywki. Polował na niedźwiedzie w gubernii petersburskiej. Mimo krótkiego wzroku był świetnym strzelcem i ubił na barłogu szarżującą na niego olbrzymią niedźwiedzicę. Wypchaną niedźwiedzicę podziwiano w przedsionku hotelu „Asturia”. Miała tam czekać końca wojny, by potem ozdabiać salon w rodzinnych Duchowlanach gubernii grodzieńskiej. Vis major sprawiła, że do Duchowlan nigdy nie dojechała i nikt dobrze nie wiedział ni wtenczas ni potem, co się z nią stało.

Pora tym Bodzio Zalutyński rozbijał się po Petersburgu na „lichaczu” tj. w dorożce zaprzężonej w rysaka. Razu pewnego po obfitym śniadaniu w Hotelu Francuskim pędził ulicą Morską na lichaczu. Już lichacz skręcał w boczną ulicę, gdy z tyłu najechał go i z lekka potrącił samochód. Oba pojazdy zatrzymały się. Bodzio wyskoczył z sanek i zaczął od ostatnich słów wymyślać szoferowi. Mimo imponującej figury Bodzia i mimo jego epoletów pułkownikowskich z cyfrą wielkoksiążęcą szofer nie tylko nie wykazał skruchy, lecz zaczął się hardo stawiać. Tego było za wiele. Bodzio zaczął ściągać rękawice mając zamiar przystąpić do rękoczynów. W tej chwili jednak drzwiczki karetki samochodowej otwarły się i Wyszedł z niej wysoki przystojny cywil w lutrowej czapce.

- Na jakiej zasadzie wymyśla pan memu szoferowi? - zapytał spokojnie.

- Bo ten bałwan najechał na mnie. Zresztą, co mam z panem gadać, jeżeli...

- Przepraszam - przerwał cywil - czy mogę wiedzieć, kim pan jest?

- Jestem zastępcą naczelnego pełnomocnika organizacji wielkiej księżny Marii Pawłowny na front zachodni, a pański szofer...

- Ach tak - znów przerwał cywil - niechże pan zakomunikuje wielkiej księżnie, że wielki książę Dmitrij Pawłowicz udzielił panu upomnienia.

To mówiąc dotknął czapki, siadł z powrotem do samochodu i odjechał.

(Interludium. A w Mohylowie w „namiocie” naczelnego wodza, siedział - mityczny i mistyczny - z pięknymi szafirowymi oczami, ładnym przedziałkiem i niewielką bródką, dokładnie taki sam jak na milionach oleodruków rozsianych po miastach, miasteczkach i wsiach imperium - cesarz Wszechrosji, król polski i wielki książę finlandzki. Był fatalistą obojętnym na fermentujący w stolicy „gniew ludu”, który był zresztą raczej doprowadzoną do stanu wrzenia irytacją inteligencji. A może o tym gniewie ludu nie wiedział. Chodził pilnie na nabożeństwa, jeździł na spacery, grał w kości, pracował tj. wysłuchiwał raportów gen. Aleksjejewa i podpisywał papierki, jadał posiłki ze świtą, czarował wszystkich prostotą i uprzejmością. Hrabia Witte nazwał go w swych pamiętnikach najlepiej wychowanym człowiekiem, jakiego kiedykolwiek spotkał w Tyciu, dodając, że go z pradziadem Aleksandrem I łączyły dwie cechy - mistycyzm i przewrotność (kowarstwo). Ale - mówił dalej Witte - o ile Aleksander I był na swoje czasy jednym z najrozumniejszych ludzi epoki, o tyle inteligencja Mikołaja II była inteligencją gwardyjskiego pałkownika z dobrej rodziny. Był we wszystkim niewolniczo posłuszny żonie, która była niewolniczo posłuszna radom „świętego” starca Rasputina. Można powiedzieć bez przesady, że wszystkie nominacje na ministrów carskich czasu wojny - a zmiany na stanowiskach ministerialnych odbywały się coraz częściej - były nominacjami z woli mużyka z podskubaną brodą i z magnetycznym spojrzeniem głęboko osadzonych „strasznych” oczu. W listach do męża carowa nazywała Rasputina „przyjacielem”. Całowała go w rękę publicznie na oczach córek, dworu i wojsk. Przestrogi, które carowi do jednego ucha szeptali - narażając się na niełaskę i nienawiść carycy - wierni tronowi wrogowie „ciemnych sił”, caryca wydmuchiwała mu przez drugie ucho. Wydmuchiwała listownie lub osobiście, często bowiem odwiedzała kwaterę główną w Mohylowie. W przewidywaniu ogłoszenia przez cesarzy niemieckiego i austriackiego odezwy o utworzeniu Królestwa Polskiego Mikołaj II pod naciskiem ministra Sezonowa postanowił ogłosić manifest nadający Królestwu Polskiemu autonomię. Manifest był bodaj już podpisany, bo cesarz przy świadkach winszował koniuszemu dworu hr. Wielopolskiemu i prosił go o przekazanie dobrej nowiny rodakom. Ale - pisze naczelny kapelan rosyjskich sił zbrojnych Szawielski - nazajutrz carowa „przygalopowała” do Mohylowa i manifest wstrzymała. A Sazonow wyleciał z posady ministra spraw zagranicznych).

Bodzio Zalutyński grał na giełdzie. Pan Maciej Kończa z Kowieńszczyzny - młody jeszcze stosunkowo człowiek z dużą brodą, co było wtedy rzadkością wśród Polaków - kupował i sprzedawał samochody. Były to wszystko nie interesy, ale zaledwie interesiki. Prawdziwe interesy robił król spekulantów petersburskich Mit’ka Rubinsztejn. Hulał z Rasputinem, zwanym pospolicie „Griszką”, i wypraszał od niego kartki do rozmaitych ministrów. Na kartkach tych Rasputin gryzmolił niegramatyczne prośby, które miały moc rozkazów carskich. Prośby były spełniane błyskawicznie i Mit’ka dostawał zamówienia na wielomilionowe dostawy wojenne.

Astronomiczne spekulacje Mit'ki nie dawały spać panu Józefowi Bohdanowiczowi z Wileńszczyzny, bratu wspomnianego przez nas „chersońskiego pomieszczyka” - szczęśliwego handlarza „martwymi duszami” krów. Od spółki zajętej dostawą owsa dla kilkuset tysięcy petersburskich koni dorożkarskich dowiedział się przypadkowo, że dorożkarze odczuwają ostry brak owsa, ale ministerstwo nie daje spółce pozwolenia na wwóz odpowiedniej ilości owsa do Petersburga zasłaniając się potrzebami frontu, który ma pierwszeństwo. Pan Józef postanowił spróbować szczęścia. Zaczął obijać progi ministerstwa, ale bez skutku. Wtedy zmienił taktykę. Po zwąchaniu się z kilku ciemnymi figurami zdołał trafić do „starca” i otrzymać od niego brudny skrawek papieru z gryzmołami tej treści: „Kochany! Uwzględnij prośbę, bo biedni dorożkarze cierpią. – Grigorij”. Z tą kartką poszedł do ministerstwa. Dyrektor departamentu, do którego się zwrócił, na razie gadać z nim nie chciał.

- Przecie mówiłem już panu, że owies potrzebny jest dla frontu, który ma pierwszeństwo.

Pan Józef pokazał wtedy kartkę Rasputina. Dyrektor zmienił się na twarzy i pobiegł do ministra. Po kilku minutach wrócił oznajmiając, że podanie spółki zostanie uwzględnione i że odpowiednie pozwolenie będzie do odebrania nazajutrz rano. Pan Józef zasnął tej nocy w różowym obłoku snując plany, w jaki sposób zużytkuje te kilkadziesiąt tysięcy komisowego, które miał przyrzeczone za wydobycie kartki od „Griszki”.

Nazajutrz czytając gazetę przy rannej herbacie ledwie zwrócił uwagę na dość tajemniczą wiadomość o kaloszu znalezionym przez policję koło przerębli na jednej z odnóg Newy. Z przerębli tej wyciągnięto bosakami trupa, przy czym zapewne nie ustalono jego tożsamości, bo pisano dość dziwnie, że jest to trup „osoby”.

- Cóż to za fantastyczne brednie drukują w gazetach - pomyślał.

(„Czy mogłem się domyślić - opowiadał później - że o ten kalosz rozbija się mój złoty interes?").

Zaraz po śniadaniu pojechał do jednego z członków spółki, dla której wystarał się o magiczną kartkę „Griszki”. Zawiadomił go o pomyślnym wyniku starań, po czym obaj pojechali do ministerstwa po odbiór pozwolenia. Sekretarz dyrektora departamentu spotkał ich jakimś dziwnym spojrzeniem. Powiedział, że dyrektor jest zajęty i odesłał ich do naczelnika wydziału. Naczelnik wydziału też ich nie przyjął i kazał zawiadomić przez urzędnika, że podanie o pozwolenie na wwóz owsa zostało załatwione odmownie.

- Jakto? - zapytał pan Józef czując, że blednie - przecie wczoraj pan dyrektor obiecał... To chyba jakieś nieporozumienie.

- Nie ma żadnego nieporozumienia - odparł urzędnik mrużąc oczy - wczoraj było wczoraj, a dzisiaj jest dzisiaj...

A potem, jakby litując się nad smutnymi minami petentów, schylił się i szepnął:

- To panowie nie wiedzą, że Griszka został zabity?

Zima 1916-1917 zaczęła się miękko i puszyście. Ale na Boże Narodzenie spadły wielkie śniegi, a potem przyszły mrozy siarczyste. Tadeusz w Baćkowie polował z gończakami. Po odejściu parku artyleryjskiego żaden oddział bojowy nie stacjonował już w Baćkowie. Front się ustabilizował. Przed rokiem bawił tylko w ciągu paru miesięcy jakiś oddział intendentury. Dowódca tego oddziału był uprzejmy i kulturalny. Pani Irteńska zapraszała go na posiłki. Raz w czasie obiadu prosił panią Irteńską o radę. Zajęty był skupowaniem świń na mięso dla wojska, a teraz musi złożyć władzom zwierzchnim wyrachowanie się z sum przeznaczonych na karmienie świń. Otóż - czy pani Irteńska nie mogłaby mu wyjaśnić, ile mniej więcej siana zjada świnia dziennie? Bardzo się zmartwił dowiedziawszy się, że świń sianem się nie karmi.

Ale wracam do stycznia 1917. Śniegi były głębokie i miękkie. Gon odbywał się bardzo powoli, bo pieski zapadały w śnieg po brzuchy. A biedne szaraki nie mogąc się utrzymać na powierzchni tonęły niemal w śniegu i dlatego zaraz po ruszeniu przez pieski starały się wydostać na wyślizganą i twardą drogę lub na wydeptaną ścieżkę. Ułatwiało to ogromnie łowy, bo nie trzeba było szukać przesmyków: wystarczało pilnować szaraka na drodze.

Później przyszło parę dni odwilży a potem znów, mrozy. Śnieg pokrył się skorupą. W takie dni lis czatuje na myszy, które nieopatrznie - czy to dla zaczerpnięcia powietrza czy dla słońca - przebijają się przez skorupę i wyłażą na powierzchnię. Lis tak jest zaabsorbowany tym polowaniem, że daje się łatwo podjechać. Toteż nieraz, skoro tylko leśnik, ekonom lub któryś z parobków oznajmił Tadeuszowi, że - jak w „Ojczyźnie naszej” Fredry - „liszka na słońcu czerni się z daleka”, Tadeusz co prędzej siadał w rozwałki i próbował polowania z podjazdu - z rozmaitym rezultatem.

W pierwszych dniach lutego ruszył do Mińska, a stamtąd do Petersburga. W Petersburgu zatrzymał się u Władka Krescza i Wiktora Korsaka, którzy mieli duży pokój na parterze przy zaułku Maksymilianowskim, niedaleko placu Teatralnego z jednej strony i willi Jusupowa, gdzie zabito Rasputina, z drugiej strony.

Petersburg był jakby przyczajony. (Może zresztą jest to tylko złudzenie pamięci zrozumiałe we wspomnieniach pisanych w czterdzieści kilka lat post factum). „Gniew ludu” trwał już od szeregu miesięcy, więc uważano go za zjawisko raczej chroniczne. Nikt nie czuł zbliżającej się burzy. Zabójstwo Rasputina ani nie uspokoiło umysłów, ani nie złagodziło uporu „Carskiego sioła”. Prawdopodobnie przyszło za późno. W Kuchni na Zabałkańskim krążyły zapisane pismem maszynowym świstki z wiadomościami, których nie było w ocenzurowanych gazetach. Czytano więc o zsyłce wielkiego księcia Dmitrija Pacałowicza na Kaukaz za udział w zabójstwie Rasputina i treść rezolucji carskiej zawierającej skąd inąd słuszną sentencję, że „nikomu nie wolno zabijać”... Jednocześnie wszyscy wiedzieli, że ks. Jusupow i Puryszkiewicz nawet nie zostali aresztowani.

- Dziwne - mówił Władek Krecz - Carskie Sioło od dwóch miesięcy jest bez przerwy w żałobie i odprawia panichidy po Griszce, a mimo to jego zabójców nie pociągnięto do odpowiedzialności.

A jednak, choć Rasputin nie żył a zabójcy jego przechadzali się na wolności, duch rasputinowski trwał w Carskim Siole. Wprawdzie usunięto obskurnego premiera Sturmera i na jego miejsce posadzono miękkiego, słabo orientującego się w sytuacji, Bogu ducha winnego ks. Golicyna, ale minister spraw wewnętrznych Protopopow, najbardziej znienawidzona kreatura Rasputina a poza tym człowiek chory umysłowo, mocno siedział na fotelu ministerialnym. Wtedy to „kamienie zaczęły krzyczeć”: sędziwi członkowie Rady państwa oraz zjazd Zjednoczonej szlachty zwrócili się do tronu z błaganiem o powołanie rządu złożonego z ludzi posiadających zaufanie społeczeństwa. Apel ten pozostał bez odpowiedzi.

Pewnego ranka mroźnego i słonecznego Tadeusz z Kreciem postanowili udać się do uniwersytetu. Gdy wyszli na plac Teatralny, nie mogli na razie zrozumieć dziwnej ciszy panującej w mieście. Dopiero po chwili zorientowali się, co było przyczyną tej ciszy. Na ulicach nie było ani dorożek, ani tramwajów. (Może to właśnie tego ranka legendarne baby wywróciły legendarny tramwaj?). Na chodnikach krążyło sporo pieszych. Niektórzy z nich łączyli się w ożywione grupki. Wszyscy mieli podniecone lub zaniepokojone twarze. Mówili że coś się dzieje na Newskim prospekcie. Przyjaciele odbyli więc długi spacer w tym kierunku. Na Newskim zwolna poruszał się zwarty tłum. Tłum ten robił wrażenie gapiów a nie manifestantów. Policji nie było widać. A kozacy na koniach jechali stępa albo zatrzymywali się przyjaźnie rozmawiając z tłumem. Nikt dobrze nie wiedział, co się stało i co się dzieje. Podobno pułk Preobrażeński strzelał do pułku Pawłowskiego, czy też odwrotnie - pułk Pawłowski strzelał do pułku Preobrażeńskiego. Tadeusz i Kreci ruszyli więc do Kuchni. W ciszy wolnej od gwaru ulicznego dolatywały skądciś strzały - salwami i pojedyncze.

W kuchni było tłoczno i gwarno. Ale i tam nikt nic dokładnie nie wiedział. Znów krążyły papierki z wydrukowanymi na maszynie wieściami - często sprzecznymi. W Kuchni było kilku oficerów. Jeden z nich przyniósł wiadomość, że żołnierze zdzierają oficerom epolety. Praporszczyk pułku Narwskich huzarów Dziewicki, przystojny tęgi blondyn, bardzo się denerwował:

- Przecie ja nie mogę pozwolić, aby mi zdzierano epolety! Będę się bronił szablą!

Historia nie zanotowała, jak się zachował praporszczyk Dziewicki, wiadomo natomiast, że wielu oficerów przezornie zdjęło epolety z płaszczów, aby nie drażnić bestii. Gdy pierwsza gorączka rewolucji „lutowej” minęła, przyczepili sobie epolety z powrotem.

Noc minęła niespokojnie. Słychać było strzały i krótkie serie z karabinów maszynowych. Jeden karabin maszynowy trajkotał gdzieś bardzo blisko - zapewne na placu Teatralnym. Tak minęły dwa dni.

A gdy na trzeci dzień przyjaciele wyszli na miasto, ulice wyglądały już inaczej. Maszerowały oddziały piechoty z czerwonymi sztandarami. Raz po raz przejeżdżała z hukiem ciężarówka z platformą pełną marynarzy. Marynarze mieli rozradowane i zwycięskie twarze i też powiewali czerwonymi sztandarami. Gdzieś z daleka dochodziły dźwięki Marsylianki. Od czasu do czasu padały strzały: to piechota strzelała na wiwat. W powietrzu krążyły stada gołębi spłoszonych strzałami.

Tu i ówdzie wiatr powiewał wiszącymi na ścianach obwieszczeniami dowódcy petersburskiego okręgu wojennego generała Chabałowa, głoszące że w stolicy zdarzyły się „nieporządki” (tj. rozruchy) i że winni tych nieporządków będą karani z całą surowością prawa wojennego.

- Nieporządki! - wykrzyknął Kreci z przekąsem - Nieporządki to znaczy, że niegrzeczni chłopcy nasypali popiołu i niedopałków na dywan, poplamili obrus i zanieczyścili wychodek...

W Kuchni dowiedziano się dalszych wiadomości. Wszystkie zapasowe bataliony pułków gwardii - Wołyńskiego, Pawłowskiego, Preobrażeńskiego, Litewskiego, Moskiewskiego, Keksholmskiego, Izmajłowskiego - przeszły na stronę rewolucji. Strzelanie z karabinów maszynowych do rewolucjonistów było podobno pomysłem ministra Protopopowa, który posadził na strychach policjantów uzbrojonych w karabiny maszynowe. Pomysł był głupi. Rewolucjoniści posuwali się wzdłuż ścian gdzie ich strzały z dachu nie mogły dosięgnąć, włazili na strych, ściągali stamtąd znienawidzonych policjantów zwanych „faraonami” a tłum masakrował ich na ulicy*. Duma państwowa obradowała dzień i noc i wysłała delegację do kwatery głównej w Mohylowie.

Tadeusz postanowił zaraz wracać do Mińska. Nazajutrz Kreci pomógł mu zanieść walizkę na Dworzec Carskosielski - dorożek i tramwajów wciąż nie było. Na dworcu panował spokój. Tylko przed dworcem na prospekcie Zagorodnym defilowały pułki rewolucyjne z Marsylianką i czerwonymi sztandarami. Pociąg odszedł według rozkładu i nie był przepełniony. W wagonie restauracyjnym mówiło się o wszystkim, tylko nie o tym, co się działo w Petersburgu.

Na dworcu w Orszy nie było już żandarma na peronie, ale byli policjanci.

Na dworcu w Mińsku był jeszcze żandarm i policjant.

Rozdział VIII

„CHMURA ŚNIEŻNEJ KRUPY PRZEDZIMOWEJ NIESIONY”...

Gdy w Petersburgu trwała rewolucja, którą później przezwano „lutową”, pociągi ze wszystkich dworców kolejowych stolicy odchodziły normalnie. Ludzie wyjeżdżający z Petersburgu rozwozili po całym kraju wieści o toczących się w stolicy „nieporządkach”. Wiedziano więc o nich w Mińsku przed przyjazdem Tadeusza. Ale nie wiedziano ani szczegółów, ani przebiegu, ani wyniku. Sztab frontu zachodniego miał jak najściślejsze depesze z Petersburga i Mohylowa, wystukiwane co kilka godzin na taśmie aparatu Hughesa, ale gen. Ewert nakazał cenzurze wojennej nie puszczać tych wiadomości do miejscowej prasy. Stąd też w dniu przyjazdu Tadeusza rewolucji w Mińsku oficjalnie nie było, na rogach ulic stali policjanci, a na dworcu przechadzał się żandarm. Dopiero wieczorem przyszła wieść o abdykacji cesarza. Gen. Ewert zniósł cenzurę i nazajutrz gazety zaczerniły się szczegółami - prawdziwymi i nieprawdziwymi - o rewolucji. Stójkowi i żandarmi znikli jak kamfora.

Tadeusza zarzucano pytaniami - w domu, na ulicy, w kawiarni „Selekt”. Nie miał ani daru opowiadania, ani daru blagi, więc odpowiadał półsłówkami. Czasem wręcz prosił, aby się od niego odczepiono. Bo o czym miał opowiadać? Że słyszał w nocy serie karabinu maszynowego, a w dzień widział ciężarówki naładowane marynarzami którym wstążeczki u czapek furkotały na mroźnym wietrze? Lub o tym, że po każdym strzale na wiwat gołębie chmurą wzbijały się pod niebo? Pan Irteński nie był z syna zadowolony:

- Jakto? - pytał - przeżyłeś w Petersburgu kilka dni historycznych i nie masz o czym opowiadać?

W parę dni później Mińsk był już zalany gazetami, proklamacjami, czasopismami humorystycznymi. Powódź papieru zadrukowanego była rokiem 1905-ym w dziesiątej potędze. Rosja odbijała sobie dwanaście lat reakcji i trzy lata cenzury. Przyszedł rozkaz numer 1 znoszący obowiązek salutowania oficerów. Przyszła jakaś „deklaracja praw żołnierza i robotnika”. Szeregowcy zaczęli tytułować oficerów „towarzyszami”. Na dworcu brzeskim żołnierz zwrócił się do starego generała:

- Towarzyszu, czy nie moglibyście poczęstować mnie pa­pierosem?

Generałowi łzy zakręciły się w oczach:

- Zabieraj całą papierośnicę, ale powiedz mi, w jaki u diabła sposób jestem twoim towarzyszem?

Żołnierz na pytanie nie odpowiedział, ale uradowany zagarnął papierośnicę i znikł w tłumie szarych szyneli.

Na św. Kazimierza pan Irteński urządził przyjęcie imieninowe. Zjawili się wszyscy notable mińscy i sporo ziemian przyjezdnych z panem Edwardem Woyniłłowiczem na czele, bo odbywało się właśnie w Mińsku walne zebranie Towarzystwa rolniczego - pierwsze od niepamiętnych czasów, na którym obrady toczyły się po polsku.

Piwnica pana Irteńskiego jeszcze nie ucierpiała, toteż po kolejkach starki krążyły kielichy r. dobrym winem. Za stołem rej wodził pan Ludwik Uniechowski, który dni rewolucji przebył w Moskwie. W przeciwieństwie do Tadeusza miał dar opowiadania i wszyscy słuchali go w skupieniu, choć właściwie nic szczególnego nie widział prócz manifestujących na ulicy tłumów, w Moskwie bowiem nie było ani strzelaniny, ani w ogóle „nie porządków”. Na Tadeusza, naocznego świadka „prawdziwej” rewolucji, nikt nie zwraca uwagi, siedział więc zawstydzony i wstyd zapijał burgundem. Przejść miało szereg lat, zanim się dowiedział, że dobre opowiadanie polega na tym, jak się opowiada, a nie na tym, co się opowiada.

Po panu Uniechowskim głos zabrał pan Edward Woyniłłowicz. Mowa tego wodza konserwatystów mińskich miała charakter historiozoficzno-polityczny. Porównał rewolucję petersburską z Wielką rewolucją francuską i znalazł pewne analogie. Wielki książę Michał Aleksandrowicz odmawiający korony, której na jego rzecz zrzekł się Mikołaj II, przypomniał panu Edwardowi Filipa Egalité. Porównanie jak porównanie: nie było zbyt trafne, ale w dalszej części przemówienia zabrzmiały akcenty prorocze:

- To, co się teraz dzieje, to dopiero początek. Czekają nas dni ciężkie i groźne...

Tak czy inaczej bezmała tysiącletni system rosyjski rozsypał się. Rozsypał się dosłownie jak domek z kart. Oprócz stójkowych ustawionych (podobno) z kulomiotami na strychach petersburskich przez ministra Protopopowa i prócz gołowąsych junkrów - nie wszystkich i nie wszędzie - nikt monarchii nie bronił. Zapanowała dezorientacja i owczy pęd. Tadeusz, który wtedy przez parę tygodni prowadził dziennik, zapisał pewnego dnia:

„Była u nas wczoraj ciocia Paulina. Rzuciła się mamie na szyję z okrzykiem:

- A więc mamy wolność! Mama ją odsunęła mówiąc: - Zasmakujesz jeszcze w tej wolności, gdy chłopi wam odbiorą wasze tysiąc dziesięcin ziemi ornej”.

Następnego dnia Tadeusz dopisał w dzienniku: „Nie myślałem, że z cioci Pauliny taka idiotka”.

(Pani Irteńska nie przewidziała, że bolszewicy odbiorą cioci Paulinie 1000 dziesięcin ziemi ornej i drugie tyle lasu dopiero w 22 lata później).

W domu Irteńskich rewolucja nie budziła entuzjazmu. Od razu - pierwszego dnia, gdy gazety podały pierwsze enuncjacje Rządu tymczasowego, pan Irteński nachmurzył się:

- Rozumiem: rząd tymczasowy. Ale dlaczego ten rząd tymczasowy wydaje wszystkie swe zarządzenia w porozumieniu z jakimś Sowietem delegatów żołnierskich i robotniczych? Przecie to wyraźny dualizm władzy!

A w Petersburgu pogłębiano zdobycze rewolucyjne, cackano się z jakąś „babką rewolucji rosyjskiej”. „Adwokaci rządzili, naradzali się, wydawali odezwy”. Rząd tymczasowy ogłosił deklarację proklamującą niepodległość Polski. Był to pod względem formalnym wielki krok naprzód od czasu odezwy wielkiego księcia Mikołaja Mikołajewicza sprzed trzech lat, ale mimo to deklaracja nie wywołała wielkiego zachwytu. Może dlatego, że wszystko było płynne, niepewne. Dopiero w wiele lat później niektórzy „politycy” przypomnieli sobie tę odezwę upatrując w niej „tytuł prawny” do niepodległości Polski. Jak gdyby niepodległość wymagała tytułu prawnego?! Ci politycy byli fetyszami litery prawa, niczym powiatowi referenci weterynarii, którzy uważali, że wystarczy wydać przepis nakazujący nakładanie psom kagańca, aby wyleczyć powiat z plagi wścieklizny.

