…My, Wilnianie…(…) Tuśmy wrośli od wieków, w tę Ziemię Wileńską i nikt jej obrazu z serca nam wyrwać nie jest w stanie. I po największej nawet burzy, ci z nas, co się ostali, zdrowi czy ranni, z okopów, lasu czy piwnic, z zagranicy, czy tylko z domu, wrócimy do swej ziemi i będziemy ją orać. Józef Mackiewicz. Gazeta Codzienna, 1939

Józef Mackiewicz

 

Nie zawsze na tym miejscu ukazywać się będzie tzw. szablonowo ,,artykuł wstępny”. Życie obecne wywraca szablony. Czynniki, zarówno wewnętrzne, jak i zewnętrzne, kształtujące dzisiejszą rzeczywistość, uległy dalekiej modyfikacji.

Cóż o nich powiedzieć możemy w obecnej chwili? Redakcja, w której pracowałem do dnia 18 września, pracowałem do chwili, gdy przez otwarty lufcik z jesiennym wiatrem wdarły się echa karabinu maszynowego – leży w gruzach. Przez pogięte sztaby i połamane okiennice światło dnia pada na stosy poszarpanych papierów, podartych ksiąg, zniszczonych mebli; warstwa papieru, druków, odbitek, klisz, spluwaczek, szkła, kartonu i śmieci pokrywa podłogę. Po tej warstwie widziałem jak chodził wielki, bezczelny, taki ryży szczur i niechętnie wycofał się do dziury. Wyłamano maszyny i pozostały tylko zranione jak kikuty przewody drutów przy ścianach. Na tych gruzach leżą wielkie białe kawały gipsu, które stanowiły ongiś posąg marszałka Piłsudskiego w hallu.

Ze ściany zdarto Cudowny Obraz Matki Boskiej Trockiej. Prosiłem policję litewską, by zechciała lokal zabezpieczyć.

W tym nowym lokalu, w którym rozpoczynamy nową pracę, jest jeszcze zimno. Okna trzeba odmywać z kraty pogotowia przeciwlotniczego i trzeba wietrzyć. Zalatuje kiepską machorką. A za oknami, na dziedzińcu, leżą wielkie oka oliwy i smarów, tłuste, brudne wśród kamieni podwórza, pozostawione tu przez obce ciężarówki.

Tak się zaczyna nową pracę.

„Tylko nie skomleć!” – pisałem kiedyś, gdy zawisło nad nami widmo Berezy, rewizyj, konfiskat. Nie dać się złamać, pozostać sobą. – Widzieć rzeczywistość. – Dziś, w nowym składzie, w nowej redakcji, wśród nowej sytuacji, która oplątała wschodnią Europę – będziemy tę rzeczywistość traktować bez szablonów, uprzedzeń, bez zakłamania, bez fikcyj. – My, Wilnianie…

Nasuwa mi się najbardziej banalna obietnica, jaka kiedykolwiek zerwała się z dziennikarskiego pióra: będziemy pisać prawdę.

Ale dodam, proszę państwa: będziemy pisać prawdę w oczy!

Tylko siła wyższa może nas od tego powstrzymać. Żadne inne względy, żadne koterie, machinacje, wpływy, plany, partie, kulisy, żadne pogróżki. Tam, gdzie wypadnie ją mówić, mówić będziemy. I o tym, co było… i o tym, co jest, i o tym co, zdaniem naszym, być powinno.

Tuśmy wrośli od wieków, w tę Ziemię Wileńską i nikt jej obrazu z serca nam wyrwać nie jest w stanie. I po największej nawet burzy, ci z nas, co się ostali, zdrowi czy ranni, z okopów, lasu czy piwnic, z zagranicy, czy tylko z domu, wrócimy do swej ziemi i będziemy ją orać.

Nie dla nas jest hasło: wyczekać, przemilczać, przeczekać. Niech ono zostanie słusznym hasłem dla tych, dla których Wilno jest miejscem chwilowego postoju, czy schronienia na rozdrożu. My czekać nie mamy czasu. My przemilczać nie mamy czego. My jesteśmy u siebie w domu i musimy pracować i mieć prawo do głośnego mówienia.

W czasach, które obaliły zda się logiczne rachuby międzynarodowych polityków, które zaskoczyły nas burzą najbardziej nieoczekiwanych wypadków, trudno jest stawiać na stabilizację. Słusznie – raczej na ewolucję. Tylko wyników tej ewolucji tak dalece przewidzieć niepodobna, iż trzeba rzeczywistość brać za prawdę dnia dzisiejszego.

W dniu 28 października wkroczyły do Wilna wojska litewskie i wycofały się zeń wojska sowieckie. Ani dziś miejsca, ani zamiaru nie mamy poruszać głębi problemu wileńskiego. Jest on pełen ran, złej krwi, miłości i nerwów, ten stary kochany kłębek, strzelający z doliny wieżycami świątyń ku niebu. Ale chyba dzieci tylko zrozumieć tego nie mogą, iż w chwili obecnej dawna „sprawa Wilna” przeistoczyła się z problematu w dylemat. Prosty i surowy: albo SSRR, albo Litwa.

Do tych wszystkich, którzy odetchnęli z ulgą w dn. 28 października, zaliczamy się również. A nie sądzę, abym odbiegał daleko od prawdy, twierdząc, że zaliczają się do nich przede wszystkim wszyscy chrześcijanie zamieszkujący Wilno, bez różnicy swych aspiracji narodowych czy politycznych, a może i nie-chrześcijanie w większości.

W tej chwili zatem nie chcemy wypowiadać się ani w imieniu Polaków, ani Litwinów, ani Białorusinów czy Rosjan, ani z prawa, lewa czy centrum – po prostu: czujemy z całym Wilnem.

 

Gazeta Codzienna 1939 nr 1 (25 listopada)

 Józef Mackiewicz

 

 (..) Podczas okupacji niemieckiej działy się straszne rzeczy. Mieliśmy do czynienia z olbrzymią, zorganizowaną machiną terroru i okrucieństwa, która, jeżeli chodzi o Żydów, nie miała precedensu może nawet w historii. O tym każdy z nas wie na pamięć. Natomiast co wiemy o odwecie we wschodnich Niemczech? Zamiast odpowiedzi na to pytanie, stwierdzę po prostu: to co wymienię poniżej będzie pierwszą polską publikacją na ten temat. A działy się rzeczy dokonane nie przez zorganizowaną, bezduszną machinę, a, niestety, rękami indywidualnego ludzkiego rozbestwienia. Można się spierać, który z tych objawów był gorszy. Ale, jak na mój gust, decyzja w sporze nie wydaje się łatwa:

„W pewnej wsi – opisuje Thorwald – zamordowano chłopa niemieckiego i obcięto mu dla żartu głowę, gdy bronił swej żony, którą gwałciło szesnastu żołnierzy sowieckich po kolei, i to należało do porządku rzeczy. Dlaczego jednak przy okazji, na ścianie stodoły przybito gwoździami głową w dół czternastoletniego chłopca, tego nikt nie wiedział…” Kapelan amerykański, Francis Sampson, opowiada, że w Neubrandenburgu zgwałcone dziewczęta niemieckie wieszano za nogi do rozstawionych gałęzi drzew i rozcinano w pachwinach… W Pradze Czeskiej Niemki rozbierano do naga i kazano im w tym stanie uprzątać gruz; jednocześnie otwierać szeroko usta, żeby każdy przechodzień mógł w nie splunąć; matki krępowano drutami kolczastymi i wrzucano do rzeki, zaś dzieci topiono w miejskich rezerwuarach wodnych, odpychając za pomocą długich żerdzi od krawędzi. Proboszcz Karol Seifert opowiada, że dnia 20 maja 1945 roku, stojąc na brzegu Elby widział: rzeką płynęła drewniana tratwa, do której długimi gwoździami przybita była za nogi i ręce cała niemiecka rodzina z kilkorgiem dzieci… Były major sowiecki Klimow opisuje (Berlinskij Kreml), jak w rowach przydrożnych leżały kobiety niemieckie, którym powbijano kolbami między nogi butelki od piwa.

Dosyć cytat. Nie chodzi o ich ilość. Profesor Uniwersytetu Fryburskiego, ks. Bocheński, przekonywuje nas od dłuższego czasu, że ilość nie zmienia się w jakość. Przytoczyłem te przykłady dla trzech względów: po pierwsze dla zilustrowania pewnej kategorii informacji, których szersza opinia polska bądź nie posiada wcale, bądź tylko pobieżnie. Po drugie, że „wśród nas” znalazł się kapłan katolicki, ks. Kantak, który na łamach londyńskich „Wiadomości” oceniał „odwet sowiecki” pozytywnie… Po trzecie, dla postawienia następującego pytania: czy po tym co przeszli ci ludzie, względnie ich najbliżsi, powiedzmy matka, której syna przybito gwoździami do stodoły, lub córkę rozcięto pomiędzy gałęziami drzewa, jest w stanie, czy nie jest uznać to za ”słuszną karę Bożą” tylko dlatego, że jej rodacy dokonali zbrodni w innych krajach? Moim zdaniem, nie jest w stanie. Ani Niemka, ani żadna inna matka na świecie. Ze stanowiska politycznego łatwo jest, naturalnie, sprowadzić sprawę do ”kto pierwszy zaczął”… W buchalterii wojennej wpisać do zysków i strat… Tak samo jak z dialektyki typu bolszewickiego czerpać garściami argumenty. Ale odwołując się do wyobraźni piszących o życiu: jest – li możliwe, aby człowiek nad trupem bestialsko zamordowanej osoby sobie najbliższej zdobywał się na rachunek polityczny i – opłakiwał obcych ludzi, zamordowanych w obcym kraju? Gdyby taki się znalazł, musiałby chyba być ze stali i należeć do rasy „Ubermenschów”. A ja osobiście w rasę Ubermenschów szczerze nie wierzę.

 

* * *

 

Nigdy nie byłem tym co się nazywa „filoniemcem”. Wprawdzie uważałem i uważam, że polityczne zagrożenie niemieckie jest dla Polski znacznie mniej niebezpieczne niż zagrożenie bolszewickie, ale te polityczne przekonania nie odgrywają żadnej roli w niniejszych rozważaniach. Przyznam, że podjąłbym je może z większą namiętnością i większą ilością argumentów, gdyby np. cały naród rosyjski był pomawiany o winę i czyniony odpowiedzialnym za bolszewizm w takim stopniu, jak to czyni się cały naród niemiecki odpowiedzialnym za hitleryzm. Od dziecka miałem wśród Rosjan przyjaciół. Z nimi chodziłem do szkoły, z nimi bawiłem się i czytałem indiańskie historie. Walcząc z bolszewikami woziłem w kaburze siodła klasyków literatury rosyjskiej i – raptem, na rozkaz z góry, miałbym we wszystkich rzucać kamieniem? Dlatego, że ex cathedra narodowego areopagu zapadła uchwała, że to są wszystko potencjalni bolszewicy? Nonsens! Nie chcę i koniec. Ale tego buntu przeciwko postulatom rodzimego kolektywu nie traktowałbym i w tym wypadku za objaw jakichś odmiennych sympatii. A raczej jako protest w obronie zdrowego rozsądku, do którego dążyć każdy człowiek, moim zdaniem, ma nie tylko prawo, ale i obowiązek.

Jestem z wykształcenia przyrodnikiem i rozumuję w ten sposób: na co by zeszły moje lata nauki i studiów, za co miałbym sobie filozofię Arystotelesa, książki Aleksandra Humboldta, dzieła Darwina i wszystkich wielkich biologów, genetyków i psychologów ostatnich czasów, gdybym na starość lat miał zostać wyznawcą politycznego rasizmu? Czy zgoła cofnąć się do światopoglądowego poziomu wstępnie gimnazjalnej, gdy ludzi i narody z taką łatwością dawało się dzielić na: czarne – białe?!

Nie „bronię” ani Niemców, ani Rosjan. Bronię samego siebie przed infantylizmem narzucanych mi poglądów. (…)

 

* * *

 

Generalnym zarzutem wysuniętym przeciwko wszystkim Niemcom, który podczas toczącej się wojny obowiązywał pół świata, a obecnie podtrzymywany jest jeszcze przez pewną część opinii, jest zarzut, że nie obalili Hitlera, a przeciwnie dali się mu prowadzić i wykonywali posłusznie jego rozkazy. – Jest to zatem identyczny zarzut, który można wysunąć przeciwko Rosjanom, że pozwolili się opanować Leninowi, że słuchali Stalina i wykonywali służbę w GPU i NKWD. Podczas wojny zarzutu tego jednak nie wysunięto, gdyż pół świata wspierało bolszewików i pozostawało z nimi w sojuszu, a w tej liczbie i – Polska… Wskazuje to więc wyraźnie na koniunkturalność tego rodzaju oskarżeń i ich nie tyle moralną, co raczej propagandowo – polityczną genezę.

Tymczasem sprawa przedstawia się tak: „reżym” hitlerowski trwał w Niemczech zaledwie lat 12, podczas gdy bolszewicki w Rosji trwa już 38 i – trwa w dalszym ciągu. Który z nich był krwawszy i pociągnął za sobą więcej ofiar, można wykazać dopiero cytując cyfry statystyczne. Natomiast żadnej statystyki nie wymaga stwierdzenie faktu, że bardziej totalitarnym był i jest ustrój komunistyczny.

Ale rozciąganie odpowiedzialności zbiorowej na całe narody jest nie tylko propagandową grą koniunktury politycznej, jest zarazem rzeczą co najmniej śliską… Z całą świadomością wstępuję na tę śliską drogę, aby rozpatrzyć pytanie: dlaczego analogicznego zarzutu nie można wysunąć np. przeciwko narodowi polskiemu za tolerowanie ”reżymu” Bieruta już od lat dziesięciu? (…) Dalej: na Hitlera Niemcy dokonali kilku zamachów, na Bieruta Polacy ani jednego. Mało tego: nie jakiś tam jeden tylko odłam Polaków, ale w tej chwili wszyscy Polacy na świecie, zarówno w kraju, jak i na emigracji, uważają namawianie do zamachu na Bieruta bądź strzelanie do reprezentantów „reżymu”, słowem, każdą próbę obalenia tego ustroju politycznego siłą, za – prowokację, za którą płacić będzie naród, czyli za zbrodnię (nieobalenie Hitlera) to, co sobie samym za cnotę. I odwrotnie: za obowiązek dla każdego Niemca to, co sobie za zbrodnię. (…)

Ale w takim razie wypadłoby stwierdzić, że naród niemiecki przez okres o wiele dłuższy uchodził za „naród poetów i myślicieli”, niźli za gestapowców i SS – manów. Podobnych łamigłówek należałoby rozwiązać bardzo dużo na całym świecie. Chociażby nawracając do krótkiego dwudziestolecia Polski niepodległej: czy typem odpowiadającym mentalności narodu były bardziej rządy „Centrolewu” i sejmowładztwa, czy dyktatury, Brześcia i Berezy? Wyciągając aktualne konsekwencje z różnicy czynionej pomiędzy „własnym” i „obcym” ustrojem, musielibyśmy dojść także do wniosku, że w równym stopniu zbrodnią było ze strony Niemców, że nie strzelali ongiś do Hitlera, jak zbrodnią byłoby dziś, gdyby odwrotnie – strzelali do panów Nuschkego, Ulbrichta czy Grotewohla. Byłaby to co najmniej wygodna interpretacja dla wszystkich ustrojów komunistycznych na globie, których kolebką jest zawsze obca im Moskwa. W rezultacie należało by przyjąć zasadę, że z całego globu tylko jednemu Rosjaninowi dozwolona jest próba zamachu na krwawego satrapę Kremla i tytuł do ewentualnego bohaterstwa za czyn, który dokonany np. rękami Polaka, Litwina, Rumuna czy Bułgara przeistaczałby się automatycznie w – zbrodniczą prowokację. (…)

 

* * *

 

Niezależnie od powyższych uwag, formuła przyjmująca drastyczne rozróżnienie władzy „własnej” od „obcej” wydaje się posiadać jeszcze jedną wadę.

Mianowicie operując wyłącznie terminem „naród”, pomija istnienie czynnika w życiu bardziej konkretnego, jakim jest jednostka ludzka. Zaś właśnie w życiu mamy najczęściej do czynienia z wzajemnym stosunkiem: jednostka – władza, bez względu na to, czy jest ona „własna” czy „obca”. (…) Dlaczego np. ci literaci niemieccy, którzy piali hymny na cześć ”własnego” hitleryzmu, mają być piętnowani jako zbrodniarze, natomiast literaci piejący hymny na cześć ”obcego” im bolszewizmu rozgrzeszani jako „biedne ofiary” Że niby: muszą, że żona, dzieci?.. Że chcą żyć? A tamci nie chcieli żyć? Nie mieli żon i dzieci?

Naturalnie tak prosto to się wszystko nie tłumaczy. Komunizm używa odmiennej instrumentacji, której efekty w działaniu na społeczeństwo próbowałem odmalować w powieści „Droga donikąd”, a której technikę miejscami po prostu genialnie wyinterpretował Miłosz w swej książce „Zniewolony umysł” (największa pochwała: warszawska Nowa Kultura w numerze z dnia 13 listopada 1955 roku pisze ”Książka Miłosza to majstersztyk wrogiej propagandy…”). Z drugiej jednak strony narzuca się pytanie, choć w formie raczej wykrzyknika: Czy przy rozbudzonych współczesnych nacjonalizmach (pisze się: patriotyzmach), wśród wielu narodów Europy zabrakłoby piewców swego władcy, chociażby najgorszego z najgorszych, lecz którego jeden but stanąłby nad Atlantykiem, a drugi nad Wołgą, którego władza sięgnęłaby od piasków Egiptu po Ocean Lodowaty?! Wolne żarty! Nie darmo, choć niechętnie, porównuje się Hitlera do Napoleona.

W rezultacie odpowiedź na pytanie: co jest ”gorsze”, opiewać ”własny” hitleryzm, czy ”obcy” bolszewizm, wydaje mi się co najmniej sporna. Bezsporna może być chyba tylko dla tych, którzy w tym momencie wykrzykną:

„Jak pan śmie porównywać bolszewizm z hitleryzmem?!”

A, na takie dictum, uchylam kapelusza i uchylam się od dalszej dyskusji. Gdyż bez względu na to, z której strony ten okrzyk padnie, będzie on pokrewny tym obu totalizmom naraz. Bo tylko tępa, polityczna myśl totalitarna kwestionować może nadrzędne prawa obiektywizmu. A obiektywizm możliwy jest tylko przy zachowaniu zupełnie wolnej ręki w dziedzinie porównań. Ograniczając prawo porównań, ograniczamy prawo krytyki, prawo dyskusji, prawo apolitycznej nauki, ograniczamy myśl ludzką, słowem, zakreślamy krąg, w którym nie chciałbym się obracać, dając zresztą temu wyraz w dobrowolnym przyjęciu statusu emigranta politycznego.*

 

* * *

 

Celem niniejszego artykułu nie jest próba rewizji, czy obalania czyichś przekonań politycznych. Jest on raczej próbą dokonania wyłomu w nieco skostniałych kryteriach narodowego kolektywu. Skostnienie to oddziałuje w pierwszym rzędzie ujemnie na polską literaturę powojenną. Wydaje mi się, że aby rozszerzyć jej horyzonty, odjednostronnić, odpolrealistycznić, a przydać jej więcej prawdziwego realizmu, należałoby zastosować receptę: Mniej patriotyzmu, a więcej prawdy życia.

Byłoby oczywiście tendencyjną złośliwością, gdyby ktoś chciał wyciągnąć z moich uwag taki wniosek, że namawiam do zaprzestania opisów zbrodni hitlerowskich. Wręcz przeciwnie: zbrodni niemieckich nie wolno ukrywać, a należy je piętnować, a nawet im złorzeczyć i przeklinać. Łapanki warszawskie, podziemia Gestapo muszą znaleźć swoje odbicie w literaturze i źle by było, gdyby ktoś próbował zamazać prawdziwe oblicze powstania getta warszawskiego, źle przede wszystkim dlatego, iżby zubożył przez to naszą wiedzę nie tylko o niezwykłych faktach historycznych, ale pozbawił materiałów, mogących służyć w przyszłości do wymiaru rozpiętości, do jakich sięgać potrafi zbiorowa ludzka zbrodnia z jednej strony, a bohaterstwo z drugiej. Ale ta część została już wykonana. Nikt nie może powiedzieć, że dymy Oświęcimia przeszachrowano na mgiełkę zapomnienia. Oddają one strasznym, trupim swędem, jakim oddawały w rzeczywistości. To wszystko zrobiono. Zapomniano tylko o jednym, o najważniejszym: o człowieku. O tym, że obiektywne pojęcie zbrodni nie ogranicza się do popełnienia jej w stosunku do jakiegoś jednego narodu, ale w stosunku do każdego człowieka.

I tu muszę zauważyć, że powojenna literatura niemiecka znacznie nas wyprzedziła w obiektywnym naświetleniu jednego z największych kryzysów ludzkości, jakim była druga wojna światowa. W obecnej jej tendencji „szukania człowieka” jest bardziej, po prostu, ciekawa. Bo wiadomo, że w literaturze nie polityka, nie naród, a najciekawszy jest zawsze człowiek.

Literatura niemiecka potępiła hitleryzm i zbrodnie przez niego dokonane w doprawdy niezliczonych publikacjach, filmach i sztukach. Nie potrafiłbym nawet zacytować w przybliżeniu tych wszystkich druków, które bezpośrednio, pośrednio, czy tylko w wyniku akcji powieściowej, piętnują głupotę, barbarzyństwo i zbrodnie „własnego” hitlerowskiego rządu i systemu, popełnione w stosunku do obcych narodów, a w tej liczbie i Polaków. Po stronie polskiej, jak już wspomniałem wyżej, nie ma ani jednej książki, a bodaj żadnego artykułu, czy wystąpienia, które by piętnowało zbrodnie obcego, bolszewickiego okupanta w stosunku do Niemców…

W odróżnieniu od przepisu socrealizmu, szczerość każdego pisarza mierzy się nie tylko tym, o czym pisze, ale i tym co przemilcza. Z drugiej strony każdemu winno być wolno pisać co chce i co mu najbardziej leży na sercu. Jeżeli chodzi o mnie, nie wykreśliłbym nigdy ani jednego słowa nawet z tego, co wypisuje ksiądz Kantak, jeżeli poczuwa się za nie do odpowiedzialności zarówno wobec czytelników, jak i wobec własnej sukni kapłańskiej. Nie to jest ujemną stroną pewnego zespołu ludzkiego, że ktoś jeden pisze w nim – tak. Ale to, gdy nikt inny nie odważy się napisać – nie; zgłosić swojego indywidualnego veto, czy chociażby odmiennego zdania, nawet wówczas, gdy przebywa w wolnym świecie i ani Gestapo, ani NKWD nie grozi mu za to Oświęcimiem czy Kołymą.

Trudno określić w tej chwili, jaki procent Niemców potępia nie tylko Hitlera, ale wszystko cokolwiek ubocznie związane było z jego „reżymem”. Prawdopodobnie ponad 90 proc. Zdarzają się jednak wyjątki, a kto wie, może z 10 proc., może mniej, które byłyby skłonne nie całą przeszłość hitlerowską widzieć w równie czarnych barwach. Te wyjątki notowane są ze szczególnym nieraz podkreśleniem: „Spójrzcie no na tych! Co oni wypisują!” A ja bym powiedział: chwała Bogu! Chwała Bogu oczywiście dla samych Niemców przede wszystkim. Bo naród, który wykazuje zbyt daleko posuniętą jednolitość opinii, zbyt wielką dyscyplinę, solidarność, przesadną monomyślność, postulatowość, w którym nie ma nikogo, kto by mówił inaczej, nie budzi zaufania w swoją szczerość. Tego rodzaju społeczeństwo wydaje się nieco sztuczne „podciągane” do jednego mianownika. Słusznie kiedyś napisał W. A. Zbyszewski w pięknym artykule, broniąc Władysława Studnickiego przed masowym potępieniem za zgłoszenie się na świadka obrony w procesie von Mansteina, że społeczeństwo dojrzałego narodu winno być jak rozwarty szeroko wachlarz. Niewątpliwie tak. Dodałbym od siebie, że im więcej ponad 180 stopni rozwarcia tego wachlarza, tym więcej świadczy o dojrzałości, dynamice, a więc i bogactwie myśli społeczeństwa. Podczas gdy zwinięty w mocnej garści robi wrażenie raczej krótkiej pałki.*

 

* * *

 

Powiada się u nas, że emigracja jest po to, żeby „służyła krajowi” i to przez duże K. Przyjmując to założenie za słuszne: na odcinku literackim na czym ta wierna służba ma polegać?

Swojego czasu wojewoda Bociański konfiskował moje artykuły o pewnym powiecie, w którym chłopi nie mieli czym karmić bydła i zrywali strzechy z chałup na słomę do sieczki. Motywował te konfiskaty państwowym interesem wyższej miary: artykuły są żerem dla propagandy sowieckiej. Otóż wydaje mi się, że dziś na emigracji funkcję wojewody wypełnia zastępczo źle pojęta służba krajowi: „Co kraj na to powie? Jakie to zrobi wrażenie w kraju?” Ta wieczna licytacja hasłami „Kraju” (przez duże K), ta ciągła obawa, żeby nie wyjść ze „służby”, czy, co gorsza, nie zostać z niej wyrzuconym, doprowadza w końcu do tego, że zamiast korzystać z szerokich horyzontów wolności i nowych myśli, literatura emigracyjna dobrowolnie odkłada siebie cenzurą tzw. dyscypliny narodowej. Służba, jak każda służba, ma tylko ograniczone środki działania. Kto służy, ten nie rządzi. W rezultacie emigracyjny polrealizm nie jest żadnym przeciwstawieniem obowiązującego w kraju socrealizmu, tylko jego konkurentem, równie, a czasem (niestety!) bardziej ciasnym od tamtego. Przy tym chronicznie chorym na brak konsekwencji. Tak na przykład z jednej strony ubolewa się nad ubezwłasnowolnieniem literatów w kraju pod obcą przemocą, z drugiej wdaje się z nimi w poważne polemiki, stwierdzając tym samym, że są właśnie – własnowolni. Takoż drobne flirty poprzez Żelazną Kurtynę, per: Zbyszku, Kochany Pawełku czy Dziubdziusiu, mało wnoszą, jeszcze mniej sprzyjają rodzeniu się niezależnej myśli, czy chociażby rozprostowaniu ramion przy codziennym wschodzie słońca. A tymczasem, jak wiemy, kula ziemska się obraca i wraz z nią kroczy tzw. współczynnik czasu i postępu, pozostawiając zajętych drobnymi polemiczkami przy Żelaznej Kracie, na starym miejscu.

Zapytać by można: co mają wspólnego z tymi uwagami Niemcy? Jako Niemcy, zgoła nic. Natomiast jako „kompleks niemiecki” stanowią dosyć charakterystyczny przykład dreptania na miejscu.

Niedawno poznałem młodzieńca urodzonego w Stryju, dzieckiem deportowanego do Kazachstanu, szkolonego w Indiach, dorastającego w Afryce, zmężniałego w Londynie, który – ponad wszystko – nienawidzi Niemców. Nie był w Niemczech i nie zna ich. Nie zetknął się. Z całego szerokiego świata tę rzecz wyniósł z emigracyjnego piśmiennictwa polskiego. Nad własnym poglądem się nawet nie zastanawia i nie chciałby go w sobie wyrobić. Tamto mu wystarcza. Jest przekonany, że inaczej być nie powinno. On, w swoim mniemaniu, służy w ten sposób krajowi.

Niemcy stanowią dziś dla całego świata jeden z najważniejszych problemów, wokół którego toczą się bądź rozbijają konferencje najpotężniejszych mocarstw. Natomiast dla wielu Polaków są zamkniętym kręgiem i skamieniałym w tym ujęciu kompleksem psychicznym. Jeżeli stosunek do jednego tylko państwa czy jednego narodu hamuje wszelką żywotną elastyczność i stanowi kamień do potknięcia na drodze samodzielności myślenia, to cóż dopiero mówić o możliwościach polskiego „wkładu” czy „udziału” w postępie wszechświata. 

Prawdziwa służba krajowi wydaje mi się polegać na czymś zupełnie odwrotnym. Na stworzeniu takiego słowa, takiej myśli twórczej, takiej literatury na emigracji, która by oderwała się od hamulców na kraj nałożonych, maksymalnie pozbyła wszelkich kompleksów i możliwie zerwała z wszelką koniunkturalną służalczością.*

 

Kultura 1956 nr 1 (99)

„… bez znajomości historii nie ma kultury”

Józef Mackiewicz

5 sierpnia 1940 był dniem upalnym. Rano przybyłem do Wilna dla załatwienia kilku sprawunków i po południu miałem wracać pociągiem podmiejskim na wieś. W dusznej atmosferze wisiały nieruchawo transparenty czerwone. Z każdej nieomal witryny wyzierał portret Stalina, częściowo już wyblakły od słońca i popstrzony przez muchy. Chodniki były nagrzane, przechodnie spoceni. Na placu przed dworcem kolejowym zbitą ciżbą stał tłum ludzki, a z trzech ulic wylotowych napływały wciąż nowe grupy manifestantów.

Łatwo było odgadnąć, że maszerowali wszyscy, kogo rozkaz maszerowania dosięgał bezpośrednio. Szli dorośli i dzieci. Jak się później okazało, dzieci te trzymane były od rana bez obiadu w szkołach, a później tkwiły na skwarze. Leniwie kołysały się transparenty i sztandary czerwone. Nad kurzem wzbijanym nogami, nad zaduchem ludzkim płynęły dźwięki „Międzynarodówki”.

Z trudem lawirując, przeciskałem się w kierunku poczekalni dworcowej. Jeszcze dwa – trzy razy zapytałem przechodniów na chodniku o przyczynę uroczystości. Nikt nie wiedział. Uroczystości, pochody i manifestacje odbywały się teraz zbyt często.

- Zapytaj pan tych, co idą – mruknął któryś.

Obok maszerowała właśnie delegacja – sądząc z zewnętrznego wyglądu – jakiegoś artelu rzemieślniczego.

- O co chodzi? – spytałem szeptem zacnego majstra, który nie mógł złapać nogi w szeregu.

W tej chwili poznałem go: szewc z ul. Zarzecznej. Poprawił nogę i maszerował teraz jak stary komunista. Udał, że mnie nie zna.

- O ważne rzeczy chodzi – odpowiedział.

W poczekalni dworca panował tłok nieopisany. Nikogo nie wypuszczano na peron. Pociągi miały odejść później. Trzeba czekać. Wielu próbowało się przepchnąć koło biletera, ale w drzwiach stał bojec z czterograniastym bagnetem na karabinie. Kontroler w przejściu patrzał tępo przed siebie. Na czapce jego widniała gwiazda, daszek opadał na oczy… W zmarszczkach twarzy taił się brud stacyjny i zniechęcenie.

- Panie! – wołała jakaś kobieta, zaciągając z wileńska – niechaj pan zlituji sie, mnie dzieci czekajon w domu.

- Nie ma tu żadnych „panów” – odburknął kolejarz. Kobieta się cofnęła.

- Jak do niego, cholera, mówić? – zapytała szeptem sąsiadkę.

- Wiadomo jak: powiedz pani „towarzyszu”.

- Towarzyszu!… – zaczęła znów tamta biadającym tonem i urwała raptownie.

- Nie można teraz. Czego się pchacie? Ech, naród jaki niezorganizowany! – zawołał oficer NKWD, wyrastając nagle w przejściu.

Okrzyk, który się zerwał z jego ust, nie był groźny, nie poparł go też ani przekleństwem, ani srogą miną. Raczej stanowczość i dobrze wyreżyserowana perswazja brzmiały w jego głosie. I wtedy ten „niezorganizowany naród” zaczął się cofać, tłocząc się nagle do tyłu, jak uprzednio tłoczył się ku przodowi. Ktoś rozdusił babie w ścisku pusty kosz. Syknęła, ale nie ośmieliła się krzyknąć. Oczy wszystkich skierowane były na tego uzbrojonego męża NKWD z wyrazem przymilnego strachu. W kącie koło drzwi kwiliło dziecko. Obok leżało kilku drwali wprost na cemencie, rozłożywszy swój skromny posiłek pomiędzy piły, siekiery, plwociny i niedopałki papierosów. „Niezorganizowany naród” bab, dzieci, robotników, wyleniałych inteligentów, który w tak podniosłej chwili ośmielał się wysuwać swe indywidualne interesy, jechać dokądś za indywidualnymi biletami, spędzony został do tej dusznej poczekalni i zamknięty na razie na klucz, aby nie przeszkadzał „narodowi zorganizowanemu” na placu przed dworcem w jego manifestacji…

Dowiedziałem się wreszcie, że manifestacja odbywa się ku czci delegatów litewskich, którzy przywieźli z Moskwy uroczystą zgodę Rady Najwyższej ZSRR na włączenie Litwy do związku wolnych narodów. Za oknami zagrała muzyka.

Wielkie okna dworców kolejowych, dzień i noc w ciągu wielu lat wpatrzone w miasto przed podjazdem, z biegiem czasu zachodzą bielmem kurzu. W dodatku pająk ze strony zewnętrznej rozpostarł swą pajęczynę, więc patrzyłem przez nią jak przez kratę więzienną na tę najbardziej podłą manifestację, na jaką zdobyć się może zbiorowisko ludzkie: bezwolne stado wiwatowało z okazji utracenia wolności, z okazji przywiezionego mu jarzma, udawało radość. Usprawiedliwiała okoliczność, że znaczna większość nie wiedziała w ogóle o co w tej manifestacji chodzi. Natomiast wiedziała z całą pewnością i przekonaniem, że poszła na nią i pójdzie na każdą następną manifestację, że nie odmówi swego udziału, pokornie i bezwolnie, we wszystkim, czego od „mas pracujących” będzie się wymagało w przyszłości. Tylko za samo miano przynależności do tych „mas”. Bo bez tego grozi utrata posady, prześladowania, więzienie, głód, wrota NKWD. Podły strach o rubel w kieszeni, o własną skórę, o mleko dla dziecka, o prawo patrzenia na własne podwórko, strach – najbardziej przyziemne z ludzkich uczuć – stanowił bramę tryumfalną dla delegatów powracających z Moskwy: bramę udekorowaną czerwonymi flagami.

Wmaszerowała kompania honorowa wojska litewskiego. Zdrowe, silne chłopy w stalowych hełmach, z karabinami w ręku, z których od 15 czerwca 1940 nie padł ani jeden strzał protestu, ani jeden – w obronie ich ojczyzny.

Oficer wyjął szablę z pochwy. Przyjemnie mignęła w słońcu wydłużona stal. Ale nie po to, by rąbać wrogów, jak to przysięgał przed Bogiem. W tej chwili po śmiesznych frazesach „Bóg i Ojczyzna” depcze, chrzęszcząc butami, cały naród, kroczący w manifestacji komunistycznej. I oficer daje klingą znak, i kompania honorowa prezentuje broń przed zejściem wolności do – grobu. Zagrzmiał hymn sowiecki. Delegaci litewscy wychodzą z dworca.

Poprzez cieniutką kratę zakurzonej pajęczyny widzę limuzynę, która lśniąc lakierem na słońcu okrąża plac i zatacza się pod samo niemal okno. Przywiozła przedstawicieli prasy miejscowej. Z limuzyny wysiada między innymi mój dobry znajomy, Polak, były wyższy urzędnik kolejowy dyrekcji wileńskiej, teraz – przedstawiciel polsko-komunistycznej Prawdy Wileńskiej. Taki jak dawniej, gdy chadzał po tym samym dworcu, jak po własnym podwórku, tłusty na twarzy, rubaszny w gestach. Lubił popić przy bufecie, pogadać z dyżurnym przodownikiem policji, pochwalić się wpływami w wyższej hierarchii urzędniczej, patriotyzmem polskim, nabożnością, nawet antysemityzmem. Dwadzieścia lat wiernej służby w polskim urzędzie państwowym i dwa miesiące w prasie bolszewickiej. Tak, to on. W pumpach, z bródką, pewny siebie i… z ogromną czerwoną kokardą w klapie. Rok jeszcze nie minął, gdy pamiętam… ach, co tam, głupstwo wszystko.

Mam suche oczy i sucho mi w gardle.

Znałem go rzeczywiście od bardzo dawna. Znałem jego żonę, ot, taką sobie, miłą, gościnną mieszczkę, bezpretensjonalną i bardzo nabożną. Kiedyś, pamiętam, u nas na wsi rozszalała się burza. Piorun trzasnął w sosnę, drugi rozłupał starą jabłoń. Na świecie zrobiło się czarno. Wtedy to ona, ruchem pełnym zaufania, z książeczki do nabożeństwa wyjęła święte obrazki i ustawiła każdy w innym oknie, a sama spokojnie uklękła. Burza się kończyła.

Marzeniem jej był Rzym. Na rok przed wojną z drobnych oszczędności urzędnika polskiego dał się uciułać kapitalik wystarczający na udział w wycieczce do Rzymu. Pojechała. Po powrocie zbyt rozwlekle i drobiazgowo opowiadała najdrobniejsze szczegóły. A to ją, zemdloną w Bazylice Św. Piotra, podejmował gwardzista papieski, to znowuż papież…

W okresie bolszewickim zostaje „uprawdomem” (administratorem domów znacjonalizowanych). Pokłóciła się z pewnym lokatorem Żydem i krzyczała do niego: „Jak towarzysz śmie! Ja, stara komunistka!…” – i ręce ściśnięte w kułaki przyciskała do swych miękkich, trochę już zwiędłych piersi.

Robotnicy, tłukący kamienie pod domem na szosie, pocieszali mnie:

- Jeszcze pan będziesz pisał. -Jak Polska wróci. – Jak bolszewików diabli wezmą.

Tego dnia na podwórzu pobliskiej szkoły ludowej wyznaczony był wiec przedwyborczy. Te „pierwsze wolne wybory” odbywały się w ten sposób, że nikt nie wiedział, kim są kandydaci, i skąd się u nas w kraju wzięli. Ale też nikt absolutnie tą sprawą się nie interesował, nie pytał i oczywiście – nie protestował. Przyjęto jako rzecz jawną i najzupełniej normalną, że wszystko jest z góry narzucone, od kandydatów aż do treści ich przemówień i uchwał ”’mas pracujących”. Musi być też napisane w gazetach, rozplakatowane po ulicach, że wybory są „najwolniejsze na świecie”, i że „pierwszy raz w historii kraju odzwierciedlać będą prawdziwą, niefałszowaną wolę ludu pracującego”. To wszystko na opak uważano za rzecz najzupełniej normalną.

Dlaczego? Doprawdy, diabli wiedzą, dlaczego.

Poszliśmy razem. Przede mną szedł kamieniarz o mocno czerwonej, przepitej trochę twarzy. Kulał przy tym na jedną nogę, za to tym energiczniej wymachiwał lewą ręką, rozczapierzając dlaczegoś wszystkie palce. Droga wypadła przez lasek sosnowy. Jego rozpięta, niedbale puszczana bluza rozdymała się na wietrze przesłaniając mi widok. Z tyłu szła w milczeniu reszta robotników, i do nich to pokrzykiwał kulawy, nie odwracając głowy:

- Ja im dam wybory, taka ich mać, tam i nazad i w poprzek! To oni myślą, że oni z robotników mogą wariatów strugać! Zaczekajcie chłopcy, my im jeszcze pokażem.

- Daj Antoś lepiej spokój – odezwał się któryś i obojętnie splunął na wrzosy.

Ale kulawy uspokoił się dopiero przy zbliżaniu do szkoły. Tam na ganku wisiała już czerwona flaga. Pod nią tkwiło dwóch policjantów litewskich, jeszcze w dawnych, „burżuazyjnych” mundurach, ale bez naramienników. Znak Pogoni zastąpiła gwiazda na czapkach. Poniżej na stopniach stał mówca, nie znany nikomu w okolicy. Przed furtką mała szara limuzyna, przez której szybę dostrzec było można młodą dziewczynę. Przeglądając się w lusterku szofera, malowała sobie usta.

Mówca mówił długo i monotonnie, słuchano go poziewając w zgodnej ciszy. Oklepane, wyświechtane, zbanalizowane do niemożliwości frazesy padały równo jak krople z dachu. Znać zresztą było, że agitator jest zmęczony, że już tuzin podobnych wieców dziś odklepał, i że wszędzie mówił to samo, z tą samą intonacją i tym samym gestem. Tłum stał lub siedział na trawie, nie okazując żadnego zainteresowania. Nawet oświadczenie, że „głosowanie jest obowiązkiem obywatelskim”, przeto w dokumentach stawiane będą pieczątki, nawet ten zastraszający przymus nie był nowością, i wiedziano o nim zawczasu.

Siedziałem na trawie, pośrodku podwórza, gdy mówca kończąc przemówienie krzyknął: „Niech żyje Respublika Radziecka!” – „Niech żyje ojciec i nauczyciel mas pracujących, nasz kochany wódz i towarzysz, genialny Stalin!”

- Niech żyje! – ryknął pierwszy kulawy kamieniarz i szeroko wymachując lewą ręką w rozpiętej bluzie zasłonił mi znowu widok podobnie jak tam w lasku.

- Niech żyje! – wrzaśnięto ze wszystkich stron.

Policjanci stanęli na baczność. Wszyscy zerwali się z miejsc. Zostałem sam jeden na trawie, pośrodku podwórza, tak jak siedziałem, a w tej chwili jak rozduszony robak wśród depczących wokół nóg i wzniesionych do góry rąk. Wstałem w końcu, splunąłem i powlokłem się drogą do domu. Po chwili dopędzili mnie powracający z wiecu robotnicy.

Szli milcząc, jakby żując coś niesmacznego, coś co przeczuwali – nie da się łatwo strawić. Na zakręcie minął nas samochód i ciężko buksując, torował sobie w piachu drogę na następny wiec. Z okna wychyliła się ta sama dziewczyna i powiewała czerwonym szalem, machając swą chudą ręką, wysterkającą z rękawa równie czerwonej bluzki. Uśmiechała się przy tym, tym standardowym, typowym, sztucznym sowieckim uśmiechem, którego pełno na każdym zdjęciu, plakacie, fotografii kinowej, ilustracji gazetowej, o którym twierdzą szpalty sowieckie, wypluwane codziennie z maszyn rotacyjnych, że zaświtał na ustach jako radość z wolności i szczęścia. Lepki, fałszywy, gadzinowy uśmiech spodlonej maski ludzkiej.

I znów pierwszy kulas, a za nim kilku innych podnieśli ręce i odkiwali przyjaźnie. Po czym odwracając głowę kulas odezwał się spokojnie, cedząc rzeczowo przekleństwa:

- Paszła ona k p…. matieri! k… czerwona!

- Ot, Żydówka parszywa – mruknął na wpół do siebie – Może ona i nie Żydówka, a tak, prosto bl…

Pozostał nam jeszcze kawałek drogi piaszczystej, wyboistej, pod górę. Z lewa, wysoko nad sosnami, przypiekało słońce. Daleko, daleko już, ginął w zieleni obłok kurzu za samochodem.

- Taksówką, taka ich mać, rozjeżdżają. Komunisty, mać ich… – odsapnął kulawy, któremu iść było ciężko.

Nie wytrzymałem:

- To po jaką cholerę darliście się „Niech żyje!”, jeśli teraz przeklinacie.

Nastała chwilka ciszy, i tylko w ostatnim skwarze brzęczały jesienne muchy.
No… a to jakże inaczej?… – odpowiedział kamieniarz i odwrócił ku mnie swą nalaną twarz, na której malowało się szczere zdziwienie.

 

Wiadomości 1947 nr 24 (63)

Józef Mackiewicz

 

Niemcy użytkowali groby katyńskie jako kopalnię dla swej akcji propagandowo-politycznej, której usiłowali nadać jak najszerszy zasięg.

Stosunki polsko – sowieckie już uprzednio tak dalece uległy zepsuciu, iż wymagały tylko wbicia ostatniego klina pomiędzy obydwie strony. Chodziło też Niemcom o urobienie własnej opinii w Rzeszy, bardziej jeszcze o propagandę pośród podbitych narodów Europy, a zwłaszcza Europy Wschodniej, którym wstrząsające fotosy z masakry katyńskiej miały w sposób plastyczny przedstawić los, jaki je czeka pod panowaniem bolszewickim. – Ale wygrywanie propagandowe niesłychanej zbrodni miało też na celu wstrząśnięcie sumieniem świata demokratycznego, który się połączył w sojuszu z bolszewikami dla wspólnej walki z Hitlerem.

Celem pobocznym było też przelicytowanie i usunięcie na plan drugi własnych, hitlerowskich zbrodni, które z niesłabnącą energią reklamowane były przez prasę i propagandę Zjednoczonych Narodów.

Akcja niemiecka częściowo odniosła skutek. Poza tym zerwanie stosunków polsko-radzieckich i pierwszy w ten sposób rozłam w obozie aliantów zapisała na swe dobro, w rubryce: sukces.

W drugiej połowie kwietnia krytycznego 1943 roku mieszkałem w dalszym ciągu w swym małym, wiejskim domku w odległości 12 kilometrów od Wilna i do miasta przychodziłem piechotą i rzadko. Za czasów okupacji sowieckiej zmieniłem swój zawód dziennikarza i literata na bardziej odpowiadający warunkom – zostałem mianowicie furmanem ciężarowego wozu. Za czasów okupacji niemieckiej siedziałem cicho na wsi i nie byłem niepokojony, jakkolwiek władze niemieckie nie mogły oczywiście nie wiedzieć o mojej egzystencji.

Na jakiś tydzień przed Wielkanocą sprzedawałem na rynku w Wilnie palto letnie i tu spotkałem dawnego swego kolegę(…)

Było ciepło. Wiosna.(…) Właśnie przeżuwano wrażenia i komentarze do straszliwej, nowej zbrodni, odkrytej pod Smoleńskiem. – Poza tym wlokło się życie przygnębiające, głodne, biedne, apatyczne(…)

- Od wczoraj telefonuje Klau. Werner Klau, szef biura prasowego przy Gebietskommissariat Wilna-Stadt, dopytuje, czy ktoś z pracowników nie zna przypadkiem twego adresu. Chcą cię zaprosić do Katynia. (…)

Dopiero w drugiej połowie maja 1943 roku wlecze nas poprzez powietrze pudło starej, niemieckiej „JU 88″, samolotu o typie przestarzałym. Leci dwóch dziennikarzy portugalskich, jeden dziennikarz szwedzki. Z Warszawy Niemcy wyekspediowali ekipę dziesięciu robotników fabrycznych, ażeby się przekonali na miejscu i opowiedzieli rodakom. To są ich chwyty propagandowe, stosowane już od dłuższego czasu. – Towarzyszy nam oficer Wehrmachtu, będący łącznikiem z Ministerstwem Spraw Zagranicznych (b. attaché niemiecki w Tokio). Gdy lądujemy za Dnieprem, termometr wskazuje zaledwie 3 stopnie powyżej zera, pada drobny deszczyk (…)

Plan sytuacyjny jest taki: Na zachód od Smoleńska prowadzi linia kolejowa w kierunku Witebska do stacji Gniezdowo. Mniej więcej równolegle biegnie szosa. Do tej stacji przywożeni byli jeńcy polscy w roku 1940, na wiosnę, to nie ulega już żadnej wątpliwości i przez nikogo nie jest kwestionowane. W Gniezdowie ich wyładowywano. Szosa biegnie dalej przez Katyń. Z Gniezdowa do Katynia około 4 kilometry. Po bokach wilgotne laski, wyręby, na których wyrosły już pojedyncze brzózki, olszyna. Wzrok mija je obojętnie, ślizgając się po mokrych badylach, gałęziach, strzelistych prętach jakichś krzaków. – I tylko myśl, pobudzana wyobraźnią, kołuje po tej szosie do wtóru obracających się opon: ”Tędy, tędy, tędy jechali ci ludzie, w taką samą czy podobną wiosnę. Co myśleli? Co szeptali?” (…)

W chwili, gdy ja przybyłem do Katynia, rozkopano już wszystkie siedem grobów. Niektóre były opróżnione. Inne zastałem jeszcze w trakcie prac ekshumacyjnych, ale raczej na ukończeniu. Rzeczą pierwszą, która się rzuciła w oczy, było zaśmiecenie lasu wokół dołów już pustych. Skąd zaśmiecenie to pochodziło, wyjaśniło się niebawem i jednocześnie naprowadziło mnie na najważniejsze odkrycie.

Ażeby uplastycznić jego doniosłość, należy pokrótce przedstawić metodę prac ekshumacyjnych. Ogólne kierownictwo spoczywało w rękach niemieckich oczywiście. Ale bezpośrednie roboty wykonywane były przez ekipę Polskiego Czerwonego Krzyża, na czele której stał dr Wodziński z Krakowa. Do swej dyspozycji miał robotników, zarówno wolnego najmu spośród mieszkańców okolicznych, jak też przydzielonych jeńców sowieckich. Trupy wydobywane z dołów śmierci układano szeregami na ziemi. Z szeregów brano po jednym, celem dokonania oględzin i zrewidowania. Mundury były przeważnie w dobrym stanie, rozpoznawało się nawet gatunek materiału, jedynie odbarwione. Wszystkie części skórzane, w tej liczbie buty, robiły na pierwszy rzut oka wrażenie gumowych. Ponieważ z reguły każde zwłoki sklejone były niejako sokiem trupim, lepkim, strasznym, cuchnącym, więc o rozpinaniu kieszeni, ani tym bardziej ściąganiu butów, mowy być nie mogło. Operacja odbywała się tedy w ten sposób, że specjalni robotnicy, w obecności dyżurnego delegata Polskiego Czerwonego Krzyża, rozcinali nożami kieszenie i cholewy butów, bo w tych ostatnich też znajdowano nieraz ukryte różne przedmioty. Wszystko znalezione wydostawano na światło dzienne. Wszystko co mogło stanowić wartość dowodową, pamiątkę dla rodziny, wskazówkę przy identyfikacji, lub wartość materialną (dokumenty osobiste, legitymacje, pamiętniki, notatki, listy, fotografie, medaliki, książeczki do nabożeństwa, kwity, medale, ordery, pierścionki itd.) składane było do specjalnie na ten cel przygotowanych kopert, zaopatrzonych kolejnym numerem. Takiż numer ewidencyjny przyczepiano następnie do zwłok, które, o ile nie wykazywały specjalnego interesu dla ekspertyzy medycznej, odkładano zaraz do innego szeregu. Po czym grzebano je w nowych, wspólnych mogiłach.

Wprawdzie zarówno Komisja Ekspertów Międzynarodowych, jak późniejsze sprawozdanie sekretarza Geheime Feldpolizei, Vossa i dr Buhtza słusznie zwracają uwagę na daty znalezionych przy zwłokach gazet, nie uwzględniły ich jednak w tym stopniu, na jaki zasługują, z punktu widzenia interesu dowodowego i rozwiązania zagadki:

Kiedy dokonano mordu? – a więc: kto?

Zachowano kilka gazet, jako eksponaty, resztę rzucano w las. Ale w większości wypadków nie były to całe gazety. W większości wypadków były to części gazet. Papier gazetowy stanowi dla człowieka biednego, jakim jest jeniec, materiał nieraz niezbędny dla licznych celów. Tak więc zastępuje brak portfelu, portmonetki i w ogóle służy do opakowania przeróżnych przedmiotów, które się nosi w kieszeni, worku czy plecaku; zastępuje bibułkę do palenia, wkładki do butów, nawet ciepłe skarpetki itd. Otóż tych strzępów gazetowych, obok całkowitych lub części gazet, rozrzuconych po lesie, jako rzeczy bezwartościowych, była – masa.

Pochylony, przerzucałem kawałkiem patyka w tych strzępach przesiąkłych trupim odorem. I ja też nie od razu zwróciłem należytą uwagę na skrawki gazet. Dopiero, gdy następnie udałem się na miejsce właściwej rewizji zwłok, dokonywanej przez dr Wodzińskiego, gdy raz i drugi z kieszeni trupa wydobyto przy mnie gazetę, trzeci i piąty raz i każda z datą: marzec – kwiecień 1940 roku – pojąłem siłę przekonywującą tego faktu. – Głos Radziecki, sowiecka gazeta po polsku, przewijała się szczególnie często pośród innych pism w języku rosyjskim. Głos Radziecki! Dziś mogę potwierdzić zeznania niektórych jeńców, którzy konstatowali, że obozy jenieckie w r. 1940 specjalnie tą gazetą były obsyłane… Daty zaś nie budziły wątpliwości. Tu zaznaczyć muszę, że wszelki druk zachował się w grobach stosunkowo najlepiej. Niektóre z gazet wykazywały doskonałą wyrazistość, przebijając mniej więcej tak wyraźnie, jak przebijają litery drukowane poprzez normalnie zatłuszczony papier.