W Mińsku też naradzano się, meetingowano, urządzano pochody. Woniejąc benzyną toczyły się na pierwszych biegach ciężarówki z czerwonymi sztandarami i orkiestrą. Orkiestra grała „francuską” Marsyliankę, żołnierze ryczeli pod jej dźwięki uproszczoną „rosyjską”, której rytm, nie odpowiadał rytmowi „francuskiej”. Wychodziła mała kakofonia, nie psuło to jednak podniosłego nastroju rewolucyjnego.

Towarzystwo rolnicze obradowało ad infinitum. Gdy przy stoliku w „Selekcie”, przy którym zasiadali Tadeusz i Rudy, ktoś zapytał, co będzie dnia tego tematem obrad, Rudy odpowiedział:

- Głos zabierze Władek Korkozowicz i w kilku słowach wyjaśni sedno sprawy.

Dowcip polegał na tym, że Władek miał umysł powolny i jak najmniej nadawał się do wyjaśnienia sedna jakiejkolwiek sprawy, a zwłaszcza sprawy tak zagmatwanej jak rewolucja.

Oficerowie krążyli po ulicach w epoletach i udawali, że nie widzą przechodzących szeregowych, którzy im naturalnie nie salutowali. Na Treku orkiestra po staremu grała walca „Dwie sobaczki”, albo potpourri z „Fausta”. Oficerowie grali w tennisa w białych koszulach, na których były wyhaftowane złoto-czarne orły dwugłowe - już z wyprutą koroną.

Meetingi były duże i małe. Na jednym z dużych meetingów na placu przed dworcem wileńskim miał przemawiać sam Aleksander Kiereński, który wtedy objeżdżał front i płomiennymi mowami zachęcał oddziały do ofensywy. Na placu był olbrzymi tłum. Kordon wojska i milicji bronił dostępu na plac i wpuszczał tylko tych, którzy mieli jakieś „mandaty”. Tadeusz i Rudy nie mieli mandatów i straż nie chciała ich wpuścić. Wtedy Rudy krzyknął z miną groźną:

- Musicie nas puścić! Jesteśmy delegatami komitetu ciekawych (komitieta lubopytnych)!

Groźny głos zrobił wrażenie i skonfundowany milicjant przepuścił przyjaciół. Nie wiele jednak skorzystali. Tłum był tak zwarty, że się nie mogli przecisnąć bliżej do trybuny. W owe czasy nie było megafonów, słyszeli więc tylko pojedyncze, cienkie, tłumione odległością wykrzykniki i widzieli gestykulującego niewielkiego człowieczka w szarym frenczu.

Małe meetingi - najczęściej improwizowane - odbywały się wszędzie. A więc raz ciepłym wieczorem letnim Tadeusz otarł się o sporą gromadkę żołnierzy słuchających mówcy - też żołnierza - przemawiającego ze schodów kapliczki prawosławnej na skwerze. Mówca walił pięścią w pierś i krzyczał w kółko:

- Towarzysze! Ja cierpiałem w okopach! Towarzysze, ja was nie namawiam, abyście szli rozbijać składy Związku ziemstw... Towarzysze, ja cierpiałem na froncie...

Mówca mówił poważnie, ale chwilami z histerycznym „nadrywem”. Żołnierze słuchali go poważnie i tępo. Wszystko wtedy było szare, śmierdzące kwaśnym suknem szyneli, poważne, tępe. Na razie spokojne. Pod stopami szeleściła warstwa wyplutych łusek siemienia słonecznikowego i arbuzowego. Szelest gryzionego siemienia był melodią rewolucji.

W przeciwieństwie do tego szarego i tępego spokoju „mas” inteligencja „wyżywała się”: obradowała, gadała, pisała. Liberalny „Minskij gołos” powtarzał: „Obok hasła (łozung): wszystko dla utrzymania zdobyczy rewolucyjnych! powinno zabrzmieć zawołanie (klicz): wojna do zwycięskiego zakończenia!” Na to zwycięskie zakończenie jakoś się nie zanosiło, bo na frontach zaczynano się bratać. Żołnierze rosyjscy i niemieccy wyłazili z okopów, spotykali się w pół drogi na „ziemi niczyjej”, częstowali się papierosami, rozmawiali na migi. Powstały rady i komitety żołnierskie - dywizyjne, pułkowe, batalionowe. One to powoli stawały się władzą deliberującą i wykonawczą.

Zasługę przeprowadzenia rewolucji, „wielkiej i bezkrwawej”, jak ją wtedy nazywano, przypisywali sobie eserzy i esdecy, tj. socjal-rewolucjoniści i socjal-demokraci, ale zaczęto też mówić o jakichś bolszewikach. Ale mówiono o nich mało, była to bowiem garstka „maksymalistów” (nie wielu wiedziało wtedy o prawdziwym pochodzeniu nazwy „bolszewicy”), na której czele stoją jacyś Lenin i Trocki. Mówiono i pisano, że Lenina Niemcy przepuścili przez granicę w zaplombowanym wagonie. Dziwiono się, w jaki sposób ten zaplombowany wagon mógł przejść front rosyjsko-niemiecki: czyżby w tym celu otwarto front i uruchomiono przerwaną od trzech lat komunikację kolejową? Wielu dopiero w szereg lat później dowiedziało się, że wagon zaplombowany szedł nie przez front, ale z Szwajcarii przez terytorium niemieckie, a potem promem do Szwecji... Lenin i Trocki przyjechali do Petersburga przez Szwecję i Finlandię i prawem kaduka usadowili się w pięknym pałacyku primabaleriny Krzesit5skiej.

(Interludium. A biedny cesarz z pięknymi szafirowymi oczami i równym przedziałkiem siedział pod strażą w Carskim Siole, razem z żoną, synkiem i córkami. Osłupienie i odrętwienie, w które wpadli ludzie dotąd „wierni tronowi” trwało. Żałowano słabowitego fatalisty. Żałowano ładnego synka. Zwłaszcza cztery śliczne księżniczki budziły gorące współczucie. Ale nawet ludzie najwierniejsi tronowi zaciskali szczęki myśląc o carowej, którą uważano (nie bez pewnej racji) za sprawczynię wszelkiego zła. Tej długa nie mogli przebaczyć i nie oburzała ich powódź obrzydliwych broszurek i ulotek opisujących ze sprośnymi szczegółami rzekome stosunki erotyczne między carową i Rasputinem. W opisach tych nie było ani słowa prawdy, ale wydawcy paskudnych broszurek zbijali pieniądze, a ludzie czytali. Niektórzy nawet wierzyli. Dopiero później dowiedzieliśmy się, że carowa odkupiła winy nie tylko śmiercią męczeńską, lecz godnym i mężnym zachowaniem się w ciągu bez mała półtorarocznego więzienia - wśród niedostatku, szyderstw i upokorzeń).

W Mińsku w teatrze miejskim, w tym samym teatrze, gdzie jeszcze tak niedawno odbywały się eleganckie bazary dobroczynne, a piękne i ubrylantowane panie sprzedawały notablom i „obszarnikom” szampana dostając czasem po sto rubli za kieliszek, odbywa się teraz zjazd wojskowych Polaków frontu zachodniego. Obradom przewodniczy podporucznik Władysław Raczkiewicz. Przewodniczy on właśnie, a nie inny starszy rangą. Jego to czeka za miesiąc sukces zjazdu wojskowych Polaków w Petersburgu, gdzie mimo trudności ze strony rosyjskiej i mimo opozycji ze strony grupy Polaków, doszło do stworzenia „Naczpolu”, tj. Naczelnego komitetu polskiego i uchwalono utworzenie osobnej armii polskiej mającej wyłowić wszystkich Polaków z morza rewolucji rosyjskiej. W teatrze mińskim zjazd trwa krótko. Wobec zbliżającego się dnia 3 maja Raczkiewicz wzywa do gremialnego udziału w pochodzie święta narodowego. Odtąd „Naczpol” zostaje przerwany przez żartownisiów „Raczpolem”.

Pochód 3 maja wypada bardzo pięknie. Olbrzymi wąż ze sztandarami rusza z placyku przed kościołem na Złotej Górce w górę po ulicy Zacharzewskiej. „Niech żyje wojsko polskie!” - wołają z balkonów panie ocierając łzy. Oprócz wojska suną szkoły polskie: gimnaziści z gimnazjum profesora Mariana Massoniusa i gimnazistki z gimnazjów im. Emilii Plater i pani Witwińskiej. Suną najrozmaitsze organizacje, jak np. Towarzystwo ochrony zabytków, zwane krótko „Zabytkami”. Sunie świeżo utworzony oddział skautów, których jeszcze nie nazywano harcerzami. Choć powstali zaledwie parę tygodni temu już złośliwcy nie należący do skautingu drażnią ich dwuwierszem:

Oto znani polscy skauci:

Czterech trzyma, jeden gwałci

Życie polskie płynie w Mińsku wartko. Szkoły, towarzystwa, teatr, dwie gazety. Rada polska ziemi mińskiej - nieoficjalny parlament i nieoficjalna „egzekutywa” polskości w Mińszczyźnie - urzęduje, kieruje, udziela wskazówek, zasiada. Na czele tej Rady stoją panowie Czesław Krupski, ziemianin spod Stołpców, i Jerzy Osmołowski, ziemianin spod Pińska. Pan Osmołowski był pierwej w Mińsku nieznany i zresztą wtedy był w ogóle mało znany. Miał stać się sławny dopiero w dwa lata później.

Panowie Krupski i Osmołowski są obaj „kresowymi” autochtonami i stanowią wyjątek, bo we wszystkich innych organizacjach polskich rządzą przybysze - „uciekinierzy”. Większość wojskowych Polaków to też ludzie pochodzący z ziem położonych na zachód od Bugu, lub co najmniej na zachód od linii frontu. Dla tej większości Mińsk i Mińszczyzna to przejściowe etapy i miejsce wygnania wojennego. Wszyscy oni - i cywile i wojskowi - marzą o końcu wojny i o powrocie do gniazd rodzinnych. Tęsknota do kraju lat dziecinnych - do ścisłej ojczyzny - jest godna pochwały, ale - czy ci Polacy „uciekinierzy” czują choćby w drobnej mierze jakąś więź wewnętrzną, jakąś choćby cząstkową przynależność do tego Mińska i Mińszczyzny, gdzie przyjęto ich przed dwoma laty z otwartymi ramionami, gdzie cackano się z nimi, gdzie ich karmiono, pojono, opierano? Chyba nie... Toteż rdzenni mińczucy chmurzą czoła i z rozterką w duszy słuchają miodopłynnych frazesów o ojczyźnie, o 3 maja, a hufcach narodowych, o tym że nie rzucim ziemi skąd nasz ród...

Jak wieś przyjęła rewolucję? W guberniach wielkoruskich i na Ukrainie gromiono, rabowano i palono dwory. „Nad popieliskami, nad gniazdami ziemiańskimi, nad Rusią ziemańską wił się dym czarny”. Na Białorusi było zupełnie inaczej. Wieś przyjęła postawę spokojną i wyczekującą. Aż do późnej jesieni, czyli do przewrotu bolszewickiego, nie było na Białorusi ani jednego „pogromu”. Parobcy i robotnicy dniówkowi pracowali normalnie, słuchając rozkazów właściciela, rządcy i ekonoma. Powstały wprawdzie w każdej wsi komitety, ale te komitety obserwowały tylko i kontrolowały nie wtrącając się do cyklicznych prac na polach i łąkach. Gorzej było z lasem: kradzieże leśne odbywały się jawnie. Las baćkowski stanowiący samotną wyspę w promieniu kilku wiorst był zawsze pokusą dla sąsiednich wiosek, a teraz cierpiał straszliwie. Kraść budulec lub opał przyjeżdżały „kolosy” z wiosek bardzo odległych. Pani Irteńska nakazała leśnikom, aby tylko upominali chłopów, że rozkradają „dobro publiczne”. Upomnienia były rzecz prosta grochem o ścianę. Ale sielanka trwała: gdy Tadeusz spacerując po lesie ze strzelbą spotykał chłopa wywożącego drzewo, ten po staremu czapkował paniczowi i nawet robił minę zawstydzoną. Tadeusz chodził jednak do lasu coraz rzadziej: spotkanie ze złodziejem leśnym, lub nawet tylko daleki odgłos siekiery nie należały do przyjemności.

Sielanka trwała, choć nikt - poza wierzącymi w cuda nie łudził się. Chłopi byli święcie przekonani, że niebawem zagarną całe „pańskie” dobro, ziemianie zastanawiali się, czy i co uda im się unieść ze zbliżającej się zagłady. Najskromniejsze bowiem programy ówczesnych partii politycznych przewidywały nie wykup ale odebranie całej ziemi „obywatelskiej” bez żadnego odszkodowania. W Petersburgu toczyło się wesołe przelicytowanie się w radykalizmie społecznym. Była moda na „polewienie” tj. równanie na lewo całej myśli politycznej. Tyle tylko, że partie skrajnie lewe chciały wszystkiego zaraz, a partie prawe troszkę potem.

Sielanki nie było w majątkach położonych blisko frontu. Tam panoszyli się żołnierze, a oficerowie byli bezsilni. Żołnierze kradli więc wszystko, co się dało: taszczyli z lasu drzewo na opał, łamali na opał parkany, kradli drób i statki domowe, otrząsali zielone jabłka z drzew. Zresztą przed rewolucją działo się w majątkach przyfrontowych to samo. Gdy Zbinio Czechowicz powiedział starej na pół głuchej babie dworskiej.

- A słyszałaś babka? Nasi wzięli Erzerum.

Na to odpowiedziała smutno kiwając głową:

- Oni wszystko zabierają, paniczu. Miałam stare wiaderko i to mi zabrali.

Dużo kłopotu z żołnierzami frontowymi miała pani Tadeuszowi Bochwicowa z majątku Florianów pod Baranowiczami. (Majątek ten przeszedł do historii literatury polskiej, jako miejsce „wczasów” Elizy Orzeszkowej i Władysława Stanisława Reymonta). Florianów nie miał lasu i miał nie dużo ziemi ornej. Jego ozdobą i głównym źródłem dochodu był wspaniały sad owocowy z 6 tysiącami drzew na obszarze 20 dziesięcin. Stacjonujący we Florianowie żołnierze biwakowali w sadzie pod jabłoniami, rozkładali ogniska, nad którymi wytrząsali wszy z koszul, śpiewali pieśni, grali na harmonii, obżerali się zielonymi jabłkami. Pani Bochwicowa błagała ich, aby nie otrząsali jabłek wskazując na szkodliwość niedojrzałych owoców dla zdrowia, no i powołując się też na niedopuszczalność marnowania „dobra publicznego”. Żołnierze słuchali upomnień z dobrodusznym humorem i żuli zielone jabłka z głośnym mlaskaniem. W pewnej chwili jeden z nich zirytował się jednak i krzyknął na kolegę harmonistę:

- A cóż to stara nie daje nam spokoju! Dimka, a zagrajno jej Ojrę!

Pani Bochwicowa opowiadała później w Mińsku:

- Cóż miałam zrobić? Oni grali Ojrę, a ja poszłam do domu. Starałam się tylko nie iść w takt.

Pani Bochwicowa opowiadała z humorem i słuchacze się śmieli. A jednak amatorzy symbolów mogliby dojrzeć coś głębszego w tym widoku zacnej pani Bochwicowej starającej się nie iść w takt sołdackiej Ojry. Owego lata 1917 usiłowanie by, nie (toczyć w takt zwycięskiego marsza rewolucyjnego usiłowanie nieśmiałe, naiwne, zabawne - było właściwie jedynym wyrazem protestu ze strony klasy, którą wkrótce miano ochrzcić pogardliwym mianem „wystraszonej inteligencji i niedoriniętych burżujów”.

Petersburg obradował, rządził, wydawał odezwy. Rada delegatów żołnierskich i robotniczych też obradowała, rządziła, wydawała odezwy. Gadano. Na garstkę bolszewików patrzano z lekceważeniem, tym bardziej, że ich „putsch” lipcowy z łatwością stłumiono, a Lenin skrył się gdzieś bez śladu. Czy go zresztą szukano? Partie zasiadające w Rządzie tymczasowym i w radzie delegatów uważały bolszewików za błądzących ale miłych sercu socjalistycznemu braci. Bano się piekielnie nie ponownego powstania bolszewików, ale „czarnej reakcji”. Bolszewików potępiono za „putsch” lipcowy nie dlatego, że byli bolszewikami, ale dlatego, że swym zamachem mogli utorować drogę reakcji z restauracją monarchii włącznie. Zamykano oczy na Eakt, że bolszewicy, choć pobici w lipcu w czasie powstania, de facto już zwyciężyli. Front był na razie biernie, ale wyraźnie probolszewicki. Żołnierze nie chcieli się bić. Myśleli o pokoju i o tym, aby zdążyć do rodzinnych wiosek zanim cała ziemia nie zostanie podzielona. Nie było jeszcze masowych dezercji, ale zarządzona w czerwcu przez Kiereńskiego ofensywa zakończyła się fiaskiem. Znikł wszelki cień dyscypliny wojennej. Nad „propozycją” dowództwa, aby zaatakować okopy niemieckie komitet pułkowy naradzał się całą dobę i albo uchwalał atak, albo go nie uchwalał. Jeżeli uchwalał atak, to zdarzało się, że pułk sąsiedni uchwały nie uznawał i nie ruszał się z miejsca.

Zjawiły się bataliony szturmowe, tj. bataliony złożone z żołnierzy, którzy chcieli się bić z Niemcami. Nazywano je też batalionami śmierci. kołnierze tych batalionów mieli na ramieniu czarne opaski z trupią główką. Z batalionów śmierci nic nie wyszło. Miały służyć do zawstydzania zwykłych batalionów, które nie chciały się bić, i porywać te bataliony do ataku bohaterskim przykładem. Przykłady nie znalazły naśladowców. Batalion śmierci wracał z ataku zdziesiątkowany, bo bataliony sąsiednie zwykłe - nie ruszały się z okopów.

Były też baterie śmierci. Do jednej z nich należał praporszczyk Jaś (Icek) Swięcicki. Przyjeżdżał do Mińska na parę dni urlopu paradując r. opaską z trupią główką na ramieniu.

Zjawiły się wreszcie bataliony kobiece. Miały one do reszty zawstydzić tchórzliwe serca męskie. Niestety kobiety szły do ataku z wielkim wrzaskiem, ginęły - a mężczyźni w okopach śmieli się z tego „dziurawego wojska” i ani im się śniło atakować Niemców.

Gdzieś w końcu lata dreszcz nadziei przebiegł przez klas „wystraszonej inteligencji i niedorżniętych burżujów”. Andrzej Węcławowicz, podporucznik (kornet), który wtedy pracował w Mińsku w oddziale radiotelegraficznym frontu zachodniego aż się zarumienił, gdy przeczytał rozszyfrowaną przez podoficera depeszę: „Generał Korniłow ruszył na Piotrogród”. Pochód wodza naczelnego Korniłowa z Mohylowa na stolicę stanowi jedną z niejasnych kart rewolucji rosyjskiej. Jedni twierdzą, że Korniłow działał na własną rękę, aby zrobić porządek w stolicy, a przede wszystkim rozpędzić radę delegatów żołnierskich, usunąć rząd Kireńskiego i przywrócić dyscyplinę wojskową. Inni powiadają, że pochód Korniłowa był ukartowany wspólnie z Kiereńskim, lecz że Kiereński w ostatniej chwili zląkł się, zdradził generała i obwołał go buntownikiem. Czy było tak czy owak - jest zupełnie nieważne, bo pochód Korniłowa, choćby poparty przez Kiereńskiego, musiał się skończyć fiaskiem. Był spóźniony o kilka miesięcy. Gdyby nawet dzielnemu generałowi udało się zrobić porządek w stolicy, należy wątpić, czy wpłynęłoby to na zmianę nastrojów doszczętnie zdemoralizowanego i rozbałwanionego frontu ciągnącego się na przestrzeni paru tysięcy wiorst.

Zaczęła się jesień. Z chłodami znikły ostatnie powiewy rewolucyjnej wiosny. Zaczęły się dezercje z frontu. Pociągi były zapchane żołnierzami, którzy albo wracali do domu „dzielić ziemię”, albo spekulowali tym lub innym towarem dźwiganym W workach. Nazywano ich „mieszocznikami”. Wagony śmierdziały machorką, suknem sołdackim i niemytymi ciałami. Pasażerów obłaziły wszy. Miasta, miasteczka i wsie gotowały się do wyborów do konstytuanty.

„W nocy czarnej, we krwi, w męce; z lat zamieci, wojny, tuszy, krzywd, nadziei; z bankietów, więzień, wyborów, toastów - chmurę śnieżnej krupy przedzimowej niesiony - wstawał Październik"*.

Rozdział IX

„ZA MIASTEM WOLNOŚĆ”...

Doszukiwanie się przyczyn wypadków zwanych dziejowymi, tj. wypadków wstrząsających życiem całego roju ludzkiego, jest - jak już wspomniałem parę razy - bezcelowe i nawet szkodliwe. Bezcelowe - jedynym bowiem, dość względnym celem takich rozrywek umysłowych jest utrzymanie na kuli ziemskiej kilku tysięcy katedr historii. Szkodliwe - bo „nauka” o związku przyczynowym zdarzeń historycznych kieruje myśl ludzką na fałszywą drogę, ogłupia maluczkich i wbija im w umysły zniekształcony obraz tego, co nazywamy historią. Związek przyczynowy to łańcuch logiczny, a historią rządzi wszystko prócz 1ogiki i sensu. Co rządzi historią? - Nie wiem. Może Opatrzność, może „prawa historyczne” (które Lew Tołstoj „namazywał”, ale których nie odkrył, ale które oczywiście „odkryli” marksiści), może przeznaczenie, może - co najprawdopodobniejsze -przypadek lub mówiąc ściślej - wypadkowa przypadków. Wszystko - tylko nie rozum i nie logika. Nauka historii zbliży się może kiedyś do zrozumienia „przyczynowości” zjawisk historycznych, jeżeli narodzi się jakiś Freud czy Jung „historyczny” i nauczy nas psychoanalizy podświadomości zbiorowej badając mroki psyche roju ludzkiego i kreśląc „prawa” rządzące snami (na jawie) ludzkiej gromady*. Wykrycie takich „praw” nastąpi nie prędko i chwała Bogu, że nie prędko. Szczęście jednostek i narodów polega na tym, że nie znają dnia ani godziny; Gdy dowiemy się o dniu i godzinie, życie straci dla nas wszelki urok i sens.

Brak logicznego związku przyczynowego nie znaczy jednak, że w pewnych okolicznościach i na pewien dystans nie możemy - przewidywać. Jeżeli wybuch rewolucji lutowej był dla wszystkich - nie wyłączając Włodzimierza Iljicza Lenina - niespodzianką, to zagarnięcie władzy przez bolszewików powinno było być do przewidzenia już w pierwszych tygodniach po wybuchu rewolucji lutowej. Nie chodzi tu o żadne „przyczyny”! Jeżeli siedzę w wątłym kajaku bez wioseł i prąd Niagary niesie mnie ku wodospadowi, nie potrzebuję snuć wątku przyczynowego, aby wiedzieć, że tylko cud może mnie uratować od runięcia w otchłań wodną. Rosja kierowana przez Rząd tymczasowy była właśnie takim kajakiem unoszonym ku przepaści. Rząd był tak rozgadany i tak własnym gadaniem otumaniony, że albo nie wiedział, co się dzieje, albo czekał cudu. No i wyrażając się kolokwialnie - doczekał się.

Z chłodami i słotami październikowymi romantyzm rewolucyjny wyparował do reszty. Znikły uśmiechy. Dowcipy w rodzaju: „Jak wiadomo marzec jest miesiącem rewolucji, tak np. Bastylię zdobyto 14 lipca” - dawno się przejadły. A żart na temat „wojny do zwycięskiego końca... z burżuazją” witano albo bez uśmiechu, albo z bardzo cierpkim uśmiechem. Sączyły się głuche pogłoski o jakichś walkach w Petersburgu, ale gazety o tym milczały. Aż pewnego popołudnia przyszła wieść urzędowa o dokonanym w stolicy przewrocie i o utworzeniu rządu komisarzy ludowych z Leninem i Trockim na czele. Mińsk przyjął wieść w nastroju tępej rezygnacji. O żadnych protestach lub tym bardziej walkach nie było mowy. Jak się wkrótce miało okazać, Mińsk był jednym z nielicznych w imperium okręgów, w którym partia bolszewików zdobyła absolutną większość głosów w wyborach do konstytuanty. Nic dziwnego: w samym Mińsku stacjonowało około 150 tysięcy rozagitowanych żołnierzy. Zagarnięcie władzy przez bolszewików odbyło się więc spokojnie, bez zajść i tarć. Kwaterą główną bolszewików był „nowoczesny” gmach szkoły handlowej. Szkoła handlowa była więc w Mińsku tym, czym w stolicy był słynny „Smolny Instytut”.

Życie polskie toczyło się po staremu. W restauracjach upijano się i od czasu do czasu zdarzały się mordobicia. Wtedy „zastępcy stron obu” spędzali długie wieczory na naradach honorowych i w końcu spisywali protokół orzekający, że w czasach, gdy życie Polaka nie należy cło niego, lecz do ojczyzny, i nie ma on prawa nim dysponować, pojedynek zostaje odłożony aż do nastania „zupełnie normalnych warunków”. Takie warunki widocznie nigdy nie nastały, Tadeusz. bowiem nie pamięta, aby któryś z odłożonych w latach 1914-1918 pojedynków odbył się kiedykolwiek.

Wychodził „Dziennik miński” pod redakcją pana Jaworskiego i nie był nawet cenzurowany. W Bobrujsku rozłożył się kwaterą główną dowódca 1 korpusu polskiego gen. Dowbór-Muśnicki, w Dukorze o kilkanaście wiorst od Mińska stał 1 pułk ułanów, a w samym Mińsku stacjonował jeden szwadron tego pułku. Wszystko to dawało Polakom poczucie pewnego bezpieczeństwa, zwłaszcza że w Mińsku, jak i gdzie indziej, panowała opinia, że bolszewicy nie przetrwają dłużej niż parę tygodni („parę miesięcy” - korygowali niepoprawni pesymiści).