Wróciłem, wciąż z chustką przytkniętą do nosa, wyrzygałem się dyskretnie za pniem grubej sosny i znów grzebać począłem patykiem w strzępach cuchnących papierów, porozrzucanych po lesie. Tam, gdzie skrawki gazet nie wykazywały daty, odczytywałem ustępy depesz, opis zdarzeń, z których wyraźnie wynikało, że dotyczą pierwszych miesięcy roku 1940. Nie późniejszych.

A więc jednak nie ulega wątpliwości: zbrodni mogli dokonać tylko bolszewicy.

Przy zwłokach w Katyniu znaleziono około 3300 listów i kartek pocztowych, otrzymanych przez jeńców od rodzin w kraju, a kilka napisanych i nie wysłanych – do kraju. Ani jeden z tych listów, ani jedna z tych kartek nie posiada daty późniejszej niż kwiecień 1940 r. Potwierdzają to rodziny w kraju, których korespondencja uległa raptownemu przerwaniu w tym czasie. Bolszewicy mogliby odpowiedzieć, że dla jakichś przyczyn zakazali jeńcom korespondować. Tego nie twierdzą, bo brak im ku temu uzasadnienia. Ale mogliby tak twierdzić – bez uzasadnienia. Natomiast w stosunku do gazet nie mają żadnego wytłumaczenia, żadnego, które by licowało ze zdrowym rozsądkiem ludzkim. (…)

(…) Po upływie kilkunastu dni rzecz przestała być rewelacją. Zarówno raport policyjny sekretarza Geheime Feldpolizei Vossa, jak bardzo sumienne sprawozdanie prof. Buhtza, ustaliły oficjalnie, że w siedmiu grobach znaleziono 4143 zwłoki. Tylko. (…)

Po powrocie z Katynia pytano mnie wiele razy o „wrażenia”. Naturalnie wrażenie jest takie, o którym się zwykło mówić, że „mrozi krew w żyłach” . Stosy trupów nagich budzą najczęściej odrazę. Stosy trupów w ubraniu raczej grozę. Może dlatego, że nici tych ubrań wiążą je jeszcze z życiem, którego je pozbawiono, a przez to stwarzają kontrast. W Katyniu znaleziono wyłącznie prawie wojskowych i to oficerów. Wymowność tego munduru robi wrażenie zwłaszcza na Polaku. Odznaki, guziki, pasy, orły, ordery. Nie są to trupy anonimowe. Tu leży armia. Można by zaryzykować określenie – kwiat armii, oficerowie bojowi, niektórzy z trzech uprzednio przewalczonych wojen. To jednak, co najbardziej nęka wyobraźnię, to indywidualność morderstwa, zwielokrotniona w tej potwornej masie. Bo to nie jest masowe zagazowanie, ani ścięcie seriami karabinów maszynowych, gdzie w ciągu minuty czy sekund przestają żyć setki. Tu przeciwnie, każdy umierał długie minuty, każdy zastrzelony był indywidualnie, każdy czekał swojej kolejki, każdy wleczony był nad brzeg grobu; tysiąc za tysiącem! – Być może w oczach skazańca układano w grobie poprzednio zastrzelonych towarzyszy, równo, w ciasne szeregi, może przydeptywano je nogami, ażeby mniej zajmowali miejsca. I tu doń strzelano w tył głowy. Każdy trup wydobywany w moich oczach po kolei, każdy z przestrzeloną czaszką, od potylicy do czoła, wprawną ręką, to kolejny eksponat straszliwego męczeństwa, strachu, rozpaczy, tych wszystkich rzeczy przedśmiertnych, o których my, żywi, nic nie wiemy.

Rozmawiałem kiedyś z człowiekiem, któremu strzelono w tył czaszki i który żył jeszcze trzy dni, gdyż kula ugrzęzła gdzieś między zwojami. – „To było – wyszeptał – to było jakby szklanka pękła, dzyń! i koniec”. – Może…

Szarpiące, ekscytujące nerwy pytanie, jakaś drapieżna ciekawość, która później nie da spać przez wiele nocy, powraca z każdym, którego niosą: „Jak to wyglądało w szczegółach!”

Zdaje się, że każdego z jeńców uśmiercało trzech oprawców. Dwóch trzymało go z boków, za ręce, pod pachami. Trzeci strzelał. Jak przy operacji. – Indywidualność ostatnich odruchów i cierpień da się nieraz odczytać z tego, co po nich zostało: wybite zęby, szczęka wytrącona uderzeniem kolby, rany kłute, sowieckim, trójgraniastym bagnetem. Wielu jest skrępowanych misternym węzłem sznura. Niektórzy mieli zarzucone na głowę mundury, lub płaszcze związane u szyi, a wnętrze wypełnione trocinami, ażeby uniemożliwić krzyki. – Usta otwarte, usta pełne piasku i oczodoły puste, które nie wyrażają nic ponad śmierć.

Ale osobowość każdego nie wyraża się tylko mundurem, odznakami stopnia oficerskiego, czy krzyżem na piersiach, albo schowanym w kieszeni. Przemawia przede wszystkim wyrazem przedmiotów, które miał przy sobie do ostatniej chwili, a które jeszcze żyją, bo mówią literami, które można odczytać. Nazwisko za nazwiskiem… tysiące.

- Chce pan przeglądnąć tę listę? – zwraca się obojętnym tonem Niemiec, podsuwając długie kolumny maszynopisu.

Ciszewski Tadeusz… Tego znałem z Bracławszczyzny.

Anton Konstanty rtm… To mój kolega z jednej klasy gimnazjalnej. (…)

Listy, listy, listy. Listy do rodzin. Ogromna większość zachowana jeszcze w stanie możliwym do odczytania. Dużo jest takich, które przez jeńców zostały napisane w Kozielsku, ale już – nie wysłane. Przy zwłokach znaleziono około 1650 listów, 1640 kartek pocztowych i 80 depesz. Ani jeden z tych listów, ani jedna kartka, ani depesza, nie posiada daty późniejszej niż – kwiecień 1940 roku!

Kto ich nie miał w ręku, wydobytych z dołów śmierci, z masy poklejonych trupów – ten może jeszcze dopatrywać się w mordzie katyńskim sprawy, którą dziś należy traktować w płaszczyźnie politycznej rozgrywki. Kto je czytał, zaciskając usta i nos chustką, kto wdychał ich słodkawą woń trupią, nad zwłokami „kochanego”, do którego były pisane, dla tego nie ma i nie może być względów innych, jak obowiązek rzucenia prawdy w oczy świata.
Listy te były chowane na piersiach i w bocznej kieszeni, i w tylnej kieszeni, i w cholewach butów, zależnie od ówczesnej woli żyjącego jeszcze adresata. Chowane jak relikwie. Później wystawione na pokaz i profanację wrogiej niemieckiej propagandy. (…)

Raz jeden miałem takie prawdziwe łzy w oczach, tzn. nie od trupiego swądu i nie od zbawczego dymu ognisk, a tam właśnie, na werandzie domu w miejscowości Gruszczenka.

Było to trzeciego dnia pobytu. Wróciliśmy z Kozich Gór. Za czystym szkłem gablotki, nadpsute kartki, rozpięte pineskami, o wielkim, bardzo czytelnym piśmie: listy dzieci do ojców.

„8 stycznia 1940 r. – Tatusiu kochany!! najdroższy!.. Czemu nie wracasz” Mamusia mówi, że tymi kredkami, coś mi podarował na imieniny… Do szkoły teraz nie chodzę, bo zimno. Jak wrócisz, ucieszysz się pewno, że mamy nowego pieska. Mamusia nazwała go Filuś… Cześ”.

„12. II. 40. – Kochany Papo, pewno wojna się prędko skończy. Bardzo za Tobą tęsknimy wszyscy i strasznie Ciebie całujemy. Irka przycięła sobie włosy i Mama się bardzo gniewała. Czy mieszkasz w ciepłym domu, bo u nas brak opału. Mama chciała Tobie posłać ciepłe rękawiczki, ale… W kwietniu przejedziemy do wuja Adama i napiszę wtedy Tobie, jak tam wygląda…”

W kwietniu… w kwietniu 1940 Kochany Tatuś Czesia i Papo Irki zastrzeleni zostali wystrzałem w tył głowy z rozkazu Stalina.

To nie są rzeczy nowe, o których tu pisałem. Dziesiątki „miarodajnych” osób zna je doskonale. To są tylko rzeczy, których się nie publikuje, aby kogoś nie rozdrażnić, komuś innemu się nie narazić…

 

„Lwów i Wilno” 1947 – nr 10  i 11

Józef Mackiewicz

Założenie z góry, kto ma być „dobry”, a kto „zły”, utrudnia przedstawienie rzeczy, czy to powieściowe, czy historyczne, czy, sądzę, każde inne. Dlatego autorzy powieści kryminalnych dla uzyskania maksymalnego zaciekawienia u czytelnika, uciekają się do znanego chwytu, aby do końca nie było wiadome, kto okaże się mordercą… W rezultacie okazuje się często, że jakaś poczciwa ciocia, której nikt nie podejrzewał. Robią to też wielcy pisarze.

Np. w jednym z najznakomitszych dzieł literatury światowej, „Bracia Karamazow”, Dostojewski urywa akcję na poszlakach wskazujących, że zabił Mitia Karamazow. Dopiero w końcu dowiadujemy się, że nie on. Bez tego napięcia i zaciekawienia akcją strona filozoficzna książki straciłaby 70% czytelników. Odwrotnie, beznadziejnie nudna jest-literatura sowiecka, gdyż z reguły wiadomo, że sekretarz Obkomu, Partkomu, Gorkomu będzie postacią świetlaną, a przeciwnik ustroju komunistycznego zdecydowanym podlecem. Taki schemat podziału na z góry „złych” i „dobrych” odnajdujemy często w literaturze narodowej o tematyce historycznej. W tym wypadku linią rozgraniczającą będzie przynależność narodowa występujących w książce osób. A im bardziej patriotycznie usposobiony autor, tym więcej z góry wiadome.

Dlatego – przyznam szczerze – z pewnym ociąganiem się brałem do ręki książkę Wiktora Trościanki pt. „Wiek męski” powieść o tle historycznym z czasów 20-lecia niepodległości i kampanii wrześniowej. Słyszałem bowiem, że autor należy do tzw. Obozu Narodowego, w skrócie przezwanego u nas tradycyjnie „endecją”. Obawiałem się zbytniej jednostronności. Omyliłem się. Jest to książka niezmiernie ciekawa i z talentem napisana.

Swoim zwyczajem czytania jednocześnie kilku książek na zmianę, czytałem właśnie Sołżenicyna „Krąg pierwszy”; atamana kubańskich kozaków Naumienki „Wielikoje priedatielstwo /Wielka zdrada/” byłego ministra hitlerowskiego Alberta Speera „Erinnerungen /Wspomnienia/”. Wszystkie o tle historycznym. W pierwszej dominującą rolę gra załganie sowieckie; w drugiej „słowa honoru” oficerów brytyjskich, łamane jak zapałki; w trzeciej kretynizm dyktatora i pochlebców. ” – Zacząłem czytać Trościankę i na razie odłożyłem tamte, dopóki nie skończyłem „Wieku męskiego”. Nie dlatego, sądzę, iżby porwała mnie akcja, której znaczna część odbywa się w moim rodzinnym mieście Wilnie. Raczej pochłonęły mnie refleksje, jakie się nasuwają przez konfrontację tego odcinka polskich dziejów z tym wszystkim, co wiemy dziś o szerokim świecie doby współczesnej.

Już słyszałem, że to powieść „autobiograficzna”. Niech będzie, lub nie. To nie ma znaczenia ani dla oceny artystycznej, ani rzeczowej. Zaczyna się w Wilnie po pierwszej wojnie, później w Warszawie. Toczy się przez Polskę niepodległą do drugiej wojny i kończy ucieczką z powrotem do tego Wilna, już przez kordony okupantów. – Zaczyna się młodością, szukaniem dróg, miłością, żeniaczką, jak to w życiu i powieściach odtwarzających życie. Wileńskie krajobrazy przetykane odwrotną stroną medalu „miłego miasta”…

Wilno, choć położone w tzw. Polsce-B miało, z niewygasłych jeszcze tradycji, poważny wpływ na kształtowanie psychiki odrodzonego państwa. Dochodziły fryzowane tradycje i legendy, które usiłowano przybudować do starych. Dochodził konflikt międzypaństwowy z Litwą, bliskość granicy sowieckiej, komunistyczna infiltracja, mieszanina narodowo-wyznaniowa mieszkańców kraj,; masa nierozwiązanych problemów. Na rozwiązanie zabrakło, do r. 1939, czasu. O tym Wilnie onych dni napisało po wojnie sporo osób. Jerzy Putrament na swój politrukowski ład; Czesław Miłosz, Wiktor Sukiennicki z pozycji poszukiwań form demokracji; Tadeusz Lopalewski, który zdążył zawetować na rzecz PRL-u; towarzyszka Jędrychowska, słowem dużo ludzi. Nawet Anatol Mikulko. Był taki, później w Związku Patriotów moskiewskich. Pomijam masę różnych przyczynków. Złożyło się tak jednak, że chyba wszystkie te prawdziwe i nie zawsze prawdziwe wspomnienia pisane były pod kątem, mniej lub więcej, demo-socjalistycznym. Lub w kraju teraz: pod-komunistycznym.

Trościanko, pierwszy bodaj, napisał z pozycji „endeckiej”. Trzeba mu jednak przyznać, iż nie forsuje w swej książce, nie przenosi na koci bruk wileński dogmatów „Pana Romana” w tym stopniu, jak to w obozie przeciwstawnego mu kultu czyni się często z wersetami „Komendanta”. Z mego punktu widzenia dostrzegam w jego książce pewne zgrzyty. Wyróżnia się ona jednak tym przede wszystkim, że autor pisze również o rzeczach, o których tamci nie piszą. Przemilczają bądź zupełnie, bądź prawie zupełnie. I tego powieść Trościanki, od strony wileńskiego tła historycznego stanowi cenne uzupełnienie

„Kogo to obchodzi!…” – jest to slogan spreparowany przez towarzyszy w łonie KC Partii dla zniechęcenia czytelników do niekomunistycznego „wspominkarstwa”. Poparty przez stronników „nieodwracalności przemian”, przerzuca się po trochu na emigrację. Nasza mała emigracja tym się, moim skromnym zdaniem, różni od Wielkiej Emigracji, że nie stanowi natchnienia dla kraju, lecz przeciwnie: pada plackiem przed byle inspiracją z tamtej strony. Więc też zaczyna narzekać, że za dużo u nas „wspominkarstwa”, a za mało tego „czym żyje Kraj” /przez duże K/, a już zwłaszcza przemodna dziś na całym świecie „Młodzież”.

Zwróćmy jednak uwagę na zabawne rozgraniczenie u źródeł tej inspiracji, „Lenin w Poroninie w r. 1912″ nie jest tam lekturą dla staruszków, a „Piłsudski w Magdeburgu w r. 1917″ jest już dla staruszków. „Bitwa warszawska w r. 1920″ to nudne wspominkarstwo, nikogo dzisiaj nie obchodzące; ale „Pamiętniki” z tego samego roku, byle po bolszewickiej stronie, to żywa historia. Nawet rok 1905 o wieleż jest aktualniejszy od dwudziestolecia niepodległości. Owszem, zaczyna się od kampanii wrześniowej r. 1939 w walce z Niemcami. Żywe, aktualne zawsze. Ten sam jednak rok 1939 po stronie pierwszych deportacji sowieckich, to ględzenie reakcji, zalatujące naftaliną konfiskowanych futer. Terror niemiecki, kacety niemieckie, zbrodnie niemieckie nie schodzą z afisza kin, literatury, radia, rocznic, obchodów, czytanek szkolnych, wycieczek zbiorowych, terror i łagry sowieckie w identycznych latach, to wspomnienia minionych ludzi „minionego okresu”. Ta dwoistość sloganów rozciąga się do pewnego stopnia i na dziedziny dalekiej przeszłości. Bolesław Chrobry jest wciąż świeży, jakby co tylko otrzymał partbilet PZPRu. O kilka wieków późniejsi od niego Jagiellonowie, to zardzewiałe dzieje, nie warte postępowego pióra…

Rozprawa sanacji z polskim komunizmem, owszem. Ale poza tym?… – OZON, oficerowie legionowi, Rydz-Śmigły, przewrót majowy, Dmowski, BBWR, tamte sprawy, sprawki, ideały, problemy, dążenia, cała ta miniona niepodległość – już słyszałem inspirowaną szeptaninę i pod adresem książki Trościanki. Kogo to dziś obchodzi?!” Wspominkarstwo godne na użytek starych ramolów chyba. Zdarza się nawet usłyszeć zarzut, te opisy krajobrazu tak nie rymują się z postępem, zalatując ni to Rodziewiczówną, ni to Orzeszkową…

Trościanko opisuje:

„Noc na Zwierzyńcu pachniała już bzem. W rzece tonęły gwiazdy. Michał otworzył drzwi na balkon i słuchał jak na drugim końcu miasta lokomotywa ruszała w świat…”

” … ścigały się z dzwonnicami kościołów bukiety kasztanów, klonów… Na linii najbliższej śródmieścia ogrody bzów, zwykłych pojedynczych i pełnych, giętkich, w których najlepiej było szukać szczęścia…”

„Popołudniowe słońce zeszło z domów przedmieścia i położyło się długimi smugami na polach owsa, kartofliskach, piaskach… Autobus podnosił ogon jasnego kurzu, bo dawno już nie było deszczu..

„Za oknem koniki polne zaczęły swój dialog z ciszą”… „Nad wierzchołkami sosen przesuwał się księżyc, zaglądając do ptasich gniazd…”

„Plaga Kozłowskiego widziana z mostu Poniatowskiego… Mrowisko odpoczynku”.

Szczerze zazdroszczę autorowi, autorowi takich podpatrzeń. Piękne są też jego opisy przechadzek po ulicach, wśród domów, kościołów, po zaułkach starego Wilna.

„Zgrzytem” bym tego, ostatecznie, nie nazwał. Ale jedna rzecz szczególnie mnie zastanowiła w książce Trościanki. Wspomina on – ustami swego bohatera – że jest z dziada-pradziada synem tamtej ziemi. Ja też. Jak więc doszło do tego, że dzieli nas aż taka przepaść w stosunku do ojcowizny? Bo to już nie różnica poglądów politycznych, programów, haseł, czy niechęci personalnych do przedstawicieli jakichś ugrupowań. W autorze „Wieku męskiego” odczuwa się po prostu żywiołową niechęć do historycznej przeszłości rodzinnego kraju.

Wilno było stolicą Wielkiego Księstwa Litewskiego przez długie wieki związanego wieloma uniami z Koroną Polską. Odrębność Wielkiego Księstwa zniesiona została definitywnie przez Konstytucję 3 maja 1791 a więc dopiero u samego schyłku długich dziejów „Obojga Narodów”. Tradycje jednak tej odrębności, czy tylko romantyzmu historycznego, przetrwały poprzez Mickiewicza: „Litwo, ojczyzno moja …”, cały wiek XIX aż do ostatnich czasów. Odżyły z chwilą odrodzenia Rzeczypospolitej po pierwszej wojnie światowej. Czy to w postaci „idei federacyjnej” Piłsudskiego, czy „idei jagiellońskiej” w programie politycznym tzw. „krajowców”, o bardzo różnych zresztą odcieniach. W skąpszym „regionalizmie”. W gestach, afektach, patosie jednostek: konkretnych planach innych. W hasłach, sloganach, nierealnościach i błędach. Na tle okrzepłej tymczasem państwowości Republiki Litewskiej, o wyraźnie antypolskiej, antyunijnej tendencji emocjonalnej, i początków antypolskiego nacjonalizmu białoruskiego, co rzecz całą niezmiernie komplikowało. – Nawet na najbardziej pobieżne przedstawienie stanu faktycznego w tym splocie, nie byłoby tu miejsca. Powstrzymuję się też od precyzowania własnego stanowiska, jakie próbowałem zająć w koncepcjach odrodzenia tej sui generis idei jagiellońskiej, przed samą wojną i po wrześniu 1939, dopóki władze litewskie nie odebrały mi koncesji na redagowanie i wydawanie pisma./Na Litwie wymagały te rzeczy specjalnej „koncesji”/.

Wszystko to można uważać za mrzonki, za pomysły nierealne, plany poronione. Dobrze. Z politycznego stanowiska nacjonalizmu polskiego można traktować tamte programy jako fałszywe, jako szkodliwe dla interesów polskości, czy Polski w ogóle. Zgoda. To rzecz poglądów i wolnej polemiki. Ale Trościankę wyraźnie drażni już sama historyczna nazwa jego ojcowizny, – /Język polski nie zna rozróżnienia, jak niemiecki, pomiędzy: „Heimat” – bliższa ojczyzna, i „Vaterland” – ojczyzna w szerszym pojęciu./ – Zwłaszcza wydaje się, że działa mu na nerwy staropolska jej pisownia: „W Księstwo”, przez „X”. Skąd się u niego ta głęboka niechęć, przechodząca w szyderstwo, bierze?

Zastanawiam się. Czy dlatego, że nacjonalizmy, podobnie jak socjalizmy, komunizmy, faszyzmy, mają w swym dążeniu do bezwzględnej dominacji ten wspólny pierwiastek, że nie znoszą konserwatyzmu? Czy też działa tu znane prawo, które kłótni rodzinnej i wojnie domowej przydaje często bardziej zaciekły charakter? – Bo i z drugiej strony – i w tym Trościanko ma niewątpliwie rację – ideolodzy „W. Księstwa” z większą zaciętością zwalczali endeków polskich niż „endeków” litewskich czy białoruskich, chociaż byli oni wielokrotnie bardziej wrogo usposobieni do każdej formy wspólnoty, dostrzegając w niej wręcz zdradę narodową.

W każdym razie ten fragment książki wydaje mi się potraktowany z przejaskrawieniem osobistych emocji autora. Zbiegiem okoliczności pokrywają się w tym miejscu z pewnymi ultra-OZONowymi tendencjami. Widziałem na własne oczy czytanki szkolne przeznaczone dla szkół wiejskich na Wileńszczyźnie, gdzie Mickiewiczowskie:

„… Ojczyzno moja”, drukowane było z wykropkowaną: „Litwo”…

Inny rys, na którego temat chętnie bym podjął dłuższą gawędę polemiczną z autorem, to retrospekcja okresu sprzed pierwszej wojny. Czasy panowania rosyjskiego kolorowane są u nas w zgęszczonej czerni ucisku. Tradycja tego przedstawienia nie należy już do „Obozu Narodowego”, lecz wszechnarodowego. Pod tym względem prześcigniona bywa wielokrotnie przez pióra lewicy polskiej, a juz zwłaszcza lewicy piłsudczykowskiej. Trościanko nie jest w tym ani oryginalny, ani odosobniony. Przelicytują go i Miłosz, i Sukiennicki, i… Zresztą wszyscy Polacy piszą to samo. Może z jednym wyjątkiem relacji M. K. Pawlikowskiego, „bezprzebłyskość” /biezproswietnost/ onego życia – kto go nie znał! – może się wydać przygnębiająca. A kto znał, też przeważnie będzie pisał na nutę narodowej martyrologii, bo taki jest usus odindywidualizowanego patriotyzmu, i kolektywna reguła. Nie żeby było nieprawdą. Ale wytwarzane nastroje osiąga się tu przez cytowanie prawdziwych faktów, z pominięciem innych prawdziwych faktów. Za obszerny to temat. Zatrzymajmy się na jednym przykładzie cytowanym w powieści Trościanki.

Na str. 40 przytacza on słowa prof. Stanisława Cywińskiego do ucznia: „Widzicie chłopcy… Tu, w Wilnie z polskiego można było… głośno szydzić, po cichu myśleć jak o modlitwie. Tutaj widzimy w publicznych miejscach napisy: wosprieszczajetsia goworit po polski . Wy tego nie rozumiecie. I chwała Bogu…” itd.

Prof. Cywiński na pewno tak mówi i, czy mógł mówić. Był wielkim patriotą polskim i wielkim, ideowym wrogiem Rosji. Był też i moim nauczycielem w 4-ej klasie gimnazjalnej, pierwszego polskiego gimnazjum w Wilnie. Stowarzyszenia Nauczycielstwa Polskiego, utworzonego zaraz po wkroczeniu Niemców w r. 1915. Cywiński był wtedy, pamiętam, „orientacji” austro-niemieckiej, zwolennik Piłsudskiego. Większość klasy, może przez przekorę, „orientacji” rosyjskiej, i – bywało – bił nas na głowę w polemice, co zresztą, ku naszej uciesze, odbierało wiele czasu od nudnej lekcji łaciny, którą nam wykładał. Zapewne i później popadał Cywiński w wywody tego rodzaju. /Później stał się gorącym przeciwnikiem Piłsudskiego/.

Ale zarówno słowa Cywińskiego jak wybór tych właśnie w książce Trościanki, może sugerować czytelnikowi, że w Wilnie pod zaborem rosyjskim „tak-było” niejako zawsze i do końca. Czyli z pominięciem faktów, zwłaszcza tych po r. 1905. Należy to, jak wspomniałem, do linii patriotycznej przedstawiania rzeczy w ten sposób nie tylko w literaturze, ale i historiografii polskiej. – /Por. Władysław Pobóg-Malinowski: „Najnowsza historia Polski”, tom I, str. 201, gdzie twierdzi, że na Litwie, nawet po r. 1905: „… fala ucisku… za nauczanie języka polskiego… karze wysoką grzywną lub więzieniem…; narzucano też język rosyjski w nauce religii i uparcie dążono do wyrugowania polskiego nawet z kościoła katolickiego…/!/” itd./

W rzeczywistości fakty przedstawiały się nieco inaczej. Właśnie w tym czasie godziny języka polskiego wprowadzone zostały do gimnazjów rosyjskich w Wilnie. O ile się nie mylę, prof. Cywiński wykładał wtedy język polski w niektórych z nich. A w gimnazjum, do którego uczęszczałem sam /prywatne gimnazjum Winogradowa, „ze wszystkimi prawami”/, zdarzyło się np…. – Proszę mi wybaczyć, że i mnie porywa namiętność wspominkarstwa:

Język polski wprowadzony został jako nie obowiązujący, „na żądanie rodziców”. Naturalnie wszyscy rodzice dzieci polskich zgłosili to żądanie. Wykładała p. Gosiewska. /Nawiasem: ciotka, jakże pamiętnego w Londynie, ś. p. Kazimierza Rudzkiego, ułana krechowieckiego, męża milej pani Ludwiki Rudzkiej z „Ogniska”/. Ale na lekcje polskiego trzeba było przychodzić o pół godziny wcześniej. Stąd, mimo ciągłych upomnień nauczycielki i odwoływania się do odczuć patriotycznych, spóźnianie się na lekcje stało się regułą. Wreszcie sam dyrektor, postrach gimnazjum, Emilian Jelifierijewicz Prawosudowicz, miał tego dosyć. Osobiście ustawił się pewnego ranka w szatni i każdego, kto się spóźnił na „język polski”, ukarał godziną odsiedzenia po lekcjach..