Któregoś ranka Tadeusza obudziły dźwięki orkiestry. Podbiegł do okna i uchylił rolety. Przez siatkę drobnego deszczu ujrzał wracający z ćwiczeń, czy jadący na ćwiczenia - a może patrolujący - szwadron ułanów. Trębacze grali piosenkę: „Hej - hej, ułani”.

U wuja Obiezierskiego odbyło się przyjęcie dla przybyłego z Bobrujska generała Dowbora oraz dla oficerów 1 pułku ułanów. Oprócz wojskowych do stołów zasiadła cała śmietanka polskiego Mińska. Przyjęcie było sute: przekąski z klubu obywatelskiego, starka, burgund, szampan. Były mowy. Generał Dowbór, zapewne trochę zgorszony szczególnym afektem, który mińczucy, a zwłaszcza panie mińskie okazywali ułanom, zaapelował dość rozsądnie do społeczeństwa polskiego, aby kochało nie tylko ułanów, ale i piechotę. Na tę mowę Henryk Weyssenhoff zaprotestował wykrzykując gorąco i niezbyt dorzecznie, że Krechowce okryły oręż polski wielką chwałą, jak ongi Somosierra, i że przeto malowanym dzieciom należy się miłość specjalna. Dowbór już nie replikował. Zresztą zgrzytu nie byto. Panie, rozgorączkowane i zarumienione, topniały pod zabójczymi spojrzeniami ułanów. Panom kurzyło się z łysin i czupryn. Było bardzo, bardzo wesoło. A wszystko to w czasie, gdy nad krajem panowali już bolszewicy.

Tadeusz wychodził z przyjęcia razem z Rudym. Byli jedynymi cywilami spośród zaproszonej młodzieży. Rudemu podobnie jol; Dowborowi, nie, podobało się powodzenie, które ułani mieli u pań.

- A wisz - mówił Tadeuszowi - ten szyk kawaleryjski jest trochę pocztowo-telegraficzny: dzyń-braś, dzyń-braś... Tadeusz wzruszył ramionami:

- Cóż - powiedział - to jak w piosence o ostatnim mazurze:

Ułan czule szepce w uszko,

Ostrogami dzwoni.

Pannie bije się serduszko

I liczko się płoni...

Rudy mruknął pod nosem przekleństwo w języku rosyjskim. W Mińsku więc panowała na razie cisza. Na wsi było inaczej. Zaraz po przewrocie bolszewickim wyszedł leninowski „Dekret o ziemi”. Przez cały obszar byłego imperium przeszła fala pogromów. Gromiono dwory ziemiańskie. Najstraszniejsze pogromy szalały w Rosji i na Ukrainie. Ziemian, którzy nie zdążyli uciec do miast, mordowano. Nieraz torturowano przed zamordowaniem. Dwory palono. W dworach, których właściciele uciekli, gniew ludu wyładowywano na „pańskich” zwierzętach: w gubernii orłowskiej wykłuwano oczy zarodowym ogierom i buhajom, pawie oskubywano żywcem „do naga”. Tak się działo w Rosji centralnej, gdzie i ziemianie i chłopi mówili tym samym językiem. Na Białorusi, gdzie większość ziemian była polska, pogromy odbywały się bez morderstw, albo wcale się nie odbywały, jak np. w Baćkowie i w okolicach Baćkowa. Na Białorusi pogrom polegał na tym, że tłum chłopów okolicznych pod wodzą „komitetu” (często jednoosobowego) nachodził dwór, dzieląc między sobą dobro burżujskie. Rabowano i dzielono rzeczy podzielne, a więc konie, bydło, drób, zapasy żywności, odzież. Rzeczy niepodzielne, np. fortepiany, często - choć nie zawsze - niszczono, przy czym grał tam rolę nie tyle instynkt niszczycielski, ile zawistna obawa, że przedmiot niepodzielny dostanie się sąsiadowi. Właścicielowi z rodziną pozwalano nadal mieszkać we dworze, albo też przenieść się do miasta z takim dobytkiem, jaki zdążył zgarnąć w pośpiechu.

Choć w Mohylowszczyźnie gromiono dwory na potęgę, w Judzieniczach pana Floriana Wańkowicza pogromu nie było. Widocznie popularność „bojara białoruskiego” była wśród Białorusinów zbyt wielka. Oświadczyli nawet, że będą pilnowali, aby „cudze” wioski nie odważyły się gromić Judzienicz. Stała się jednak rzecz inna: służba domowa, czy to w obawie represji ze strony biedoty wiejskiej, czy może pragnąc brać udział w pogromach okolicznych - rozbiegła się. W domu pozostali - obok starej niedołężnej niani - pani Florianowa i pan Florian konający po ataku apopleksji. Gdy umarł, dwie stare i słabe kobiety musiały dźwigać olbrzymie zwłoki, aby je ubrać i ułożyć na katafalku. W parę dni później, gdy wieść o jego śmierci rozeszła się po okolicy, przybyła pomoc kilku ludzi z księdzem na czele. Pogrzebano go po chrześcijańsku.

- „Wsi spokojna, wsi wesoła” - mówił Zbinio Czechowicz, który dość pośpiesznie uciekł ze swego majątku do Mińska*.

W końcu 1917 roku stosunki w Mińsku zaczęły się psuć. Szwadron ułanów stacjonujący w mieście ściągnięto do Dukory, a wkrótce cały pułk przeniósł się w okolice Bobrujska, gdzie - jak później pisał Florian Czarnyszewicz - „Dowbór Polskę ustanowił”. W styczniu 1918 śrubę bolszewizmu zaczęto dokręcać. Nie było wprawdzie jeszcze aresztowań na większą skalę, nie aresztowano chyba nikogo z Polaków w tym okresie. Ale nienawiść bolszewików do Polaków, których nie bez podstaw uważano za przedstawicieli czarnej reakcji, rosła z dnia na dzień.

W Mińsku prosperowało „podziemie” polskie. W mieszkaniu państwa Irteńskich w pokoju, który dwa lata temu rekwirował kapitan kontrwywiadu Kleigels, mieszkali dwaj ukrywający się oficerowie Polacy we frenczach bez odznak. Kazio Irteński, osiemnastoletni uczeń gimnazjum Zubakina i Falkowicza, często przesiadywał z nimi prowadząc do późna tajemnicze narady. Tadeusz na razie nie bardzo interesował się tymi wizytami młodszego brata, był bowiem zaręczony i spędzał wieczory w domu narzeczonej. Nie bardzo więc wiedział, o czym brat ośmioklasista mógł rozmawiać z dwoma podtatusiałymi oficerami. Zdziwił się niemile, gdy pewnego dnia Kazio mu powiedział, że się postanowił przekraść do Dowbora i tam wstąpić do 3 pułku ułanów, w którym adiutantem był kuzyn Gienio Falkowski. Pana Irteńskiego też bardzo zmartwiła decyzja Kazia. Radził skończyć gimnazjum, a potem iść do wojska. Pani Irteńska była zmartwiona, ale wiedząc, że łagodny Kazio potrafi być uparty, nie protestowała. Wybrał się więc Kazio w przebraniu „czubaryckim” koleją do Hradzianki, stamtąd furmanką do Baćkowa. Z Baćkowa, bez przeszkód ze strony chłopów baćkowskich, ruszył konno do Bobrujska.

Wkrótce potem wojna pomiędzy bolszewikami a 1-ym korpusem Dwbora, dotąd „zimna”, teraz rozgorzała na dobre. Walki toczyły się pod Bobrujskim i Rohaczewem. Mińsk był całkowicie pod władzą bolszewików. Śrubę dokręcano coraz mocniej. Ówczesnemu uciskowi bolszewickiemu daleko było jeszcze do później osiągniętej perfekcji. Tyle tylko, że wprowadzono godzinę policyjną i grożono uszczelnieniem mieszkań burżujskich.

Polskie życie kulturalno-społeczne nie ustawało ani na chwilę. „Dziennik miński” niemal otwarcie nawoływał przebywającą w Mińsku młodzież do przekradania się do Bobrujska i wstępowania do oddziałów Dowbora. Prócz Kazia Irteńskiego wezwania tego usłuchali m.in. Zbiś Święcicki, Kazio Malkiewicz, Janusz Krupski - wszyscy uczniowie gimnazjalni lub maturzyści. Z nieco starszych roczników poszli wojować Aryk Krasowski i Janek Bochwic.

Wtedy to Seweryn Odyniec, przebywający w Mińsku w charakterze „bieżeńca” z Wileńszczyzny, napisał, a „Dziennik miński” wydrukował wiersz pt. „Suplikacje”. Wiersz ten zarówno tytułem, jak napięciem patetycznej grozy przypominał chorał Ujejskiego:

Prysnął sen złoty. Zaczęty się jawy.

Zbrodnicza ręka ,przeznaczeń nić mota.

Pomrukiem armat bój skarży się krwawy.

Za miastem wolność, a w mieście sromota,

Tęsknota ortów wtrąconych do lochu,

Bluźnierstwa wrogów, szyderstwa motłochu.

Ojczyzno moja! Rozdarty na szmaty

Dwubarwny sztandar twój zrósł się na nowo.

Nad szeregami mknie orzeł skrzydlaty

Zamierzchłych legend uchylił czas rąbki,

Do boju grają ułańskie znów trąbki.

W dalszym ciągu wiersza były jeszcze wyraźniejsze akcenty Chorału

Rękę każ, Panie, każ rękę, co wpuści

Szpony drapieżne w pierś żywą ojczyzny...

Wiersz Odyńca oddawał sugestywnie, jak tylko dobry wiersz potrafi to zrobić, nastroje społeczeństwa polskiego w Mińsku.

W pewien poranek lutowy do mieszkania państwa Irteńskich przyszedł przez schody kuchenne jakiś osobnik zarośnięty, brudny, w zaszmelcowanym szynelu. Był to w „czubaryckim” przebraniu emisariusz z korpusu Dowbora. Przyniósł Irteńskim groźną wiadomość: Kazio jest w niewoli bolszewickiej. Zapytany o szczegóły powiedział, że Kazio razem z Arykiem Krasowskim i Zbisiem Święcickim zgłosili się na ochotnika, aby wysadzić w powietrze most gdzieś pod Rohaczewem. Zadania nie wykonali, bo trafili pod ogień karabinów maszynowych w chwili, gdy zsiedli z koni, aby zapalić papierosa. Aryk i Zbiś skoczyli na konie i cało wrócili do szwadronu. Kazio nie zdążył dosiąść pod obstrzałem przerażonego i znarowionego konia.

W domu Irteńskich zapanował nastrój trwogi i niepewności. Promyk nadziei błysnął, gdy do domu do Mińska wrócił oberwany i zarośnięty - Janusz Krupski. Też trafił do niewoli bolszewickiej. Bito go i znęcano się nad nim, ale w końcu puszczono go wolno jako prostego szeregowca, który nie z własnej woli poszedł bić się w „pańskim” wojsku. W przebraniu „czubaryckim” wrócił do Mińska.

- Dlaczego Kazia nie mają puścić? - pocieszał żonę pan Irteuski - przecie jest prostym ułanem...

Odtąd na każdy dzwonek pani Irteńska biegła do przedpokoju w nadziei, że to może Kazio wrócił.

Tak trwało do pewnego mroźnego wieczoru w końcu lutego. Gruchnęła wieść, że się zbliża jakaś odmiana. Co to miała być za odmiana - nikt dobrze nie wiedział. jedni mówili, że po zerwaniu rokowań pokojowych niemiecko-sowieckich w Brześciu do Mińska wejdą Niemcy (co okazało się prawdą). Inni, że Niemcy postanowili oddać Mińsk legionom polskim i że do Mińska wkroczy Piłsudski. Ta druga wersja była o tyle charakterystyczna, że dowodziła, jak dalece i jak długo Mińsk był odcięty od świata. Prócz garstki wtajemniczonych nikt nie wiedział, że w owym czasie Legiony już nie istniały, a Piłsudski był więźniem w Magdeburgu. Tak czy inaczej wersja o wkroczeniu Polaków napędziła wielkiego strachu bolszewikom. Po zapadnięciu zmierzchu ucieczka bolszewików nabrała cech paniki. Od tamtych czasów zdarzało się autorowi tej kroniki oglądać szereg „pośpiesznych” ewakuacji, ale żadnej z nich nie możni porównać z tym, co się działo. w Mińsku w ten mroźny zmierzch lutowy. Ulica Zacharzewska, będąca szlakiem do dworca brzeskiego - jako jedynej wolnej drogi na Borysów, bo drogę na Bobrujsk zagradzał Dowbór - była zapchana uciekającymi na złamanie karku bolszewikami. Tę panikę wyzyskał pan Szunejko, pozbawiony prawej ręki skutkiem, nieszczęśliwego wypadku w młodości. Stanął na ulicy Zacharzewskiej i grożąc. Rewolwerem, trzymanym w lewej ręce, z pustym rękawem prawej ręki wetkniętym w kieszeń bekieszy, żądał od zbiegów przybranych w skórzane kurtki komisarskie oddawania posiadanej gotówki. Żądał przy tym wyłącznie rubli carskich gardząc tzw. „kierenkami”. Oddawali potulnie, bez cienia oporu, byle tylko prędzej wydostać się z Mińska. W ten sposób pan Szunejko miał zarobić coś około ćwierć miliona rubli - sumę wtedy jeszcze bardzo znaczną.

Nazajutrz Mińsk był wolny. Polskie „podziemie” ujawniło się. Na ulicach rozlepiono ogłoszenia kapitana Topora (Ignacego Matuszewskiego) wzywające do utrzymania spokoju i porządku. Pośpiesznie organizowano samoobronę polską. Rudy, Tadeusz i Jerzyk Świda udali się do „arsenału” na ulicy Magazynowej - do lokalu gimnastycznego towarzystwa „Sokół” - gdzie dostali karabiny i opaski białoczerwone. Ruszyli z własnej inicjatywy kierować -ruchem ulicznym w śródmieściu. Wkrótce rola ta ich znudziła, więc wrócili na Magazynową, gdzie im dano hasło i kazano zluzować wartę przy garbarni pana Imrotha na Lachówce. Po paru godzinach - a było to już późne popołudnie - zluzowała ich zmiana po czym znów wrócili do regulowania ruchu ulicznego. Wtedy to nadjechała ciężarówka, w której stali uzbrojeni po zęby czterej bojowcy: dwaj kuzyni Tadeusza bracia Eynarowicze z Grodzieńszczyzny, jakiś wojskowy, którego nazwiska nie wiedziano ani wtenczas, ani potem, i wreszcie znany na gruncie mińskim pyrotechnik puszczający fajerwerki na zabawach „monstre” na Treku pan Żyźniewski. Ta czwórka zaproponowała naszej trójce wspólny wypad na dworzec brzeski.

Chodzi o to, że Mińsk był wolny, ale niezupełnie. Kilkanaście tysięcy żołdactwa bolszewickiego, częściowo uzbrojonego, wciąż jeszcze zatykało i oblepiało sale, perony, wagony, dachy, stopnie i sprzęgi wagonów i lokomotywy na dworcu brzeskim. Pociągi odchodziły, lecz bardzo nieregularnie, wskutek zrozumiałego zamętu. Byłoby szaleństwem „brać do niewoli” tę masę opanowanego paniką motłochu, lub nawet tylko utrudniać mu ucieczkę z Mińska. Toteż cel wypadu mężnej siódemki, przedsięwziętego - trzeba to podkreślić - zupełnie samorzutnie, bez żadnego rozkazu z „ośrodka dyspozycyjnego” przy ulicy Magazynowej, był zupełnie inny. Antybolszewicko nastrojony kolejarz doniósł panu Żyźniewskiemu, że na dworcu brzeskim stoi pod parą pociąg z ładunkiem jednego samolotu, trzech armat i kilka wagonów karabinów maszynowych z amunicją. Trzeba było nie dać bolszewikom wywieźć tego ładunku. Trzeba go było zdobyć i oddać... Komu? Oczywiście zbliżającym się legionom Piłsudskiego.

Wyprawa udała się. Gdy dzielni wojacy wkroczyli w siedmiu na dworzec, zawszone żołdactwo bojaźliwie rozstępowało się i dawało drogę. Komendant pociągu z samolotem, armatami i amunicją nie tylko „poddał się”, lecz zwracając się do Tadeusza per „barin” (wziął go widocznie za dowódcę oddziałku, choć właściwie żadnego dowódcy wśród nich nie było) prosił z pokorą, aby pozwolić - jemu i załodze - odjechać na odczepionej lokomotywie. Prosił też, jak o wielką łaskę, o pozwolenie na zabranie ze sobą dubeltówki myśliwskiej. W Tadeuszu zbudziła się solidarność łowiecka do kolegi po fachu i - zgodził się wspaniałomyślnie.

Na tym skończyła się wyprawa. Gdy późnym wieczorem po powrocie z dworca brzeskiego Tadeusz z Rudym zastukali do drzwi mieszkania, głos pani Irteńskiej spytał poprzez szczelinę drzwi przytrzymaną łańcuchem:

- Kto tam?

Duch Trylogii wciąż był nad nimi i odpowiedzieli bez namysłu:

- Swoi! Od królewskiego wojska!

Nazajutrz przy rannym śniadaniu Rudy barwnie i z kolorowymi dodatkami opowiadał państwu Irteńskim, jak to w siódemkę „zdobyli pociąg pancerny”, tak bowiem Rudomina określał wtedy bohaterską wyprawę na dworzec brzeski. Pan Irteński wysłuchał opowiadania a potem powiedział z żalem w głosie:

- I po co było Kaziowi jechać do tego Dowbora! Zabawę w wojsko miałby dziś na miejscu...

Zamilkł widząc, że pani Irteńska odwróciła głowę i wyszła z pokoju, by ukryć łzy.

A na drugi dzień wiedziano już w całym mieście, że do Mińska zbliżają się nie żadne legiony polskie, ale Niemcy. Wiedziano już, że rokowania brzeskie zostały zerwane. Wtedy to Trocki wyskrobał ołówkiem na tynku jednej z sal twierdzy brzeskiej pamiętne słowa „Ni wojny, ni mira - Leon Trockij”. Na Zacharzewską wyległy tłumy, aby obejrzeć wkraczających „zwycięzców”. Wchodzili przy dźwiękach piszczałek i bębnów. Byli to przeważnie landszturmiści o wyglądzie podtatusiałym i dość pokojowym. Członkowie samoobrony polskiej odpięli z rękawów kożuszków i bekiesz opaski białoczerwone, a broń złożyli w „arsenale” na Magazynowej. Zdobyty „pociąg pancerny” dostał się rzecz jasna w ręce Niemców. Tylko panu Szunejce udało się uratować ruble carskie.

Nieraz później wspominając to „zdobycie pociągu pancernego” Tadeusz myślał, że jednak wyprawa była dość ryzykowna. W siódemkę, w kilkunastotysięcznym mrowisku wrogiego żołdactwa, grali rolę zwycięzców mając za sprzymierzeńca tylko wszechwładną panikę, którą to żołdactwo było ogarnięte. Takie rozmyślania doprowadzały go do ciekawych wniosków z dziedziny psychologii terroru i bohaterstwa.

Przeszło jeszcze kilka dni. Pewnego popołudnia Tadeusz posłyszał straszny rozdzierający krzyk w przedpokoju. Nie mógł zrozumieć, czyj to był głos, ale jednocześnie wydało mu się, że ten krzyk - straszny nieludzki krzyk - znał z literatury. Hrabina Rostowa z „Wojny i pokoju” tak krzyczała na wieść o Emierci Pieti. Tadeusz zrozumiał.

We wsi Blizniecy koło Rohaczewa podjazd 3 pułku ułanów znalazł w płytkiej mogile nagie zwłoki Kazia. Mieszkańcy wsi byli rozmowni i opowiedzieli wszystko ze szczegółami. Kazia i wziętego tegoż dnia do niewoli rotmistrza Boufałła odarto z butów, ubrania i bielizny i pędzono nago po śniegu przez wieś tłukąc kolbami. Później skłuto ich bagnetami i wreszcie dobito z karabinów. Nagie zwłoki ułożono w płytkim dole w taki sposób „cztoby odin drugogo w ż... cełował”.

Zobaczywszy fotografię zwłok Kazia pan Irteński i Tadeusz - wbrew protestom pani Irteńskiej, która fotografii nigdy nie miała zobaczyć - nie pozwolili na otwarcie zalutowanej trumny. Złożono ją tymczasowo w podziemiach nowego kościoła na Zacharzewskiej, aby potem pochować albo w Baćkowie, albo w grobach rodzinnych w Kalwarii pod Mińskiem - na cmentarzu kościoła ufundowanego w XVIII wieku przez Michała Irteńskiego, podkomorzego bobrujskiego. Losy zrządziły inaczej. Po roku 1920 bolszewicy przerobili nowy kościół - fundacji Edwarda Wyniłłowicza - na „pałac kultury i odpoczynku”. Trumnę z ciałem Kazia wyrzucono prawdopodobnie do jakiegoś wspólnego dołu, tym bardziej że do trumny była przybita tabliczka z nazwiskiem i dodatkiem że „poległ w walce z bolszewikami”.

Kazio był wyjątkowo pięknym chłopcem. Kazimierz Leczycki w swej powieści z życia mińskiego „Państewko” porównał go do Doriana Greya. A z fotografii pośmiertnej patrzały wytrzeszczone w śmiertelnej męce oczy, krzywiły się w grymasie agonii odsłaniając rząd równych zębów spuchnięte wargi, widniała na szyi tuż pod podbródkiem dziura od pchnięcia bagnetem. A zdawało się tak nie dawno ten Kazio bawił się jeszcze - ku zgorszeniu i drwinom kolegów gimnazjalnych - w koniki.

- Tak, wojenka, psiakrew - myślał Tadeusz zaciskając zęby i pięście.

Śmierć Kazia była rodzinną tragedią Irteńslcich - tragedią zazdrośnie ukrywaną przed ciekawością obcych (zwaną współczuciem). Ale z biegiem lat śmierć ta nabierała innego aspektu. Była po roku 1863 jednym z pierwszych wypadków wysłania wyrostka na nikomu niepotrzebną śmierć - wysłania przez jazgot bab-patriotek i naszepty ramolejących obrońców ojczyzny przybranych w mundury oficerskie, lecz przezornie bardzo dbałych o własną skórę.

Rozdział X

LEGENDA O DOBRYCH NIEMCACH

Porzucając zagrzane w ciągu dwóch i pół lat okopy „wielkiej wojny” Niemcy przekroczyli w końcu lutego 1918 r. granicę tzw. Ober-Ostu, tj. obszaru położonego między ziemiami Królestwa Polskiego a linią frontu, i zajęli wschodnią część Wielkiego Księstwa Litewskiego aż po Dniepr. Zatrzymali się przeto mniej więcej na granicy Rzeczypospolitej przedrazbiorowej.

Gdy w sześć lat później Tadeusz Irteński osiadł w Wilnie zdarzało się, że rozmowa z którymś z rdzennych Wilnian schodziła na temat wspomnień z okupacji niemieckiej. Tadeusz ogromnie się dziwił, bo zdawało mu się, że mówili o zupełnie odrębnych -gatunkach Niemców. W ustach Wilnianina, który przeżył trzyletnią okupację Ober-Ostu, Niemiec był owym legendarnym złodziejem dzwonów, samowarów i klamek mosiężnych, brutalem i wstrętnym Hunem, głodzicielem matek i dzieci, niemal że napastnikiem panienek Bogu poświęconych, Hunem, który ponadto - jak .głosiła lokalna legenda wileńska - zamknął w naczelnej szopie około tysiąca chorych na choroby weneryczne prostytutek i wytruł je gazem. Słowem - Hun. W ostach Tadeusza tenże Niemiec był przede wszystkim wyzwolicielem z bolszewizmu, a po wtóre - typem najidealniejszego okupanta, jakiego mogła stworzyć najidealniejsza konwencja haska. Ponieważ w Polsce nawet w okresie trwania polsko-niemiećkiego pakta o nieagresji nie wypadało mówić dobrze o Niemcach, jako że byli odwiecznymi wrogami narodu, więc na zakończenie Tadeusz „ustępował” i nawet starał się odgrzebać w pamięci parę wypadków brutalnego lub w ogóle paskudnego zachowania się Niemców :na obszarze nowej okupacji. Zapominał .przy tym, że odosobnione wybryki niczego nie dowodzą, gdyż mogą nas spotkać - i niestety nieraz spotykają - ze strony najbardziej rodzimej armii. Tak czy inaczej, rozmowa kończyła się pojednawczo: i Wilnianin i Tadeusz dochodzili do wniosku, że ostatecznie każdy Niemiec to świnia, po czym szli do Macieja na kieliszek wódki.

Rzecz jasna, że nie miałoby sensu przypuszczenie, że Niemiec z Ober-Ostu i Niemiec z nowej okupacji należeli do dwóch odmiennych gatunków Niemców. A jednak, jeżeli Wilnianin nie przesadzał, zachowywali się inaczej. Dlaczego? - Na ten temat można by napisać całe wypracowanie historyczno-polityczno-psychologiczne. Może działała wtedy specjalna instrukcja z góry, jako że Ober-Ost był podobno obszarem skazanym na inkorporację do Rzeszy, a nowa okupacja - rodzajem terenu doświadczalnego. Może działały inne czynniki, a wśród nich - nastroje ludności wobec władzy, która nastała po dwunastu miesiącach rozgardiaszu rewolucyjnego.