Z religią katolicką też było inaczej, niż o tym pisze Pobóg-Malinowski. Wykładano ją w klasach w języku polskim /kapelan X. Kiersnowski/. I modlitwa przed lekcjami dla katolików wszystkich klas, odbywała się w największej sali gimnazjum /bo katolików było najwięcej/, też w języku polskim. Prawosławni i Żydzi mieli swoje mniejsze salki.

Autor „Wieku męskiego” jest zapewne młodszy i tamtego wieku nie pamięta. A różnił się on i poniektórymi manierami od tego, który miał nastąpić. Jeszcze tylko jedno krótkie wspomnienie: Już za czasów niepodległości był w Wilnie generał Jasiński, Jedyny pełny „endek”, którego widywałem w pełnym mundurze generała polskiego. Kiedyś, akurat w towarzystwie wicemarszałka sejmu Aleksandra Zwierzyńskiego i Piotra Kownackiego, słyszałem jego opowiadanie z czasów, gdy był młodym podporucznikiem gwardii artylerii konnej w Petersburgu:

Jasiński trafił do gwardii mimo wyjątkowo niskiego wzrostu. Pewnego razu, jeden z wielkich książąt, schodząc po schodach kasyna oficerskiego, z lekka podchmielony, a ubawiony niskim wzrostem podporucznika, który akurat wstępował na górę, mijając dotknął go białą rękawiczką w ciemię czapki. Jasiński obraził się i zgłosił do raportu. Dowódca pułku odradzał robić z rego „sprawę”, ale Jasiński się uparł. Skargę przekazano wyżej . Generał brygady też odradzał, ale Jasiński się uparł. Generał dywizji perswadował, iż ze względu, hm… na osobę wielkiego księcia… Ale podporucznik nie ustąpił. Regulamin nie przewidywał w takich wypadkach nic innego niż przekazanie sprawy instancji wyższej. Generał korpusu zapytał, czy podporucznik Jasiński nie zechce wycofać skargi. – Nie, wasze priewoschoditielstwo. – Dobrze – powiedział generał z uśmiechem. – „Awoś nie dadim obidiet /a nuż nie damy pokrzywdzić/”.

- I wielki książę zmuszony był przeprosić podporucznika Jasińskiego /Polaka-katolika/.

Ongisiejsza pragmatyka oficerska… – Ale wróćmy do książki Trościanki.

Słyszałem od wszystkich, co ją dotychczas przeczytali, że byli wstrząśnięci dramatycznym opisem napadu oficerów jednego z pułków legionowych na mieszkanie prywatne wspomnianego prof. Cywińskiego. Stało się to w lutym 1938. Zasłużony pedagog, stary patriota i stary człowiek, był bity na oczach rodziny kolbami pistoletów po głowie. Zmasakrowanego, umazanego we krwi, powalono na ziemię i kopano, tratowano butami.

- Na miłość boską! … Panowie! … Zostawcie męża! – błagała żona. – Przecież on chory, bezbronny… kaleka!

- Mamo! … Za co oni biją?!!!

Następnie oficerowie legionowego pułku w liczbie około pół setki, w białych rękawiczkach z pistoletami, przy szablach z opuszczoną pod brodę podpinką czapek, na znak, że działają służbowo, wtargnęli do redakcji „Dziennika Wileńskiego”, gdzie skatowali i skopali butami Aleksandra Zwierzyńskiego, prof. Fiedorowicza, pobili innych pracowników, w chamski sposób znieważyli Zofię Kownacką…

Fragment istotnie dramatyczny. Robi szczególne wrażenie, gdyż Trościanko opisuje bez patosu. Raczej sucha sumienna relacja jak to było. Że było tak właśnie, a nie inaczej, we wszystkich szczegółach, wiem dobrze. Znałem bowiem czas i miejsce, i osobiście tych ludzi, /Poza jedynym sprostowaniem, że Zofia Kownacka nie miała „siwych oczu”, jak czytamy w książce, mógłbym potwierdzić każde słowo z relacji Trościanki na podstawie tego, co już nazajutrz słyszałem z pierwszej ręki/.

Najbardziej wstrząsające wydaje się wszakże nie to, że starzy, zasłużeni Polacy byli masakrowani kolbami pistoletów, leżąc na ziemi, kopani w głowę oficerskimi butami oficerów polskich

…Za to jedynie, że prof. Cywiński ośmielił się w „Dzienniku Wileńskim” zamieścić artykui – nie wymieniając zresztą imienia, jakoby krytykujący zmarłego przed trzema laty Piłsudskiego… Najbardziej wstrząsający wydaje mi się fragment przybywających po napadzie przedstawicieli egzekutywy prawa, policji, na czele z wicestarostą grodzkim. Którzy nie ścigają przestępców, lecz… aresztują i zabierają do więzienia ofiary przestępstwa.

Pamiętam, iż nie nastąpiła żadna reakcja ze strony społeczeństwa. Nawet nieśmiałe próby ogłoszenia protestu ze strony zawodowego Syndykatu Dziennikarzy przeciwko masakrowaniu kolegów z redakcji spełzły na strachliwym gadulstwie.

Dramat pokolenia? W Polsce? – Dziś, z coraz dalszej perspektywy, już europejskiej, z lekka tylko przymrużywszy oczy na tzw. niedopuszczalne porównania, wydaje się raczej: dramatem epoki. łącznie z tym krępowaniem obiektywnego porównania. /Najdonioślejszy, jak wiemy, wynalazek przewrotu bolszewickiego/. Epoki kultu ponad prawem, sloganu ponad argumentem, faryzeizmu słów, zacieśnienia horyzontów myślowych; epoki neo-”humanizmu” w służbie dzierżących władzę; „awangardyzmu” z konfidencjonalnego poparcia. Epoki, w której wielki humanista komunistycznego maquis, Albert Camus, laureat Nobla, może napisać: „”Żyjemy w czasach,.. doskonałej zbrodni… która morderców nawet zamienia w sędziów …” Ale nie może wytknąć palcem klasycznego przykładu ich sędziowania jak np. Sowietów w sprawie katyńskiej, w Norymberdze/. Bo by – przestał być „humanistą”.

Poniektóre szczegóły, które się kiedyś uważało u nas za ujemne zjawisko specyficznie polskie, z dzisiejszej perspektywy nie wydają się już tak bardzo polskie. Nawet w ich nieprzejrzystości na zamglonym odcinku wileńskim, nie zdają się teraz lokalnym paradoksem, a raczej prototypem współczesnego „postępu”.

Trościanko tylko ubocznie dotknął głośnej sprawy „wileńskiej lewicy akademickiej”, wyczerpująco przedstawionej przez Wiktora Sukiennickiego w jego książce: „Legenda i rzeczywistość” /Paryż, 1967/. Pamiętam z owych czasów, że trudno było rozeznać się w tej gmatwaninie. Komunizujące „Żagary” wychodziły jako dodatek sanacyjnych organów prasowych, bo już wtedy była stawka na „Młodzież”, która te „Żagary” firmowała. Dzisiejszy minister spraw zagranicznych PRL-u, Stefan Jędrychowski /zanim zdążył jako członek komunistyczno-litewskiego sejmu zjeździć do Moskwy z prośbą o włączenie Wilna do „rodziny mas pracujących” w r. 1940/, jeszcze w r. 1933 otrzymywał polskie państwowe stypendium zagraniczne i posadę w konsulacie Rzeczypospolitej w Strasburgu. Katolicyzujący komunista, Henryk Dembiński – stypendium państwowe do Rzymu.

Sukiennicki w swej książce poświęca m.in. sporo trafnych spostrzeżeń roli pewnej sanacyjnej posłanki. Teraz Trościanko uzupełnia je charakterystycznym fragmentem. Chodziło o to, że pani ta, wskutek swych powiązań legionowych, cieszyła się wpływami niejako nadetatowymi. Mimo iż podczas procesu „lewicy akademickiej” wyszło na jaw, iż jest to agentura bolszewicka, związana z wywrotową działalnością KPZB /Komunistycznej Partii Zachodniej Białorusi/, posłanka sanacyjna upodobała sobie bronić głównego prowodyra tej jaczejki, Henryka Dembińskiego. Tymczasem prokurator oskarżający nie potraktował tego świadka obrony z rewerencją należną wysokim ustosunkowaniom. I oto w kancelarii prokuratora zjawia się trzech panów oficerów, z bronią u pasa, w białych rękawiczkach i td. itd… Tym razem nie doszło wprawdzie do pobicia. Ale nie oficerowie zostali ukarani za wybryki, lecz – prokurator przeniesiony…

Historyczne tło powieści Trościanki nie stanowi jednak jakowejś jednostronnej krytyki, tym mniej „rozprawy” z rządami „sanacji”. Przeciwnie, autor ocenia bezstronnie i „własną stronę”. Oto np. bohater powieści, Michał Oszurko, udaje się na wiec zorganizowany na Pradze w Warszawie, przez Stronnictwo Narodowe:

” … na deski mównicy wchodzi młody, przystojny mężczyzna… Koledzy! … Nad Czechosłowacją wisi już śmiertelne niebezpieczeństwo… To prawda, że nam Zaolzie podstępnie zabrano. Ale to także prawda, że nie wolno nam regulować tej sprawy w spółce z Trzecią Rzeszą!. . Kierownictwo Stronnictwa jest przeciwne udziałowi Polski w akcji przeciwko Czechosłowacji. Nie tędy droga do Wielkiej Polski! Nie po drodze nam z maszerującym, głodnym, wilczym germanizmem…

„Michał powoli zapalał się i wtapiał w masę. Klaskał, gdy klaskały dłonie grube jego sąsiadów. Pokrzykiwał „Nie pozwolimy „Wara”!… Już, już utożsamiał się z nimi, gdy nagle na słowa „Wielkiej Polski moc – to my”, podniosły się w pozdrowieniu wyciągnięte ręce. Patrzył jak obudzony ze snu. Dlaczego? Przecież przed chwilą ten młody człowiek tyle mówił o stylu rycerzy spod swastyki. Tyle miał racji, ośmieszając ponurość ich parademarszów. A czymże jest ten nadęty gest wyrzuconej ręki?”

Jedna z najsympatyczniejszych postaci powieściowych to piłsudczyk, współpracownik sanacyjnego organu w Warszawie. Ciekawe są ustępy dotyczące bezpośredniego zetknięcia z marszałkiem Rydzem-Śmigłym. Wbrew powszechnie nastałej opinii – nawet wśród tych, którzy go wonczas windowali na cokół nowego kultu /”zwyciężymy, bo z nami Śmigły Rydz!”/, a teraz ściągają z tego cokołu na poziom niefortunnego następcy „genialnego” poprzednika – potraktowany jest Rydz-Śmigły w powieści Trościanki ze spokojną raczej sympatią. Był grzeczny i skromny. Czym się wyróżniał wśród otaczających go kult-macherów. Osobiście wydaje mi się, że Rydz-Śmigły nie był winien fatalnej przegranej w kampanii wrześniowej. Ostatecznie odziedziczył tylko taką siłę zbrojną, jaką po piętnastu latach „gier wojennych” pozostawił mu w spuściźnie Piłsudski. Miał za mało czasu i środków, aby dokupić trochę czołgów, samolotów, nowoczesnego sprzętu. Co zdążył, to zrobił. Ale nie mógł zdążyć. Stosunek sił na korzyść wroga był właśnie: fatalny. A po wkroczeniu bolszewików: beznadziejny. Jako wódz naczelny przegranej kampanii, zapłacił za to niechęcią ze strony potomności. Byłby to los dosyć konsekwentnie /winien czy nie winien/ rozpowszechniony wszędzie indziej. Gdyby nie zdarzył się paradoks, że ci, którzy nie tylko przegrali, ale stawiali na drugiego wroga, a obecnego okupanta, i pomagali mu do zwycięstwa – doszli dziś do zaszczytów i chadzają po obu stronach w aureoli bohaterów narodowych.

Dobrze podcieniowany jest w powieści Trościanki optymizm, zarówno ten urzędowy, jak nieurzędowy, wobec zawisłej nad Polską groźby wojny. Wiara we własne siły, których nie było. Klęska, rozczarowanie, rozpad. Ucieczki, tułaczki, i konwersacje już bez znaczenia.

Do szczególnie udanych ustępów powieści zaliczyć wypada świetne sceny batalistyczne. Z umiarem, bez malowanej bohaterszczyzny, przedstawione są działania bojowe, odwroty, rozkazy w próżnię, pękające granaty, zaciśnięte zęby walczących…

Tak się kończyły projekty na przyszłość obojga młodych, Michała i Maryli Oszurków, a zarazem i przyszłość ich ojczyzny. Tej od złej, i tej od dobrej strony.

Trościanko nie zgęszcza barw tej złej strony. Przeciwnie, pominął niejedno: nie wspomniał Brześcia, ani Berezy, ani wielu innych jawnych i pokątnych dramatów, które nazwałem raczej dramatem epoki nie jednego pokolenia. Napisał to co chciał, nie „kłamiąc za ojczyznę”, jak to w modzie. I to jest, sądzę, ważne w tym co napisał. Kłamstwo zostawmy tym, którzy na łgarstwie budują, i dlatego bez niego obejść się nie mogą, bo im ich budowla się rozleci.

Pomijam ustępy powieści poświęcone ciekawym rozważaniom prof. Adama Żółtowskiego na temat miejsca i wizji Polski. Chciałbym tylko jeszcze stwierdzić, że taka jaka była w tamto dwudziestolecie, przy wszystkich brakach, nadużyciach i nawet gwałtach, była to jednak, w porównaniu z dzisiaj komunistyczną, twarz wolności. Bardzo niedoskonałej, to prawda. Od niej więc powinna by zacząć się ewolucja ku udoskonaleniu. Z perspektywy emigracji: „Poprawka do nostalgii”, jak to ładnie nazwał Czesław Jeśman, w recenzji o książce Trościanki w „Tygodniu Polskim”. Cios jaki spotkał nas, urodzonych z ludzką twarzą, polega moim zdaniem na tym, że dziś, po trzydziestu latach, zmusza się nas do wyrzeczenia się tej twarzy na rzecz „komunizmu /socjalizmu/ z ludzką twarzą” i każe zaczynać ewolucyjne udoskonalenia nie od wolności, lecz od doskonalenia najgorszej niewoli. Po co nam to potrzebne? Nam, nie; ale tym, którzy rządzą współczesną epoką świata. W tym właśnie dostrzegałbym sedno naszego wieku klęski, która szczególnie dotknęła nie tylko nas, ale całą wschodnią Europę.

Pod tym tytułem: „Wiek klęski”, zapowiedziany jest dalszy ciąg losów Michała Oszurki z Wilna. Nie mogę wiedzieć, co autor zechce czytelnikowi pod tym znakiem ukazać i jak tę klęskę zinterpretować. Jestem bardzo ciekaw. Sądząc po ciekawej i doskonale napisanej pierwszej powieści.

„Wiadomości”/Londyn/nr 38/1277/z 1970 r.

Józef Mackiewicz

Motto:

- Trudno wymagać od redaktora, by zamieszczał
artykuły mające charakter zasadniczy,
a nie idący po linii reprezentowanej przez pismo.

- To jasne. Ale gdy drugiego takiego pisma nie ma?…

Przeczytałem ostatnio pierwszy tom dzieła prof. Gotthold Rhode:”Die Ostgrenze Polens” z największym zainteresowaniem. Głównie dlatego, że prof. Rhode pisząc o tym, co się działo pomiędzy Wisłoką, Wisłą, Niemnem a Ugrą, Oką i Donem, począwszy od Mieszka I do Unii Radomskiej 1401 roku – a nie jest Polakiem, Rosjaninem, Ukraińcem, Litwinem ani Białorusinem, tylko tak zwaną osobą “trzecią” /choć w tym wypadku ściślej: szóstą/. Przypuszczam, że gdyby dzieło dotyczyło spraw polsko-niemieckich, przystąpiłbym do jego czytania od razu z pewnym sceptycyzmem, ponieważ prof. Rhode jest Niemcem.

Tego rodzaju uprzedzenie do historyków zabierających głos o dziejach “własnych” narodów wyrobić sobie musi właściwe każdy czytelnik. Wydaje się bowiem, że nikt jeszcze nie napisał obiektywnej historii “własnego” narodu. Przynajmniej ja takiej dotychczas nie czytałem. Istnieją naturalnie pewne gradacje subiektywności, a w liberalnym wieku XIX obowiązywały granice uczciwości, czy po prostu przyzwoitości ogólnoludzkiej, które na przykład w szowinizmie nacjonalistycznym i dialektyce komunistycznej wieku XX, w znacznym stopniu obowiązywać przestały. Ale stronniczość była zawsze. Stronniczość, która męczy – a czasem wręcz nudzi – czytelnika zainteresowanego nie wykładem uzgodnionym ze współczesną racją stanu, ale prawdziwym przebiegiem wypadków.

Historycy polscy nie stanowią wyjątku z tej reguły stronniczości, a zdarza się, że są nawet klasycznym jej eksponentem. Czyta się często wnikliwe analizy, konstatuje głęboką wiedzę, szczerą erudycję gdy chodzi o krytykę własnego narodu w sprawach wewnętrznych lub słuszny zewnętrzny interes Polski. Nigdy natomiast nie czytałem, aby interesy sąsiadów w odniesieniu do Polski uznane zostały kiedykolwiek za słuszne. Na przykład Niemiec albo Rosji.

Chętnie wierzę, iż odpowiada to prawdzie w większości wypadków historycznych. Z drugiej jednak strony nasuwa się pytanie: czy człowiek o zdrowych zmysłach może uwierzyć, że z jakichś trzech narodów: A, B, C, których granice przytykały do siebie w przeciągu tysiąca lat, w każdym sporze w przeciągu tych 1000 lat – rację mógł mieć zawsze tylko jeden naród “A”, zaś narody “B” i “C” nigdy?

Czy raczej w tak dziwny zbieg okoliczności dziejowych uwierzyć jest trudno? Wydaje się, że trudno. Po prostu dlatego, że narody składają się z ludzi, zaś ani ich skład organiczny, ani warunki życia na naszej planecie nie są tego rodzaju, aby mogły pewnej grupie ludzkiej gwarantować w przeciągu tysiąca lat wyłącznie pobudki słuszne, a innym grupom wyłącznie pobudki niesłuszne. Naturalnie w przedstawieniu rzeczy ubiegłych dużo zależy od poziomu uczonego-historyka; przyznać jednak musimy, iż w spopularyzowanej praktyce, historiografia polska da się sprowadzić do następującej formuły: Żółkiewski w Moskwie – to bohater; Suworow w Warszawie – to zbrodniarz.

Człowiek nie może nie być tendencyjny. Historyk jest człowiekiem. Tendencyjny pozostanie zawsze, nawet przy omawianiu historii narodów “trzecich”. Jednakże w tym wypadku, gdy mimowoli czy świadomie, zechce faworyzować jedną stronę na niekorzyść drugiej, nigdy nie osiągnie tego stopnia emocjonalnego zaangażowania. W dziele prof. Rhode nie dostrzegłem faworyzowania którejś ze stron działających na niekorzyść innej. Być może dlatego, że nie będąc fachowcem, nie dość dokładnie jestem oznajmiony z poszczególnymi tezami historiografów narodowych. Nie podejmuję się zresztą pisania recenzji z tej książki, pozostawiając to specjalistom historykom. To co mnie w niej zainteresowało, to przede wszystkim obfitość faktów, które – tak jak w życiu – pozwalając na wyciąganie własnych wniosków i pobudzają do własnych koncepcji, niezależnie od koncepcji przewodniej, reprezentowanej przez autora.

xxx

Prof. Rhode, zgodnie z tradycją łacińskiej historiozofii, zakłada istnienie linii podziału, rozgraniczającej tak zwane wartości dziejowe Zachodniej Europy od Wschodniej Europy. Wprawdzie zastrzega, że linia ta stanowi raczej pas szerokiego stopniowania, wszakże umiejscawia historyczny “antemurale christianitalis” nie tam; gdzie się kończy chrześcijaństwo, a tam gdzie się kończyły religijne wpływy Rzymu.

Osobiście uważam ten podział za sztuczny. Przed rokiem wystąpiłem w londyńskich “Wiadomościach” z obszernym artykułem /przedrukowanym w międzyczasie przez pięć czasopism emigracji rosyjskiej , w którym usiłowałem dowieść, że owa tradycja łacińska powstała wyłącznie na skutek wiekowej propagandy interesów Rzymu. Trwał /i trwa jeszcze/ spór Kościoła Zachodniego ze Wschodnim. Jednym z głównych przedmiotów tego sporu jest problem: Czy Duch św. pochodzi tylko od Boga Ojca, czy też Boga i Syna? Nie posiadając żadnych kwalifikacji do zabierania głosu w tym sporze, utrzymuję, iż ten wewnętrzno-kościelny aspekt sporu stał się genezą późniejszego rozdwojenia Europy na Wschód-Zachód, bez zaistnienia innej, organicznej ku temu przyczyny. W ciągu wieków trwała nadal jedność kulturalna, której ośrodkiem był zresztą początkowo nie Zachód, a właśnie Wschód-Bizantyjski. Podobnie jak w zaraniu dziejów Polski, jeżeli chodzi o porównania nam bliższe, Kijów górował kulturalnie nad Krakowem. Sytuacja uległa następnie zmianie pod wpływem rozrostu cywilizacji materialnej Zachodu i jego bogactw gospodarczych. Rozwój cywilizacyjny postępował z kolei z zachodu na wschód, nie tworząc wszakże granicy a raczej łagodne przejście naturalne. Ten naturalny stan współżycia nie odpowiadał interesom poróżnionych Kościołów. Zwłaszcza zaś Kościół Zachodni starał się utworzyć sztuczną granicę, poza którą usuwał świat “schizmy” wschodniej.

Nie będę powtarzał tu mego artykułu. Wywołał on replikę ze strony tak autorytatywnej jak prof. Oskar Halecki. Nasuwa ona szereg myśli i pobudza do refleksji, nie tylko przez konfrontację ze wspomnianym dziełem prof. Rhode…

xxx

W czasach gdy dwór panujący traktował jeszcze państwo jak prywatną włość, decydował też o kulturalno-duchowej sferze kraju. Była ta sfera taką, w jakiej obracał się dwór. O czym z kolei świadczyć mogą związki małżeńskie. Jeżeli chodzi o Polskę, to Dom Piastów w przeciągu od 1010 do 1310 roku zawarł 21 związków małżeńskich z domami książąt niemieckich, a 25 z Rurykowiczami. I odwrotnie: Rurykowicze z żadnym z domów nie zawarli tyle związków co z Piastami. Gdy się przegląda genealogie tamtych rodów, od małżeństwa córki Bolesława Chrobrego ze Światopełkiem Włodzimierzowiczem Kijowskim począwszy, trudno oprzeć się wrażeniu, że Piastowie, łącznie z linią Mazowiecką, oraz książęta Halicko -Włodzimierscy, Kijowscy, Czernihowscy, Turowscy a nawet Nowogrodzcy – to jedna wielka wspólna rodzina! Historyk węgierski, M. de Ferdinandy, rozciągając wspólnotę Polski i Rusi również na Węgry mówi nawet o consanguinitatis affecto – jedności i solidarności uczuciowej.

Naturalnie rodziny nie tylko się kochały, ale i prowadziły ze sobą wojny, lub wyłupywały sobie nawzajem oczy. Identycznie na Wschodzie jak i na Zachodzie. Pod tym względem nie było różnicy ja – kościowej. Trudno więc mówić o rodzinie idealnej. Ale nie można też mówić o żadnej, dzielącej ją – granicy ideologicznej. Rurykowicze wspierali jednego Piasta przeciwko drugiemu, i odwrotnie: Piast wspierał Rurykowicza w walce przeciwko innemu Piastowi, albo innemu Rurykowiczowi, zależnie od interesu własnego lub stopnia pokrewieństwa. Rzecz charakterystyczna iż w tym względzie nie zaszły żadne zmiany pod wpływem najazdu tatarskiego. Na zmianę tych “rodzinnych” stosunków wpłynęła decydująco dopiero kuria rzymska.

Książęta i królowie polscy żenili się albo z Niemkami, albo z prawosławnymi. Nie wyobrażam sobie aby czynili to z ciężkim sercem na myśl w jak kłopotliwą sytuację wprowadzą historiografów rodzimych XX wieku… którym, w myśl postulatów narodowych, wypadnie dowodzić, że: po pierwsze Niemcy były zawsze “wrogiem odwiecznym”, po drugie Polska spełniała zawsze posłannictwo dziejowego “przedmurza” na wschodzie. W rzeczywistości sytuacja ówczesna przypominała bardziej zajazdy sąsiedzkie niźli geopolitykę, a już “posłannictwa dziejowego” nie przypominała wcale. Do tych rozgrywek wciągano, i to z obydwóch stron, zarówno chrześcijański Zakon, jak pogańskich Litwinów, Jadźwingów i wreszcie Tatarów. Ideowo były one raczej słabo podmurowane…

Inaczej na tę rzecz patrzyła kuria rzymska. Ze swej strony prowadziła ona wielką rozgrywkę ze “schizmą” wschodnią i rzecz naturalna, iż w tej właśnie rozgrywce chciała podporządkować wszystko inne, a już co najmniej na wschodzie Europy. Rzecz też naturalna, że tę koniunkturę, jakby się dziś powiedziało: polityczną, a w istocie religijno-cezarystyczną, usiłowały wykorzystać dla siebie i poszczególne strony różnych powaśnionych rodzin. Rzym bowiem, jakkolwiek chętniej ograniczał swą pomoc do błogosławieństw i odpustów, udzielał też pomocy materialnej. Oto na przykład Gerward, biskup wrocławski, chwali wystąpienie Łokietka w roku 1308 “contra Scismaticos”, a i sam król zaklina się przed Rzymem, że mu właśnie o zwalczanie tych złych “schizmatyków” chodzi… Podczas gdy w rzeczywistości siostra jego, Eufemia, wyszła za mąż

za Jerzego I, księcia Halicko-Włodzimierskiego, a po jego śmierci chodzi o zbrojne wywalczenie, od rodzinnej konkurencji, spadku po szwagrze.

Ta wspólnota rodzinno-polityczna, zachodnio-wschodnia, katolicko-prawosławna, stoi w wyraźnej sprzeczności z intencjami Rzymu. Już papież Grzegorz IX w liście do prowincjała Dominikanów, u roku 1233, zabrania małżeństw z prawosławnymi, a w liście do biskupów polskich, w roku 1253, przeciwstawia wschodnie “tenebris infidelitatis”, zachodniemu “lumen catholice fidei”. Gdy po napadzie pogańskich Litwinów i zabiciu księcia mazowieckiego Ziemowita I w 1262 r. papież Urban IV zwraca się o interwencję do króla Ottokara II, wymieniając zagrażających nieprzyjaciół – “Rutheni Scismatici” trafiają dlaczegoś na pierwsze miejsce tej listy, przed poganami litewskimi, jakkolwiek o tych właśnie chodziło. W piśmie tym, datowanym 4 czerwca 1264 roku po raz pierwszy konkretnie wys¬tępuje zaliczenie chrześcijańskiego Kościoła Wschodniego, wraz ze wszystkimi niewiernymi i poganami, do wspólnych wrogów – “Kościoła Chrześcijańskiego…” – Od tej daty “schizma” wyliczana jest na pierwszym miejscu wrogów Kościoła. Tak w liście do króla Łokietka w roku 1325, papież Jan XXII udziela odpustu dla walki: “contra scismaticos, Tataros, paganos aliasque permixtas naciones infidelium”. Powtarza to papież Urban V listem z dnia 8 lipca 1363 etc., etc.

Naturalnie replika Kościoła Wschodniego była nie mniej ostra. Datowane z XIII wieku “Reguły Kościelne” mówią: “Mieszkańcy Rusi winni wszystkich Rzymian, którzy nieprawidłowo ochrzczeni nawrócić na wiarę prawdziwą; im, zarówno jak Tatarom i innym świeżo nawróconym, sakrament Eucharystii nie winien być udzielany”. Świadomie piszę: replika, gdyż w tym sporze dwóch Kościołów stronę ofensywną niewątpliwie reprezentował Rzym. Był nią z ducha. Bizancjum, z małymi wyjątkami, nie znało nigdy takiego rozkwitu misji, jak Kościół rzymski. Z ducha będąc bardziej kontemplacyjne, było jednocześnie bardziej defensywne.

Tak to się zaczynał ów wielki rozłam Europy, któremu i wówczas, i dziś usiłuje się przydać znamiona konieczności dziejowej, zrodzonej z rzekomej psycho-organicznej obcości, o podłożu niemal rasowym.

xxx

Wówczas i dziś. Wówczas Kościół, religia, odgrywały w polityce tę rolę, którą po sekularyzacji idei teologicznych przejął nacjonalizm. Ambicje religijne przeistoczyły się w ambicje nacjonalistyczne; wojny religijne, nienawiści religijne – przeistoczyły się w wojny i nienawiści nacjonalistyczne. I wówczas ludzie swoje prywatne interesy usiłowali wymanewrować spod nacisku religijnego, i dziś, prywatni ludzie radzi by czasem swoje sprawy wylawirować spod nacisku kolektywu narodowego, ale udaje im się to równie rzadko. Dzisiejsza dyscyplina narodowa /któżby to zmierzył!/ – nie ustępuje chyba ówczesnej dyscyplinie kościelnej. I nie tylko w płomiennych przejawach stosów i krematoriów. Jest czasem po prostu automatyczna.

Wróćmy do analogii historycznych. Prof. Stanisław Kościałkowski, omawiając w “Kulturze” wydaną w Warszawie “makietę” Historii Polski słusznie kładzie duży nacisk na błąd w pomieszaniu: “Ruś-Rosja”. Autorzy “makiety” te pojęcia mylą, nazywając “Rosją” i to co było przed wiekiem XVIII; podczas gdy cesarstwo rosyjskie – Rosja, ustanowione zostało dopiero przez Piotra Wielkiego. Prof. Kościałkowski uważa to za niewybaczalny dla historyków anachronizm. Naturalnie, że ma rację. Tylko że sam… popełnia jeszcze bardziej jaskrawy anachronizm, nazywając w tym samym artykule, “Rosją” – Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich… Wątpię by naprawdę i szczerze w to wierzył, że Rosja Piotra I-go bardziej się różniła od Rusi moskiewskiej, niż dzisiejszy komunistyczny twór państwowy od Rosji prawosławnej!… Skądże więc ten niefortunny błąd, w trakcie poprawiania cudzych błędów? Wydaje mi się, iż przyczyny jego szukać należy – pomijając głęboki szacunek jaki odczuwam do swego byłego profesora – w mimowolnym konformizmie narodowym.

Ongiś Wschodem europejskim zawładnęła potęga najazdu mongolskiego, zagrażającego całej Europie. To zagrożenie dostrzegano. Jednakże, jak to widzimy chociażby z listu papieża Jana XXII, w następującej kolejności: “scismaticos, Tataros, paganos…” Wrogiem nr 1 pozostała “schizma” i pod przykrywką ogólno – chrześcijańskiej mobilizacji prowadzona była rozgrywka jednego Kościoła przeciwko drugiemu.

Dziś Wschodem europejskim zawładnęła potęga najazdu komunistycznego, zagrażającego nie tylko Europie, ale kulturze całego świata. To zagrożenie jest dostrzegane. Jednakże, jak się powszechnie przyjęło, w następującej kolejności: “Rosja, komunizm, totalizm etc.” wrogiem nr I pozostała “Rosja”, i pod sloganem zagrożenia kultury zachodniej, prowadzi się rozgrywkę jednego nacjonalizmu przeciwko drugiemu.

Wówczas Rzym był przede wszystkim antyschizmatyczny, a dopiero na drugim miejscu antymongolski. Dziś nacjonalizm europejski jest przede wszystkim antyrosyjski, a na drugim miejscu antykomunistyczny. /Z małą poprawką: jeżeli nim w ogóle jest .

Bardzo trudno jest dziś mówić na ten temat z zacietrzewieniem nacjonalistycznym. Sądzę, że niemniej trudno było ongiś rozmawiać na analogiczny temat, z zacietrzewieniem religijnym.

xxx

Szczytowym zwycięstwem Kościoła Zachodniego, rzymskiego, na terenie wschodniej Europy, był niewątpliwie tak zwany chrzest Litwy. We wspomnianym wyżej artykule pozwoliłem sobie na następującą uwagę:

“Pod datą roku 1386 występuje w historii Polski chrzest Litwy. W istocie jednak Wielkie Księstwo Litewskie wykazywało w tym czasie znikomą ilość pogan, a olbrzymia większość mieszkańców dawno już przyjęła chrześcijańską religię prawosławną. Najstarsze świątynie w Wilnie i Grodnie należą właśnie do tego obrządku. Mianem więc chrztu ochrzczono właściwie tylko intronizację Kościoła katolickiego na Litwie”.

Na to prof. Oskar Halecki w ten sposób zaatakował moje poglądy:

“… alternatywa, przed którą wówczas stali Litwini, nie była bynajmniej: Rzym lub Bizancjum, lecz związek z Zachodem lub z Moskwą. Wiemy dziś, że gdyby Jagiełło nie poślubił Jadwigi, stając się królem polskim, byłby się ożenił z córką Dymitra Dońskiego i stał się satelitą Moskwy. Korzyść dla Kościoła katolickiego była w tym wypadku, jak w tylu innych, korzyścią dla całego Zachodu… Była też korzyścią, jeżeli nie po prostu ratunkiem dla Litwinów, którym groziło wchłonięcie przez większość rusko-prawosławną Wielkiego Księstwa, gdyby całe to państwo znalazło się w orbicie Moskwy”.

Przyznam, że przecieram oczy!… Jakże to Litwini i Jagiełło mogli wówczas widzieć rzeczy oczami dzisiejszego, polskiego historiografa?! Dlaczego Jagiełło, syn Julianny księżniczki Twerskiej i Olgierda, pierwszego wielkiego “zbieracza ziem ruskich”, którego dewizą było: “Omnis Russia ad Lithuanos debet simpliciter pertinere”, miał się – jak pisze prof. Halecki – “ratować przed wchłonię ciem rusko-prawosławnym Wielkiego Księstwa”, albo obawiać “zostania satelitą Moskwy”? Przecież było właśnie wręcz odwrotnie! To Moskwie zagrażało pozostanie satelitą Litwy!

Ojciec Jagiełły, Olgierd, wystąpił z ideą oswobodzenia całej Rusi spod panowania tatarskiego. Od roku 1355 po 1363 zajął: Biełyj, Rżew, Smoleńsk, Mścisław, Briańsk, Toropiec, Kijów. Ożeniony z Julianną, uzyskał przemożne wpływy na Twer. Z Dymitrem Dońskim zetknął się nie nad Wilią i Niemnem, lecz nad Oką, Kaługą i górną Wołgą. W latach 1368, oraz 1370-1371 podszedł pod Moskwę. W zależność od Litwy podpada: Wiaźma, Nowosil, Kozielsk, Możajsk i Kołomna; granice Litwy odległe są o 100 km od Moskwy i jej to, Moskwie, grozi “satelicka zależność” od Litwy. Olgierd otacza Moskwę żelaznym pierścieniem, gotując się do usunięcia tej ostatniej przeszkody na drodze opanowania przez Wilno całej, późniejszej Rosji. Potęga Litwy była tak wielka, że jak to słusznie zaznacza prof. Rhode, mogła jednocześnie w przeciągu 33 lat panowania Olgierda nie tylko odeprzeć 96 najazdów krzyżackich, ale jednocześnie dokonać 42 najazdów odwetowych na ziemie Zakonu. W Nowgorodzie siedzą Giedyminowicze. Wielkie Łuki stanowią litewskie kondominium. Dopiero nad Oką stykają się konkurencyjne interesy obydwóch “zbieraczy ziem ruskich”. Gdyż Litwa nie była pojęciem przeciwstawnym Rusi Moskiewskiej. Była konkurentem Rusi Moskiewskiej. O żadnym więc “ratowaniu się” przed ruso-prawosławiem, wspomnianym przez prof. Haleckiego, nie mogło być żadnej mowy.

Wprawdzie po śmierci Olgierda, ekspansja Litwy ulega na razie zahamowaniu, głównie na skutek powikłań wewnętrznych pomiędzy Jagiełłą i stryjem Kiejstutem. Na ten właśnie okres przypada jedna z epokowych bitew świata. Mianowicie 8 września 1380 roku Dymitr gromi Tatarów na Kulikowym Polu i wyprzedza w ten sposób marzenia zmarłego Olgierda. Mimo jednak tego zwycięstwa jest wciąż za słaby nie tylko by zagrażać Litwie, ale nawet aby utrzymać, chwilowo zagarnięte: Briańsk i Starodub, skąd go Jagiełło wypędza. W chwili więc Unii Krewskiej wciąż nie ma mowy o zagrożeniu Litwy przez Moskwę. Jagiełło panuje bezapelacyjnie nad Witebskiem, Mścisławem, Briańskiem, Nowgorodem-Siewierskim, Czernihowem i Kijowem. Jest to kraj dawno ochrzczony, a istnieją poważne poszlaki, że i sam Jagiełło jest również od dawna prawosławnym chrześcijaninem.

To jednak co następuje podczas – nazwijmy to w skrócie – duumwiratu Jagiełło-Witold, przekracza o wiele granice Olgierdowego mocarstwa. Wydaje się, że Witold jest już blisko od urzeczywistnienia marzeń stryja: zebrania wszystkich ziem ruskich pod panowaniem Wilna. Jego mocarstwo, terytorialnie jedno z największych w Europie, stanowi niezaprzeczalny fenomen dziejowy. Teoretycznie podlegając swemu stryjecznemu bratu, królowi polskiemu Jagielle, Witold sięga prawie od Nowgorodu do Morza Czarnego, od Oki do ujścia Niemna, od Dniestru do źródeł rzeki Moskwy. Jest to okres największego rozkwitu Wielkiego Księstwa Litewskiego i największego zarazem zagrożenia Wielkiego Księstwa Moskiewskiego przez Wilno. O jakiej więc tu “.orbicie Moskwy” może być mowa, o której mówi prof. Halecki.

Jest wciąż wręcz odwrotnie. Witold jest już o krok od ostatecznego ukoronowania swoich planów, a jak wiemy, i swoich skroni… Do tego potrzebne mu jest jednak decydujące rozbicie potęgi tatarskiej. Bitwa na Kulikowym Polu ją nadłamała, ale nie zniszczyła. Orda hamuje stabilizację stosunków tej części Europy wschodniej. Ten ostatni krok do zjednoczenia całej Rusi, czyni Witold dnia 12 sierpnia 1399 roku nad rzeką Worskłą…

Chan Tochtamysz, sojusznik Witolda i wróg Temira, uroczystym jarłykiem oddaje Witoldowi wszystkie ziemie ruskie, które kiedykolwiek znajdowały się pod panowaniem tatarskim… Ale bitwa nad Worsklą kończy się straszną klęską Witolda.

W tej bitwie, stanowiącej zakręt historii, walczyły po stronie Witolda zarówno kontyngenty polskie jak krzyżackie. Oficjalnie przydawano kampanii charakter wyprawy przeciwko niewiernym. W rzeczywistości jednak dwór krakowski odnosił się do niej z dużą nieufnością. W Polsce była niepopularna. Królowa Jadwiga miała senne widzenia ostrzegające… Powstrzymano większy udział rycerstwa polskiego. Analogiczne nastroje panowały na dworze moskiewskim. Zięć, Wasyl Dymitrowicz, żonaty z córką Witolda, Zofią, nie dał żadnych posiłków na wyprawę, a trzeba przyznać, iż ze względów raczej zrozumiałych… Zwycięstwo Witolda prowadziło bowiem pośrednio do uzależnienia Moskwy od Wilna. Ale zwycięstwo Witolda mogło mieć również inne skutki… Mianowicie ostateczną emancypację w stosunku do Jagiełły, ba, może zerwanie więzów politycznych, może nawet wyparcie z Litwy wpływów katolickich, do czego by łatwo dojść mogło, gdyby Wilno stało się ostatecznym ośrodkiem wszystkich prawosławnych ziem ruskich… Dociekania tego rodzaju wprowadzają nas w dziedzinę spekulacji. Zdaje się jednak pozostawać faktem, że w tym wypadku, trochę paradoksalnym zbiegiem okoliczności, interesy Krakowa i Moskwy niejako się pokrywały.

Gdyby przestawić wyniki dwóch bitew, to znaczy gdyby Dymitr nie zwyciężył uprzednio na Kulikowym Polu, a Witold nie przegrał nad Worskłą, dzieje wschodniej Europy potoczyłyby się inaczej. Tak jednak jak potoczyły się naprawdę, wzmocniły rozpoczętą w Krewie latynizację Wielkiego Księstwa Litewskiego, a w końcu jego polonizację. “Zbieranie ziem ruskich” wokół Wilna pozbawione zostało wszelkiego moralno-ideowego podłoża. Olgierdowe sny o potędze przekreślone zostały na zawsze. Palma pierwszeństwa w świecie ruskim na zawsze oddana Moskwie. Centrum polityczne “schizmy” odsunięte dalej na wschód. Ostatecznym zwycięzcą okazali się nie Tatarzy, a Rzym.

Czy leżało to w interesie Polski? Historiografia polska twierdzi, że tak. Osobiście nie podejmuję się dyskusji na ten temat. Chcę pisać o rzeczach, a nie o interesie Polski. Na chwilę chciałbym zapomnieć o interesie Polski, gdyż rzeczy nie można rozpatrywać wyłącznie z jednego punktu widzenia.

Nie chciałbym również, aby moje uwagi potraktowane zostały jedynie jako polemika z prof. Haleckim. Całej prawdy nie zna nikt z nas; ani ja – laik, ani prof. Halecki – erudyta. Chciałbym raczej wypowiedzieć coś wręcz przeciwnego: mianowicie, jak trudna, a czasem niemożliwa jest polemika z postulowanym kątem widzenia.

Historiografia współczesnej, nacjonalistycznej Litwy, czyni z Witolda nie tylko największego ze swoich bohaterów, ale niejako historycznego rzecznika narodowo-litewskich interesów. W istocie natomiast, to on właśnie, jak słusznie podkreślił Kolankowski, najkrwawiej pognębił litewsko-pogański separatyzm Żmudzi; a jak przypomina prof. Rhode: dla uzyskania wspomnianego kontygentu krzyżackiego, który wystąpił nad Worskłą, oddał Zakonowi Żmudź w zastaw. Historiografia białoruska wyczynia z Wielkiego Księstwa państwo narodowe o typie dzisiejszego nacjonalizmu. Niedawno wyczytałem w pracy A. Adamowicza, wydanej po angielsku przez badawczy instytut monachijski, że w XVI wieku był: “the Belorussian … national forms of life”…

Powracam do prof. Haleckiego. W jego artykule spotykamy takie zdanie o narodzie niemieckim: “… nigdy nie zespolił się całkowicie z łacińskim Zachodem”. /!/ Jest to klasyczny przykład zdania, wykluczającego wszelką polemikę. Albowiem notoryczność i ilość dowodów przeciwnych /pomijając już zaczerpnięte z historii/, chociażby w postaci ostałych dziś po bombardowaniu pomników kultury łacińskiej w Niemczech jest tak wielka, że sam ich indeks wypełniłby grube tomy o pojemności encyklopedycznej. Narzuca się więc pytanie: w jaki sposób człowiek tej miary co prof. Halecki, jeden ze znakomitszych uczonych polskich, może napisać podobne zdanie /w dodatku to “nigdy”!/, które wydrukowane jeszcze w XIX wieku, potraktowane by zostało chyba jako błąd korektorski?

Co może łączyć klerykalizm, nacjonalizm, komunizm, pojęcia tak pozornie sprzeczne, a przy okazji socjalistyczny totalizm różnych odcieni? Moim zdaniem łączy je jedno: wywyższanie programu /interesu/ kościoła, narodu, czy partii, ponad program ogólnoludzkiej kultury. Stąd, paradoksalne pozornie, zacieranie granicy w objawach, których jesteśmy świadkami. Nieraz zbieżność tych postulatów rzuca się w oczy.

Gdy w “Kulturze” ukazał się mój artykuł pt. “Kompleks niemiecki”, jeden z moich znajomych /zastrzegam: człowiek o wysokim poziomie intelektualnym/ potępił go. -”Dlaczego – spytałem – czy argumenty w nim zawarte nie są słuszne?” -”Nie chodzi o słuszność – odpowiedział – ale po co? Po co bronić Niemców?” To, że może istnieć coś takiego jak obrona… Polaków przed jednostronnością własnej myśli, człowiekowi wychowanemu w dyscyplinie utylitaryzmu narodowego, nie może się pomieścić w głowie. Że można wypowiadać głośno myśl niezgodną z aktualnym postulatem tej dyscypliny. Że poszukiwanie prawdy można stawiać wyżej ponad interes narodowy.

Przed kilku laty pewien szczep turkmeński przebył fantastyczną drogę, uchodząc przed ustrojem komunistycznym w poprzek Mongolii, Tybetu do Pakistanu. Tysiące tych ludzi znajduje się obecnie w• Turcji, a w Anglii wydano o tym książkę, cenną jeżeli chodzi o poznanie prawdy, ale prawie nieznaną. Ale wyszła też i inna książka, pewnego Polaka, która jest z gruntu zakłamana, jest bujdą fałszującą prawdę, ale została z miejsca przetłumaczona na wiele języków, przyczyniła się do rozgłoszenia “sprawy polskiej”. Czy tego rodzaju “polski wkład” do kultury światowej można uznać za objaw pozytywny? W moim przekonaniu – nie. W przekonaniu zaś znacznej ilości rodaków nie chodzi o żadną tam kulturę, a o interes narodowy. Z dyskretnym mrugnięciem zawodowych realistów, szepną: “Niech sobie bujda. Ale świetna propaganda”.

Gdy swojego czasu wystąpiłem najostrzej przeciwko “zakapturzonemu świadkowi” w katyńskich badaniach Kongresu Amerykańskiego, obruszyła się na mnie masa ludzi. Twierdziłem, że jest to kłamstwo graniczące z prowokacją sowiecką. Oni – że reklama służąca realnie sprawie, której ja szkodzę przez dezawuowanie tej szopki. Wynikałoby, że każde kłamstwo jest dobre, jeżeli ma służyć interesowi narodowemu. Ale gdzie jest granica? Podczas okupacji co dziesiąty Polak przymykał jedno oko i mówił szeptem: “Jedną rzecz co Hitler dobrze zrobił, to że przetrzebił w Polsce Żydków. Tylko… nie należy o tym głośno mówić”. Gdy się czyta różne opisy Akowców można wyrobić sobie przekonanie, że było właśnie odwrotnie i że kto mógł, ratował Żydów. Teraz ja z kolei zapytam: po co to? Jeżeli w dzisiejszym układzie świata nie można się obejść bez propagandy, to nie znaczy jeszcze, że można, czy tym bardziej – należy, ją mieszać z kulturą. Biura propagandy nie powinny się mieścić w płaszczyźnie tego samego piętra, co biura prawdziwej kultury.

Za dziecinnych czasów mawiało się często: “Gdybym był królem…” Dziś wybiegając myślą w dziedzinę podobnie nierealnej wyobraźni, przedstawiam sobie, że gdybym ja… został zaproszony na emigracyjny “Kongres Kultury”, to postawiłbym wniosek o wypełnienie obrad pierwszym i jedynym punktem porządku dziennego: “Jak po stracie suwerenności państwowej, uratować suwerenność polskiej myśli”.

xxx

Z najszczerszym obrzydzeniem zabieram się zawsze do pisania o komunizmie. Nie tylko dlatego, że temat jest odpychający i przewałkowany, że niezliczoną ilość razy udowodniono negatywność tego ustroju, ile dlatego, że pomimo wszystkich argumentów znanych na pamięć, ciągle ktoś znajduje prektekst do jakowegoś z tym komunizmem kompromisu.

Prawda jest nieznana, i prawdopodobnie, w obecnym stanie rozwoju gatunku ludzkiego, nigdy poznana nie będzie. Natomiast to, co stanowi najwznioślejszą cechę tego gatunku, to przyrodzony pęd do poszukiwania prawdy. Ten pęd świadczy o “uduchowieniu” naszego gatunku, wyrażonym w jego – kulturze, wszelkie zatem warunki zewnętrzne, ustroje państwowe, czy idee, wzbraniające lub tylko ograniczające prawo do poszukiwania prawdy, stają się automatycznie wrogami kultury ludzkiej. Dzieje ludzkie znały rozmaite warunki i ustroje ograniczające wolność myśli ludzkiej, ale żaden z nich nie doprowadził obskurantyzmu do tego rodzaju perfekcji co ustrój komunistyczny. Gwarancją rozwoju kulturalnego jest formuła: cywilizacja materialna + tolerancja. A komunizm jest największym ze znanych w dziejach skupieniem nietolerancji.

Zdawałoby się przeto, że każdy kompromis z przemocą komunizmu uznany być winien za – niekulturalny, nietolerancyjny.

xxx

W charakterze początkującego dziennikarza pojechałem kiedyś do Parafianowa. O celu już zapomniałem. Pamiętam natomiast, jak zjeździwszy pylne trakty między starymi brzozami, gdzieś od Duniłowicz do Wilejki powiatowej, do Mołodeczna, opisałem po powrocie co mi się najbardziej rzuciło w oczy: Fest w kościele – jadą gremialnie wsie bliższe i dalsze, zarówno katolickie, jak prawosławne. Fest w cerkwi, i znowu kołyszą się ponad kurzem duhy z siół

-i wiosek, bez różnicy wyznania. Nie chodziło tam oczywiście o zbytnią bogobojność, a o wspólny jarmark, we wspólnej zgodzie. Ten ustęp mi w redakcji wykreślono: “Nie, nie, to będzie źle widziane przez kurię arcybiskupią”. – Zgoda będzie źle widziana?! Powtarzam: byłem początkującym. Ojczyzna moja, między Prypecią i Dźwiną, między Niemnem i Berezyną rozciągniona, to nie Szwajcaria. Dziś wiem, że w najbardziej nawet sielankowej literaturze białoruskiej, czy litewskiej, byłoby źle widziane przedstawienie współżycia różnych ludzi kraju bez wykazania walki narodowościowej. Identycznie, jak niedopuszczalne byłoby w literaturze komunistycznej, bez wykazania walki klasowej. Jak źle widziane byłoby w literaturze polskiej przedstawienie zgodnego współżycia Polaków i Niemców, na przykład w Poznańskiem. A przecież takie indywidualne wypadki mogły się zdarzyć i nad Wilią, i nad Wartą. Nie chodzi jednak o indywidualność, obowiązuje “typowość”,

Formułki też są typowe: Wszystko pod kątem interesu narodu! Wszystko pod kątem interesu partii! Wszystko jest dobre, co służy narodowi! Wszystko jest dobre, co służy partii!

Czy nie ze zbieżności funkcji zaczął narastać ów kompromis pomiędzy sloganami? Czasem się zdaje, że ktoś – gdzieś, jakby hasło rzucił: Siewcy niezgody, łączcie się! – Religijnej, narodowej, czy klasowej.

xxx

Stary podział na lewicę-prawicę jest naturalnie anachronizmem.

Pokutuje co prawda jeszcze “filosemityzm” jako sprawdzian autentycznej lewicy, ale są to pozostałości godne epoki Dreyfusa. Do in¬nych legitymacji na lewicowość poczęto zaliczać mniej agresywny sto¬sunek do Sowietów, w szczególe do komunizmu w ogóle. Ale to jest właśnie szyld dezorientujący, jeżeli chodzi o istotę towaru, który ma reprezentować.