Zanim przejdę do opisania tych nastrojów, pragnę „z naciskiem” (jak się pisało w reprymandach urzędowych) podkreślić, że właśnie Polacy powinni byli powitać wkraczających Niemców jak oswobodzicieli. Jest to temat tzw. wstydliwy, starannie tuszowany przez naszych historiografów, niemniej jednak może czas powiedzieć prawdę po pięćdziesięciu latach przemilczania lub fantazjowania. O sytuacji polskich „burżujów” i polskiej inteligencji w Mińsku w przede dniu wkroczenia Niemców pisałem w poprzednim rozdziale. Teraz powiem, że „za miastem”, gdzie wedle słów poety była „wolność”, sytuacja wojsk korpusu Dowbora wyglądała rozpaczliwie. Oddziały tego korpusu stłoczone na niewielkim obszarze między Berezyną i Dnieprem otaczało morze szalejącej rewolucji. Większość ludności białoruskiej przeżywała miesiące miodowe upojenia bolszewizmem i była nastrojona do „legionów” zdecydowanie wrogo. Na żołnierzy korpusu, zwłaszcza na ułanów, ludność ta patrzała jak na synków ziemiańskich, jak na wojsko „pańskie” przeznaczone do ratowania majątków przed podziałem i grabieżą. „Legion” Dowbora stanowił garstkę szarpaną przez oddziały bolszewickie. Wojsko traciło ducha. Zaczęły się dezercje. W pułku, w którym zginął Kazio Irteński, były szwadrony, z których zdezertowała prawie połowa ułanów - z wyjątkiem wspomnianych „synków ziemiańskich”. Wtedy to Dowbór posłał dowódcę 1 pułku ułanów Mościckiego z misją do Warszawy. Przedzierając się przez pas przyfrontowy szczelnie obsadzony przez bolszewików Mościcki i paru towarzyszących mu ułanów polegli koło leśniczówki Dub na Polesiu. Kilku innych zdołało się uratować. Trudną i jałową byłaby dziś spekulacja, co by się stało z korpusem Dowbóra, gdyby nie przyszła „odsiecz” niemiecka. Nie przesadzę jednak chyba, że co najmniej oficerom i ochotnikom groziłaby rzeź na miarę obozu pod Batohem (1653) lub Katynia.

Gdy przednie oddziały niemieckie spotkały się z oddziałami Dowbora, dowództwo polskie zawarło z Niemcami porozumienie, którego mocą nastąpiło rozgraniczenie sfer działania wojsk polskich i niemieckich. Otoczony z trzech stron przez „zaprzyjaźnionych” Niemców, a z czwartej strony odgrodzony Dnieprem od bolszewików, korpus polski odetchnął. Nastąpiły tygodnie „pieredyszki”, gojenia ran zadanych walką z bolszewikami, konsolidacji bogatych zapasów bobrujskich, tworzenia zarządu cywilnego z własną pocztą i znaczkami, które w rok później dochodziły cen astronomicznych na rynku filatelistycznym. Dezerterzy zaczęli wracać do oddziałów. Karano ich bardzo łagodnie: najczęściej surowym upomnieniem, rzadziej - wsypaniem porcji kilku nahajów po gołych pośladkach. Taka kara cielesna zaordynowana przez wspomnianego w rozdziale IV-ym „Bebusia” de Rosseta spotkała jednego z „synków ziemiańskich” ze znanej w Mińszczyźnie rodziny.

Duch męstwa wstąpił w oficerów polskich. Gdy w kwietniu pan Irteński rozmawiał z dowódcą oddziału 1 pułku stacjonującego w Chołuju nad Świsłoczą i zapytał, co ten myśli o dalszych lasach korpusu Dawbora, oficer odpowiedział bez chwili wahania:

- Będziemy się bić z Niemcami.

A gdy pan Irteński podniósł brwi, dodał:

- Duch w pułku jest świetny. Chłopcy nasi są w doskonałej formie i nienawidzą Niemców. Codzień śpiewają Rotę: „Nie będzie Niemiec pluł nam w twarz”...

Pa takiej odpowiedzi pan Irteński już nie pytał dalej. Zresztą opinia tego oficera nie była odosobniona. Jeżeli dzielny ułan się chełpił, to w szereg lat później człowiek tak, zdawałoby się, świetnie poinformowany, tak biegły w sprawach wojskowych i tak zavrsze blisko stojący wszelkich „ośrodków dyspozycji” jak Melchior Wańkowicz, napisał czarno na białym w swej - zresztą najlepszej - książce „Strzępy epopei”, że Dowbór miał wszelkie szanse rozbicia cienką pajęczyną rozciągniętej od morza do morza landwery. Ale pamiętajmy, że był to kwiecień i maj, gdy Niemcy mocna trzymali się jeszcze na zachodzie ostrzeliwując z Grubej Berty Paryż, a za plecami Dowbora za urwiskiem Dniepru stała nieznana, zawsze gotowa do skoku dzicz bolszewicka. No ale wtedy, a i nieraz później polityka i strategia polska opierała się na doktrynie Marii Konopnickiej - „Duch będzie nam hetmanił”.

W pierwszych dniach maja Tadeusz spotkał na Zacharzewskiej Morysia Wańkowicza. Moryś był w mundurze 1 pułku ułanów i przyjechał do Mińska na kilka dni urlopu. Od chwili strasznej śmierci Kazia sam widok munduru ułana polskiego budził w Tadeuszu ból i żal. „Kazio zginął, a ten sobie spaceruje” - myślał. Wstydził się tej myśli i starał się ją odpędzić zmuszając się do swobodnej rozmowy ze starym przyjacielem. Gdy jednak Moryś zaczął, podobnie jak ów oficer w Chołuju, mówić o walce z Niemcami, Tadeusz nie wytrzymał. Przerwał mu ostro: „Nie gadaj głupstw!” i odszedł bez pożegnania.

A w tydzień później oszołomiła go wieść o strasznej śmierci Morysia z rąk bolszewickich. Oddział, w którym służył Moryś, był zakwaterowany we wsi Ławrynowicze nad Dnieprem. Razem z nim służyli m.in. w oddziale Stanisław Czapski, Henio Roztropowicz, Wacio Jeśman. Pewnego wieczoru pito i bawiono się wesoło do późna. Towarzystwo rozeszło się po chatach nad ranem. Warta zasnęła, a może jej nie było... Skutki „wynikające z nieporządnego obozowania” były tragiczne. Bolszewicy przeprawili się na łodziach przez Dniepr i napadli znienacka na śpiących ułanów. Czapskiemu i Roztropowiczowi udało się dopaść koni i uciec. Strzelano za nimi i Henio dostał kulą w nogę. Morysia wzięto na bagnety i dobito z karabinu. Osobliwe szczęście miał Wacio Jeśman. W chacie, gdzie spał samotnie, zbudziły go wrzaski i strzały. Słyszał rozdzierający krzyk Morysia „Jezus Maria”, a potem huk kilku strzałów. Gdy wciągał buty, do chaty załomotali kolbami bolszewicy pytając, czy są ułani. Otworzyła im baba, właścicielka chaty. Stała w drzwiach w taki sposób, że rozmawiając z żołnierzami widziała jednocześnie Wacia, który do niej celował z rewolweru. Na ponowne pytanie bolszewików, czy w chacie są ułani, nie potrafiła wymówić „tak” albo „nie”, a tylko zakiwała przecząco głową. Bolszewicy poszli rewidować dalsze chaty. Wacio wymknął się zgarbiony z chaty i przez tylne opłotki wydostał się na pole, gdzie spłaszczony pod jakąś miedzą doczekał świtu i odsieczy.

W Mińsku życie wróciło do burżuazyjnej normy. O niedawnym panowaniu bolszewików myślano jak o przykrej zmorze. Zapanowała moda na Niemców, którzy zresztą zachowywali się bardzo kulturalnie. Niemców zapraszano do domów polskich na przyjęcia towarzyskie, afiszowano się z nimi w „Selekcie” lub w restauracji Europejskiej. Oficerowie rosyjscy dotąd kryjący się na przedmieściach w przebraniu czubaryckim powyłazili na świat Boży w błyszczących epoletach, a gemajnowie niemieccy przykładnie im salutowali. Mówiono, że gdzieś na południu walczą z bolszewikami „białe” wojska rosyjskie, wymieniano nazwiska Korniłowa i Denikina, ale mińscy oficerowie rosyjscy jakoś do tej „Wandei” nie śpieszyli. Zresztą do białej armii ochotniczej mało ludzi się śpieszyło. Według obliczeń jednego z „białych” publicystów tylko 5 % ogółu oficerów rosyjskich wzięło udział w rosyjskiej Wandei. (W kilka lat później Tadeusz się dowiedział, że w rosyjskiej armii ochotniczej poległ jego kolega z młodszych klas gimnazjalnych Sasza Zenowicz).

Dwaj mińscy oficerowie Astrow i Czugajew prowadzili kabaret artystyczny w Europejskiej, gdzie przygrywał doskonały kwartet ze skrzypaczką Sonieczką i jej mężem Jefimem przy fortepianie. Astrowi ryczał potężnym barytonem numery lekkiego repertuaru, np. „U mienia jest' Marie”, Czugajew - też baryton - śpiewał romanse „poważne”, np. „Spitie, orły bojewyje”.

Polskie życie społeczno-kulturalne kwitło. Wychodziły dwie gazety codzienne: wspomniany już „Dziennik miński” i „Placówka”. „Placówkę” redagował Stefan Kiedrzyński, który do niedawna gościł jako „bieżeniec” w Bielicy pana Karola Świackiego. „Placówka” wsławiła się tym, że ostro zaatakowała socjalistę inż. Witolda Falkowskiego za współpracę z bolszewikami. Gdy Falkowski próbował się bronić, twierdząc, że był tylko „specem” i że nie przykładał ręki do bezeceństw bolszewickich, Kiedrzyński napisał: „Gdy szajka bandytów grabi i morduje, zwykle tylko paru bandytów dokonywa mokrej roboty, a inni po prostu przypatrują się”... Zdaniem Kiedrzyńskiego Witold Falkowski był właśnie takim członkiem szajki, który się przyglądał mokrej robocie. Falkowski zamilkł. W kilka lat później, już w Polsce niepodległej, zginął tragicznie. O Stefanie Kiedrzyńskim pomówię później. Dodam tylko, że wkrótce potem „Placówka” przestała wychodzić.

Rada ziemi mińskiej z panami Jerzym Osmołowskim i Czesławem Krupskim na czele zasiadała. Kroniki mińskie odnotowały tylko jeden objaw jej działalności. A było to tak. Na pensji żeńskiej pani Witwińskiej odbył się po egzaminach maturalnych balik dla młodzieży. Na balik ten przyszło - podobno w stanie nietrzeźwym - kilka osób należących do „młodzieży w wieku pozaszkolnym”, jak brzmiał protokół Rady ziemi mińskiej. Byli to: Bohdan Zalutyński, dwaj bracia Eynarowicze, Witold Wagner i jeszcze kilku innych. Podobno zachowywali się w sposób gorszący. Podobno dopuścili się czynów mających wpływ demoralizujący na młode dziewczęta. O skandalu tym pogadano, poplotkowano i może by zapomniano, gdyby nie to, że dwóch winowajców z grona „młodzieży w wieku pozaszkolnym” napisało długi wiersz satyryczny opisujący w sposób przesadny i niezbyt przyzwoity przebieg owego baliku. Wiersz ten nie tylko krążył w odpisach po Mińsku wywołując udane oburzenie i ukryte uśmieszki: jeden jego egzemplarz został pluskiewkami przybity do drzwi wejściowych gimnazjum pani Witwińskiej. Tego już „wzburzona opinia miasta Mińska” (cytuję znów z protokółu Rady ziemi mińskiej) nie mogła ścierpieć. Rada ziemi mińskiej zarządziła śledztwo i sąd. Chodziło głównie o wytropienie autorów skandalicznego wiersza. Podejrzewano Tadeusza i Odyńca. Tadeusz ani na baliku nie był, ani w pisaniu wiersza nie brał udziału, ale wiedział dokładnie, kto był autorem. (Nawiasem mówiąc, nie był nim Odyniec). Wezwany przed oblicze Rady oświadczył krótko: „Sam nie pisałem, wiem kto pisał, ale nie powiem”. W parę dni później dostał list na blankiecie Rady z podpisami Jerzego Osmołowskiego i Czesława Krupskiego. List udzielał mu nagany za „niewłaściwie pojęty obowiązek koleżeństwa” tj. za odmowę donosu na autorów wiersza. Tadeusz przechowywał ten list w teczce z napisem „Curiosa” aż do września 1939 roku.

Z Niemcami utrzymywano stosunki nie tylko towarzyskie, ale i przyjazne. Tadeusza łączyła zażyłość z lejtnantem lotnictwa Grunwaldem, który miał kwaterę w mieszkaniu państwa Irteńskich, i z przyjacielem Grunwalda hauptmanem von Axhausen. Grunwald rodem z Legnicy był żywym i wesołym brunetem. Miał pieska imieniem Lump, którego brał ze sobą jak maskotkę do samolotu. Von Axhausen był to Prusak słusznego wzrostu, przystojny, z siwiejącym włosem na skroniach. Gdy Niemcy rozpoczęli swą ostatnią ofensywę na Paryż, Grunwald zacierał dłonie, mówił o rychłym zawarciu pokoju, o Gretchen, która czekała na niego w Legnicy. Von Axhausen słuchał uśmiechając się pobłażliwie i mówił kiwając głową:

- Oh, du Optimist, Optimist...

W końcu maja Grunwalda i von Axhausena odwołano na front zachodni. Grunwald obiecał Tadeuszowi pisać „jeżeli nic się nie stanie”. Widocznie coś się stało, do Tadeusz nigdy już od niego nie miał wiadomości.

Oprócz „Selektu” i Europejskiej chadzano też wieczorem do „Wintergartenu”, lokalu nocnego uroczyście otwartego w domu, gdzie było dawne „Akwarium”. Wieczorami rzępoliła tam stara orkiestra pod batutą pana Sołowiejczyka, a na estradzie „kaskadowa” śpiewaczka z Warszawy panna Lola Patroni „śpiewała „Husiaj-siusię” i jakieś kuplety aktualne z refrenem: „Odejdź ode mnie, ty Angliku połamany”. W „Wintergartenie” bawili się nieraz ziemianie z powiatu ihumeńskiego pan Offenberg i pan Adam Demidowicz-Demidecki. Zabawa ich polegała m.in. na tym, że kazali orkiestrze grać na zmianę i bez końca dwa oklepane marsze, z których jeden ochrzcili mianem „Ihumeńskiego marsza”, a drugi „Borysowską rapsodią”.

W styczniu czy lutym 1919-go roku Tadeusz i inni mińscy przyjaciele panny Loli Patroni dostali w Warszawie ozdobne faire-part donoszące o ślubie jej z hrabią Szewczyk-Szewczyńskim. Faire-part też powędrowało do teczki „Curiosa” i zachowały się do września 1939 roku.

Tylko Rudy odnosił się sceptycznie do mody na Niemców. Gdy raz do „Selektu” weszło kilku wojskowych niemieckich z jakimiś dotąd niespotykanymi naramiennikami i gdy przy stoliku posypały się szepty: „Co to za mundury?”, Rudy wyjaśnił:

- Jakto, nie wiecie? To pralnia wojenna.

Mińsk był miastem w połowie żydowskim. A Żydzi byli w czasie tamtej wojny wybitnie proniemieccy, jeśli może nie liczyć proletariatu gnieżdżącego się w cuchnących uliczkach wzdłuż „podziemnej” Niemihy i dokoła dwóch rynków - Wysokiego i Niskiego. W Niemczech bowiem przed pierwszą wojną nie było urzędowego antysemityzmu, nie było „linii osiedlenia”, nie było w ogóle żadnych ograniczeń. Żydzi mieli w Mińsku pod Niemcami swoje życie kulturalne, swoje gazety, no i swoje interesy. Wtedy to nasz przyjaciel Mojsze (Michał) Lewin, rodem ze wsi Maksymowicze koło Baćkowa, zaczął się dorabiać swego pierwszego miliona. A dodajmy, że pieniądze - czy to marki niemieckie, czy Ost-ruble, czy ruble carskie czy „kierunki” - miały swoją wartość określoną i trwałą.

W końcu maja na polski Mitisk spadła jak grom z jasnego nieba wiadomość o rozbrojeniu przez Niemców 1 korpusu Dowbora. Metafora „jak grom z jasnego nieba” wymaga krótkiego omówienia. Sprawa nie była ani tak prosta, ani tak jasna, jak to sobie późniejsi historiografowie wyobrażają. Analiza „implikacji” i „reperkusji” tego zdarzenia należy do „wielkiej historii”. Ja zaś piszę „małą historię” dwudziestopięciolecia 1914 - 1939 widzianą oczami i z podwórka Tadeusza Ipohorskiego-Irteńskiego... Tu powiem tylko, że w związku rodu Wańkowiczów zawrzało z powodu roli odegranej przez Melchiora Wańkowicza w tragiczną noc majową w Bobrujsku. Wyraz „zawrzało” jest przesadą. Zawrzała właściwie tylko jedna pani Leonowa z Broel-Platerów Wańkowiczowa ze Smiłowicz pozostająca w stosunkach zażyłych z generałem Dowborem. Ponieważ była to jednak osoba z długim, ruchliwym i jadowitym jęzorem, więc tumult przez nią uczyniony robił pozory wielkiego wzburzenia w całej rodzinie. Pani Leonowa nazywała Melchiora „buntownikiem” i jeśli nie żądała jego głowy, to chciała przynajmniej, aby go wykluczyć ze Związku. Do tego też nie doszło, Związek bowiem de facto przestał już istnieć. Irytacja pani Leonowej miała może jeszcze inną przyczynę. Ród Wańkowiczów doznał w tym samym czasie innego despektu. Konstanty Drucki-Lubecki, syn popularnego w Mińsku „Herutka”, wziął ślub w tajemnicy przed rodzicami z panną Zofią Wańkowiczówną, siostrą Morysia. Gdy „Herutek”, który był małym tyranem domowym, dowiedział się o tym, zmusił syna do porzucenia nowozaślubionej żony. Skandal był wielki i - kto wie - wstrząsnął może Mińskiem głębiej i potężniej, niż wieść o kapitulacji Dowbora.

W płaszczyźnie „małej historii” rozbrojenie l korpusu miało w Mińsku jeszcze jedną „reperkusję”. Oto jeden z oficerów korpusu Antek Wiszniewski, dawny kolega gimnazjalny Tadeusza, młodzieniec na ogół bardzo spokojny i opanowany, idąc w Mińsku po Zacharzewskiej w towarzystwie matki dostał nagle ataku szału. Atak polegał na tym, że trzasnął w twarz mijanego majora niemieckiego. Major cofnął się zdumiony, po czym zaczął wydobywać spod płaszcza parabellum. Wtedy pani Wiszniewska ze łzami zaczęła błagać Niemca, aby nie strzelał.

- Mój syn jest chory nerwowo - mówiła.

- Jeżeli jest chory nerwowo, to czemu nie trzyma go pani w domu, albo w szpitalu wariatów - odpowiedział major chowając pistolet i odszedł mrucząc z niezadowolenia.

(Wypadek godny zapisania w legendzie o dobrych Niemcach, bo można sobie wyobrazić, czym by się skończył za złym Niemców, tj. w latach 1939-1945).

W połowie czerwca Tadeusz zaopatrzony w przepustkę kolejową i w Waffensehein na prawo posiadania dubeltówki, rewolweru i sztucera pojechał do Baćkowa, gdzie już bawiła pani Irteńska z Jadwinią. Towarzyszył mu Rudy.

Wieś białoruska, w miarę agresywna w czasie pięciomiesięcznej „swobody”, była spokojna. Robiło wrażenie, że miała dość tej czerwonej wolności. Zwłaszcza starsi i zamożniejsi chłopi westchnęłi z ulgą, gdy zjawili się Niemcy w feldgrauach. Przezwali ich dobrodusznie „młynarzami”, czy to z racji pokojowego i podtatusiałego wyglądu landszturmistów, czy dlatego że feldgtau przypominał kolor khaki jakby przyprószony mąką. Życie ekonomiczne weszło w normalne tory. Rekwizycje - ta zmora. każdego zarządu wojskowego - odbywały się bez rujnowania gospodarstw. Za rekwirowane produkty płacono ceny zapewne niższe od cen rynkowych, ale rozsądne i gotówką, a nie kwitami. Na tle rekwizycji Tadeusz spotkał się wtedy z jednym „złym Niemcem”. Z oddziału stacjonującego w Ostrowiu przyjechał do Babkowa lejtnant kupować siano. Ofiarował cenę niższą od „taksy” urzędowej. Oburzyło to panią Irteńską. Zaczęła się kłócić z lejtnantem, co przychodziło jej łatwo, gdyż ukończyła ongi pensję w Rydze i mówiła biegle po niemiecku. Niemiec obstawał przy swojej cenie, rzucał się i podnosił głos. Tadeusz, obecny przy rozmowie, powiedział głośno, oczywiście po polsku:

- A cóż to za cham i świnia z pyskiem szczekającego psa! To chyba pierwszy Niemiec, który się w ten sposób zachowuje...

Kłótnia trwała dalej. Przerwało ją przyjście służącej a oznajmieniem, że obiad podany. Gościnność litewska kazała pani Irteńskiej zapomnieć o kłótni. Zaprosiła lejtnanta na obiad. Gdy trójka: pani Irteńska, Niemiec, który po zaproszeniu na obiad przycichł, i Tadeusz szła w kierunku domu, Tadeusz wciąż był , wściekły i aby ulżyć sobie mówił dalej głośno po polsku:

- Cham i świnia! Zupełnie niepotrzebnie zaprosiła go mama na obiad.

- Ach, dałbyś spokój - szepnęła pani Irteńska.

Przy obiedzie Tadeusz się udobruchał i nawet poczęstował Niemca samogonem pędzonym przez jednego z szlachciców zagrodowych. Wódka podziałała kojąco również na Niemca. Twarz jego zakwitła uśmiechem i zaczął mówić - po polsku. Okazało się, że „zły Niemiec” był Poznańczykiem, że się nazywał Maćkowiak, no i że nie tylko się nasłuchał polskich oracji Tadeusza, ale i zrozumiał ich treść.

Wieś była spokojna. Nie słyszano o wypadkach buntu lub oporu. Na jedną gminę, której obszar był przeciętnie większy od niejednego z małych państewek europejskich, wystarczało dosłownie paru Niemców, by całą gminę utrzymać w posłuchu. (Jak w anegdocie z „Martwych dusz” Gogola: nie potrzeba było sprawnika dla przywrócenia porządku - starczyło, że sprawnik postał na miejsce rozruchu swój „kartuz” czyli czapkę). A wszak do wsi i miasteczek powróciło wielu żołnierzy mających broń ukrytą. Zaczęli też wracać jeńcy wojenni. Tu i ówdzie zdarzały się wypadki zwykłego bandytyzmu. A bandytyzm jest, jak wiadomo, jedną z oznak powrotu do czasów normalnych.

Jeden z zamożnych chłopów ze wsi Boćków, Jemieljan, którego zapewne w kilkanaście lat później zlikwidowano jako „kułaka”, miał inne zmartwienie. Zwierzał się Tadeuszowi:

- Paniczu, cóż to takiego?! Przez cztery lata była straszna wojna. Myślałem, że wybiją tyle narodu, że można będzie dzielić ziemię po zabitych. A tu okazuje się, że na całą gminę jakszycką zabito tylko dwóch ludzi! .

Głos Jemieljana drżał smutkiem i rozczarowaniem.

Sielanka trwała. Wyrazu „sielanka” używam bez żadnej ironii. Ku wiecznej bowiem memorii zanotujmy jedno: w owym czasie ludność ziem litewskich była jeszcze - aż po linię Dniepru - że tak powiem „orientacji” zachodnio-europejskiej (oczywiście bardziej z ducha, niż z wyglądu). Dla niej, po dzikim wstrząsie pierwszego bolszewizmu, Niemcy reprezentowali wtedy ład zachodnio-europejski.

Sielanka nie trwała jednak długo. W końcu lata powiało trwogą: przyszła wiadomość, że w myśl dodatkowego protokółu do traktatu brzeskiego Niemcy mają odstąpić bolszewikom wschodni pas nowej okupacji - od linii Berezyny do linii Dniepru. Dnia tego Tadeusz z Rudym siedzieli na porosłej babkami i dzikimi goździkami skarpie drogi koło Małego Lasku i przyglądali się, jak parobek Piotruś Lagucki siał żyto na oziminę. Nagle Rudy, któremu były na ogół obce wszelkie zmartwienia społeczne, powiedział w zamyśleniu:

- A przecie on nie dla siebie sieje...

Jak się niebawem miało okazać, Rudy wymówił te słowa w złą godzinę. Piotruś siał właśnie dla siebie, a w każdym razie nie dla „dworu”, który już nie istniał, gdy żyto obeszło.

Coraz uporczywiej i coraz głośniej zaczęto mówić o porażkach niemieckich na froncie zachodnim. Zegarkowa precyzja okupacji zaczęła się zacinać. Oficerowie niemieccy chodzili ponurzy, jak dzień pochmurny, gemajnowie tłukli się, jak muchy senne. A sielanka prysła zupełnie, kiedy w jakimś - jakże dalekim! - lasku w Compiegne generałowie, którzy jeszcze przed kilku miesiącami w Brześciu walili pięścią w stół przed nosami przerażonych komisarzy bolszewickich, podpisywali kapitulację. Wionęła wieść o rewolucji w Niemczech. Niemcy zaczęli się wycofywać. Tłoczyli się do wagonów i ryczeli po pijanemu pieśni, w których odróżnić można było słowa „nach dem Vaterland”.

„Zachód” cofał się - najpierw z linii Dniepru, potem z linii Berezyny, a potem z Mińska i Wilna. Od wschodu szła dzicz. Razem z cofającym się Zachodem (niemieckim) szedł exodus tych, którzy nie uważali za bezpieczne pozostanie pod władzą powracających bolszewików. Exodus nie był zresztą tak powszechny i liczny, jak później w roku 1920-ym.

W mroźny i słoneczny poranek listopadowy Tadeusz wyjeżdżał z Baćkowa. Wyjeżdżał sam, bo państwo Irteńscy zostali jeszcze na dni kilka, aby zlikwidować i uratować, co się da, przed zbliżającą się ze wschodu zagładą. Koła głucho turkotały po rozmiękłej grudzie. Konie parskały. Gdy bryczka wjechała na mały wzgórek, skąd był pierwszy przy wjeździe i ostatni przy wyjeździe widok na schowane w kotlince klomby pożółkłych lip dworu baćkowskiego, Tadeusza wzięła wielka pokusa do spojrzenia poza siebie. Pomyślał jednak:

- Nie obejrzę się, bo jeżeli się obejrzę, nie zobaczę już nigdy Baćkowa.