Pierwotny antagonizm, ześrodkowany na linii internacjonalizm-nacjonalizm, ulega znacznej konfuzji. Komunizm, w wielu wypadkach, znalazł sobie w nacjonalizmie nie tylko taktycznego pionka na azjatycko-afrykańskim terenie, ale często wiernego poputczika na europejskim. Zbliżenie zaczęło się od, że się tak wyrażę, wzajemnych koncesji. Z jednej strony Żdanow wypowiedział wojnę /obowiązującą do dziś] wszelkiemu “kosmopolityzmowi”, czyli staremu wrogowi każdego parafialnego nacjonalizmu. Z drugiej, nacjonaliści uznali możliwość, a w wielu wypadkach konieczność kompromisu, pod sloganem zachowania “organicznych”, czy “biologicznych” wartości narodowych. Tradycyjna “ugodowość” pewnych odłamów prawicy sprzyjała temu procesowi zbliżenia. Jednocześnie doszło do niejakiego zatarcia granic z “lewicą” i wreszcie do konglomeratu w takich postaciach jak “narodowy komunizm”, czy jego wstydliwsza nazwa “narodowy socjalizm” potrącająca, przez samo brzmienie, ni to o słynną wypowiedź Lenina w dyskusji z Różą Luxemburg i Piatakowym w 1916 roku o “własnej drodze do socjalizmu”, ni to niemiecką NSDAP, ni to opolskim ONR.

Dziś sytuacja jest taka, że jeżeli zechcemy wszystkich, którzy okazują większy kompromis w stosunku do komunizmu uznawać za “lewicę”, musielibyśmy nabrać paradoksalnego na pozór przekonania, że istnieje współczesny odłam “lewicy”, który jest bardziej nacjonalistyczny niż kiedykolwiek nim była najczarniejsza prawica. Przyznam, że osobiście, gdy czytam Mieroszewskiego niewyczerpanie udzielającego kredytu Gomułce, wydaje moi się on większym nacjonalistą od nielubianych przez niego ONR-owców. Nacjonalistą nieomal “za wszelką cenę”. Bo stopień tego: “realnego interesu narodowego” mierzy się właściwie ceną, jaką się za ten “realizm” płaci. ONR-owcy chcieli go opłacać biciem Żydów; różne stopnie i gradacje nacjonalizmów, różnymi postulatami ucisku, wynaradawiania, nietolerancji, restrykcjami programowymi, mniej lub więcej sprzecznymi z programem ogólnoludzkiego humanizmu. Płacono ceną kompromisu z różnymi rzeczami. Ale ceną kompromisu z komunizmem, największym wrogiem ludzkiego humanizmu – takiej ceny nie płacił dotychczas nikt. Płaci – po raz pierwszy “lewica” narodowa.

Łatwo jest te słowa uznać za paradoks i przeciwstawić im tak zwany “realizm polityczny”. Ale po pierwsze tak zwany realizm polityczny” nie jest żadnym pojęciem konkretnym, a tylko sloganem, którego każdy używa na swój sposób, gdyż nie było jeszcze polityka, który by zadeklarował, że prowadzi politykę – „nierealną”… Po drugie, żeby uzasadnić “realność’ narodowego komunizmu, trzeba w każdym razie dowieść najpierw, że komunizm nie jest złem samym w sobie. Gdyż w przeciwnym wypadku formuła bądźmy komunistami, ale polskimi… stanie się równoznaczna “bądźmy złem, ale polskim. Czyli przeistoczy się w formułę absolutnie negatywną, jak na przykład “Zgadzamy się na zarazę, ale pod warunkiem, że będziemy ją sami produkować”… Czesław Miłosz genialnie zdefiniował kiedyś tak zwanych reżymowych-katolików, upodobniając ich do “Żydów pracujących dla Hitlera”. Reżymowy katolicyzm zrodził się z kompromisu religia-komunizm. Czy „lewica narodowa”, usiłująca budować na kompromisie: naród-komunizm, nie przypomina również Żydów pracujących dla Hitlera”?

Istnieje niezliczona ilość przykładów, gdy nacjonaliści ze wschodniej Europy czczą jako bohaterów narodowych notorycznych komunistów tylko dlatego, że są „swoi”. Oto jeden z takich przykładów:

Niedawno powiadano mi w Berlinie – pochodzi to od pewnych dziennikarzy warszawskich – o wybujałym nacjonalizmie gruzińskim. Podobno ci dziennikarze nie mogli sobie dać rady z językiem rosyjskim – którego używali – tak znienawidzonym w Gruzji, że im nikt na pytania nie chciał odpowiadać, zanim nie dowiedziano się, że to nie Rosjanie, a Polacy. Informacja się potwierdziła. W czterdziestolecie rewolucji październikowej, jak o tym przeczytałem w gazetach zachodnich, zdarto w Gruzji portret znienawidzonego Rosjanina, Chruszczowa, i wywieszono na tym miejscu portret – Stalina… wprawdzie jedna z największych kanalii jaką świat wydał, ale za to – „swój”, Gruzin!

W lipcu ubiegłego roku, na konferencji Instytutu Badań Historii i Kultury SSSR w Monachium, powstał jeden z przedstawicieli “podsowieckich” nacjonalizmów i oświadczył: Nie było żadnego bolszewizmu, nie ma żadnego komunizmu. To co było i co jest, to tylko ta sama, stara Rosja. Punkt. – Z tym co nie było i nie ma, oczywiście nie ma też po co walczyć. To chyba logiczne. Składajmy broń i przestańmy opierać się komunizmowi. Jeżeli takie postawienie sprawy nie jest, z punktu widzenia realnej polityki moskiewskiego CK, “poputniczestwom”, to co nim jest?

Przez zamianę jednego tylko słowa: “Komunizm” na “Rosja”, załatwia się wszystko. To rozstrzyga problemy, wytycza linie postępowania, nawiązuje do historycznych doświadczeń, uoptymistycznia przyszłość, anuluje paradoks formuły: “bądźmy złem, ale polskim”, wyprowadza sytuację ze ślepej uliczki na tory “polityki realnej”. I wreszcie zjednuje poparcie znacznej części świata, który również, za wszelką cenę pragnie uniknąć dylematu: wojna – ślepa uliczka. – Tezą tak pojętej, realnej polityki jest etapowe, drogą kompromisów politycznych, usamodzielnienie się spod “bagnetów Rosji”. Wprawdzie ta zamiana dwóch słów nie wyjaśnia skąd we Francji, albo we Włoszech, bierze się aż 30% “Rosjan” głosujących na listy komunistyczne, wprawdzie Tito w sposób dosyć przekonywujący obalił i obala w dalszym ciągu legendę, że komunizm może się utrzymać wyłącznie na bagnetach rosyjskich – titoistyczny komunizm uznany zostaje za wzór “realnej polityki”.

Ta “realna polityka”, mimo sloganów, w które się upiększa, obraca się często w anachronicznych pojęciach czystego nacjonalizmu, podmalowanego, równie anachroniczną, łacińską propagandą. Dlatego po drugiej stronie dostrzega tylko “wschodnią schizmę nacjonalizmu rosyjskiego, wykutą w szkole tatarskiego jarzma; spuściznę Iwana Groźnego według mongolskich wzorów Dżyngis-Chana”. Słowem:

- Grattez le Russe et vous trovez le Tatare – jak nawiano w Paryżu, jeszcze w okresie wojny krymskiej. To znaczy w okresie, gdy arcybiskup Paryża błogosławił tej wojnie w liście pasterskim, nazywając ją sprawiedliwą wojną,”przeciwko herezji Focjusza”.

Zdarzają się jednak zabawne koincydencje: Tatar krymski, podwójny doktor, reprezentant prometejskiej, antyrosyjskiej tradycji, a potomek dżyngischanowskiej arystokracji – powiada mi, krzywiąc usta z obrzydzeniem: “Przecież całe to sowieckie rabstwo wywodzi się z ducha Iwana Groźnego…”

I zgadnij tu teraz, czy dlatego tak mówi, że podziela zdanie nacjonalistów polskich, iż Iwan Groźny był z ducha Tatarem, czy dlatego, że był jednym z pogromców tatarskiego iga?

xxx

Imię Dżyngis-Chana nasuwa mi kawałek analogii historycznej z dziedziny nazwanej dzisiaj – koegzystencją.

W latach 1221-1223 hordy mongolskie po raz pierwszy przekroczyły granice wschodniej Europy. Król węgierski Bela IV wystąpił z szeroko zakrojonym planem wysłania do plemion ugro-fińskich nad Kamą, ojców dominikanów. Plan znalazł gorące poparcie Rzymu, gdyż przewidywał podporządkowanie nie tylko dalekich pogan, ale otwierał perspektywy rozciągnięcia wpływów rzymskich i na Ruś prawosławną, a przez to likwidację “schizmy” na tym terenie. Niestety, Batu-Chan wcześniej wyciął w pień plemiona nad Kamą i w roku 1241 runął na zachód. Dnia 9 kwietnia Orda rozgramia rycerstwo polsko-niemieckie pod Legnicą i zawraca na Węgry. Opór węgierski zostaje złamany, kraj podbity, król z najbliższym otoczeniem ucieka tak samo, jak w roku 1956 uciekali powstańcy węgierscy na emigrację. Z emigracji, Bela IV wysyła do władców zachodnich, a przede wszystkim do papieża Inocentego IV rozpaczliwe pisma z błaganiem o pomoc, tudzież przedstawia dalsze plany wspólnej akcji całego Zachodu.

Ale już teraz nie interesuje nikogo, ani on, ani jego plany. Inocenty IV ma już swoje, bardziej realne plany, w które nie wchodzi pobity, bezsilny emigrant, a raczej nowa potęga na wschodzie. W ten sposób podjęte zostają pierwsze próby koegzystencji pomiędzy “Zachodem” i “Wschodem”, które, zwłaszcza ze względu na casus węgierski, do złudzenia przypominają dzisiejsze. Na soborze lyońskim w roku 1245 opracowane zostaje pismo do “Króla i narodu tatarskiego”, z którym wysłany zostaje do Karakorum w Azji, franciszkanin Piano del Carpini. Wprawdzie wielki potomek Dżyngis-Chana, cesarz Gujuk, w piśmie odwrotnym przybiera tytuł brzmiący w tłumaczeniu łacińskim” “Dei lortitudo, omanium hominum imperator”… co w pewnym stopniu utrudnia porozumienie na “najwyższym szczeblu”, ale już w roku 1254 wysłany zostaje nowy franciszkanin, Wilhelm Rubruquis, z nowymi listami, do nowego cesarza Mongolii.

Chodzi w nich, naturalnie, nie o los Węgier, zagrożenie Polski, niedolę Rusi, a wciąż o sprawy “wyższego szczebla”, więc w pierwszym rzędzie interes Kościoła Zachodniego i /co jeszcze bardziej podkreśla podobieństwo/ – sprawy Bliskiego Wschodu… Czyli sprawy związane wonczas z powodzeniem Krucjaty, i prowadzonej pod tą firmą ostatecznej eliminacji Bizancjum jako ośrodka “schizmy”.

Mimo poważnych rozbieżności światopoglądowych, zabiegi o koegzystencję ponawiane są wielokrotnie, a stosunki utrzymane w płaszczyźnie kurtuazyjnej dyplomacji. Tak więc, jeszcze w roku 1267 Abaga-Chan wysyła poselstwo do papie ża Klemensa IV, gratulując mu zwycięstwa nad Manfreden Hohenstaufem Sycylijskim…

xxx

Urwijmy jednak listę podobieństw, którą można by długo uzupełniać. Pozwólmy sobie z kolei podkreślić odwrotną stronę medalu, nie podobieństwo, a pewne kontrasty, przeciwieństwa do stanu dzisiejszego.

Gdy dziś używamy pod adresem bolszewickiego dyktatora takich oskarżycielskich epitetów jak “czerwony car”, albo powiedzeń w rodzaju “nawet za carskich czasów tego nie było…”, kładąc nacisk na słowo: “nawet”, świadomie i tendencyjnie fałszujemy historię, gdyż w tej chwili żyją jeszcze miliony ludzi na świecie, którzy mogą poświadczyć, że “za carskich czasów” nie tylko nie było gorzej, ani nawet tak samo, lecz nieskończenie lepiej niż pod komunistami. Natomiast porównywanie Stalina, jak to się czasem robiło, do Dżyngis-Chana, świadczy raczej o wielkiej ignorancji.

Dżyngis-Chan ogłosił w roku 1218 zbiór praw, Wielką Jazę. Jeżeli lubimy się chwalić, że tolerancja polska wyprzedziła w swej wielkoduszności inne kraje zachodnio-europejskie, to, nawiasem mówiąc, nie stanowi to dodatkowego świadectwa o duchu zachodnio-europejskim, którym również lubimy się szczycić. Bo tolerancja Dżyngis-Chana i jego następców wyprzedziła nie tylko czasy z okresu św. inkwizycji, ustanowionej przez Grzegorza IX w zachodniej Europie, ale nawet czasy z okresu Congregation Sancti Offici renesansu rzymskiego… Sam Dżyngis-Chan nie tylko tolerował inne przekonania i wyznania, ale osobiście lubował się nawet w wysłuchiwaniu sprzecznych poglądów i wolnych dyskusji. Specjalnie sprowadzał do swego pałacu różnych uczonych, kapłanów, mnichów, eremitów, przyznając nie tylko w duchu, ale też jawnie, iż nie potrafi rozstrzygnąć, która ze stron ma rację, a która jej nie ma.

Ta wspaniała wątpliwość, ten zakaz wszelkiego policyjnego gwałtu nad myślą ludzką, wydany przez człowieka, który mieni się potomkiem “wilka i łani”, zesłanych z nieba, ażeby na ziemi zapanował imperator wszystkich ludzi – wydaje się, w zestawieniu ze Stalinem, największym kontrastem, jaki pomiędzy jednym i drugim postępowaniem człowieka zachodzić może!

Dżyngis-Chan i jego potomkowie, byli plagą państw i narodów ówczesnych. Szli ogniem i mieczem podbijając, niszcząc, mordując i grabiąc, Ale któż nie niszczył, nie mordował, nie rabował na drodze swego podboju? Aż do ostatnich czasów, aż do połowy XX wieku, w którym żyjemy? Kto tylko mógł. Podtym względem Stalin, zrodzony w kaukaskiej Gruzji nie był lepszy od Hitlera, zrodzonego wśród narodu Dichter und Denker. A czy sądzimy, że Dżyngis-Chan w ciągu całego swego żywota zniszczył choć setną część tej ilości pomników zachodnio-europejskiej cywilizacji i kultury, co zniszczyło anglo-amerykańskie bombardowanie w przeciągu dwóch lat?..

Dżyngis-Chan nie był owieczką w potrzebach wojennych. Nie rozporządzał też większą cywilizacją materialną, choć się jej nabrał od Chińczyków. Zaryzykowałbym jednak twierdzenie, że miał duży zasób kultury duchowej. Za jego i jego następców panowania, nestorianie, którzy w wiekach od VII do XI stanowili najszerzej terytorialnie rozpowszechnioną religię chrześcijańską, osiągnęli szczytowy punkt rozwoju w Azji. Kibiłaj-Chan musiał w roku 1289 stworzyć dla nich rodzaj ministerstwa, które administrowało potężną siecią ich placówek. Od XIII wieku począwszy obok Kościoła Wschodniego zaczynają funkcjonować pierwsze ośrodki Kościoła Zachodniego, na równi z wieloma sektami i religią muzułmańską. Perscy i arabscy historycy XIV wieku wskazują na wierzenia, iż Wielka Jaza pochodzić miała od Boga, który nakazał tolerancję. Obok meczetów wznosiły się przeto bogate kościoły chrześcijańskie; w roku 1277 zanotowano w jednej Samarkandzie aż siedem klasztorów nestoriańskich.

Tradycja tolerancji była tak silnie zakorzeniona, że utrzymała się przez czas dłuższy nawet po przejściu Złotej-Hordy na muzułmanizm. Tak więc na przykład kapłani wszystkich wyznań, mnisi wszystkich wyznań, obok uczonych oraz lekarzy zwolnieni byli od wszelkich podatków i służb państwowych.

Ówczesny mongolizm był więc nie tezą, ale raczej antytezą dzisiejszego komunizmu. I gdyby ówczesny świat zachodni istotnie hołdował ideałom tego rodzaju demokratyzmu i tolerancji, których mieni się być dzisiaj przedstawicielem, wypadłoby przyznać, że ówczesne próby koegzystencji z mocarstwem Dżyngis-Chana, byłyby bardziej uzasadnione i na miejscu, niż próby takiej koegzystencji z dzisiejszym komunizmem.

xxx

Wyprowadzenie “rosyjskiego bolszewizmu” z mongolskiej tradycji jest równie błędne, co wywodzenie komunizmu z azjatyckich .pierwiastków. “Bolszewizm rosyjski” zrodził się z komunizmu, a komunizm wyszedł z zachodniej Europy. Narodził się nie na zielonych stepach, nie wśród szerokich horyzontów pól i lasów bez granic, lecz właśnie w zaułkach zadymionej cegły fabrycznych dzielnic europejskich.

“Dżyngis-chanizm”, „rosyjskość”, “stalinizm” komunizm, to slogany powstałe z jednego i tego samego źródła, którym jest – ludzki optymizm.

“Dżyngis-chanizm” ma pocieszać swą azjatycką mentalnością, która rzekomo nie da się przeszczepić mentalności zachodniej; “rosyjskość” ma pocieszać, że nic nam rzekomo więcej nie grozi, niż groziło od starej Rosji; “stalinizm”, że komunizm w gruncie rzeczy nie jest rzekomo taki straszny, to tylko zły Stalin wypaczył naukę dobrego Lenina.

Optymizm jest rzeczą dobrą, zarówno w życiu jednostki, jak narodów. Ale nie wtedy, gdy gruntownie przesłania nam rzeczywistość.

xxx

Pozwolę sobie ponownie wybiec fantazją w sferę dziecinnej wyobraźni. Już nie: “gdybym był królem…”, czy nawet: “gdybym był delegatem na nieudany emigracyjny Kongres Kultury”… Ale zgoła: gdybym był wielkim Chanem, Dei fortitudo omnium hominum imperator…

…Po wypaleniu ognim i mieczem przemocy kamunistycznej w całym świecie, ulegalizowałbym nazajutrz partię komunistyczną, zezwolił na otwarcie ich biur i gazet, obok wszystkich innych partii i gazet na świecie. Bo dopuki nie jest nam dane poznać całej prawdy, w każdej z nich będzie jeszcze wiele nieprawdy, i odwrotnie w każdej, najgorszej nawet nieprawdzie, odnaleźć można ziarnko prawdy… I wypuściłbym na Europę patrole mongolskich opryczników, aby nahajami z byczej skóry, strzegły wolności słowa, i nie dopuszczały przemocy jednego z tych słów nad drugim.

Bo nie to wydaje mi się najważniejsze w życiu, jakie kto ma przekonania, a to jedynie – by każdy je mógł swobodnie wypowiadać.

„Kultura” /Paryż/nr 6/128 z 1958 r

Droga donikąd(Powieść)


Autor jeszcze przed wojną ogłasza drukiem szereg doskonałych nowel i ciekawą tematycznie powieść p. t. "Bunt rojstów". W 1943 r. bierze udział w komisji dla zbadania zbrodni katyńskiej. Zebrany tam materiał umożliwia mu napisanie już w Anglii znakomitej książki ? rozprawy p. t. "Zbrodnia katyńska", przetłumaczonej na szereg języków.

Powieść "DROGA DONIKĄD" pokazuje czytelnikowi życie ludzi na kresach wschodnich i na Litwie w latach 1940 ? 41, a więc w okresie, kiedy obszar ten dostał się we władanie systemu sowieckiego. Na tle rodzących się wówczas konfliktów rozwija się ciekawa fabuła, obejmująca trójkąt małżeński w szeregu tragicznych powiązań. Tłem jest dzika tych okolic przyroda, przepięknie przez autora przedstawiona i tak wielką rolę odgrywająca w przygodach bohaterów powieści. Wybitny talent narracyjny autora powoduje, że czytelnik od pierwszych stronic aż do końca trzymany jest w stałym napięciu. "DROGA DONIKĄD" będzie na pewno wielkim WYDARZENIEM LITERACKIM NA EMIGRACJI.


Żonie mojej, Barbarze

FIRST PUBLISHED IN THE GREAT BITAIN 1955

ALL COPYRIGHTS RESERVED

Okładkę projektował Tadeusz Terlecki

Publisher by ORBIS (London) Ltd., 38 Knightsbridge, London, S.W.1.

Printed in Great Britain by The Poets and Painters Press, 146 Bridge

Arch, Sutton Walk, London, S.E.1.


BIBLIOTEKA AUTORÓW POLSKICH


CZĘŚĆ PIERWSZA – KAROL STR. 8

CZĘŚĆ DRUGA – TADEUSZ STR. 95

CZĘŚĆ TRZECIA – WERONIKA STR. 259


Poza powieściowymi osobami wszystko jest autentyczne w tej relacji. Ludzie, zwierzęta i rzeczy; zdarzenia, tajne dokumenty i daty; nazwy wsi; świt i zachód o czasie moskiewskim, linia przebiegająca rojstami, która dzieliła litewską i białoruską republiki sowieckie, a także kierunek każdej drogi. Autentyczne są nazwiska oficerów ludowego komisariatu bezpieczeństwa państwowego ? N.K.G.B

Autentycznym nazwiskiem jest również: Wiśniewski. Zatem go bardzo mało, prawie przelotne, a imienia nie wymienię. Gdy przed laty, w tamtym okresie, opracowywałem pierwsze szkice do niniejszej powieści, on, Wiśniewski, pożyczył mi maszynę do pisania. Powiedziałem wtedy: "Panie Wiśniewski, jeżeli kiedykolwiek wydam tę książkę, podziękuję panu na jej wstępie". On tylko odkiwał głową z niedowierzaniem, powiedziałbym nawet, że z tego rodzaju lekceważeniem, jakie się w ciężkich opresjach życia posiada dla projektów pozornie nierealnych.

Nie wiem, czy i gdzie żyje w tej chwili Wiśniewski: w litewskiej, białoruskiej czy w polskiej republice sowieckiej? Ale słowa dotrzymałem i mu ? dziękuję.

AUTOR


Część pierwsza

 

KAROL


I


Marta obsypała kluski mąką i przykryła stolnicę serwetką, aby nie wyschły zbytnio przed gotowaniem, a także, aby chronić je przed natarczywością much, zbierających się w kuchni. Potem otrzepała ręce i na twardym, dębowym progu porąbała żywiczne polano na cienkie drzazgi. Na fajerce stał już duży garnek z osoloną wodą. Marta odpięła fartuch, obejrzała raz jeszcze uważnie kuchnię i przeszła do pokoi.

Na kominku w pokoju Pawła zegar wskazywał wpół do piątej. Za pół godziny pociąg powinien odejść z miasta, za drugie pół godziny słychać będzie jego gwizd na przejeździe, i wtedy należy rozpalić ogień. Marta podeszła do półek z książkami i przeciągnęła palcem po krawędzi polerowanego drzewa. Kurz leżał grubą warstwą.

Wróciła, więc do kuchni po ścierkę i zaczęła sprzątać. "Jutro opadnie nowy kurz, a jeśli go zetrę, pojutrze będzie leżał taki sam. I tak będzie trwało dopóki..." - Marta przeraziła się (niedokończonej myśli, jak złego słowa wypowiedzianego w złą godzinę. "Boże, Boże, niech już zostanie tak jak jest. To jedno, chociaż: żebym mogła tu żyć między tymi półkami w tym domu, wśród tych rzeczy i z Pawłem, który zjawi się za chwilę!" - Zegar na kominku wycykiwał wpół do szóstej, ale pociągu nie było słychać. Marta przeszła do sypialni.

Własne odbicie w lustrze pociesza w samotności, tak jak dobry przyjaciel spotkany w chwili, w której nie ma się co począć. Marta przybliżyła twarz do lustra, wypatrując przedwczesnych zmarszczek. To, że ich nie znalazła, napełniło ją raczej niemiłym zdziwieniem. Zaczęła więc przegarniać włosy na skroniach w poszukiwaniu siwizny. "Jakie to dziwne" - myślała - "ani jednego siwego włosa, ani jednego śladu zmartwienia". Ale jakże bardzo zaniedbała się w ostatnich czasach! W bocznej szufladzie leżała dawno nieużywana szminka. Odrosły jej długie włosy, i trzeba by zmienić uczesanie. Marta szczotkowała je teraz uważnie, a potem upinała długo, sprawdzając efekt z obu profilów. Postanowiła także przebrać się i umalować: "Paweł będzie zadowolony. Zwłaszcza jeżeli przywiezie ze sobą Karola".

 

Oni tymczasem siedzieli wprost na torze, na szynie, na głównym dworcu kolejowym i czekali. Było późne lato roku 1940.

- Życie nasze - mówił Karol - składa się już od dawna prawie wyłącznie z czekania. Czekania w kolejce, czekania na żarcie, czekania na areszt, czekania na dalszy postęp skomunizowania kraju, w każdym razie czekania na coś bardziej jeszcze przykrego niż jest dzisiaj. Taka jest reguła, i nie ma co zawracać sobie głowy.

Paweł splunął pomiędzy rozstawione kolana i odparł:

- Wyjątek stanowi czekanie na wojnę kogo bądź ze Związkiem Radzieckim.

W tej chwili czekali na pociąg podmiejski. Miał wyruszyć o godzinie piątej po południu. Zegarek wskazywał już wpół do siódmej. Czekali. Na zwrotnicach zaczęły się zapalać latarnie. Było szaro. Mżył deszcz.

- Sowiecka pogoda - wycedził Karol.

- Hm...

Obok siedzieli i stali ludzie w bezruchu.

- Czy pociąg przyjdzie? - zapytał Paweł, podnosząc wzrok na przechodzącego kolejarza, który nie przystając zapalał swą ręczną latarkę. Ale ten wzruszył ramionami i poszedł dalej.

Siedzieli w najgorszych ubraniach i roboczych butach. Paweł przeciągnął dłonią po wilgotnych włosach, bo czapki wsadzili sobie pod tyłek, żeby było wygodniej. Paweł był ongiś dziennikarzem; posiadał w podmiejskiej okolicy mały domek. Teraz po utracie dawnej posady kupił do spółki ze swoim przyjacielem piłę za 60 rubli, bo zamierzali pracować w pobliskim lesie jako drwale. Kraj dopiero zaczął się sowietyzować.

Na sąsiedni tor wjechał duży pociąg, ale nie ich. Lokomotywa wysapywała niepotrzebną już parę. Na froncie uczepioną miała gwiazdę z sierpem i młotem. Była to zatem lokomotywa reprezentacyjna. Pociąg miał aż dwa wagony sypialne. Przyszedł z Moskwy przez Mińsk; tablice na wagonach głoszą: Mandżuria - Litwa.

Z wagonów zaczęli wychodzić szarzy ludzie, niosąc drewniane kufry, toboły i worki. Przyjaciele patrzyli na nich milcząc. Później Karol trącił w bok Pawła:

- "Mandżuria...", co?

- Aha...

- Wielkość Związku Sowieckiego robi na mnie zawsze wielkie wrażenie. A na ciebie: nie? Pomyśl tylko: Ukraina, góry Kaukazu... W Turkiestanie rosną winogrona... Rosną czy nie?

- Rosną.

Na dachu jednego z wagonów ustawiono głośnik radiowy. Śpiewał przezeń baryton pięknie i z przejęciem. Wisiały na deszczu czerwone flagi i prawie w każdym oknie dworca portrety Stalina. Było szaro, deszcz się wzmagał, ryczało radio. Pociągu podmiejskiego wciąż nie podawano. Byli głodni i źli.

Z wagonu sypialnego wyszli pasażerowie. Pan w płasz­czu deszczowym, pani w kapeluszu mocowała się z para­solką; jeszcze dwóch panów. Zaczęli wynosić ogromne, lśniące walizy.

Ludzie, czekający na pociąg podmiejski, zbliżali się ocię­żale i tłoczyli w pewnej odległości, ażeby obejrzeć cudzo­ziemców ubranych tak, jak jeszcze niedawno sami chodzili ubrani... Pasażerowie mówili głośno i gardłowo. Tragarzy na dworcu nie było widać. Podróżni stali bezradni wśród ciężkich walizek naradzając się między sobą. Wreszcie je­den z nich, dostrzegłszy widocznie barczystą staturę Karola, kiwnął nań parasolem. Niewątpliwie mogliby zarobić trochę, przenosząc Europejczykom walizki. Innego dnia zrobiliby to na pewno, ale w tej chwili żaden z nich się nie ruszył. Za ciężką wydała się ta robota. Nie walizki, oczywiście, ale "w ogóle"... - jak to powiedział Karol, robiąc nieokreślony ruch w powietrzu. Później odwrócił głowę:

- Po jakiemu oni rozmawiają?

- Nie słyszę stąd.

- Może ktoś z korpusu dyplomatycznego.

- Może.

Deszcz padał. Siedzieli nieruchomo. Cudzoziemcy obrzucili ich wzrokiem szczerej wzgardy. Pan otworzył paraso1, którym poprzednio kiwał, i odwróciwszy się do pani powiedział:

- Co za typowa ospałość wschodnich ludzi.

- Lenistwo - odrzekła pani.

Pociąg podmiejski podano tym razem o godzinie 8 wieczorem, czyli z trzygodzinnym opóźnieniem. Wszystko rzuciło się do zdobywania go szturmem. Paweł rozerwał komuś rękaw płaszcza zębami trzymanej piły. W przepełnionym wagonie śmierdziało mokrym ubraniem, machorką i tym specyficznym odorem niewietrzonego wagonu - ni to zwietrzałą farbą, ni to węglowym kurzem.

Domek Pawła stał niedaleko przystanku kolejowego wśród sosnowego lasku. Gwiazdy świeciły, i nie było bardzo ciemno. W domu elektryczność się nie paliła, i żona Pawła ustawiła na stole świecę.

- Co się stało?

- Nie wiem - odparła Marta - od rana się nie pali. Pewnie coś w elektrowni. Mniejsza z tym. Daję zaraz kolację.

- Patrz, kupiliśmy nową piłę - powiedział Paweł. - Jutro musimy o świcie iść do pracy.

Za oknem szumiały drzewa na jakimś dziwnie jesiennym wietrze, choć był to dopiero sierpień. Paweł pokręcił się na miejscu, zerwał kartkę z sowieckiego kalendarza.

Siadaj - powiedział do Karola - czemu nie sia dasz?

- Później nie wypuszczając kartki zbliżył się do świecy i milcząco czytał tekst na odwrocie: "Czterdziesta rocznica strajku zakaukaskiej drogi żelaznej w Tyflisie - pod kierunkiem towarzysza Stalina". "Dwudziesta rocznica przyjęcia przez międzynarodowy kongres uchwały marynarzy o nieprzewożeniu materiałów wojennych przeciw Związkowi Radzieckiemu." "Czwarta rocznica przemówienia towarzysza Stalina na przyjęciu bohaterów Związku Radzieckiego." "Trzydziesta siódma rocznica mowy Lenina na II zjeździe RSDRP w obronie formuły pierwszego paragrafu..."

- Boże! Co za nuda!

- Będziecie jedli kluski kartoflane?! - zawołała Marta z kuchni.

- Mogą być kluski - odparł Paweł rzucając na podłogę zmiętą kartkę.


II


- Już wiem, o co bolszewikom chodzi - mówił Karol, prychając wodą w ustawioną na pokrywie studni miednicę.

Wstawało właśnie słońce z lasów pokrywających kraj. Na każdym listeczku lśniła rosa, o której powszechnie mówi się, że jest srebrna, choć w istocie swej nijaka, nieziemska, z nieba spadła, i dlatego tak orzeźwiająca. Ptaki na drzewach robiły razem z nimi swą poranną toaletę smarując dziobem piórka i głośno usiłując przekonać się nawzajem, że na świecie jest radośnie. W rzeczywistości tylko zwierzęta albo bardzo doświadczeni ludzie wiedzą, w jakim stopniu radość zależy od stanu pogody. - Zawsze wychodzili o świcie pod studnię, żeby się umyć. Sprawiało im przyjemność prosto ze snu skoczyć obydwiema nogami w świeżość dnia jak w orzeźwiającą rzekę.

- Wiem, wiem...- powtarzał Karol niemal wesoło, przecierając ręcznikiem po mokrym torsie. - Bolszewizm nie od radości "nieba" chce oderwać człowieka, a właśnie przeciwnie, od radości "ziemi". On nie jest wrogiem, jak to powiada pierwszy z brzegu klecha, życia pozagrobowego, a właśnie życia doczesnego. On niczego nie "rozpętał", jak to utrzymywali nasi ojcowie w okresie rewolucji 1917-18 r., a na wszystko, absolutnie na wszystko nałożył pęta! Ot, co!

- Słuchaj, ja się nachylę - przerwał mu Paweł - a ty polej mi wodą plecy... Ufff! Zimna...

- Teraz wiem, że bolszewizm powstał nie z walki z Bogiem, a z walki z człowiekiem, z jego przyrodzonym prawem do wolnego życia.

- Dzisiaj w nocy przyszedłeś do tego przekonania?

- Dziś w nocy.

- Dajże ten ręcznik!

Słońce dosięgło już wierzchołków sosen. Studnię obrastały krzewy wiśniowe, z których można było zerwać i zjeść na czczo purpurowe owoce. Paweł lubił Karola zawsze, a teraz może więcej niż kiedyś, w tej zaś właśnie chwili chyba najwięcej. Po prostu nadawał się on do tego, by go lubić w rześkiej atmosferze budzącego się dnia; pasował do niej ze swym zdrowym ciałem i pogodnym usposobieniem. Miał on kiedyś duży majątek ziemski nad rzeką Dźwiną, który mu teraz przepadł. Wychowywał się u jezuitów, ale trochę ciasne poglądy szkolne przełamał następnie na dwóch fakultetach uniwersyteckich, które ukończył z odznaczeniem. Co go najbardziej charakteryzowało, to skłonność nie tyle do filozofii, ile do filozofowania, skłonność, która u niego objawiała się zarówno w darze obserwacji, lak i poddawaniu wszystkiego, co widzi, krytyce. Dłubał w szczegółach z pasją, którą na Zachodzie europejskim przypisują dlaczegoś naturze Rosjanina, a która właściwie jest po prostu tylko cechą wrodzonej inteligencji. Karol - był to duży, silny blondyn, o regularnych rysach twarzy. Ideał typu nordyckiego, o którym marzył Hitler.

- No, powiedz jeszcze coś mądrego - odezwał się Paweł wciągając portki, gdy Karol szorował swe zęby, mocne jak u psa. Ten zamruczał coś w odpowiedzi, ale w tej chwili Paweł spostrzegł, idącą za płotem, żonę miejscowego handlarza, Weronikę. Przez jedną chwilę z zapatrzenia nie mógł trafić nogą w nogawkę, zawstydził się tego zaskoczenia, a ona też poczerwieniała lekko, zaraz odwróciła głowę i udała, że go nie widzi. Nie słuchając już Karola zapinał pas, przebiegał szybko palcami po guzikach rozporka i patrzył w ślad za nią. Odczuwał niejaką przykrość, że musiała tak wcześnie wstać chyba tylko po to, żeby się z nim zobaczyć, bo dokąd mogła iść o tej porze? Przez chwilę miał takie uczucie, jakby wstydził się za nią przed Karolem. Słońce przeświecało jej ciemnoblond włosy na czubku głowy niby aureolę.

- Skąd się taka ładna wyrodziła w tym kraju, gdzie dziewczęta są przeważnie toporne, mają nisko osadzone zadki i krótkie nogi? - zauważył Karol, wypluwając wodę z ust i patrząc za nią również.

Handlarz miejscowy, Wincenty Rojkiewicz, który dorobił się niegdyś na skupowaniu po wsiach okolicznych bydła i skór po cenie tańszej niż rynkowa, znalazł ją w siole Popiszki - po drugiej stronie puszczy.

Puszcza zwana Rudnicką od miejscowości Rudniki, położonej w jej środku, leżała w odległości 20 kilometrów na południe od miasta. Stanowiła jedną z resztówek niekończących się ongiś lasów Wielkiego Księstwa Litewskiego. W niej polowali wielcy książęta, a po zjednoczeniu Litwy i Polski królowie obydwu narodów. Carowie Wszechrosji nie raczyli do niej zaglądać, obrawszy sobie za rewir do polowań bardziej słynną Puszczę Białowieską, gdzie do dziś dnia żyją żubry, podczas gdy w Rudnickiej wyginęły one na przełomie XVIII i XIX wieków. Ale ostatniego niedźwiedzia zabito w niej na początku XX, gdzieś przed rokiem 1914.

Od tej fatalnej daty począwszy, kraj przechodził z rąk do rąk piętnaście razy podczas licznych wojen. Z rosyjskich w niemieckie, w bolszewickie, litewskie, polskie i znowu litewskie, polskie ... Prezydent Rzeczypospolitej Polskiej zjeżdżał tu na łosie jeszcze w roku 1938. W cień drzew ukradkiem zaledwie zaglądała historia, i od jakich przodków, przez jaki szlachetny atawizm zrodziła się piękność Weroniki, niepodobieństwem byłoby dojść dzisiaj. Być może, pochodziła od jakiegoś przygodnego kochanka, z licznych zabłąkanych czy polujących w puszczy myśliwych...

Były to ziemie nie tylko litewskie, białoruskie i polskie jednocześnie, zjednoczone w przeszłości i pokłócone współcześnie; zamieszkiwali je też Żydzi i Rosjanie; na tych ziemiach zwycięscy w wojnach tatarskich wielcy książęta osadzali przed wiekami jeńców dając im grunty i przywileje. Dlatego wśród sosen północnych zdarzało się spotykać jeszcze minarety z półksiężycem; tu, w stołecznych ongiś Trokach nad potrójnym jeziorem, zasiedli krymscy Karaimi, wyznający Pięcioksiąg Mojżeszowy, ale odrzucający Talmud; kościoły katolickie budowano przeważnie w stylu włoskiego baroku, rzadziej w gotyku; cerkwie prawosławne w niezmiennie kopulasto bizantyjskim stylu; z czasów Reformacji zostało trochę wyznawców Kalwina, mniej Lutra; w bardziej zaś odległych od miasta stronach, wśród lasów i bagien, ludzie szukający prawdy poddawali się wpływom różnorakich sekt; w ten sposób pokłócone ze sobą Cerkiew i Kościół zgodnie zwalczały badaczy Pisma Świętego, baptystów, zielonoświątkowców, sztundystów i wiele innych herezji...Ale opisywać szczegółowo ludzi tego kraju byłoby równie długo, co wymieniać wszystkie jego rośliny, zwierzęta albo rzeki i jeziora, które z dużej wysokości dostępnej dziś samolotom wydają się być podobne kałużom, ostałym po wielkim deszczu; tu dodać może by jeszcze wypadało, że niebo nad krajem jest przeważnie chmurne.

Gdy Hitler ze Stalinem podzielili wschodnią Europę, Sowiety wkroczyły doń czerwoną armią w latach 1939-40, i był to początek tego nowego okresu, o którym nikt na świecie nie wiedział przedtem, w co się wyrodzi kraj i ludzie, gdy zostaną opanowani przez współczesny bolszewizm.

Weronika liczyła wówczas 28 lat i była dla Pawia cudzą żoną. Sam zaś Paweł z Karolem zaczęli pracować w pobliskim lesie.

Z początku nie szło im bardzo. Drwal zawodowy, Franciszek, zwany ,,spod Lasu", bo posiadał samotną chatę z daleka od osady na leśnym skraju, zwykł był pouczać:

- Piła powinna chodzić równiutko jak po sznurku, leciutko tak. - Brał do ręki i pociągał w poprzek kłody: "Ziń-ziń-ziń..." - I tak równo, letko, zaaaawszystkiem letko. Broń Boże, nie poddawać, nie popychać, a tylko ciągnąć, ot jak: "Ziń-ziń-ziń-ziń..." Nie naciskać! Od nacisku idzie krzywo, zaczyna trzeć. A sosna, ona, wiadomo, mokra, żywiczna. Żywica, jak pokryje piłę, to wtedy: stop maszyna!

- A jaka na to rada?

- Jedna tylko i jest rada: naftą smarować. Uhum, innej nie ma.

Od tego czasu zaczęli zabierać ze sobą do lasu butelkę nafty i przenikliwy jej odór towarzyszył im stale. Karol tylko niedzielami wyjeżdżał do miasta, żeby zobaczyć się z matką, którą ulokował u starej ciotki. Jako były oficer rezerwy, obowiązany był zarejestrować się w sowieckiej komendanturze wojskowej, a ponieważ tego nie uczynił, żył na stopie półlegalnej. Leśniczy wyznaczył im odcinek pracy wzdłuż drogi. Cztery pary kolein biegły po niej, wyżłobione w piasku: na wprost wpadały w kałużę zastałą po ostatnich deszczach, czarną, a jednak czystą jak lakier (po wierzchu pływały igły sosnowe, a w głębi usadowiło się odbicie nieba), potem ciąg­nęły dalej piaskiem aż do zakrętu, gdzie nikły w krzakach leszczyny.

Karol zaczynał zazwyczaj optymistycznie, po sowiecku wykrzykując:

- Dawaj!

"Zińń-zińń-zińń-zińń..." Tam i na powrót, bez liczenia czasu, piłowali wpatrzeni w nieskończoną klepsydrę biegnących ciurkiem trocin. Sypią się i sypią, takie już znane, zżyte z kolanem, gdy się piłuje na klęczkach, z końcem buta, gdy pozycji stojącej, z listkami roślin; układają zawsze w jednakowy wzór miliony i miliony drobinek, w które się patrzy godzinami, rozumie ich rozpęd, kąt padania, wącha ich świeżość, przemieszaną z zapachem żywicy i nafty.

- Dawaj!

W ten sposób aż do drugiego śniadania. Później rozkładali przyniesiony ze sobą posiłek. Karol nie bywał już tak rozmowny, jak rankiem, a coraz częściej popadał w długie milczenie. Zawsze o tej porze przelatywała tamtędy sójka, zawsze z łomotem skrzydeł siadała na to samo drzewo i zawsze, zobaczywszy ich w dole, robiła taki sam wielki krzyk ostrzegawczy.

- Ach, głupia - westchnął Paweł.

- Dlaczego głupia?

- Że też jej to sprawia zabawę udawać, że spostrzega nas

po raz pierwszy, choć zna nas równie dobrze, jak my ją. I kogo ona leci ostrzegać, przed czym?

- Daj jej spokój.

- Dam, jeżeli ci na tym zależy - i Paweł leniwie odwrócił głowę. W odpoczynku, na który sobie pozwalał, nauczył się patrzyć tylko w kierunku przypadkowego ułożenia twarzy; wyciągnięty na mchu, oszczędzał każdy ruch. Pewnego dnia Karol odezwał się od niechcenia:

- Tu ktoś pętał się w nocy kolo naszych

metrów.

- Po czym sądzisz? - Taaak... Widzę. Poruszał sztabel. Szczapy na wierzchu poprzewracane.

- Może gajowy coś sprawdzał.

- No, dość leżenia! Dawaj rąbać.

- Cóż, dawaj.

Droga była mało uczęszczana, i w ciągu dnia prawie nie widywali ludzi. Kiedyś zajrzał znowu do nich Franciszek spod Lasu; przysiadł się na jednym z powalonych pni i przyglądał w milczeniu, jak nie przerywając roboty na zbędne powitanie rozłupywali drzewo. Po dłuższej chwili powiedział:

- A dlatego jednakże, to sztuka robić siekierą.

- Pewnie, że sztuka. A bo co?

- Nic, ja tak sobie tylko przyuważam. Ot, pan - wskazał ruchem głowy na Karola - kudy silniejszy, a rąbie gorzej. Bo, widzisz, to nie od siły zależy siekierą władać, a od oka. Znaczy z przyrodzenia trzeba mieć zdolność do tego. Żeby w sam środek trafić. Dziecko też polano rozszczepi, tylko rzecz w tym, żeby w środek uderzyło, a nie po kolanie...

Karol rąbał istotnie niewprawnie i denerwował się często. Słuchając Franciszka spuścił ostrze w twardy sęk aż zgrzytnęła stal, przerwał, oparł się na trzonku dwoma rękami i oświadczył:

- Franciszek ma rację. Do każdej pracy trzeba mieć zdolność przyrodzoną. Tak samo w sztuce fizycznej, jak każdej innej. Oto dlaczego stachanowszczyzna fałszywa jest w samym założeniu. Przypuśćmy, że Stachanow nie był blagą, a geniuszem. To co z tego? Tak sarnio, jakbyśmy żądali od malarzy czy literatów, żeby tworzyli masowo dzieła genialne, dlatego że jeden spośród nich jest geniuszem...

Paweł skrzywił się: - Rąb, rąb, Karol. W ten sposób do wieczora nie postawiany trzech metrów!

Franciszek spojrzał w bok i wstał: - Idzie biały czort. Ot, nie lubię ja tego Litwina.

Przez las szedł leśniczy.

- Za co?

- A za co jego lubić.. Do widzenia.

Leśniczego "białym" nazywano dla jego zupełnie jasnej, prawie lnianej czupryny. Był to blondyn barczysty, krępy i młody, powolny w ruchach i gburowaty. Bardzo rzadko zachodził do lasu i nigdy nie miał zwyczaju ani się witać, ani żegnać z ludźmi. Ktoś go ponoć widział uśmiechniętego i powiadał, że twarz jego przybierała wtedy wyraz dziecinnej łagodności. Może być, że dla uniknięcia tego wyrazu starał się być zawsze zasępionym.

- Cóż... wy tu za metr stawiacie! To nie metr! - upominał.

- A jak trzeba, panie leśniczy?

- Jak. Wiadomo, jak. Sześć centymetrów trzeba dorzucić w górę. Drzewo osiada.

Nikt nie wiedział, w jaki sposób utrzymywał się ten człowiek nadal na stanowisku leśniczego po wkroczeniu bolszewików. Posiadał na Żmudzi koło pruskiej granicy ponad 20 ha gruntu. Zaciętą, kułacką nienawiścią nienawidził Sowietów. Drwalom, którzy targowali się przy wypłacie w kancelarii, zwykł był powiadać:

- Ja wam tego gówna nie żałuję! - i miął gruboskórnymi palcami portrety Lenina na banknotach czerwońców.

Byli jednak i tacy, którzy go lubili. Karol nie znosił. Leśniczy jeszcze raz spod lnianej czupryny spojrzał ponuro na ustawiony sztabel, dotknął go końcem buta i poszedł w las bez pożegnania.

Po południu pracowali zazwyczaj milcząc, zrzadka przerzucając się jakimś półsłówkiem lub przekleństwem. Pod wieczór, gdy oczy nabiegały krwią od zmęczenia, zaczynało się również czerwienić słońce; o tej porze pnie sosen przybierały odcień miedzi. Butelkę z naftą zostawiali wetkniętą między szczapy ustawione w metr, zabierali narzędzia, torby, pusty dzban po zsiadłym mleku i wracali do domu.

Tylko o świcie, gdy wyskakiwali z łóżek wprost pod zimną wodę studni, czuli się raźno, i Karol robił się znowu rozmowy. - Któregoś ranka wyszli nieco później do roboty. Przekroczyli tor kolejowy, minęli pierwszy zakręt i nagle - uderzyło w nich spojrzenie szklanych oczu samochodu, który stał na drodze akurat obok miejsca ich pracy. Mimo woli zwolnili kroku, ale żaden nie przemówił słowa. Przy samochodzie kręciła się grupka ludzi. Widać było i leśniczego, jak rozkraczony swoim zwyczajem - stał w poprzek rowu przydrożne. Jeden z obecnych, który wzrokiem mierzył zbliżających się z daleka, przeskoczył ten rów, stanął pośrodku drogi wyraźnie oczekując aż podejdą bliżej. Karol szedł sztywno jakoś, miarowo i nagle syknął przez zęby:

- Przepadłem, jeżeli zaczną badać dokumenty. Ludzie przy samochodzie byli w cywilu, prócz jednego wojskowego w czapce o czerwono-granatowym otoku NKWD. Prysł ranny nastrój; nogi zrobiły się ciężkie, uczucie przykrości krążyło nieuchwytnie koło żołądka. Paweł zauważyły, że ułożone wczoraj metry były porozrzucane. Czegoś w nich widocznie szukali. Tknięty złym przeczuciem, po myślał, iż mogliby powiedzieć, że wcale tu nie pracują, a w zupełnie innej partii lasu, gdyby nie leśniczy...

Człowiek stojący pośrodku drogi wskazał na nich palcem i zapytał leśniczego:

- Ci tu pracują?

Leśniczy spojrzał spode łba i spokojnym, surowym głosem odpowiedział bez mrugnięcia powiek:

- Nie, to nie ci.

W tej chwili Karol przystanął bezradnie. Człowiek w skórzanym płaszczu już miał zadać mu jakieś pytanie, gdy nagle leśniczy wyprzedził go i krzyknął:

- Nu, co stoicie! Gęby rozwarłszy! O której do roboty?!

A później narzekacie, że małe zarobki! Do Wysokiej Górki kilometr drogi jeszcze, a oni stoją! już! Poszli pracować'!

Ruszyli, wyminąwszy enkawudzistę nie oglądając się za siebie. Z tyłu doszedł jego glos, gdy mówił do leśniczego:

- A wy, grażdanin leśniczy, co tak, jak za dawnych cza­sów? Po staremu ciągle na robotników pokrzykujecie, a? Nie doooobrze. U nas tak do robotników się nie zwracają. Pora już przywyknąć do nowego...

Szli spokojnie, równo, prawie noga w nogę. Topory na ramieniu, na toporzyskach torby z posiłkiem przewieszone, piła w ręku. Ominęli kałużę, zakręt, leszczynę. Paweł odetchnął ciężko.

- Wyratował - mruknął Karol.

- Uhum.

Minęli parów i mostek na ruczaju.

Gdzie to jest ta Wysoka Górka? - spytał Karol.

- Tu zaraz będzie. Dróżką w prawo. Stamtąd widać dobrze.

- Co widać?

- Daleko widać, stamtąd.

- Aha.

Dlaczegoś nie rozmawiali ze sobą więcej. Po przyjściu na miejsce zabrali się zaraz do roboty, żeby czasu darmo nie tracić. Ale robota im nie szła. Na trzeciej kłodzie piła zaczęła nagle zaciskać. Paweł spróbował zażartować:

- Może skoczyć po naftę do starego sztabla? Karol ze złością porzucił rączkę piły, wyprostował się, otarł pot rękawem. - Nic z tego nie będzie - powiedział. Przysiedli i zapalili.

Po dłuższej chwili z olchowego młodniaka wychylił się leśniczy. Gdy podszedł blisko, spojrzał na wetkniętą w poprzek kłody piłę i mruknął:

- Co, kiepsko chodzi?

- Zaciska. Naftę zostawiliśmy...

- Ech wy, pilszczyki! Wracajcie na stare miejsce - Zrobił ruch głową.

- A co to było, panie leśniczy? Czego oni tam szukali?

- Co było... - przeciągnął. - Ktoś pewnie coś chował po lesie, ktoś inny doniósł... - I nagle rzucił ze złością. -Co tam pytać, co było? Cholera ich wic, co było! Zostaliście żywi-zdrowi? Zostaliście na swobodzie?! Nu, i dziękujcie... Panu Bogu. - Zawrócił i odszedł, jak zwykle, bez pożegnania.

Gdy wracali o zachodzie słońca do domu, drogą biegł jeszcze wyraźny ślad opon samochodowych. Tego wieczoru Maria zmywszy naczynie po kolacji zastukała do pokoju Karola. - Gdzie jest Paweł? - zapytała. Karol miał zwyczaj o tej porze, pomimo zmęczenia, czytać jeszcze przed nocą. Tym razem zasiała go siedzącego nieruchomo na krześle bez książki z wystygłym niedopałkiem papierosa w ręku. Ocknął się, zaskoczony.

- Nie wiem... Wyszedł pewnie gdzieś - Uprzytomnił sobie w tej chwili, że Paweł mógł się udać na schadzkę z Weronika, i nie chciał, aby Marta sądziła, że zmieszał się jej pytaniem. - Może coś robi na podwórzu?

- Nie, nie ma go tam. Bardzo się pan przejął dzisiejszym zajściem w lesie? - zagadnęła, aby coś powiedzieć.

- Nie... Tylko...

- Tylko trochę - podpowiedziała Marta i ujęła za klamkę.

- Widzi pani, to jest tak: do życia w nowych warunkach fizycznych zawsze można się przyzwyczaić. Ale do psychicznych

warunków może być trudniej. Hm...życie w wiecznym niepokoju,

a głównie bez nadziei na uzyskanie tego spokoju w przyszłości, hm, to jakby przyzwyczaić się do życia bez jutra.

Nie sądzi pani że to jest istotnie trochę, tego ...