Zwalczył pokusę i nie obejrzał się. Ale nic to nie pomogło. W Mińsku było podniecenie, ale nie było paniki. Odwrotnie - była zdecydowana, choć może rozpaczliwa wola oporu, podsycana wiarą, że przecież CYWILIZACJA ZACHODNIA nie pozostawi bastionu tej cywilizacji na pastwę barbarzyńców. Krążyły plotki i padały projekty - naiwne, śmieszne, ale znamienne. W klubie obywatelskim mówiono, że mocarstwa Ententy postawiły Niemcom warunek dalszej okupacji Ober-Ostu i Mińszczyzny dla obrony tych obszarów przed bolszewikami. Albo mówiono z największą powagą, że Francja wysyła do niska dywizje wojsk kolorowych - też dla walki z bolszewikami. Poza tym bogaci Żydzi i inni notable mińscy zaczęli wielką zbiórkę na fundusz bądź tworzenia oddziałów samoobrony, bądź nawet utrzymania z tego funduszu paru dywizji niemieckich, jako wojska najemnego.

Wszystko to było śmieszne i naiwne, ale dowodziło, że ówcześni mińszczanie mieli większy dar przewidywania; niż... Ale to już nie należy do legendy o dobrych Niemcach.

Rozdział XI

1919

Iwan Bunin w jednym ze swych opowiadań nazwał rok 1917-y „strasznym rokiem”. W Mińsku i w Mińszczyźnie strasznym rokiem był rok 1918-y. I początek i koniec tego roku byłe straszne. W połowie grudnia wojska bolszewickie zbliżały się do przedmieść mińskich. Wojska niemieckie wycofywały się coraz śpieszniej. Nieraz później wielu mińczuków opowiadało w Warszawie, jak to udało im się uciec z Mińska „ostatnim pociągiem”. Irteńscy - ojciec i syn - wyjechali chyba jednak naprawdę ostatnim pociągiem. Bolszewicy byli nie tylko na przedmieściach: jakieś podejrzane typy z czerwonymi opaskami na ramieniu kręciły się w centrum miasta. Tylko dworce kolejowe były jeszcze całkowicie pod władzą Niemców. A w mieszkaniu Irteńskich Tadeusz osłabiony trzytygodniową hiszpanką ledwie włóczył nogami. Jadwinia leżała na hiszpankę z czterdziestostopniową gorączką. Postanowiono więc, że uciekać - na razie do Wilna - będzie tylko pan Irteński z Tadeuszem. Babunia Irteńska, pani Irteńska i Jadwinia z synkiem pozostały w Mińsku. Ponieważ podróż na dworzec nie uchodziła za bezpieczną, więc walizki odesłano na kolej pod opieką lokaja, a ojciec z synem poszli na dworzec piechotą - bocznymi ulicami.

Jazda w niemieckich wagonach z drzwiami na przestrzał, nieopalanych i bez świateł trwała nieznośnie długo. W Mołodecznie trzeba było dlaczegoś zmieniać pociąg. Po peronie kręcili się oberwańcy z błędnym wzrokiem i żółtą opaską na ramieniu: wypuszczeni przez Niemców jeńcy wojenni.

Wilno powitało ich ciepłem, obfitością wszelkich dóbr doczesnych, nawet wesołością. Zdawałoby się, że nie było ani wojny, ani trzyletniej, głodówki okupacyjnej. O zbliżającej się ze wschodu rewolucji nikt jakoś nie myślał. Wszyscy mińczucy, którzy nie uważali za bezpieczne pozostawać w Mińsku, byli już na miejscu wyjechawszy wcześniej, niż Irteńscy, z czego by wynikało, że uciekli z Mińska nie ostatnim, lecz co najmniej przedostatnim pociągiem. Wszyscy mieli pugilaresy tęgo wypchane rublami carskimi, kierenkami, ost-rublami i markami. Hotele, restauracje i kluby były zatłoczone. Bracia Ciundziewiccy, ci sami, o których puszczono ongi fałszywą plotkę, że powiesili popa prawosławnego, stanęli w hotelu Sokołowskiego, gdzie zaczynali dzień od rannego śniadania w łóżku. Kelner przynosił im na tacy sporą karafkę wódki z przekąskami: śledziem, rydzami marynowanymi, zimnym mięsem. Tacę stawiano na nocnym stoliku i bracia spożywali posiłek nie wstając z łóżek. A wieczorem w gabinecie w Bristolu Ciundziewiccy bawili się w powiększonym gronie. Pito na umór, wznoszono toasty. Ktoś zaproponował, aby jednego z Ciundziewickich obrać na króla białoruskiego. Kandydaturę przyjęto przez aklamację, po czym nowoobrany król wygłosił mowę tronową zagajając ją słowami:

- Ogłaszam, że stolicą Białorusi będzie miasto Lepel. Odtąd - i aż do śmierci obu braci - jednego nazywano „królem białoruskim” a drugiego „wielkim księciem”.

Sielanka wileńska nie trwała długo. Po dziesięciu dniach powiało trwogą: bolszewicy już są w Mołodecznie i idą na Oszmianę. Trzeba więc było uciekać dalej na zachód. Do Warszawy. Krążyły wprawdzie gawędy o jakiejś samoobronie wileńskiej, ale Irteńscy, pomni czym się skończyła samoobrona mińska, słuchali jednym uchem. Ruszono więc koleją do Białegostoku. Z jazdy koleją z Wilna do Białegostoku Tadeusz zapamiętał tylko jedną scenę. Jechał z ojcem w przedziale szczelnie zapchanym mińską elitą. Byli więc tam: głowa czyli prezydent miasta Chrząstowski, szwagier jego Rudźka Porzecki, Adziuś Węcławowicz, pani T. z synem, młodym adwokatem. Pani T. mimo swych lat pięćdziesięciu była ognistą z lekka tylko siwiejącą brunetką, słynną z Branych przygód miłosnych. W przedziale panował nastrój wesoły. Obiadowano rozkładając na rozesłanym na kolanach papierze podróżne zapasy żywności. Częstowano się wzajemnie. Krążyła manierka z wódką. Po skończonym posiłku wszystkich ogarnęła senność. Pierwsza zasnęła pani T. Syn jej trzymał w ręku pozostały po uczcie solony ogórek i pytał:

- Ca mam z tym zrobić?

Na to Rudźka Porzecki:

- Obudź mamę. Daj jej. Niech się pobawi.

Do Białegostoku przyjechano w dzień Wilii. Zaimprowizowaną wieczerzę wigilijną spożyto u białostockiego Ritza (bo i Białystok miał swego Ritza), gdzie też przenocowano. Nazajutrz wczesnym rankiem ruszono w kilkoro sań do granicy polskiej w Łapach. W Łapach badanie dokumentów odbyło się bez przeszkód. Tyle tylko że porucznik Jelski, rodzony brat słynnego wodzireja Taśka Jelskiego, dowódca posterunku żandarmerii w Łapach, odebrał Tadeuszowi bez pokwitowania pistolet parabellum, sztucer i dubeltówkę. Prawdopodobnie na cele obrony młodego państwa polskiego.

Do Warszawy przyjechano o zmierzchu. Z odrapanego dworca ongi petersburskiego, a który się jeszcze nie nazywał Wschodnim czy Wileńskim, ruszono dorożką. Na ulicach nie było śniegu, ale gdzieniegdzie koń się ślizgał na gołoledzi. Koń - przeraźliwie chudy, o którym Perzyński ongi napisał, że warszawski koń dorożkarski musi być sztuczny, bo tylko sztuczny koń składający się ze szkieletu obciągniętego skórą może nie tylko utrzymać się na nogach, ale ciągnąć dorożkę. Dorożkarz miał, jak cztery lata temu, blachę z numerem na plecach. W ogóle Warszawa nic się chyba nie zmieniła. Była może trochę więcej odrapana, zamiast stójkowych w czarnych szynelach stali na rogach milicjanci w płaszczach koloru nieokreślonego (policja państwowa miała się zjawić później), a na murach widniały gdzieniegdzie napisy „Niech żyje Piłsudski”.

Warszawa fermentowała. Nie było dnia bez jakiegoś strajku. Strajkowali introligatorzy i kelnerzy. Strajkowali fryzjerzy. W Bristolu panowie Białobłoccy własnoręcznie golili czekających cierpliwie w długiej kolejce klientów. Tramwaje jednak chodziły. Tadeusza mającego w świeżej pamięci wybuch rewolucji w Petersburgu, która się zaczęła od tramwajów, napełniało to otuchą. Mówiono o obronie Lwowa. Tworzono wojsko. Mówiono o Wilnie, a nawet Mińsku. Powstał Komitet obrony kresów wschodnich z biurami na Długiej. W Komitecie zasiadali panowie Władysław Pusłowski, Michał i Mirosław Obiezierscy, Olgierd Gordziałkowski, Ignacy Witkiewicz, Mieczysław Bohuszewski, Władysław Raczkiewicz, Michał Stanisław Kossakowski, Czesław Krasicki, Antoni Jundziłł, Emanuel Obrąpalski, Piotr Wańkowicz. Komitet obrony kresów tworzył dywizję litewsko-białoruską. W powozie zaprzężonym w ładne siwki beselerowskie przejeżdżał naczelnik państwa Piłsudski. Porucznik Tok (Otton) Węcławowicz stawał przed nim frontem. Prosperowały domy gry: na piętrze w Oazie i w klubach o dziwnych nazwach - Numizmatyków i Filatelistów. Były zasadniczo zakazane, lecz istniały prawem bezwładu od czasów niemieckich. Wkrótce policja miała je zamknąć. Wtedy panowie Kaczanowscy, ojciec cwany Kuką i syn zwany Kukin-synem, uchodźcy z Kijowszczyzny, wpadli na pomysł utworzenia lotnych domów gry, funkcjonujących każdej nocy winnym lokalu prywatnym. Również w lokalach prywatnych wąchano eter i kokainę lub uprawiano igraszki erotyczne. Odwiedzano też domy publiczne. Pensjonarka w jednym z nich zwierzała się Tadeuszowi:

- Wczoraj był u mnie oficer francuski. I wiesz - jakoś nie to. Ze swoim przyjemniej.

„Patriotka” - pomyślał Tadeusz.

Uchodźcy z Wielkiego Księstwa Litewskiego kręcąc się wśród gruntownie zendeciałego od czasów Dwugroszówki mieszczaństwa warszawskiego nie bardzo wiedzieli co myśleć o sytuacji politycznej. Piłsudskiego nazywano socjalistą, a Litwini wiedzieli, do czego socjalizm doprowadził w Rosji. Patrzali więc na Piłsudskiego w najlepszym razie nieufnie. Z radością powitali przyjazd Paderewskiego. Pan Irteński z Tadeuszem widzieli z okien hotelu Europejskiego, jak przed Bristolem stanął samochód, z którego wysiadł pan ze strzechą rudych włosów. A u Lourse'a krążył dowcip: „Czy wiecie, że Ignacy Paderewski jest potomkiem świętego Antoniego Paderewskiego?”

„Wybuch” niepodległości odurzał. Czasem wydawał się nieprawdopodobny. Nie wierzono, że można wysyłać depesze, a gdy uwierzono, zaczynano starym zwyczajem układać je w języku rosyjskim. Z nieufnością podchodzono do telefonów, które w Mińsku i Wilnie były już od dawna zlikwidowane przez zarządy wojskowe lub rewolucyjne.

Panie uchodźczynie zorganizowały restaurację „Kresy” na rogu Nowego Świata i Wareckiej, gdzie były współwłaścicielkami i kelnerkami. Za przykładem „Kresów” powstały później tzw. „patelnia” w Ujazdowskich i „Wiry” na Mazowieckiej. Restauracje, w którym gościom usługiwały panie i panienki z towarzystwa, stanowiły w owych czasach coś niezwykłego i miały wielkie powodzenie. W jednym z pism humorystycznych ukazał się wiersz porównujący kelnerki kresowe do świtezianek. W wierszu tym były takie strofy:

Gdy pocałunków chciał wajdelota,

Uciekła z krzykiem do mamy.

Dziś świtezianka tańczy fokstrota

I chce jedwabnej piżamy.

Nie dasz piżamy? Ha, trudna rada!

Lecz kto przysięgę naruszy.

Ach biada jemu, za życia biada!

I biada jego złej duszy!

Wiersz był zabawny, ale trochę krzywdzący. Wśród kilkudziesięciu pań-kelnerek znalazła się może jedna, która chciała naciągnąć pewnego przedstawiciela zacnej warszawskiej rodziny kupieckiej na jedwabną piżamę, czy inny artykuł bielizny damskiej, ale pozostałe pracowały ciężko, przestrzegały zasad staroświeckich obyczajów i ani im się śniło kogokolwiek naciągać.

Rozpisano wybory do sejmu, który dla uniknięcia nieporozumień nazwano „ustawodawczym”. Chytry system proporcjonalny faworyzował wielkie partie, toteż poczciwi Konserwatyści z „kresów” nie mieli większego wyboru. Głosować na socjalistów zabraniał instynkt samozachowawczy „posesjonatów”. To samo - na ludowców. Wszelkie próby stworzenia stronnictwa umiarkowanego, jakiejś Demokratycznej Unii Państwowej (w skrócie DUP) były z góry skazane na fiasco. Toteż kresowcy z bólem serca głosowali na listę endecką.

Na ulicach, w restauracjach, kawiarniach, kinach - wszędzie pełno było .oficerów z epoletami w kształcie trefli. Wśród nich zwracali uwagę ci, co mieli wężyki na kołnierzach, bo w owych czasach wężyki przysługiwały jeszcze tylko legionistom.

Czasy nie były wesołe. Od wschodniej ściany, bardzo bliskiej, bo rozpoczynającej się już za stacją Łapy, czaiła się wielka niewiadoma rewolucji rosyjskiej. Lwów krwawił się. W Poznańskim trwały utarczki. Była wprawdzie stolica, było państwo, był jego naczelnik, były ministeria, nazwane ku zgrozie normalnych uszu „ministerstwami”, ale nie było granic. Ale Warszawa, zawsze wierna sobie, bawiła się. W Nowościach, gdzie bez przerwy dawano „Księżnę czardaszkę” z Orleńską, w Teatrze Małym, gdzie wystawiano „Politykę” Perzyńskiego z Milą Kamińską, w teatrzykach, gdzie satyra polityczna dworowała sobie z ministrów i „galileuszów” - tłumy.

Uchodźcy ze wschodu - Wileńszczyzny, Mińszczyzny, Mohylowszczyzny, Inflant - byli modni. Przede wszystkim byli to „swoi” - Litwini, którzy podobnie jak warszawiacy byli razem „pod Ruskiem”. Po wtóre stanowili dość skuteczną przeciwwagę „Galileuszom”, którzy wtedy byli specjalnie niepopularni. Po trzecie, razem z nimi przyszła spotęgowana tysiącgebną famą legenda czynów bohaterskich braci Dąmbrowskich. Po czwarte, byli „stamtąd” tj. przeżyli grozę bolszewicką na własnych skórach. Uważano wiec ich za ekspertów, którzy oglądali na własne oczy żywych bolszewików. Wreszcie, pomimo utraty mienia i ziemi ojczystej, anieli rozmach, zapał, humor, no i pieniądze. A pieniądze mieli nawet tacy z nich, którzy zasadniczo nie powinni byli je mieć. .Sarkano na nich po trosze że podbijają ceny i psują kelnerów napiwkami. Słowem byli modni jak nie przymierzając Polacy w Anglii i Szkocji w roku 1940.

Dopiero pa dłuższym czasie warszawiacy się zorientowali, że nie wszyscy uchodźcy z „kresów” byli Rurykowiczami i nie wszyscy posiadali dobra, którymi się przechwalali. Wtedy to - i trochę poniewczasie - puszczono w obieg złośliwy dowcip, że co drugi wilnianin lub mińszczanin jest Rurykowiczem.

Był jednak okres, zresztą bardzo krótki, gdy zdawało się kresowcom, że wyjdą z mody. Stało się to wtedy, gdy do Warszawy zawitali pierwsi Francuzi z misją wojskową. Francuzów tych noszono literalnie na rękach. I salony i domy publiczne wydzierały ich sobie nawzajem. I kokota i dama z towarzystwa uważały się za szczególnie upośledzone, jeśli się choć raz jeden nie pokazały w miejscu publicznym z Francuzem. Moda na Francuzów trwała jednak krótko, bo rychło się przekonano, że przy słana do nas przez zachodnią „siostrzycę” ekipa wojskowa stanowiła mieszaninę. Obok garstki fachowców wojskowych, ludzi kulturalnych i przyzwoitych, była bandą kupczyków, którzy wyzyskiwali swą eksterytorialność dla szmuglowania perfum i prezerwatyw. W zaprzyjaźnionej Warszawie zachowywali się mało lepiej, niż w kraju nieprzyjacielskim. Byli hałaśliwi, agresywni, i brudni. Kelnerów i kokoty, tj. profesje, które są dobrym miernikiem wartości każdego „gościa”, zdegustowali od razu złymi manierami, skąpstwem i targowaniem się.

Papiery „kresowców” znów poszły w górę. Tłumno było w kawiarence „Kresy”. Tłumno, gwarno i pracowicie na Długiej, gdzie się mieściły liczne instytucje kresowe, a między nimi wspomniany Komitet obrony kresów. Tłumno było w restauracyjce na Marszałkowskiej założonej przez pana Sielawę z majątku Paule powiatu lepelskiego. Zacny pan Sielawa rychło jednak zbankrutował, bo mając gest szeroki i duszę otwartą trwonił wszystkie wpływy kasowe na fundy gościom.

Wrzało życie towarzyskie. W roku 1919 nie wytworzono jeszcze nowego stylu powojennego, to też wznowiono tak modne przed rokiem 1914 „żurki”. Salony i saloniki otworzyły swe podwoje. Gospodynie prześcigały się, by ściągnąć na swój żurek jakąś osobliwość, przede wszystkim wojskową, w ostateczności polityczną, a już w najgorszym razie artystyczną. Polowano na generałów. W braku generała bojowego - ściągano sanitarnego, zacnego generała-lekarza Bernatowicza. Na jednym z żurków w salonie dość arystokratycznym, lwem był poseł ludowy w białej sukmanie.

Najmilsze, naprawdę wesołe żurki odbywały się w oficynie na Nowym Świecie w mieszkaniu sióstr: pani Luni Hartinghowej i pani Róży Reliszko. Mąż pani Luni był oficerem i jednym z organizatorów pułku jazdy tatarskiej. Pułk ten wystartował z wielką „publicity”, spotęgowaną przez posmak egzotyki, ale skończył swój żywot dość niesławnie. Zresztą pani Lunia od początku matkowała Dąmbrowszczakom. Pani Róża była żoną dowódcy szwadronu w pułku ułańskim już mającym swe dzieje bojowe w korpusie Dowbora. Mąż pani Róży major Reliszko miał małą przygodę „polityczną”, która wprawdzie zdarzyła się w dwa lata później, ale opowiem ją tutaj, by już do osoby zacnego majora nie wracać.

Gdy premier Witos objeżdżał autem granicę ryską, asystował mu m.in. starosta nieświecki Czarnocki i major Reliszko, jako dowódca szwadronu stacjonującego wtedy nad granicą.

- Bardzo dziwnie wytyczono tę granicę - bawił major rozmową premiera - tak na przykład, panie premierze, majątek mojej żony pozostał po stronie bolszewickiej i tylko mały skrawek przypadł Polsce.

Witos uśmiechnął się i pogroził palcem:

- Widzę, że wy, panowie oficerowie, walczyliście z bolszewikami głównie dla majątków.

Reliszko nic nie odpowiedział, ale zataił urazę. Wkrótce nadarzyła się sposobność do zemsty. Przejeżdżali przez zaścianek szlachecki. Starosta Czarnocki wyjaśnił premierowi starodawne pochodzenie zaścianków dodając, że ekonomicznie szlachta zaściankowa nie była w lepszym położeniu od chłopów, a różniła się od nich mową, wyznaniem, ubiorem i obyczajami. Witos bardzo się zainteresował, kazał zatrzymać auto i gawędził jakiś czas z zaściankowiczami. Gdy ruszono dalej, Witos mówił:

- Nie rozumiem, czemu ta szlachta jest taka dumna i czemu się wyróżnia od otaczającego chłopstwa. Przecież jest równie biedna jak okoliczni chłopi.

Major Reliszko pośpieszył z odpowiedzią:

- Nie wiem, panie premierze, jak jest teraz, bo nie znam praw polskich, ale za czasów rosyjskich taka była różnica, że szlachcic, choćby najbiedniejszy nie podlegał karze cielesnej, a chłopu, gdy coś przeskrobał, dawano w dupę*.

Tym razem Witos nic nie odpowiedział.

Wracam jednak do żurków na Nowym Świecie. Salon pań Hartinghowej i Reliszkowej, ziemianek z Nowogródczyzny, gromadził co środę całą śmietankę „emigracji” kresowej. Bywały tam czarujące mężatki, przeważnie bez mężów, i pełne najsłodszych obietnic panienki. Z cywilów bywali tam: Tadeusz Irteński, Rudy i Rosjanin - oczywiście „biały” - Szingarew. Poza tym - same mundury. W okresie mody na Francuzów pani Lunia ściągnęła ich na żurek aż pięciu. Czterej z nich byli małego wzrostu, czarniawi, hałaśliwi, gadatliwi, - ot tacy sobie „Francuziki z Bordo” wedle komedii Gribojedowa. Piąty odbijał od tamtej czwórki: był długi, miał blond włosy i brzydką twarz. Tadeusza uderzyły jego głęboko osadzone oczy, odstające uszy i potężny nos. Byłoby w nim coś z Podbipięty i coś z Donkichota, gdyby nie to, że tamtych kojarzymy z wyrazem poczciwości, a ten nie wyglądał sympatycznie. Uderzała też jego mowa francuska, nie podobna do szybkiej paplaniny jego towarzyszy. Rudy też zwrócił uwagę na dziwnego Francuza. Właśnie mijała go pani Lunia z koszykiem herbatników.

- Pani Luniu, skąd pani wytrzasnęła tego kłapoucha?

- Jakiego kłapoucha?

- Tego tam... Rozmawia w tej chwili z Kawą Koźmińską i wachluje uszami.

- Cicho. Jest pan nieznośny. To bardzo ważny major francuski. Pochodzi z bardzo dobrej rodziny z północnej Francji. Nazywa się de Gaulle.

- Francuz?

- Naturalnie że Francuz. Co za pytanie!

- Bo mówi jakoś inaczej, niż tamci...

Wkrótce towarzystwo zaczęło się rozchodzić. Rudy, Szingarew i Tadeusz wychodzili razem. Szingarew, który fundował kompanom kilka kolacji z rzędu w swoim numerze w hotelu Royal na Chmielnej - na kredyt zresztą - zwrócił się do Rudego:

- Teraz twoja kolej zaprosić nas na kolację.

- Owszem, zapraszam, ale jutro. W południe.

- W południe? na śniadanie?

- Nie. Na rozbiórkę soboru na placu Saskim.

- Bałwan.

Takie były zabawy w owym 1919-ym i takie było pierwsze i ostatnie spotkanie Tadeusza Ipohorskiego-Irteńskiego z de Gaulle'm.

Na Wielkanoc Piłsudski zdobył Wilno. Powstał w Wilnie Zarząd cywilny ziem wschodnich z Jerzym Osmołowskim na czele. W Warszawie na Kredytowej mieściła się ekspozytura, gdzie dyktatorem aprowizacyjnym był pan Olgierd Gordziałkowski, powinowaty Osmołowskiego. Zaczęły się interesy - legalne i mniej legalne. Osmołowskiego i Gordziałkowskiego pomawiano o nepotyzm i różne afery „na boczku”. Ile w tym było prawdy, a ile zawistnej plotki - nie wiadomo. W każdym razie, gdy Andrzej Niemojewski w swej „Myśli Niepodległej” zaatakował Osmołowskiego i Gordziałkowskiego, nikt go nie oskarżył o oszczerstwo, a sprawa skończyła się na jakichś sprostowaniach i broszurkach. Do Wilna szmuglowano sacharynę. Szmugiel był finansowany przez Żydów, a uskuteczniany przy pomocy oficerów, którym żandarmi w Lidze nie śmieli rewidować walizek. (Jeżdżono do Wilna przez Lidę, bo most na Niemnie w Grodnie był zerwany czy zepsuty).

Skrystalizował się Cempść warszawski. Do przybyłych z Mińska Rudego, Tadeusza Irteńskiego, Wiktora Piotrowskiego (zwanego Piotrem lub Starym, bo był najstarszy z grona), Koka (Konstantego) Proszyńskiego - doszlusowali z Wilna Janek Bochwic, zwany Iwonem, i Toś (Antoni) Januszkowski. Z wyjątkiem Tadeusza i Januszkowskiego pozostali rozlokowali się w kilku pokojach umeblowanych na wysokim parterze na Sewerynowie w domu dr. Przyborowskiego, gdzie ongi mieściła się lecznica chirurgiczna i gdzie Tadeusz był operowany. Prócz Cempścia w pokojach mieszkał jakiś wiceminister przemysłu czy handlu i niejaki pan Bober. Ton jednak całemu lokalowi nadawał Cempść i wkrótce pokoje umeblowane uzyskały pospolitą nazw: „kurwiego dołku”. Nie były tylko mieszkaniem Rudego, „Piotra” i Koka; stały się czymś w rodzaju klubu czy stacji etapowej dla wszystkich bardzo licznych przyjaciół i znajomych - zarówno mieszkających w Warszawie, jak przyjezdnych. Odbywały się tam kartograjstwa, pijaństwa i inne „orgie”. Normalnymi gośćmi w porze wieczornej i nocnej były prostytutki, ale nieraz ktoś z Cempścia lub jego przyjaciół zamawiał sobie pokój na randkę z kobietą z towarzystwa. Nie było to jednak bezpieczne, bo z reguły tożsamość damy bywała - tymi lub innymi drogami - wykryta i święta zasada dyskrecji pogwałcona. Trudno wyliczyć wszystkich, którzy „kurwi dołek” na Sewerynowie odwiedzali. Z przyjezdnych stawał tam Bohdan Zalutyński. Z miejscowych bywali literalnie „wszyscy”, a wśród nich ludzie należący nieraz do starszego pokolenia, jak np. hr. Henryk Plater zwany tobą (On bat), gdyż poprzednie jego przezwisko Malwa (Mal va) wyszło już wtedy z użycia.

Pokoje na Sewerynowie miały jedną niepospolitą zaletę: nie wymagały opalania, bo w suterenach pod nimi mieściła się łaźnia parowa. Bohdan Zalutyński chodził do tej łaźni w bogatej dasze do pięt ubranej na gołe ciało. Jeżeli spotykał po drodze kobietę, rozchylał poły dachy wywołując słuszne wrzaski strachu i oburzenia.

Służącą a jednocześnie zarządczynią pokojów umeblowanych była Feliksowa, kobieta w średnim wieku ze śladami dawnej urody. Wykłócała się z niesfornymi lokatorami, urządzała awantury o komorne, ale w gruncie ich lubiła. Zresztą po okresach chudych przychodziły dni tłuste (interesy!), a wtedy Feliksowa nie tytko inkasowała komorne, ale była hojnie wynagradzana. Nie lubiła oczywiście częstych wizyt „kobiet uprawiających nierząd zawodowo”. Gdy ją posyłano po piwo i wódkę, lub po przekąski do pobliskiego „Lija”, zwracała się z błagalną prośbą:

- Proszę tylko nie sprowadzać kurwów.

Z góry wiedząc, że te błagania nic nie pomogą dodawała:

- Przynajmniej proszę nie krzykać.

Zresztą specjalistą od krzykania był głównie mąż Feliksowej pan Feliks. Był szewcem z zawodu, toteż w ciągu sześciu dni powszednich nie było go słychać. Był maleńkiego wzrostu, szczupły, przygarbiony i robił wrażenie, że jest pod pantoflem u dorodnej Feliksowej. Ale w soboty wieczorem i w niedziele upijał się i urządzał dzikie wrzaski. Zresztą Feliksowa nie bardzo się tych wrzasków bała. Pan Feliks nie był prawdopodobnie nigdy „bohaterem jej powieści”. Pewnego dnia, gdy Tadeusz przyszedł na Sewerynów i nie zastawszy nikogo wdał się w pogawędkę z Feliksową, przez ulicę przechodził oddziałek wojska śpiewając coś w rodzaju:

My siądziemy na koników,

Pabijemy bolszewików.

- Cóż, pani Feliksowo, - spytał Tadeusz - ładne wojsko?

- Iii... Jakie tam ładne! I śpiewać nie umieją.

Zamyśliła się a potem dodała:

- O jak Ruskie były, te umiały śpiewać. Oj, jak ładu. śpiewały. I były takie ładne, takie przystojne.

Wzrok jej się zamglił i pobiegła myślą do swych młodych lat, gdy po ulicach Warszawy chodzili dorodni lejb-gwardii huzarzy grodzieńscy, lejb-gwardii ułani Jego Cesarskiej Mości, albo lejb-gwardziści pułku Keksholmskiego.

Rozdział XII

Pocałunek wojny

O czym Warszawa mówiła w tym roku tysiąc dziewięćset dziewiętnastym? Generał Czerwin ziemianin spod Dokszyc, którego majątek miał później pozostać po złej stronie traktatu ryskiego, tak mówił znalazłszy się w towarzystwie jednego z braci-zagończyków Dąmbrowskich:

- Mieliśmy w Warszawie tylko dwa tematy rozmów: przyjście wojsk generał Hallera i ot - tu zrobił uprzejmy gest ręką - bracia Dąbrowscy.

Rzecz jasna że zacny generał Czerwin mocno zwęził temat rozmów warszawskich. W stolicy huczało jak w ulu. Kilkanaście stronnictw politycznych skakało sobie do oczu. W sejmie uchwalono reformę rolną. Uchwalono też przymusowy odpoczynek niedzielny, co wywołało straszne oburzenie wśród Żydów. Zendeciałe od czasu powstania Dwugroszówki mieszczaństwo warszawskie pomstowało na Piłsudskiego i opowiadało o nim niestworzone historie. Postępowcy - odwrotnie - wynosili go pod niebiosa. Skamandryci, którzy wtedy byli jeszcze „pikadorczykami”, i futuryści pisali wiersze. W teatrzykach kpiono z suwerenów sejmowych z urzędników państwowych, z pani Heleny Paderewskiej. Prywatnie układano nazwiska posłów i posłanek w zabawny szereg: Nader, Płocha, Moczydłowska, Targała, Kotas, Kędziora. Zalewano się lepkimi likierami.

Z wojskiem Hallera przyjechał do Warszawy młody as lotnictwa myśliwskiego Stefan Irteński, syn Władysława, ongi właściciela pięknych dóbr Łohoza pod Mińskiem, które poszły z młotka. Tadeusz poprosił Stefana, aby go powoził samolotem. Siedli na polu Mokotowskim na starego Bregueta i w ciągu 10 minut krążyli nad Warszawą. Było bardzo przyjemnie, choć troszeczkę straszno. W owych czasach samolot składał się przeważnie z płótna, deszczułek i drutów. Nieraz się zdarzało, że się skrzydło ni z tego ni z owego obrywało. Toteż każdy lot był połączony z ryzykiem.

Tworzyło się wojsko. Mówiono o dalszej ofensywie na wschodzie. Kresowcy z biciem serca słuchali tych rozmów. Kiedy wojska ruszą na Mińsk? Sztabowcy robili tajemnicze miny. Gdy Tadeusz zapytał jednego z nich, gdzie urzęduje, ten odpowiedział:

- W tym małym domku koło zamku. Nazywają go tak zabawnie: „Pod blachą”.

„No, ten się nie trudził studiowaniem walk narodu polskiego” - pomyślał Tadeusz.

Robiono w dalszym ciągu „interesa”. Miejscem spotkań był albo Hall w Bristolu, albo podziemie cukierni Lourse’a, gdzie godzinami grał w bilard pisarz rosyjski Arcybaszew przybrany w czarną jedwabną rubaszkę przepasaną sznurem z frędzlami.

Na Sewerynowie życie płynęło falami, tj. miało kolejne wzloty i upadki w zależności od wyniku „interesu”, czy też rezultatu gry w pokera lub „szmena”. Seniorem Cempścia na Sewerynowie był, jak już wspomniałem, Wiktor Piotrowski - o dobre kilka lat starszy od najstarszego z pozostałych członków. Gdy był na wozie, sprawiał sobie nowy garnitur. Gdy był pod wozem, garnitur szedł do lombardu, a „Piotr” by nie świecić wytartym starym ubraniem chodził w dni upalne w jesionce.

- Jak możesz chodzić w jesionce w taki upał? - dziwił się Tadeusz.

- Dżentelmenowi nigdy nie jest ani za zimno, ani za gorąco - odpowiadał „Piotr”.

Cempść utrzymywał też bliskie stosunki z panami, których nazwiemy tutaj panem Kawką i panem Węgłowskim. Była to nierozłączna para. Obaj mieli piękne i miłe żony Rosjanki, które też stanowiły atrakcję. Panowie Kawka i Węgłowski pochodzili z porządnych rodzin kresowych, ale przeszłość mieli ciemną. Wtajemniczeni twierdzili, że obaj byli zawodowymi szulerami i że za czasów carskich mieli jako szulerzy zakazany policyjnie wjazd do „obu stolic”, tj. Petersburga i Moskwy. Opowiadano też o innych sprawkach tych panów. Otóż raz zjawili się u pana Wandy Eynarowiczowej, ciotki Tadeusza, z wekslem jej syna Stanisława na sumę 500 rubli wystawionym za dług karciany. Pani Wanda była osobą oszczędną, więc oświadczyła, że długów karcianych syna nie płaci. Wtedy pan Kawka:

- A więc robię pani prezent z tych głupich 500 rubli!

To mówiąc podarł weksel na strzępy. Pani Wanda, Dederkówna z domu, była ostrożna i oszczędna, ale posiadała też odziedziczoną dumę rodową. Spłonąwszy rumieńcem gniewu rzuciła w twarz panu Kawce „głupią” sumę 500 rubli. Pan Kawka pieniądze przyjął, ale w parę tygodni potem weksel na sumę 500 rubli z podpisem Stanisława Eynarowicza - tym razem weksel autentyczny - został odesłany do protestu.

Tadeusz był świadkiem historii świadczącej, że opowiadanie o zawodowym szulerstwie panów Kawki i Węgłowskiego miało podstawy. Pan Kazimierz Wołodkowicz z Iwańska uchylił się od podania ręki panom Kawce i Węgłowskiemu. Wielce oburzeni posłali mu sekundantów. Pan Kazimierz oświadczył sekundantom:

- To znani żulicy i szulerzy i sprawy honorowej z nimi mieć nie mogę.

Sekundanci złożyli swe mandaty i sprawa honorowa na tym utknęła. Mimo to jednak dawni znajomi utrzymywali nadal przyjazne stosunki z panami Kawką i Węgłowskim - może z racji ich pięknych i miłych żon? - a pan Kazimierz Wołodkowicz chodził po Warszawie z aparatem fotograficznym, ponieważ, jak powiadał:

- Lubię fotografować pięknych istot.

Życie Cempścia na Sewerynowie nie polegało wyłącznie na rozpuście lub na ciemnych, a w najlepszym razie niejasnych interesach. Spragnieni pożywienia dla duszy chodzili pilnie do teatru. Wystawiona w „Rozmaitościach” sztuka Stefana Biedrzyńskiego „Pocałunek wojny” szczególnie ich poruszyła. Sztuka ta miała swe dzieje nieznane nie tylko przeciętnym bywalcom teatralnym, ale i zawodowym teatrologom. Aby te dzieje zrozumieć, trzeba jak się w klasycznych powieściach pisało, cofnąć się wspomnieniem o kilka lat wstecz.

Na całą Litwę słynęła Bielica gubernii mohylowskiej, należąca do pana Karola Świeckiego. Sława tego dworu przekraczała zresztą granice zaborów, zwłaszcza że żona pana Karola, Donimirska z domu, była rodem z Pomorza. Dobra Bielica - Krupkawego gospodarstwa rolnego, z hodowli krów rasowych, z wielkiego na owe czasy uprzemysłowienia. W dobrach tych były gorzelnie, młyny, tartaki, mleczarnie, fabryka drewienek do zapałek. Niektóre z tych zakładów były nawet zelektryfikowane! Dziesiątki praktykantów, tj. studentów lub absolwentów wyższych uczelni rolniczych przeszło przez Bielicę kształcąc się pod kierownictwem pana Karola i jego administratorów. Ale Bielica zasłynęła jako najdalej na wschód położone „centrum polszczyzny” - ognisko kultury zachodniej usadowione niby fortalicja niedaleko ściany smoleńskiej. Pan Karol założył u siebie szpitale, ochronki, szkółki - najpierw tajne, a od wojny 1914 jawne. Korespondencja z Bielicy wychodziła na papierze listowym ozdobionym secesyjną winietką z napisem: „Mohylowska oświata - światło niosę mojemu ludowi”.

Każdego lata dwór huczał od zjazdu młodzieży płci obojga - krewnych, powinowatych, przyjaciół oraz niezamożnych studentów, pisarzy i artystów potrzebujących odpoczynku na wsi. Odbywały się bale, baliki, zawody sportowe, wieczory wokalno - literackie, teatry amatorskie. Przed wojną zbierała się w Bielicy młodzież nie tylko z okolicy, nie tylko z całej Litwy, ale również z Królestwa, Pomorza, Poznańskiego i Galicji. Po wybuchu wojny 1914, a zwłaszcza po porażce rosyjskiej latem 1915 i napływie fali wygnańców Bielica i przyległe folwarki pęczniały od „uciekinierów”, którzy w gościnnych progach pana Karola znaleźli schron, wikt i opierunek.

W gronie uchodźców z Królestwa znalazł się pan Stefan Kiedrzyński, średniej miary autor paru książek i sztuk scenicznych. Zamieszkał w Bielicy, która już była zapełniona do ostatecznych granic pojemności. Zdarzyła się, że do Bielicy zawitali krewni pana Karola i to krewni niebylejacy: staruszka ciotka pana Karola Maria Górecka z domu Mickiewiczówna (córka Adama) i Teodor Dydyński, ostatni żyjący profesor warszawskiej Szkoły Głównej, z żoną. Nie wiedząc, gdzie i jak ich rozlokować zwrócił się do kilku młodych gości z uprzejmą prośbą, czy by nie byli łaskawi przenieść się - choćby czasowo - do jednego z folwarków i w ten sposób oswobodzić pomieszczenie dla przybyłych krewnych. Młodzi ludzie zgodzili się bez szemrania - z wyjątkiem pana Kiedrzyńskiego. Ten uznał propozycję pana Karola za osobisty afront, obraził się i opuścił Bielicę „z trzaskiem”.

Pan Karol wzruszył ramionami. Może by jednak nie wzruszał ramionami, gdyby był czytał powieść „Sławny człowiek” Włodzimierza Perzyńskiego i wiedział, że życie lubi czasem prześladować literaturę, no i że nie zawsze bezpiecznie jest żegnać ludzi pióta wzruszeniem ramion. W powieści Perzyńskiego autor sztuki teatralnej dostaje dyskretną łapówkę w kwocie 500 rubli za cenę zaprzestani8a pisania felietonów mogących skompromitować panienkę z dworu ziemiańskiego, który parę miesięcy przedtem podejmował gościnnie „sławnego człowieka”.

W wypadku pana Kiedrzyńskiego analogia z literaturą nie jest ani pełna, ani zakończona. Pan Kiedrzyński nie był sławny - był zaledwie „znany” -, żadnej panienki nie skompromitował i, co najważniejsze, ani 500 rubli ani żadnej innej sumy nie dostał. Ale w trzy lata później napisał sztukę „Pocałunek wojny”. Akcja dzieje się w bogatym dworze kresowym w okresie rewolucji bolszewickiej. Dwór żyje jak na wulkanie czekając Lada chwila wtargnięcia zbolszewiczałego motłochu i pogromu. Właściciel majątku (Owerło), dusigrosz rozprawiający o zarobkach ze sprzedaży „tuczonych kabanów”, snob przechwalający się pokrewieństwem z Radziwiłłami, myśli tylko o groźbie strat materialnych i o własnej skórze. Jest ojcem pięknej córki (Szylinżanka), która się podkochuje w bawiącym we dworze uchodźcy z Warszawy (Węgrzyn). Dwór jest oblegany przez wzburzony motłoch. Wymowny Węgrzyn umie jednak jakoś uspokoić zbuntowane chłopstwo (przez okno), ale zostaje śmiertelnie ranny strzałem z tłumu. Umiera bardzo powoli opłakiwany przez piękną dziedziczkę. Sztuka kończy się efektownie: w blaskach świtu ukazuje się w środkowym oknie sylwetka żołnierza niemieckiego w hełmie stalowym. Na scenę, na której umiera Węgrzyn, wchodzi właściciel z okrzykiem: „Bardzo dobra wiadomość: otrzymaliśmy przepustkę do Warszawy”.

Pomijając takie błędy, jak np. że żaden ziemianin na Litwie nawet nie myślał o przepustce do Warszawy zaraz po przepędzeniu bolszewików przez wojska niemieckie i wiele innych drobnych usterek, trzeba przyznać, że sztuka została przez Kiedrzyńskiego pomyślana chytrze. Pan Karol nie mógł mieć osobiście pretensji, bo nie miał córki, ale tylko syna jedynaka i ponieważ jako purysta polski nie mógł mówić o „kabanach”. Ale ta chytrość była wyjątkowo podła, bo rzucała cień na całe ziemiaństwo litewskie. Możliwe że na wielkim obszarze między linią frontu a Dnieprem mógł się znaleźć wśród tysięcy dworów taki lub inny dwór, w którym „uciekinierów” przyjęto niezbyt gościnnie. Na ogół jednak dwory litewskie po prostu przesadzały w gościnności. Z gościnności tej korzystała nie tylko inteligencja, ale i chłopi-wygnańcy, którzy dostawali pracę, dach nad głową i szkołę polską dla dzieci.

Cempść wysłuchał sztuki spokojnie i tylko ryknął chóralnym śmiechem, gdy Owerło grający ziemianina-kułaka oświadczył:

- Wszak przez Swiętorzeckich jesteśmy krewni Radziwiłłów.

W antrakcie członkowie Cempścia kolejno winszowali paranteli Tadeuszowi, którego matka była Świętorzecka z domu. W pierwszych dniach sierpnia wojska polskie zajęły Mińsk.

Mińczuków ogarnął szał radości. Biegali po przepustki, pakowali walizki. Tylko Irteńscy chodzili zatroskani. Na parę dni przed opuszczeniem Mińska bolszewicy aresztowali i wywieźli na wschód kilkadziesiąt Polaków i Polek jako „zakładników”. W liczbie tych zakładników znalazła się pani Irteńska. Znajomi Żydzi ostrzegali ją, że może być zaaresztowana, więc zamieszkała na przedmieściu w domku dawnego lokaja. Ale dowiedziawszy się, że Jadwinia nie daje sobie rady z ciężko chorym na dyzenterię synkiem, przyszła do domu późnym wieczorem i trafiła w ręce patrolu bolszewickiego. Jadwini z umierającym synkiem i 90-letniej babuni Irteńskiej bolszewicy nie ruszyli. Dopiero w 21 i 22 lat później nabrali odpowiedniej wprawy w deportowaniu i wywozili w bydlęcych wagonach bez różnicy - zarówno starców osiemdziesięcioletnich jak i niemowlęta. Panią Irteńskę w towarzystwie pań Zenaidy Brzostowskiej z córką Eugenią, Józefowej Święcickiej z trzema córkami i Jadwigi z Kaszyców Januszkiewiczowej oraz panów Adama Żabę, Maksymiliana Malińskiego, Włodzimierza Dworzaczka i profesora Mariana Massoniusa wsadzono „z komfortem” do wagonu trzeciej klasy i powieziono do Smoleńska. Na jednej ze stacji za Borysowem żołnierz wywołał z wagonu pana Adama Żabę, znanego mińskiego działacza społecznego i politycznego. Pani Irteńska widziała przez okno jak pana Żabę dwaj żołnierze wyprowadzili za budynki stacyjne. Rozległ się strzał. Wkrótce pociąg ruszył dalej - już bez pana Żaby.

W Smoleńsku zakładników osadzono w więzieniu. Pani Irteńska zachorowała na tyfus plamisty. Wyżyła dzięki oddanej i serdecznej opiece dr. Erdmanowej. A już toczyły się w Borysowie pertraktacje o wymianę zakładników. W styczniu powracające z niewoli smoleńskiej ofiary deportacji witano uroczyście na dworcu.

Tadeusza znudziły „interesy”, skorzystał z oferty złożonej mu przez pana Jana Dynowskiego, wuja Koka Proszyńskiego, i przeniósł się do Mińska, aby rozpocząć służbę w Zarządzie cywilnym ziem wschodnich. Dostał posadę sekretarza poufnego, pana Dynowskiego, który był komisarzem miasta Mińska. Otrzymał 9-y stopień służbowy, parę tysięcy marek poborów i „deputat”, w którego skład wchodziło m.in. kilka funtów białej jak śnieg mąki amerykańskiej. Wkrótce wprowadzono nieoczekiwany system wypłaty poborów. Pobory - zasadniczo miesięczne - wypłacano nie co miesiąc, ale co 20 dni: 1-ego, 20-go, 10-go, 1-go i td.

Naczelnikiem okręgu mińskiego, czyli wojewodą, jest pan Władysław Raczkiewicz - pierwszy wojewoda miński od stu kilkudziesięciu lat. Robi fantastyczną karierę. Jeszcze nie dawno nosił mundur podporucznika i dzięki protekcji zacnego generała Gawriłowa nie poszedł na front, lecz urzędował w biurze wojskowego naczelnika. Dziś mogą po ulicy Zacharzewskiej, przemianowanej zresztą na ulicę Mickiewicza, w otwartym aucie w kapiącym od złota mundurze. Jego to w „Myśli Niepodległej” złośliwy Andrzej Niemojewski nazwie „złotym generałem”. A gdy Tadeusz złoży mu wizytę w jego siedzibie prywatnej - uroczym spowitym zielenią dworku pana Parfinowicza na jednej z bocznych ulic śródmieścia - zobaczy na stole w saloniku czyjąś fotografię z napisem: „Kochanemu Władkowi - przyszłemu ministrowi”. Napis ten miał stać się proroctwem trzykrotnym: po raz pierwszy już w roku następnym.

Szef Tadeusza pan Dynowski jest człowiekiem trochę „stukniętym” ale miłym. Praca o tyle ciekawa, że nowa. Na stole papierki, które trzeba jakoś załatwić. Zadziwiają zwroty „ad pismo tamtejsze” lub „w związku z pismem tutejszym” - kopiowane z galicyjskich wzorów. Ale wszystko odbywa się, jak w śnie złotym. Wolny Mińsk przeżywa miesiące miodowe oswobodzenia. Frontem dowodzi generał Szeptycki. W zarekwirowanym w mieszkaniu Irteńskich pokoju mieszka pułkownik Szemet, dowódca okręgu etapowego. Do funkcji jego należy m.in. zatwierdzanie wyroków śmierci wydanych przez sądy polowe. W sądzie polowym oskarża kapitan Januszkowski, dorpatczyk o przezwisku „Bibesco”. Dzięki jego pozwoleniu i komendanta policji pana Drożyńskiego, drobnego obywatela powiatu ihumeńskiego, Tadeusz w towarzystwie paru innych cywilów jedzie za miasto do sosnowego lasu majątku Lepianka pana Piotra Wańkowicza, aby asystować przy rozstrzelaniu czterech bandytów. Stoją skuci kajdankami nad wykopanym rowem z górką żółtego pasku. Ograbili i zamordowali kilkunastu ludzi. Najgorszym z nich jest niejaki Jajeczko morderca całej rodziny z niemowlętami włącznie. Gdy huknęła salwa i skazańcy jak wichrem zdmuchnięci upadli na piasek, Tadeusz poczuł lekkie mdłości. Pożałował, że dał się skusić „niezdrowej ciekawości” i przyglądał się krwawemu widowisku. Już miał siadać do powozu, by wracać do miasta, gdy zatrzymał go komendant policji.

- Mam list do pana - powiedział pan Drożyński z ironicznym uśmiecham - w ubraniu jednego z bandytów znaleziono tę oto kartkę.

Tadeusz bierze z niedowierzaniem do ręki brudną i zatłuszczoną kartkę pokratkowanego papieru. Na jednej stronie adres: „JWPan Tadeusz Ipohorski Irteński w Mińsku Litewskim”, a na drugiej:

„Kochany Tadziu - okaziciel niniejszego Michał Jajeczko był u nas w Mietliczycach leśnikiem. Jest bardzo porządnym i uczciwym człowiekiem. Może mógłbyś urządzić mu posadę w milicji albo woźnego w urzędzie.

Twój Jan Święcicki”

Tadeusz obraca kartkę w ręku i uśmiecha się krzywo. Tymczasem od strony wykopanego rowu słychać jeden strzał, potem drugi. Okazuje się że pluton egzekucyjny złożony z młodych chłopców denerwował się i nie strzelał celnie. Michał Jajeczko rzucał się jeszcze na piasku i sierżant dobił go z pistoletu. Sierżant też się denerwował, ręka mu się trzęsła i musiał strzelać dwukrotnie.

- Polska czrezwyczajka - mruczy pod nosem pan Drożyński - obrzucając niechętnym wzrokiem cywilne ubrania Tadeusza i jego towarzyszy.

Nerwowa, improwizowana praca zarządu cywilnego ziem wschodnich nad budową administracji „Białorusi wschodniej” idzie w parze z orgią zabaw. Była to „radosna twórczość” w pierwszym i chyba najlepszy, wydaniu. W Wilnie panowie Osmołowski i Iwaszkiewicz wydawali ustawy. W okręgu mińskim stosował je pan Władysław Raczkiewicz, „kochany pan Władek”, lubiany przez podwładnych i ludności, umiejący dyplomatycznie współistnieć z najtęższą administracją pod słońcem - z administracją wojskową.

Na Treku orkiestra wojskowa gra nie tylko walce i potpourri z oper i operetek, ale i Pierwszą Brygadę. Uroczej blondynce Rozie Czornej i jej przyjaciółce rudowłosej Fani Perelman asystują oficerowie i urzędnicy. Wieczorem kartograjstwo i pijaństwo w Klubie obywatelskim. Miodowe miesiące polskiego panowania w Mińszczyźnie płyną. Tadeusz i inni mińczucy mający swe strony rodzinne za lewem brzegiem Berezyny wierzą, że wcześniej czy później wojska polskie rozpoczną dalszą ofensywę i oswobodzą od bolszewików całą Białoruś - do Dniepru. Zresztą na odcinku Jakszy linia frontu bolszewickiego nie przebiega nad samą rzeką, lecz gdzieś głębiej na wschodzie. Szlachta borsuczyńska swobodnie przechodzi na stronę polską i z powrotem. Od jednego z szlachciców Irteńscy dowiadują się, że dwór w Baćkowie stoi cały. A Tadeusz słucha ze wzruszeniem, że szlachcic ten widział gończego Zagraja, którego ktoś musi karmić - może furman Józef albo leśnik Aleksander? - bo wygląda dobrze.

(Nie wiedzieliśmy wtedy, że spokój a właściwie zastój na froncie berezyńskim był skutkiem przerzucenia przez bolszewików niemal wszystkich sił na fronty wewnętrzne - na walkę z Kołczakiem, Denikinem i Wranglem. Stało się to podobno nie bez cichej zgody naczelnego dowództwa polskiego).

Gdy w maju przychodzi wieść o zdobyciu Kijowa, istny szał ogarnia społeczeństwo mińskie. Na placu Katedralnym biskup Łoziński celebruje dziękczynną mszę polową...

Każdy sen ma jednak to do siebie, że jest krótki. Już w końcu maja bębni pierwszy dzwonek: rajd bolszewicki na Głębokie. A w lipcu zaczyna się panika. Pułkownik Szemet uspokaja Irteńskich, że nie ma powodu do paniki, skoro on - dowódca okręgu etapowego - ani myśli z Mińska wyjeżdżać. Jednak w kilka godzin później służąca przybiega do pani Irteńskiej z wiadomością, że pułkownik z ordynansem spakowali walizki i wynieśli się cichaczem. Pan Irteński ma obiecany wagon i pakuje skrzynie z obrazami, meblami, brązami, porcelaną. Skrzynie są opakowane fachowo przy pomocy antykwariusza pana Rapaporta. Na każdej z nich szerokie pasy papieru z drukowanym napisem „Zbiory Kazimierza Ipohorskiego-Irteńskiego”. Wszystkie te skrzynie pozostały na peronie dworca, bo żadnego wagonu nie było. Po ulicach natomiast ciągnęły w kierunku zachodnim sznury ciężarówek, wozów i furmanek naładowanych z czubem stołami i stołkami kuchennymi. Pan Irteński dziękował Panu Bogu, że mu się udało wcisnąć samemu do jakiegoś przepełnionego wagonu towarowego pozostawiając bezcenne skrzynie na pastwę bolszewików lub ognia.

Mińsk bowiem płonął. Z lipcowego nieba bez jednej chmurki spływał na miasto żar. A tu i ówdzie w dzielnicach domów j drewnianych ku niebu wiły się czarne dymy. Czasem widać było niedalekie języki pomarańczowego ognia. Ewakuacja odbywała się w upale i wśród pożarów. Białorusko-sowieccy historiografowie Mińska napiszą później, że to „białopolach” podpalili miasto rozmyślnie. Nonsens oczywisty. W środku wysuszonego na pieprz lata, wśród paniki, rozgardiaszu i tłoku na ulicach, gdy straż ogniowa nie mogła się przepchać przez zatłoczone ulice, byłoby raczej dziwne, gdyby nie było pożarów. Zresztą autor tej kroniki wie od ludzi, którzy mieszkali w Mińsku w latach 1921-1922 pracując w komisji granicznej, że Mińsk bardzo mało ucierpiał w czasie tych pożarów ewakuacyjnych: spłonęło kilkanaście domków drewnianych i kilka składów.

Ale w atmosferze popłochu i ucieczki, pod palącym niebem lipcowym te czarne dymy i czerwone języki ognia robiły wrażenie trochę niesamowite.

Z tych dni ewakuacyjnych Tadeuszowi utkwiły w pamięci dwa epizody.

Po ulicy Zacharzewskiej trąbiąc i wymijając wozy i furmanki pędzi samochód Raczkiewicza. A na rogu stoi jakiś starszy prosty człowiek, jakiś właściciel domku na Lachówce czy Komarówce. Patrzy na oddalający się samochód Raczkiewicza, a po twarzy płyną mu łzy.

Drogi epizod. Nie bez trudu znalazł Tadeusz miejsce w wagonie towarowym. (Tu trzeba nadmienić, że każdy z członków rodziny Irteńskich uciekał indywidualnie nie wiedząc o losach pozostałych). Jechał na czczo, nie miał ze sobą żadnej żywności, ale w nieszczęściu zdarzyło się szczęście - dostał krwawej biegunki i w ciągu trzech dni miał wstręt do wszelkiego jadła. A stacje, które mijali, były oczywiście doszczętnie ogołocone ze środków żywności. Spod kół wagonu wznosił się kurz, kłęby kurzu wisiały nad wijącym się wzdłuż toru traktem, po którym nieprzerwanym łańcuchem posuwał się exodus: piękne powozy i wolanty zaprzężone w czwórkę koni, zwykłe bryczki, furmanki, wozy drabiniaste... Tadeusz osłabiony nieustannym oddawaniem stolca złożonego przeważnie ze śluzu i krwi półleżał na jakimś twardym worku i był na wszystko zobojętniały.

W sąsiednim wagonie jechało kilkunastu żołnierzy z pułku poznańskiego - wojska zapewne bardzo dzielnego w boju, ale niesfornego poza służbą, słynnego z grabieży, nękania ludności cywilnej, bicia Żydów. Zachowywali się krzykliwie i po chuligańsku. Do wagonu ich trafił żołnierz Żyd z jakiegoś innego pułku. Zaczęli się nad nim znęcać: śmieli się z niego, nasuwali mu rogatywkę na oczy, szczypali go, udawali że go chcą zakłuć bagnetem. Żyd znosił to wszystko w milczeniu, alf z biegających oczu można było zgadnąć, że jest bliski obłędu. W czasie jakiegoś postoju w polu przed zamkniętym semaforem jeden z Poznańczyków chlusnął na Żyda z bańki z benzyną, a drugi sięgnął po zapałki mówiąc, że go podpali. Tego już biedak nie mógł wytrzymać. Wyskoczył z wagonu i zaczął biec na oślep w kierunku łanu zieleniejącego żyta.

- Dezerter! zdrajca! szpieg bolszewicki! - zaczęli wrzeszczeć Poznańczycy.

Szczęknęły zamki karabinów i huknęło kilka strzałów. Żyd nie zdążył dobiec do łanu żyta i upadł kopiąc murawę nogami. W minutę później rozległ się gwizd parowozu i pociąg ruszył dalej.

Rozdział XIII

CUD NAD WISŁĄ.

Gdy Tuchaczewski rozpoczął swą ofensywę, zarówno wojska cofające się znad rzeki Auty i Berezyny, jak cywile opuszczający okłębiony czarnymi dymami Mińsk nie przypuszczali, że fala odwrotu dopłynie do Warszawy. A jednak tak było. Poety Słoński, autor w r. 1914 „Tej co nie zginęła”, wołał teraz trochę płaczliwie: „O ludzie, już nie o Wilno, lecz o Warszawę się bijem!” Poeta trafił w sedno: o Warszawę należało się bić. A o Wilno? O Wilno to już babka na dwoje wróżyła. A o Mińsk babka nie stawiała nawet kabały.

W ciepłej nocy sierpniowej, gdy gwar uliczny milknął, słychać było na Smolnej głuchy, bardzo daleki pomruk od strony Pragi. Na chodnikach zjawiły się napisy „Idź na front!” Kamil Mackiewicz malował plakaty. Na jednym z nich żołnierz z twarzą Kamila pochylał karabin, a napis wołał: „Hej, kto Polak, na bagnety!” Tadeusz z Rudym wstąpili na ochotnika do 19 eskadry lotniczej myśliwskiej, paradowali w mundurach z żółtymi kołnierzami, jeździli urzędować do koszar na Mokotowie, mieszkali prywatnie w mieście, jadali kolacje w „Asturii” na Nowym Świecie, gdzie wtedy przy stoliku pisarsko-dziennikarskim prezydował Kornel Makuszyński, jeden z filarów endeckiej „Rzeczpospolitej”. O nim to śpiewano na nutę Rozmaryny w jednym z kabaretów:

Rzeczypospolito rozwijaj się (bis)!

Pójdę do Astorii,

Tam usiądę w glorii...

Razu pewnego do sali, która była na piętrze, doleciał z dołu łomot i wielki wrzask kilkudziesięciu głosów kobiecych. Na sali powstało zamieszanie. Kelnerzy biegali zaaferowani. Goicie w ubraniach cywilnych wyraźnie pobledli. Co się stało? Tłum kobiet dobija się, bo chcą się rozprawić z cywilami, którzy nie idą na front. Ochotnicy umundurowani, lub tacy co przynajmniej mieli wpiętą w klapę marynarki czerwono-białą kokardkę ochotniczą, siedzieli sztywni i pozornie obojętni, choć też czuli się nieswojo. A jeden z bladych cywilów wstał i przygarbiony zaczął krążyć między stolikami, jakby szukając wyjścia pod ziemię. Wreszcie tumult ucichł. Właściciel „Asturii” potrafił jakoś przekonać wojownicze kobiety, że na sali nie ma tchórzów, a tylko dzielni obrońcy ojczyzny. Kto wie - może owego wieczoru wśród gości na sali był gdzieś Julian Tuwim i może ten wrzask kobiet szturmujących „Asturię” natchnął go w 9 lat później do użycia zwrotu o „stadzie dzikich bab”?

W Warszawie robiło się coraz goręcej. Wieczorami pomruk artylerii za Pragą był zupełnie wyraźny. Pod Radzyminem prowadząc swój batalion po raz dwudziesty do kontrataku poległ przyjaciel Tadeusza i dokooptowany członek Cempścia kapitan Ryszard Downar-Zapolski, z którym jeszcze tak niedawno popijało się w restauracji Europejskiej w Mińsku. Ryszard wstąpił praporszczykiem do armii rosyjskiej w roku 1914 i trzy lata bez przerwy przesłużył w pierwszej linii okopów. W roku 1917 miał już na piersi dwa białoemaliowane oficerskie krzyżyki św. Jerzego. Potem był u Dowbora. W ciągu sześciu lat omijały go kule i nie był nawet draśnięty. Był szczupły, suchy, odznaczał się niesłychaną siłą fizyczną i ogromną łagodnością charakteru.

Wieczorem po na pół pustych alejach Ujazdowskich szły tramwaje z rannymi i migał otwarty samochód, a w nim szarobłękitna kurtka zasępionego Piłsudskiego.

A potem nadszedł Cud Wisły. Mam wrażenie, że te słowa „cud Wisły” czy też „cud nad Wisłą” powstały niejako automatycznie i bez żadnej ukrytej myśli. Były po prostu naśladowaniem będącego wciąż w świeżej pamięci Cudu Marny. Skoro Paryż ocalał dzięki cudowi nad Marną, to dlaczego Warszawa - ten „mały Paryż” - nie może być ocalona dzięki cudowi nad ukochaną szarą Wisełką? Zaledwie jednak słowa „cud Wisły” zostały wypowiedziane, już podstępne myśli rozpoczęły gorączkową pracę. Chodziło o odebranie laurów zwycięstwa Piłsudskiemu. Próbowano zwalić zwycięstwo na generała Weyganda, ale generał nie zechciał grać roli nadwiślańskiego cudotwórcy. Tedy puszczono wersję, że zwycięstwo sierpniowe nad bolszewikami było dziełem Boskiej interwencji. Wersja ta bardzo, odpowiadała nastrojowi Polaków skłonnych do tego, co p. Jan Kowalik nazwał „szamanizmem narodowym”. Szamanizm ten nie opuścił nas na emigracji: na łamach pewnego czasopisma wy dawanego w Londynie pewien b. oficer wysokiej rangi wskrzesił go w artykule „Cud nad Wisłą” w czterdzieści lat po bitwie warszawskiej.

19-ą eskadrę lotniczą myśliwską zwano „cyrkiem Mroczkowskiego”, gdyż dowodził nią porucznik nazwiskiem Mroczkowski, a w Warszawie był ongi cyrk Mroczkowskiego. Eskadrę przeznaczono dla obrony stolicy. Po cudzie nad Wisłą, gdy fala bolszewików została odrzucona daleko na wschód, eskadra powinna była ruszyć z Warszawy w ślad za oddalającym się frontem. Porucznik Mroczkowski zwlekał jednak i dopiero w początku września eskadrę załadowano na pociąg. Pobyt eskadry na froncie nazwany przez Rudego „kampanią turecką” obfitował w szereg zabawnych epizodów, których opisywanie zajęłoby zbyt dużo miejsca. Tu wspomnę tylko, że Tadeusz i Rudy zaprzyjaźnili się z sierżantem Taszarkiem z Poznańskiego. Z inicjatywy Taszarka odbyła się w okolicach Brześcia w łozach nadbużańskich obława na „zdziczałą” krowę. Mięso tej krowy było cennym nabytkiem dla eskadry karmionej w ciągu wielu dni obrzydliwymi konserwami i jeszcze obrzydliwszym chlebem.

W Brześciu eskadra zmotoryzowała się i ruszyła w stronę Prużan trakcją samochodową. Nawet kuchnia była zmotoryzowana i pewnego wieczoru wiadomość „kuchnia puściła” ogromnie zelektryzowała całą eskadrę.

Najdłuższy postój był w pięknym lecz zapaskudzonym i zawszonym przez bolszewików dworze Drewiańczyce pod Słonimem, własności pp. Ordów. Tam łażąc po zaśmieconych pokojach, oglądając kupy odchodów sołdackich nie tylko na posadzkach, lecz nawet na klawiaturze fortepianu, Tadeusz z Rudym znaleźli kilka porzuconych gazet i tygodników sowieckich. W jednym z nich była karykatura Piłsudskiego z obwiązaną spuchniętą twarzą i napisem: „Józef I Piłsudski, król polski, granice roku 1772 wypisała mu na gębie czerwona armia”. A w drugim wierszyk, z którego Tadeusz zapamiętał urywki:

Pust' Padierewskżj złobno łaja

Na pomoszcz Klemanso zowiot.

No włast' sowietow trudowaja

I etich psow s ziemli smietiot.

Wojska sowieckije kak ława

Smietut wsio nieczist' nawsiegda.

I budiet krasnoju Warszawa

1 wsie ziemnyje goroda.

Spod Słonima ruszono do Baranowicz. Tam pewnego wieczoru porucznik Mroczkowski wpadł do pokoju, w którym siedział Tadeusz, z wyciągniętą ręką:

- Winszuję! Nasze wojska zajęły Mińsk.

Radość trwała krótko. Już nazajutrz wiedziano, że oddziały, które zajęły Mińsk, dostały rozkaz wycofania się i że zawarto rozejm. Tegoż dnia, czy może następnego przyszedł rozkaz bezterminowego urlopowania roczników Rudego i Tadeusza. Spakowali manatki i poszli do dowództwa odmeldować się. Oficerowie eskadry polubili mężnych ochotników i żegnali ich z żalem. Porucznik Mroczkowski starał się skusić Tadeusza do pozostania w wojsku:

- Niech pan nie odjeżdża. Dam panu rangę starszego szeregowca.

Tadeusz podziękował jednak. Miał dość wszy, pleśniejącego na różowo chleba, gulaszu w konserwach, wojenki. Tęsknił do gorącej wanny i cywilnego ubrania. O niczym innym nie myślał, czy też starał się myśleć. Dopiero w wiele dni później przyszła refleksja, że tym zawarciem rozejmu po wycofaniu się ze zdobytego po raz drugi Mińska Rzeczpospolita Polska już postawiła krzyżyk na Mińszczyźnie, na Wielkim Księstwie Litewskim i na własnej historii.

Wojna się skończyła. Tylko kilka babuleniek mińskich i kilka osób mających „wizje” myślało, że rozejm jest tylko rozejmem i że „byle do wiosny” a zdobędziemy Mińsk, Witebsk, Mohylów, a może i Smoleńsk. Tadeusz ani nie zajmował się wizjonerstwem, ani nie obciążał umysłu spekulacjami politycznymi. Po prostu czuł, że się wojna skończyła. Stefan Irteński przywiózł z Paryża piosenkę „Madelon de la Victorie”:

Nous avons gagné la guerre...

Polacy uznali, że też wygrali wojnę i spoczęli na laurach. Jeszcze wtedy formuły o „przegranym pokoju” nie znano.

Straty wojenne Cempścia i ludzi z nim zaprzyjaźnionych nie były duże. W roku 1919 zginął Henio Roztropowicz. Cudowne ocalenie z masakry we wsi Ławrynowicze nad Dnieprem w maju 1918 nie stało się, niestety, asekuracją na przyszłość. W szarży konnej pod Tarnopolem dostał kulą w brzuch i umarł w męczarniach. Legenda przypisywała mu, że przed śmiercią zwierzył się koledze z miłości do pewnej panienki. Naprawdę jednak ostatnie jego słowa były:

- Dowojowałem się, j. mać!

O śmierci bohaterskiej Ryszarda Downar - Zapolskiego już pisałem. W Warszawie Tadeusz dowiedział się o stracie jeszcze jednego przyjaciela. W czasie kontrofensywy polskiej został ciężko ranny Aryk (Apolinary) Krasowski. W kilka dni później umarł w szpitalu w Słonimie.

Aryk Krasowski był postacią zasługującą na dłuższe wspomnienie. W „Dzieciństwie i młodości Tadeusza Irteńskiego” powiedziałem, że było w nim coś z Doriana Greya i coś ze Stawrogina. Taki skrócony „portret psychologiczny” byłby jednak zbyt wielkim uproszczeniem. Miał w sobie niewątpliwie doriangreyowski głód wrażeń, ale na tym się podobieństwo kończyło: Dorian Grey był wzorem doskonałej urody męskiej - Aryk był zaledwie przystojny. Porównanie ze Stawroginem zawiodłoby nas zbyt daleko: Aryk nie miał w sobie żadnych cech „demonicznych”, choć nie ulega wątpliwości, że był amoralny i cyniczny. Przymiotniki „amoralny” i „cyniczny” są bardzo nadużywane, bardzo elastyczne i dlatego wymagają omówienia. Aryk był amoralny, bo jako ateista nie wierzył w żadne „absolutne” hamulce etyczne - prócz może podyktowanych estetyką - no i uważał, że z inteligencji, urodzenia i środowiska należy do elity, której nie obowiązują kanony moralności pisane dla pospólstwa. Był cyniczny ale nie w sensie w jakim ciotki mego pokolenia rozumiały cynizm. (Jak wiemy ciotki te nazywały cynikiem każdego, kto lubił posługiwać się czteroliterowymi wyrazami). Był cyniczny o tyle, o ile się zgodzimy na definicję, że cynizm jest naiwnością mądrości. Miał naturę bardzo wrażliwą, a jednocześnie posiadał rzadko spotykane panowanie nad nerwami. W kronikach Cempścia zapiano ciekawą historię tej arykowej zdolności opanowania nerwów. Zimą 1915-1916 w Petersburgu w ciągu paru miesięcy symulował paraliż nóg w celu wyłudzenia od rodziców większej sumy pieniężnej. Symulacja udała się znakomicie pomimo że był pod obserwacją kilku znanych lekarzy, którzy go niemal co dzień badali kłując, szczypiąc i przypiekając „sparaliżowane” nogi. Ponieważ męstwo i odwaga nie są niczym innym jak tylko posuniętym do najwyższych granic opanowaniem nerwów, był więc niezwykle odważny. Odznaczał się odwagą wojenną i - co nie zawsze, jak wiemy, idzie w parze - odwagą cywilną. Odwagę cywilną doprowadzał zresztą nieraz do stopnia arogancji wprowadzając w rozpacz zacnych pogrobowców XIX wieku, którzy narzekali że „dla Aryka nie ma nic świętego”. Po rozbrojeniu korpusu Dowbora nie powrócił do Mińska. Znikł. Zjawił się dopiero w Warszawie pod koniec 1919 roku. Wtedy okazało się, że w ciągu półtora roku zdążył być za granicą. Był w Kijowie pod hetmanem Skoropadzkim i tam kontaktował się z ultrakonserwatywnymi Rosjanami. A później pojechał w jakiejś nikomu nieznanej misji do Anglii, gdzie spędził kilka miesięcy. O tym pobycie w Kijowie rozmawiał z przyjaciółmi bardzo ogólnikowo. Tajemnicę tego okresu swego życia zabrał ze sobą do grobu. Po przyjeździe do niepodległej Polski wstąpił zaraz do wojska w zdobytym jeszcze przed rewolucją stopniu podporucznika. Z punktu zaczął wygłaszać wśród kolegów oficerów jakieś „niekonformistyczne”, podobno nawet antypatriotyczne powiedzenia i żarty i miał na tym tle kilka spraw honorowych, które z uwagi na toczącą się wojnę zawieszono według znanej już formuły: „aż do powrotu kraju do zupełnie normalnych warunków”. Zginął wskutek odniesionych ran na kilka dni przed zawarciem rozejmu.

W końcu zimy 1920-1921 Tadeusz przyjął ofiarowane mu stanowisko urzędnika w 8-ym a później 7-ym stopniu służbowym - w tworzącym się urzędzie wojewódzkim poleskim i przeniósł się do zrujnowanego, zbiedzonego, odrapanego Brześcia Litewskiego, którego nazwę z pomysłu jakiegoś ultrapatriotycznego półgłówki przefałszowano na „Brześć nad Bugiem”. W Brześciu przemieszkał cały rok. Rok ten nie był ani ciekawy, ani wesoły, zaważył jednak na przyszłej karierze Tadeusza, poznał tam bowiem dwóch naprawdę rozumnych i zdolnych administratorów polskich (a jak wiemy Opatrzność nas na ogół pokarała „przywódcami”): pierwszego wojewodę poleskiego pana Walerego Romana i naczelnika wydziału pana Włodzimierza Dworakowskiego.

Z długich miesięcy ciężkiej i nudnej pracy w Brześciu Tadeuszowi pozostało w pamięci kilka oderwanych epizodów. Ą więc polowanie na kaczki wzdłuż szuwarów Muchawca. A więc strażnik sowiecki w kożuchu z długim karabinem po drugiej stronie granicznej Słuczy koło wsi o dźwięcznej a pradawnej nazwie Lenin. „Niech pan na niego nie patrzy - złościł się na Tadeusza wojewódzki komendant policji Władysław Władysławowicz Galle - ten drań gotów wystrzelić”... (Był to ten sam Galle, który ongi jako policmajster Wyspy Wasiljewskiej, tzw. „Bazylówki”, w Petersburgu zyskał szacunek studentów za taktowne „uśmierzanie” rozruchów studenckich; tenże Galle mówił Tadeuszowi w Brześciu, że tylko o rok wcześniej był jakimś dygnitarzem przy armii Wrangla na południu Rosji. „O jak przeklinaliśmy was Polaków za przedwczesne zawarcie rozejmu z bolszewikami” - powiadał). Zapamiętał też Tadeusz napisy na stacjach kolejowych „Brudne ręce to cholera”, no i nie mógł zapomnieć oczekiwanej wprawdzie, nie mniej ponurej wiadomości o ratyfikacji zawartego w Rydze traktatu.

Są wśród nas tacy, co twierdzą, że wszelkie rozmyślania nad faktami, które już się dokonały, są marnowaniem czasu. Że są zajęciem nie tylko bezpłodnym, lecz i szkodliwym, bo zaciemniają trzeźwe spojrzenie w przyszłość i rozjątrzają rany, które muszą być Zabliźnione i zapomniane. Tego rodzaju nieskomplikowana filozofia jest może słuszna, gdy chodzi o świat psychiczny jednostki - słuszna oczywiście tylko częściowo, jednostka bowiem nie może być wolna od wspomnień: wspomnienie w życiu psychicznym jednostki jest faktem realnym, podobnie jak oddech, trawienie, krążenie krwi są faktami realnymi w jej życiu fizycznym. Ale w życiu społeczeństw i narodów filozofia oderwania się od przeszłości jest z gruntu błędna. Historia, zwana mistrzynią życia, chociaż jak dotąd nigdy nią nie była, jest tym dla narodu, czym jest wspomnienie dla jednostki. Nie ze zwycięstw, ale z porażek czerpiemy naukę na przyszłość. W życiu narodu, to znaczy w życiu wielu pokoleń - w przeciwieństwie może do życia jednostki - nie istnieją rzeczy, które by były nie do odrobienia. Toteż gdy w porywach „imperializmu sentymentalnego” wybiegamy z Tadeuszem Irteńskim myślą i wspomnieniem nie tylko nad Wilię, Niemen, Szczarę i Słucz, lecz i nad Ptycz, Dźwinę, Berezynę, Druć i Dniepr, rozmyślamy nad traktatem ryskim, jako nad jednym ze źródeł wszelkiego zła, które nas dotknęło i dotyka.

Po wojnie 1920 spotkała nas „szalona okazja”. Spotkał nas cud, choć nie był to jakiś „cud nad Wisłą”, lecz cud, że po upływie stuleci trzy sąsiednie potęgi zostały pobite lub osłabione. Na taką okazję państwa i narody czekają nieraz na próżno, przez długie i mroczne stulecia swych dziejów. Nie wyzyskaliśmy tej okazji. Dobrowolnie zrzekliśmy się spuścizny jagiellońskiej. Dobrowolnie oddaliśmy wrogowi wschodniemu ćwierć miliona kilometrów kwadratowych ziemi i kilka milionów mieszkańców.

Nie oskarżajmy jednostek, były one bowiem tylko marionetkami, choć im się zapewne zdawało, że tworzą historię. Kukiełki te poruszały się na scenie historycznej targane mocnymi choć niewidzialnymi sznurkami nastrojów społeczeństwa. Nie oskarżajmy kukiełek, bo zawiniliśmy wszyscy. Zgrzeszyliśmy - wszyscy razem i każdy z osobna - krótkowzrocznością, małodusznością, tchórzliwym milczeniem, brakiem wyobraźni politycznej. Nasi statyści ówcześni w Warszawie i w Rydze zgrzeszyli od nas o tyle więcej, że postawieni w niemiłą rolę kozłów ofiarnych stworzyli całą doktrynę ratowania czół zhańbionych w Rydze.

Apologetycy ryscy chełpili się racją stanu i „wstrzemięźliwością”. Oddanie bez wielkiego terytorium z kilku milionami mieszkańców poczytane zostało za wielką mądrość polityczną. A wszak każde cofnięcie. się jest porażką! To tylko w prozie artystycznej istnieje figura poetycka o lwie, który się cofa dla nabrania przestrzeni do skoku. Przede wszystkim w życiu żaden lew się nie cofa: po prostu skacze i dzierży zdobycz, chyba że mu ktoś mocniejszy odbierze tę zdobycz siłą. Po drugie nikt z nas nie zamierzał „skoczyć”. A jednak obłudny i płaczliwy mit o naszej „wstrzemięźliwości” nie tylko pokutował w okresie dwudziestolecia, lecz ostał się - a nawet rozwinął - do naszych czasów. Ostał się bowiem z tragiczną poprawką, że z linii traktatu ryskiego cofamy się już na „linię Curzona”.

Drugi argument apologetyków hańby ryskiej wygląda na pierwszy rzut oka solidniej. Argument ten głosi, że postąpiliśmy mądrze oddając bolszewikom ziemie między Słuczą a Dnieprem, gdyż nasz młody organizm nie zdołałby „przetrawić” tego obszaru. Ten argument zapożyczony z dziedziny funkcjonowania przewodów pokarmowych i organów trawienia byłby słuszny, gdybyśmy mieli zamiar (a kto wie ilu z nas go nie miało!) obszary te anektować i polonizować. Istotnie bowiem żarłoczne aneksje mogą stać się przyczyną śmierci państwa z przejedzenia. Ale czy naród polski, sam przez sto kilkadziesiąt lat walcząc z niewolą, nie był tym narodem, który rzucił hasło „za waszą i naszą”? Czy nie było innego sposobu współżycia z Białorusinami prócz inkorporacji i polonizacji?... I tak - w nawiasie - czy pomyśleliśmy o tych, których nie trzeba było polonizować, bo byli już od wieków spolonizowani, o tej dzielnej, twardej, pracowitej szlachcie zagrodowej i zaściankowej, o tym milionie Michniewiczów, Tumiłowiczów, Huszczów, Kandybów, Szpilewskich, Czarnyszewiczów i tylu, tylu innych, którzy w pierwszej kolejce poszli pod nóż, lub na tułaczkę do tundr Karelii lub kopalń Uralu? Bez echa i rozgłosu, bez rozdzierania szat przez obłudną prasę, bez łezek współczucia ze strony różnych obrońców praw człowieka, bez opieki UNRRy czy UNO powędrowały setki tysięcy tych pierwszych w dziejach współczesnego świata „displaced persons” na śmierć i poniewierkę. Opustoszały zagrody, zaścianki i „okolice” - zrównane z ziemią lub zmienione w kołchozy.

Nie oskarżajmy naszych ówczesnych dyplomatów ryskich. Zawiniliśmy wszyscy, bo wszyscy milczeliśmy. Głupsi spośród nas przyjęli traktat ryski jak gołębicę trwałego pokoju. Mądrzejsi - jako dopust Boży, który jednak zsyłał czasową „pieredyszkę”. Ale i mądrzejsi milczeli. Milczała prasa, milczał sejm. A gdy w dniu ratyfikacji traktatu padło w sejmie - nie z trybuny lecz z galerii! - straszne słowo „Kain”, zbyto je drwiną lub gorszym od drwiny milczeniem.

Gdy pod zaborem pruskim na zachodzie jedno dziecko polskie zmuszano do modlitwy lub nauki w języku niemieckim, zaraz rozpętywano burzę: sypały się protesty, uchwały, interpelacje.

Poczytni pisarze tropili od dawna zmarłe demony wśród jezior mazurskich, lub grzebali się w nagromadzonych w ziemi, od dawna zwietrzałych prochach. Ale gdy na wschodzie hańbiono świątynie, gdy za mowę polską stawiano „pod ściankę”, gdy setki ludzi wyzutych z mienia i odartych do naga mordowano bestialsko, a setki tysięcy innych, też wyzutych z mienia, wysiedlano na wschód i północ - milczeliśmy. Milczał sejm, milczała prasa, milczeli poczytni pisarze. Nikt nie grzebał w kurhanach nad Berezyną i Drucią. Nikt nie tropił demonów nad Ptyczą i Dnieprem.

Nie jestem mistykiem. A jednak nie mogę oprzeć się myśli, że jest jakaś nić - straszna i czerwona - która łączy traktat ryski z naszą dzisiejszą tragedią. Biegnie ta nić wijąc się fantastycznie, niemal kapryśnie, od mogił pomordowanych, a za życia odartych ze skóry ułanów pod Rohaczewem i Niemirowem do miejsca kaźni pułkownika Mościckiego w borach poleskich, gdzie w trzy lata później wytknięto granicę ryską. Później biegnie ta nić do sali sejmowej, gdzie zagrzmiały z galerii słowa „Kainie Grabski!” Gubi się ta nić na lat dwadzieścia, by później zabłysnąć krwawo nad Katyniem. Później - nad Wilnem, gdy „sprzymierzeńcy” likwidowali armię krajową. I wreszcie zatrzymuje się ta nić czerwona wśród wystygłych rumowisk Warszawy. Zatrzymuje się - na jak długo?

A na emigracji, wśród potępieńczych swarów, gdy sęp nam wyjada i serca i mózgi, zaczynamy wyrzekać się braci zza Buga, tak jak w roku 1921 wyrzekliśmy się po kainowemu braci zza Dźwiny, Słuczy, Berezyny i Druci.

Użycie przeze mnie mocnych lub niejasnych wyrazów w rodzaju „hańba”, „Kain”, „mistyka” jest rzecz jasna figurą literacką. Traktat ryski nie był nawet katastrofą, bo katastrofy w dziejach narodu nie można przywiązywać do jakiejś chwili. Był tylko objawem, zapewne najjaskrawszym, choroby toczącej myśl polską. Był objawem atrofii racji stanu. Racji opartej na pewnym minimum moralności politycznej. Był objawem raka dojutrkostwa zbudowanego na fałszywym poczuciu bezpieczeństwa.

Stawiano Sienkiewiczowi zarzuty, że jego Trylogia podjudzała i podjudza młodzież do szaleńczych i samobójczych zrywów w rodzaju powstania warszawskiego. Zarzut moim zdaniem ni słuszny. Duchem Trylogii nie jest namawianie do szaleństw. Jej duchem jest - przygoda. A przygoda, choćby najbardziej szalona, nie jest samobójstwem. Odbrązowianie Sienkiewicza zaczęło się nie dlatego, że wybielił jakiegoś wodza polskiego i oczernił jakiegoś wodza kozackiego, lecz dlatego, że w psychice polskiej załamał się duch przygody. Wyprawa kijowska, która po dziś dzień irytuje pewnych naszych polityków, zdobycie Mińska, Borysowa i Bobrujska - to ostatnie podrygi ducha przygody. Od roku 1920 jesteśmy w defensywie*.

Rozdział XIV

KONIEC PIERWSZEJ MŁODOŚCI

Gdy z łąk i szuwarów nad Muchawcem pierwsze podmuchy wiosenne przynosiły rozpaczliwe kwakanie kaczek i namiętne syczenie kaczorów, pan Irteński odwiedził Tadeusza w Brześciu. Rzuciwszy okiem na podrapane ściany i nędzne umeblowanie pokoju, który zresztą na ówczesny standard zrujnowanego Brześcia był szczytem kawalerskiego komfortu, powiedział: - Czy długo masz zamiar kisnąć w tych brzeskich gruzach? Skończy się na tym, że albo się rozpijesz, albo się ożenisz z jakąś prowincjonalną małpą.

Tadeusz milczał, a pan Irteński mówił dalej:

- Mam pewien projekt. W uniwersytecie warszawskim utworzono komisję egzaminacyjną dla eksternów. Bez wyższego wykształcenia nie zajedziesz daleko, a po roku pracy zdasz egzaminy końcowe i otrzymasz dyplom. Wtedy będziesz mógł albo pracować dalej w administracji państwowej, albo myśleć o sądownictwie lub adwokaturze. Radzę ci więc podać się do dymisji i zająć się naukami. Pomogę ci finansowo.

Przy licznych swych wadach Tadeusz miał jedną wielką zaletę: decydował się szybko. W dwa tygodnie później już był w Warszawie.

W ciągu roku Warszawa bardzo się zmieniła, chociaż nie było jeszcze ani nowych gmachów, ani ruchu samochodowego. Ale „duch" był już inny. Z ulic znikło dziewięć dziesiątych mundurów wojskowych, namnożyło się dancingów, zlikwidowano restauracje, w których usługiwały „świtezianki” kresowe.

W Filharmonii zrobił furorę popis krakowskiego klubu futurystycznego „Katarynka”. Tadeusz z przyjaciółmi z trudem wcisnął się do przepełnionej sali. Z estrady Bruno Jasieński skandował głosem metalicznym: „Chodzę młody, genialny, noszę ręce w kieszeniach”. Wtórował mu Młodożeniec pytając: „Czy widzieliście mej genialność twarzy?” (Czy wielu na sali zdaje sobie sprawę - myślał Tadeusz - że jest to spóźnione o kilkanaście lat echo manifestu Igora Sjewierianina: „Ja gienij, Igor Sjewierianin"?...). Od czasu do czasu na sali rozlegały się syki i wrzaski protestu. Zdarzało się to wtedy, gdy np. Jasieński deklamując swój piękny poemat „Miasto” powiedział:

Mało to kurw się topi...

albo w wierszu o maszerującym wojsku:

Ej pani pani biała!

Prosta kurwa przelicytowała.

albo kiedy oznajmił, że

...gdy nastał Jasieński

-Bezpowrotnie zginęli i Tetmajer i Staff.

Gdy wrzawa cichła, Jasieński mówił:

- Komu się nie podoba, ten może wyjść won.

Te słowa wywoływały nowe .wybuchy wrzawy.

Niektóre wiersze deklamowali Stefan Jaracz i Irena Solska. Tadeusza bardzo zdziwiło zjawienie się na estradzie Sewerka Odyńca. „A ten jak się znalazł wśród tych kataryniarzy?” Wiersze Odyńca, dość zgrabne - jeden z nich recytował Jaracz - nie bardzo harmonizowały z wierszami futurystów krakowskich, których zawołaniem było hasło zapożyczone bodaj że u futurystów włoskich: „Chcemy szczać we wszystkich kolorach”.

Tadeusz z przyjaciółmi byli wciśnięci w wąskie przejście koło estrady. Obok nich stała grupka młodych ludzi zachowująca się hałaśliwie i przerywająca recytacje wykrzyknikami. Z plamy na twarzy Tadeusz rozpoznał w jednym z nich Tuwima, a z profilu podobnego do profilu Mademoiselle MacMiche – Jana Lechonia. U wejścia sprzedawano futurystyczną jednodniówkę, którą później skonfiskowano, „Nusz w brzuchu”. Był tam wiersz pt. „Foot-ball wszystkich świętych” („Pan Bóg wyjechał na wakacje i święci w raju grają w foot-ball”), był wiersz Jasieńskiego o kobiecie, „którą rąbał masarz i układał na ladzie kawał o kawale” był wreszcie i piękny wiersz zaczynający się tak:

20 maja 1920 roku

W Warszawie na placu Zielonym

Mężczyzna rodził o zmroku

Krzycząc głosem matowym, zmienionym.

„Nusz w brzuchu” powędrował do teczki „Curiosa” a o wieczorze w Filharmonii Tadeusz zachował wspomnienie jakiegoś zażenowania, czy zakłopotania - po powtórzeniu wrażeń już raz ongi przeżytych w Petersburgu przed pierwszą wojną.

Innym przeżyciem artystycznym były gościnne występy Aleksandra Wiertińskiego, którego Tadeusz raz słyszał przed rewolucją w Petersburgu. Warszawa szalała za nim. Zorientował się już wtedy, że tanie efekty „nastrojowe” dobre były przed rewolucją w Moskwie i Petersburgu, ale że „sofistykowana” Warszawa wyrosła już z epoki nastrojów i nie da się nabrać ani na czarny strój „tragicznego Pierrota”, ani na papugę płaczącą po francusku, ani na liliowego Negra w spelunkach San Francisco. Toteż najpierw część a później całość programu wykonywał nie w cyrkowym stroju Pierrota, lecz w dobrze skrojonym smokingu. Za pobytów w Warszawie ubierał się w dziale męskim firmy Herse, przy czym „Herse” wymawiał z akcentem na drugiej głosce. Razu pewnego zwierzył się Tadeuszowi:

- Ostalowałem u Herse dwa garnitury specjalnie dla plaży. Jeden jest koloru gris perle, a drugi orange.

„Małpa oranżowa” - pomyślał Tadeusz.

Gdy Wiertinski śpiewał refren swego przeboju „Pij, moja dzieweczko! pij moja miła! pij to marne wino!” - trzy czwarte wypełnionej po brzegi sali trzęsły się w transie zbliżonym do histerii. Co nie przeszkadzało, że z tyłu za Tadeuszem jakiś starszy pan mówił szeptem do sąsiadki:

- Po kiego licha proponuje jej pić, skoro wino jest marne?

Ale ten starszy pan był wyjątkiem. Warszawa szalała. I jak nie szaleć, gdy Wiertinski napisał i wykonał specjalną propolską piosenkę „Pani Irena”, w której była mowa i o dumnych rękach polskich” i o „błękitnej krwi królewskiej” i o „akcencie wyszukanej mowy polskiej”. W szereg lat później co najmniej trzy tuziny Iren warszawskich twierdziło, że to do nich piosenka była skierowana. Trafem jednak Tadeusz nie tylko znał prawdziwą - z Mińska rodem - Irenę, ale na jego kamizelce Wiertinski wypłakiwał łzy bólu i zawodu, że go „pani Irena” nie chce uszczęśliwić. (Nawiasem mówiąc ta prawdziwa Irena, której zresztą na chrzcie świętym dano imię Marysi, żyje szczęśliwie po dziś dzień w jednym z miast Stanów Zjednoczonych).

Z Wiertinskim bowiem łączyła Tadeusza przyjaźń zawarta za pośrednictwem uroczej Rosjanki pani Węgłowskiej. Była to przyjaźń dość zresztą jednostronna, gdyż „smętny Pierrot” należał do ludzi, którzy pozwalają się kochać, lecz sami nie kochają. Trudno było o człowieka bardziej próżnego i „egocentrycznego” niż Wiertinski: z miejsca zasępiał się i tracił humor, jeżeli choć przez chwilę rozmowa przy stoliku nie była o nim. Miał też rozkoszne usposobienie, że gdy przychodziło do płacenia rachunku za kolację, myśl jego była skierowana gdzie indziej. Nie należał również do typu mężczyzny, którego przywykliśmy określać mianem dżentelmena. Jego stosunek do kobiet był charakterystyczny: tym, które mu uległy, płacił niedyskrecją; tym, które się oparły kusicielstwu piosenkarza, płacił obmową - nieraz przybraną w piosenkę, tj. publicznie z estrady. Tu trzeba zaznaczyć, że legenda o narkomanii i innych nałogach „tragicznego Pierrota” jest wyssaną z palca bzdurą. Dbał bardzo o zdrowie, narkotyków żadnych nie używał, pił mało i na ogół dożył dość poważnego wieku w jak najlepszej kondycji.

Nie można załatwić się wzruszeniem ramion z twórczością Wiertinskiego. Nie bez wymowy był fakt, że w Polsce międzywojennej jeden kierunek poetycki zarzucał drugiemu kierunkowi poetyckiemu, że naśladuje Wiertinskiego. Faktem jest, że Wiertinski „brał” i wciąż „bierze”. (Nie ze sfałszowanych pamiętników Litwinowa, lecz ze świadectw Rosjan, którzy wybrali wolność, wiemy że przemycane do Sowietów płyty z piosenkami Wiertinskiego były w okresie między dwiema wojnami na wagę złota).

W jakim stopniu twórczość Wiertinskiego była oryginalna? Słyszałem wersję, że w Rosji muzykę do tekstów układał niejaki Bakalejnikow. A teksty? Niektóre, wcale udane, pisał na pewno sam. Tak np. zwierzył się Tadeuszowi, że tekst piosenki „Koncert Sarasate” ułożył „w wagonie między Grodnem i Warszawą”. Gdy go natchnienie poetyckie opuszczało, czerpał bez ceremonii i „hojną ręką” z Achmatowej, Gumilowa, Błoka, Sołoguba, Agniwcewa, Sjewierianina. Gdy raz Tadeusz spytał go, co myśli o Sjewierianinie, Wiertinski odparł krotko: „Pajac”. A gdy w kilka lat później w Wilnie Tadeusz spytał bawiącego na gościnnych występach Sjewieranina, co myśli o Wiertinskim, poeta odpowiedział bez namysłu: „Błazen”.

Gdyby nawet przyjąć, że Wiertinski nie napisał sam ani jednego tekstu i że muzykę - zresztą dość jednostajną i prymitywną - układał mu kto inny, powinien przejść do historii kabaretu artystycznego jako oryginalny, przez nikogo nie dościgniony i nawet przez nikogo dobrze nie naśladowany wykonawca osobliwego „genre'u” - synkopowanego i melodyjnego półśpiewu i pół-causerie.

Teraz zamiast tradycyjnego cofnięcia się o kilka lat wstecz - skoczmy, ażeby już do Wiertinskiego nie wracać, o parę lat naprzód. Tadeusz jest w Wilnie i siedząc w pierwszym rzędzie słucha wiertinskiego popisującego się w smokingu. Tu podkreślmy, że było to w roku 1924. Był to rok, gdy większość Żydów wileńskich, zarówno starych jak młodych, była jeszcze całkowicie zrusyfikowana i nastrojona do Polaków wyczekująco, niezbyt życzliwie, jeśli nie wrogo. A widownię na występie Wiertinskiego wypełnili w trzech czwartych Żydzi. Póki śpiewał piosenki „neutralne”, sala witała go zwariowanymi oklaskami. Lecz gdy zaśpiewał propolską „Panią Irenę”, tu i ówdzie rozległy się gwizdy. Drobna rzecz, lecz zmieniła całkowicie stosunek Tadeusza do Wiertinskiego. Przypomniał sobie, które to piosenki budziły szczególnie gorące oklaski, i nazajutrz zatelefonował do komisariatu rządu prosząc o przysłanie mu tekstów tych piosenek. W dwóch z nich znalazł momenty bluźnierstwa, czego poczciwi cenzorzy z ministerium spraw wewnętrznych nie zauważyli. Nie namyślając się napisał ex officio do ministerium wskazując na te bluźniercze ustępy. Ani mu w głowie było robić przyjacielowi „Szurce” (bo tak brzmiało zdrobniałe imię Pierrota) krzywdy. Chciał po prostu, by cenzura ministerialna skreśliła w jego piosenkach kilka zdań „ryzykownych”. Cenzorzy jednak postanowili inaczej: zabronili w ogóle występów Wiertinskiego w Polsce. Był to dla piosenkarza cios niemały. Za jeden koncert w Warszawie dostawał „do ręki” tj. po potrąceniu zarobku impresaria, 1.000 dolarów, a za koncert w zapadłych Baranowiczach - 500! Odtąd Wiertinski miał zdobywać Polskę wyłącznie płytami. A doniesiono później Tadeuszowi z Sopotu, że Wiertinski dowiedziawszy się komu zawdzięcza zakaz wjazdu do Polski miał się wyrazić: „Nie wiedziałem, że z Tadji taka świnia”. „Tadja” jednak do roku 1939 przechowywał z pietyzmem jego podobiznę z następującą dedykacją: „Miłemu drogiemu Tadeuszowi Kazimirowiczowi na pamiątkę krótkiej ale (?) wzajemnej sympatii”*.

Po koncercie Wiertinskiego, po teatrze lub teatrzyku odbywały się nieraz beztroskie zabawy w restauracji. Na jednej z nich, w gabinecie w „Oazie”, był obecny Bodzio Zalutyński wraz z trzema grodzieńczukami: starostą sokólskim panem Baerem i sąsiadami Bodzia panem Terajewiczem i panem Andrzejkowiczem. Tadeusz miał brzydki zwyczaj, że po wypiciu większej ilości alkoholu czepiał się kogoś z obecnych powtarzając bez końca ten sam „dowcip”. Tym razem ofiarami jego byli starosta Baer i pan Terajewicz. Starostę drażnił dwuwierszem:

Starosta, starosta!

Pocałujcie kabyłu, pożałsta.

(Domyślności czytelników pozostawiam uwagę, że tryb rozkazujący w tym wierszu pochodził od innego, choć poniekąd pokrewnego czasownika).

A pana Terajewicza drażnił dwuwierszem z „Pana Tadeusza”:

Terajewicza znałem, co idąc na dziki

Nie brał nigdy innego oręża, prócz piki.

Zarówno pan Baer, jak pan Terajewicz byli to ludzie dobroduszni i cierpliwi i nie zirytowali się, chociaż Tadeusz powtórzył oba dwuwiersze chyba po sto razy.

Pana Andrzejkowicza drażnił Bodzio przypominając, że Ignacy Korwin-Milewski nazwał w druku jego, czy też jego ojca „drobnym” ziemianinem - ściśle mówiąc „ziemianinem średniej ręki” - czego zacny pan Andrzejkowicz nigdy Korwin-Milewskiemu nie mógł wybaczyć.*

Nie dla występów Wiertinskiego i nie dla zabaw w „Oazie” rzucił Tadeusz pracę w Brześciu i przeniósł się z powrotem do Warszawy. Zapisał się na uniwersytet i zameldował u prezesa komisji zwanej „komisją egzaminacyjną dla absolwentów innych uniwersytetów”. Prezesem tej komisji był profesor Koschembar-Łyskowski. Słynął z porywczego temperamentu i Tadeusza ostrzeżono, aby się pilnował. Mimo to już przy pierwszej wizycie miał się przekonać, jak łatwo profesor wpadał w pasję. Tadeusz uratował z bałaganu rewolucyjnego swój indeks ze stopniami za zdane egzaminy, ale inne papiery, m.in. metryka urodzenia, zostały w Petersburgu.

- Musi nam pan przedstawić metrykę urodzenia - oznajmił krótko Łyskowski.

- A czy zaświadczenie podpisane przez dwie wiarogodne osoby nie byłoby wystarczające? - spytał Tadeusz niewinnym głosem.

Na twarzy profesora wystąpiły centki, jak sienkiewiczowskiemu Ranickiemu z „Potopu”.

- Czy mają to być świadkowie połogu pańskiej matki? - wrzasnął.

Skończyło się na tym, że Tadeusz został dopuszczony do egzaminów po przedstawieniu dowodu, że złożył przez ministerium, spraw zagranicznych podanie o zwrot dokumentów z uniwersytetu petersburskiego. (Dodajmy że dokumenty zostały zwrócone w porządku po upływie półtora roku, czyli już po otrzymaniu przez Tadeusza dyplomu).

Studia i egzaminy potoczyły się gładko, choć nie obeszło się bez pewnych szykan. Tak np. zaliczono Tadeuszowi czas spędzony w uniwersytecie petersburskim, nie kazano mu chodzić na wykłady, ale nie zaliczono ani jednego ze zdanych w Petersburgu egzaminów. Nie zaliczono w szczególności egzaminu z historii filozofii prawa, o czym będzie mowa niżej. Kazano mu też zdawać egzamin z „polonistyki”. Zaczęło się od egzaminu pisemnego na temat „Miłość ojczyzny w poezji Adama Mickiewicza”. W części ustnej młody profesor (nazwisko zapomniane) egzaminował z historii Polski - przedmiotu, który był zmorą Tadeusza, obawiał się bowiem, że się zaplącze w pytaniach z historii średniowiecza. Profesor spytał jednak:

- Co pan wie o panowaniu Jana Kazimierza. Tadeusz wyprostował się i zaczął:

- Jan Kazimierz wstąpił na tron po śmierci brata Władysława IV w roku 1648 w okresie dla Rzeczypospolitej bardzo ciężkim, bo po porażkach wojsk koronnych pod Korsuniem i Żółtymi Wodami. Pierwszy okres wojen kozackich zakończył się po oblężeniu Zbaraża kompromisowym pokojem pod Zborowem. Ale już w parę lat później wojna zawrzała na nowo i wojska Jana Kazimierza pobiły Kozaków na głowę w roku 1651 pod Beresteczkiem...

Tadeusz mówił gładko i widział w oczach profesora uznanie dla swej wiedzy z chronologią włącznie. Ale jednocześnie myślał: „Czy ten człowiek naprawdę nie rozumie, że moja wiedza jest oparta na wielokrotnym czytaniu „Ogniem i mieczem”?

Potem przyszedł egzamin z gramatyki. Egzaminował sam staruszek Kryński. Zadał Tadeuszowi kilka pytań z mistycznej - części gramatyki zwanej obocznością głosek. Tadeusz bąkał odpowiedzi mniej lub więcej bzdurne, albo w ogóle milczał. Kryński podniósł brwi:

- Nie rozumiem - powiedział - mam tu przed sobą pańskie wypracowanie pisemne. Nie zrobił pan ani jednego błędu. Tymczasem widzę, że nie zna pan gramatyki.

- Znajomość gramatyki języka polskiego nie jest potrzebna Polakowi, panie profesorze - odparł Tadeusz.

- Obawiam się, że pana nie rozumiem - rzekł Kryński. - Sądzę, panie profesorze, że Polak powinien mówić i pisać poprawnie bez uczenia się gramatyki.

Kryński uśmiechnął się lekko:

- Cóż... można i tak - powiedział i uznał egzamin za skończony.

Za egzamin polonistyczny stopni nie stawiano. Zarówno wspaniałą odpowiedź Tadeusza o panowaniu Jana Kazimierza, jak wątpliwy wynik egzaminu ustnego z gramatyki uznano za zadawalające.

Egzaminy prawnicze poszły na ogół gładko, chociaż na pierwszym z nich, zwanym egzaminem prawno-historycznym, Tadeusz dopuścił się sztuczki, która pozostawiła mu w pamięci osad trochę - niewyraźny. W drukowanym programie komisji egzaminacyjnej dla absolwentów w części prawno-historycznej figurował przedmiot „filozofia prawa”. Zamiast poinformować się u starych absolwentów, albo choćby u jednego z uniwersyteckich woźnych (którzy np. w Petersburgu byli najlepszym źródłem informacji), zaufał własnej logice. „Skoro napisano „filozofia prawa”, a nie „historia filozofii prawa” - myślał - tedy jest to synonim „teorii” albo „encyklopedii prawa”... Nie pytając nikogo kupił dzieło profesora Eugeniusza Jamy pt. „Teoria prawa”, pracę kompilacyjną na poziomie podręcznika „prawoznawstwa” dla ósmej klasy gimnazjalnej. Z dzieła tego zapamiętał szereg definicji np. co to jest moralność? co to jest słuszność? co to jest sprawiedliwość? co to jest prawo? Dosłownie w sam dzień egzaminu dowiedział się z przerażeniem że „teorii prawa” w programie nie ma, a nieszczęsna „filozofia prawa” jest „historią filozofii prawa”. Co robić? Sześć lat przedtem zdał tę historię u prywatdocenta de Sacchetti w Petersburgu ze stopniem celującym. Uczył się jej zaś z podręcznika Borisa Cziczerina. Niestety po sześciu latach tylko strzępy pozostały w głowie z nabytej wiedzy. „Jakoś to będzie - pomyślał - może jakoś się wykręcę”.

CZYTAC DALEJ (Część II)

Początek strony
JSN Boot template designed by JoomlaShine.com