- Tak, tak, ma pan rację - przytaknęła z roztargnieniem Marta, pochłonięta własnymi myślami. - A on dawno wyszedł?

- Zdawało mi się, że przed chwilą.

Paweł wrócił późno do domu, ale żona nie pytała go, gdzie był.


III


Każde miasto przedstawione plastycznie powinno by posiadać kształt piramidy. Pośrodku spiętrza się w wysokich gmachach i świątyniach, wystrzela ku górze dorobkiem duchowej i materialnej kultury, następnie zaś spłaszcza ku peryferiom, przechodzi u podnóża piramidy w wieś. Krańce, stykające ze sobą miasto i wieś, nie tworzą wyraźnej granicy, a raczej pas neutralny na wpół mieszczański, na wpół chłopski. Mieszkają w nim trochę rolnicy, trochę mieszczanie pośledniejszych zawodów. Dorożkarze konni, asenizatorzy, kowale, cieśle; bliżej miasta prostytutki złodzieje, dalej karczmarze, paserzy, wyrobnicy rozmaitych zawodów, wreszcie zdecydowany proletariat. Są tam małe domki, i często niebrukowane ulice. Za obramowaniem parkanu rosną chude jabłonki; koło płotów, pod którymi odlewają się przechodzący mężczyźni, krzewią się czasem jarzębiny, których czerwone jagody nanizują dziewczynki zamiast korali, dorośli zaś zbierają na przyprawę do wódki, jeżeli nie zostaną przedtem zjedzone przez gile i jemiołuszki, których wczesne pojawienie się jesienią wróży zazwyczaj mroźną zimę. Ten pas wokół miasta ma wybitne właściwości promieniujące, sięgające z jednej strony głęboko w pole i lasy, z drugiej zaś w zaułki i spelunki, i fabryki śródmieścia.

Dom Pawła leżał poza obrębem tego pasa, już na właściwej wsi, ale jeszcze w zasięgu jego promieniowania. Stąd różnice klasowe zarysowane były dość wyraźnie. Średniej zamożności letniska podmiejskie otoczone były zwartą masą tradycji chłopskich, z przymieszką sprytu i złośliwości miejskiego proletariatu. Jeszcze przed wielkim przewrotem Marta kilkakrotnie wyrażała swoje z tego względu obawy, które okazały się nieuzasadnione. Z chwilą wkroczenia bolszewików stosunki się zaostrzyły, a raczej wyrównały. Współżycie sąsiedzkie zacieśniło się.

W tym pierwszym okresie Paweł zetknął się bliżej z Weroniką w okolicznościach dość przypadkowych. Było to jeszcze przed podjęciem pracy w lesie.

Pewnego dnia wybrał się do miasta celem odwiedzenia swych dobrych znajomych, Łaszowskich, którzy zawsze byli mu bardzo przyjaźni. Łaszowski był kiedyś wyższym urzędnikiem kolejowym, znanym poza tym z zaradności życiowej. Paweł nie widział go wprawdzie od dawna, ale doszły go słuchy, że ponoć i w zmienionych warunkach daje sobie dobrze radę i gdzieś, jak to mówiono: urządził się. Żonę jego uważał za gościnną i bezpretensjonalną, zresztą bardzo poczciwą.

Był dzień upalny: 5 sierpnia 1940 roku. Paweł zdążając do Łaszowskich myślało tym, co powie im przy spotkaniu, a wspinając się po klatce schodowej uśmiechał bezwiednie pod nosem, jak ktoś, kto mimo woli przygotowuje sobie zawczasu żartobliwe słowa powitania. Nie wiedział, że Łaszowska już od dwóch tygodni sprawuje stanowisko "uprawdomu", czyli administratora znacjonalizowanej kamienicy, w której mieszkali na czwartym piętrze. Gdy doszedł do pierwszego, usłyszał na górze kłótnie. " Czyżby to ona ?" - pomyślał ze zdziwieniem, gdyż zdawało mu się, że poznaje ją po głosie, i zwolnił kroku. Wspiąwszy się wyżej nie miał już wątpliwości. W otwartych drzwiach stała Łaszowska, której w tej chwili jakiś jegomość coś perswadował, czego Paweł nie dosłyszał, gdyż tamten mówił szybko i niewyraźnie,

- Jak towarzysz śmie! - krzyknęła Łaszowska. - ja, stara komunistka, nie pozwolę sobie!... - i ręce, zaciśnięte w pięści, przyciskała do swych dużych zwiędłych piersi, którymi wykarmiła dwie zdrowe córeczki.

Paweł zatrzymał się, zdumiony. Zdawało mu się, że ona go nie dostrzega lub też udaje, że nie dostrzega. Oderwał rękę od poręczy schodów, zrobił krok w tył, zawrócił i zbiegi szybko z powrotem. W myślach wyobraził sobie, że opowie o tej scenie Marcie, zaczynając od słów: "Nie wierzyłem po prostu własnym uszom..." Nagle ogarnął go po raz pierwszy ten rodzaj wielkiego zniechęcenia, które w późniejszym okresie opadało go tylokrotnie. Postanowił pierwszym pociągiem wracać do domu.

W pobliżu dworca kolejowego wszystkie ulice wylotowe wypchane były ciżbą ludzką. Środkiem jezdni maszerowały na plac dworcowy zwarte szeregi, inne nadchodziły lub czekały w kolejce aż przednie ustawią się i zrobią im miejsce. Nad głowami tłumu kołysały się czerwone sztandary. Monotonne szurganie nóg po bruku zagłuszało dźwięki trzeciej międzynarodówki. W gazecie, którą dziś czytał, nie było żadnej zapowiedzi o tak wielkiej manifestacji. Zapytał kilku przechodniów, ale nikt nie wiedział, co miała oznaczać.

- Zapytaj pan tych, co idą - odparł ktoś, wzruszając ramionami.

"Właściwie, po co?" - pomyślał Paweł, ale otarłszy się o starszego człowieka, z wyglądu rzemieślnika, który maszeru­jąc usiłował nogą złapać takt w szeregu, spytał półgłosem, o co chodzi?

- O ważne rzeczy - odpowiedział tamten.

W poczekalni dworca panował ścisk. Nikogo nie puszcza­no na peron. Pociągi podobno miały odejść później. Wielu próbowało przepchać się kolo biletera, ale w drzwiach stał żołnierz z czterograniastym bagnetem na karabinie i ludzie cofali się znowu. Bileter kolejowy był to człowiek już nie -młody, z natury widać mrukliwy. Na czapce jego tkwiła gwiazda, daszek opadał na oczy, oczy na wąsy, wąsy wisiały w dół nad zaplutą podłogą. W zmarszczkach twarzy czaił się brud stacyjny.

- Panie! - zawołała jakaś kobieta. - Niech pan zlitui się, mnie dzieci czekają w domu...

- Nie ma tu żadnych panów - odburknął. Kobieta cofnęła się rozglądając bezradnie.

- Jak do niego, cholera, mówić? - rzuciła szeptem zapytanie.

- Wiadomo, jak - podpowiedziała inna.- "Towarzyszu" trzeba mówić.

- Towarzyszu... - zaczęła znów pierwsza tonem biadającym , ale urwała raptownie.

W przejściu ukazał się oficer NKWD. - Nie można teraz! Czego się pchacie?! Ech, naród jaki niezorganizowany! - zawołał. Okrzyk nie był groźny, nie poparł go też żadnym przekleństwem ani nawet srogą miną. Po prostu powiedział stanowczo i z dobrze wyreżyserowaną perswazją. Zrobił krok naprzód i "naród", nazwany przezeń niezorganizowanym, zaczął się od razu cofać tłocząc szybko tu tyłowi, jak poprzednio tłoczył się do przodu. Zrobiło się cicho. Tylko gdzieś w kącie kwiliło dziecko, trzymane na czyimś ręku. Kilku robotników rozsiadło się na cementowej podłodze, rozłożywszy swój posiłek pomiędzy piły, siekiery, śmiecie i niedopałki papierosów. Inni stali grupkami lub siadali pod ścianą, bo ławki zostały dokądś wyniesione. Cały ten tłum kobiet, dzieci, robotników, chłopów, nieokreślonego zawodu mieszczan, wszystko, co było w tej chwili na dworcu i co chciało dokądś jechać w swoich indywidualnych sprawach, zepchane zostało do dawnej poczekalni III klasy, której drzwi zamknięto następnie na klucz, aby nie przeszkadzali zorganizowanej manifestacji przed dworcem.

Paweł dowiedział się nareszcie, że uroczystość odbywa się ku czci delegatów, którzy przybywają właśnie z Moskwy, przywożąc ze sobą zgodę Rady Najwyższej SSSR na włączenie kraju do Związku Sowieckiego. - Za oknami zagrały wszystkie zebrane orkiestry.

Wielkie szyby dworców kolejowych, zmęczone ciągłym i w dzień, i w nocy wypatrywaniem ruchu ludzkiego przed podjazdem, nie myte prawie nigdy, zachodzą z biegiem czasu - bielmem kurzu. Z wewnętrznej strony pająk rozpostarł pajęczynę, i Paweł, który docisnął się do okna, patrzył przez nią, jak przez kratę więzienną. Żołnierze sprezentowali broń. Hymn sowiecki grał. Delegaci wychodzili z dworca..

Poprzez cieniutką kratę zakurzonej pajęczyny dostrzegł limuzynę, która, lśniąc lakierem, bardzo śpiesznie, widocznie zapóźniona, okrążała plac lawirując między szeregami manifestantów i zatoczyła pod samo niemal okno. To przedstawiciele prasy miejscowej. Jeden z pierwszych wysiadł Łaszowski. Taki, jak dawniej, tłusty na twarzy, rubaszny w ruchach, pewny siebie, gdy zajeżdżał kiedyś, bywało, przed dworzec, witał się z przodownikiem policji, szedł na kieliszek wódki do bufetu, odpowiadał ruchem głowy na ukłony niższych rangą kolejarzy. Nic się nie zmienił; szwedzka bródka i ogromna gwiazda czerwona w klapie... - Paweł musiał mimo woli mruknąć coś pod nosem, bo stojący obok robociarz zapytał:

- Co pan mówi?

- Ładna maszyna...

- Owszem, niczego sobie.

Paweł wycofał się z okna i stał przez chwilę namyślając się, w jaki sposób przeczekać do końca uroczystości, gdy prawie koło samego ucha usłyszał szept:

- Czy pan nie wie, czy nas prędko puszczą z tej sali?

Odwrócił się. Koło niego stała Weronika. Pasma płowych włosów przylepione miała do wilgotnych skroni. Od jej nadmiernej bliskości, z upału i widocznego zmęczenia, parowało kobiecym ciałem.

- Tu tak strasznie duszno - powiedziała dlaczegoś szeptem.

- Cóż robić - odrzekł pociągając nosem.

- Żeby choć było gdzie siąść.

- A usiądźmy, jak inni, na podłodze koło ściany. Trudno. Zresztą, to nic może już długo trwać.

Spojrzała pod siebie z wahaniem. Cementowa podłoga była brudna. Obok wpółleżał, wsparty na łokciu, jakiś człowiek, który co chwila wolną ręką smarkał nos w dwa palce, strząsał na ziemię i wycierał je przywykłym ruchem o spodnie. W kącie zatroskana kobieta wysadzała kilkuletnią dziewczynkę, która już nie mogła wytrzymać. Znaleźli gdzieś wolne miejsce i przykucnęli na zgiętych nogach wsparci o siebie, przytuleni z musu całym bokiem. Ręka Weroniki przesunęła się kilkakrotnie po udzie, usiłując naciągnąć spódnicę na kolana.

- Nie, tak nie można - powiedziała. Istotnie, w ten sposób kucnąwszy, musiała z daleka ukazywać majtki pod spódnicą; podwinęła ją więc pod siebie i zdecydowanym ruchem usiadła na podłodze. Za oknami grzmiała wciąż orkiestra .Człowiek obok znowu się wysmarkał. Z placu dochodziły okrzyki wiwatujących. Paweł uśmiechnął się do Weroniki i też usiadł wyciągając nogi.

- Dobrze, że ja pana spotkałam... - szepnęła. - Bo tak samej...

- Przecież jasny dzień.

- Wszystko jedno, ale jakoś... sama nie wiem, straszno - I przywarła mocniej do niego.


IV


W połowic września zawiadomiono wszystkich robotników,. że na podwórzu miejscowej szkoły ludowej o godzinie czwartej po południu odbędzie się wielki wiec. Przewodniczący sielsowietu miał wiedzieć, z jakiej okazji, ale tak się był przejął pierwszą wizytą jakiegoś delegata z miasta, że zapomniał. Na pytania, więc odpowiadał z rozdrażnieniem: "Wiec! No, wiec. nie rozumiesz! Będzie wiec. Jaki?!.. Pójdziesz, to zobaczysz, jaki. Co mnie tu głowa będziesz zawracać!"

"Chodź, zobaczymy!" - powiedział Karol do przyjaciela.

Szli na wiec, poprzedzani przez grupę robotników, na których przodzie kroczył jeden o szerokiej i czerwonej twarzy, zdradzającej oznaki przepicia. Kulał na lewą nogę, za to tym energiczniej wymachiwał prawą ręką rozczapierzając przy tym wszystkie palce. Droga wypadła przez lasek. Jego rozpięta niedbale, wzdęta na wietrze bluza przesłaniała widok ścieżki, po której wszyscy szli gęsiego. Kulawy nie od wracając głowy, pokrzykiwał do idących z tyłu:

- Ja im dam wiece! Taka ich mać tam i nazad i w poprzek! To oni myślą, że oni z robotników wariatów będą strugać! Zaczekajcie, chłopcy, już my im pokażem!

- Daj, Leoś, spokój - odezwał się któryś, obojętnie spluwając w bok na wrzosy. Ale kulawy uspokoił się dopiero przy zbliżaniu się do szkoły.

Na ganku wisiała czerwona flaga. Pod nią tkwiło nieruchomo dwóch milicjantów. Poniżej na stopniach siał mówca, nieznany nikomu w okolicy. Przed wrotami ma podwórze czekała mała limuzyna, przez której okno dostrzec można było młodą dziewczynę. Przeglądając się w lusterku szofera, karminowała sobie wargi.

Tłok wzrastał. Przybyli robotnicy i robotnice okolicznych robót sezonowych, z szos, lasów i łąk torfowych, a w lej liczbie wiele maskującej się na robotach publicznych inteligencji miejskiej. Był to pierwszy tego rodzaju wiec w okolicy. Mówca mówił długo i monotonnie. Już po kilku minutach ludzie, którzy rozsiedli się wygodnie na trawie, zaczęli poziewać. Słowa, wszystkim dobrze znane z gazet, plakatów, radia i transparentów, padały równo jak krople z dachu. Zresztą, poznać było, że agitator jest już zmęczony, że już chyba kilka wieców podobnych musiał dziś odbyć z tą samą intonacją w głosie, gestami i wykrzyknikami. Mówił o przewidzianych wyborach, kandydatach, których zresztą nikt nie znał, przestrzegał przed uchylaniem się od obowiązku głosowania, zapowiadając, że w paszporcie każdego wyborcy robione będą odpowiednie adnotacje.

Paweł siedział pośrodku podwórza, zabawiając się mrówką, której przegradzał drogę coraz to inną przeszkodą, gdy mówca, kończąc przemówenie, krzyknął: "Niech żyje republika radziecka! Miech żyje ojciec wszystkich mas pracujących całego świata, kochany nasz nauczyciel i wódz, wielki, genialny towarzysz Stalin!!!" - Głos mu się załamał z och rypnięcia, wzniósł wysoko rękę, ruchem tym podciągając w górę starą marynarkę i ukazując przedawnione ślady potu pod pachami.

- Niech żyje! - odkrzyknął pierwszy kulawy robotnik, wymachując również ręką. - Niech żyje! - krzyknięto z wielu stron naraz i ludzie powstali z miejsc. Powstał również Karol. Paweł pozostał sam jeden na trawie; mrówka mu w tej chwili gdzieś uciekła, zresztą - poczuł się nagle, jakby sam był na wpół rozduszonym owadem wśród depczących wokół nóg. Zdążył cofnąć prędko rękę przed czyimś obcasem i wstawał powoli.

- Towarzysze!... - wołał mówca - Towarzysze! - krzyczał, jak to zwykło się krzyczeć, gdy chodzi o zagłuszenie wiwatującego tłumu. - Towarzysze!... Wysyłamy dziękczynną depeszę od robotników, chłopów i inteligencji pracującej do naszego kochanego! ...ukochanego! ...Sta...!

- Hurra! - Nie dano mu dokończyć.

- Towarzysze! Dziękczynną depeszę za zgodę na przyjęcie naszego kraju!... Do wielkiej rodziny wolnych narodów Związku Ra......!

- Hurrra!

Mówca urwał, wierzchem dłoni wytarł ślinę w kącikach ust, kiwnął szybko głową na znak, że wiec skończony, i znikł W drzwiach budynku szkolnego. Ludzie milczkiem i tłocząc się w bramie opuszczali podwórze.

Wracali bezładną kupą, tym razem piaszczystą drogą, milcząc; niektórzy tylko poruszali szczękami, jakby żuli w gębie coś niesmacznego. Paweł oglądnął się za Karolem, ale go nie było. Widocznie poszedł sam na przełaj przez lasek. Na zakręcie dopędziła ich i minęła szara limuzynka, na trzecim biegu torując sobie drogę poprzez piach. Z okna jej wy chyliła się ta sama dziewczyna i powiewała czerwonym szalem. Jej chuda ręka, wystająca z rękawa bluzki, miała w sobie coś z naiwnego gestu dziecinnych zabaw.

Kulas odmachnął jej przyjaźnie ręką i odwracając twarz do idących obok, wycedził powoli:

- Poszła ona w ...mać, kurwa czerwona.

Zwolnili kroku, bo samochód obdał wszystkim kurzem. Dzień był gorący.

- Taksówką, taka ich mać, rozjeżdżają... - odsapnął kulas, któremu iść było ciężko.

- A czego wrzeszczeliście "hurra", w takim razie? - niespodziewanie wtrącił Paweł.

- No... A jakże inaczej?... - odpowiedział kulas i odwrócił do Pawła swą szeroką twarz, na której malował wyraz szczerego zdziwienia.

 

Znów popłynęły dni jednostajnej pracy. Wstawali o świcie, wracali o zachodzie słońca. Dni stawały się znacznie krótsze, tylko norma robocza pozostała niezmienna. Paweł nie widywał się w ostatnich czasach z Weroniką, nie układało mu się; czuł się zmęczony i chodził wcześnie spać.

Jakoś w sobotnie popołudnie Franciszek spod Lasu zaprosił na samogon, który był sam wypędził. Dzień był chmurny. Karol ciągle w złym humorze od ostatniego widzenia się z matką w mieście, przepijał milczkiem. Franciszek niby to gościnnie podejmował, a też niezupełnie był w swoim sosie. To żonę poganiał, to w okno wyglądał, jakby o czekiwał kogoś, choć na pytanie Pawła odpowiedział, że ni kogo więcej się nie spodziewa. Goście mieli wrażenie, że coś mu leży na sercu. Wypili już pół litra, gdy powiedział nie spodziewanie:

- Bądźcie, panowie, ostrożni... - A gdy spojrzeli na niego, trochę zaskoczeni, dodał łagodząc. - Jak to tak sobie tylko mówię, jak to powiadają, na wszelki wypadek.

- A cóż my takiego... - nie dokończył Karol i wzruszył ramionami. - Zresztą, między swymi.

- Ja panu powiem, tylko, że, ot, słów nie bardzo dobrać potrafię... Jakby to wyrazić, przykładem, pod Niemcem czy chociażby pod tym samym Ruskiem dawniej... A! To była inna sprawa. A za bolszewika, to swój człowiek prze staje być swoim... I licho wie, dlaczego tak wychodzi?

- A żeby na przykład nie dawać się?! - Jak dawać się?

- No, powiedzmy, dawniej strajkowali ludzie...

- Ach, też pan jak dziecko! - przerwał Franciszek. - Któż to może poradzić! Zniszczą, zdepczą każdego, ani obejrzy się.

- No dobrze - upierał się Paweł - ale dlaczego w takim razie koniecznie przytakiwać? Jak na przykład na tym wiecu. Wszyscy jak jeden człowiek: "Hurra!".

- Widzisz pan, a ja to rozumiem. Inaczej i być nie może. Bo straszna teraz siła ludziom dana. Takiej siły wprzódy nikt a nikt nie miał. A dziś każdy. I ludzie sami tej siły przelękli się.

- Co za siła?

- A ta siła i jest, że każdy jeden, kto tylko zechce, może zgubić. Nie trzeba, jak kiedyś bywało, nożem czy zza węgła albo i w lesie jakim strzelić. Dziś słowem jednym można zgubić. Poszedł z donosem, powiedział co na drugiego i tamten człowiek przepadł. Prawda, że i przedtem można było naszczekać, ale to inna sprawa, za wszystkiem inna rzecz była. Zaraz zapytali, a gdzie dowody? A gdzie świadkowie? A skąd wiesz? A sąd, a tamto i drugie, i trzecie. I jeszcze patrzaj, żeby za swój donos samemu nie przyszło się płacić. A dziś... Powiesz: zapisali i koniec. Ani sądu, ani niczego. Oto, skąd i jest, że każdy na oczach innych nie chce w niczym różnicy podać, żeby od reszty nie różnić się. Razem, to razem. Kto pierwszy "hurra", jak pan mówisz, to za nim wszyscy "hura". - Przechylił się w tył na ławie i krzyknął do drugiej izby:

- Mania! Daj tu literek jeszcze jeden! Karol, który po wypiciu udobruchał się i wpadł w lepszy nastrój, zadysponował półgłosem: - Żeby tych jeszcze ogóreczków małosolnych. Doskonałe!

- Aha, słusznie. Mania! I ogóreczków daj jeszcze! Słyszysz? - zawołał Franciszek, a po chwili zwróciwszy się do Pawła: - A pan co myślisz, że pana nie przyuważyli, że siedziałeś na trawie i nawet nie wstałeś, jak na cześć Stalina wiwatowali? Przyuważyli... bądź pan o to spokojny.

Karol spuścił głowę i bawił się machinalnie pustym kieliszkiem.

- No, i co? - Paweł spojrzał w twarz Franciszka prawie wyzywająco.

- A cóż może być?... - odparł tamten.

- Nie ma sensu, nie ma sensu... -- zabębnił nerwowo palcami po stole Karol.

- Co mówisz? - podniósł nań wzrok Paweł.

- Wszystko nie ma sensu. Bo dokąd to prowadzi?

- Donikąd, zapewne.

- Więc nie ma sensu. Bo każda czynność musi mieć cel. Musi. Po coś czy dla kogoś musi się robić. A my po co tak robimy, jeżeli ani dla ludzi, ani dla siebie? Może właśnie trzeba zmienić stanowisko...

- Co chcesz, żebyśmy robili? Rąbiemy drzewo. Widocznie potrzebne.

- To pan słusznie powiedział - przytaknął Franciszek. Gospodyni wniosła nową butelkę i talerz z ogórkami.

O tej porze, to znaczy już dobrze po zachodzie słońca, szła przez ogród Ola, najbliższa sąsiadka Marty, żona Antoniego Rymaszewskiego, niosąc, jak codziennie, garnek mleka z wieczornego udoju. Przelazła przez dziurę w płocie, minęła studnię, obrośniętą wiśniami, machinalnie wyciągając przed się rękę, aby osłonić oczy przed niewidocznymi gałązkami, i pchnęła furtkę wiodącą z ogrodu na podwórze. Pies, poznaw­szy ją węchem, zamerdał ogonem. Marta była sama w kuchni. Z okna padało światło wydłużoną strugą, oświetlając na żółto pień sosny.

Ola wprawnym ruchem domacała się klamki i jak to leżało w jej zwyczaju, z lekkim westchnieniem postawiła na stole dzban mleka.

- Tylko co doiłam. Ciepłe jeszcze. - Zaczęła przelewać. Co ja to chciałam powiedzieć... Będzie pani jeszcze zacierkę, może, robić?

- Nie, mój mąż nie lubi parzonego mleka. - Nie luuubi?... - przeciągnęła ze zdziwieniem Ola, jakby tu chodziło o jakieś ważne zaskoczenie. Wzięła pusty dzban, ociągała się chwilkę i nagle zbliżając się do Marty wyszeptała:

- Niech pani przestrzeże swego męża, żeby ostrożny był z Franciszkiem.

- Z którym Franciszkiem?!

Ola obejrzała się po kuchni, jakby dla sprawdzenia, czy nikt jej nie dosłyszy, i zniżyła głos: - Z tym, co pod lasem mieszka. O nim mówią, że związał się z sielsowietem i całą tą ich paczką... Podobno jemu przykazano śledzić i donosić.

- Na kogo?

Wzruszyła ramionami.

- A zdawało się taki porządny człowiek, Ola westchnęła w odpowiedzi. - Dobranoc. - Ale za-trzymała się jeszcze u drzwi. - A i ten Rojkiewicz, żeby czasem nie zaszkodził... Pani wie... - spuściła oczy - mąż tej Weroniki...

- Ach, wiem, wiem - uśmiechnęła się Marta, machnąwszy lekceważąco ręką. - Dobranoc.

Paweł wrócił do domu późno w noc i spał ciężkim przepitym snem. Gdy nad ranem wszedł do kuchni i zaczerpnąwszy z wiadra pił chciwie wodę pełnymi haustami, by ugasić płonące po samogonie pragnienie, Marta zrobiła mu uwagę:

- Ty uważaj jednak... - Żeby tylko te twoje flirty nie sprowadziły nam na głowę jakiego nieszczęścia.


V

Deszcz padał przez trzy dni. Deszcz drobny i ukośny. Nisko nad ziemią rozpostarte strzechy chat ociekały kroplami, które z czasem wydrążą rowek wokół domu, wypłuczą z piasku drobne kamyki, błyszczące mokrością, gdy słońce po jawi się znowu. Ale słońce pojawia się coraz rzadziej, natomiast chmury chadzają coraz gęściej, prędzej i niżej. - Ech, jesień, jesień! Koła furmanek żłobią głębsze koleiny w rozmiękłych drogach. Obumiera nać na kartofliskach, ostatnie liście pastewnych buraków, w lesie gniją ostatnie grzyby.

Pociągnęły pierwsze klucze żórawi i - rzecz dziwna: nigdy jeszcze ludzie, przywykli od wieków do miedzianych głosów tych ptaków o jesiennej porze, nie zadzierali tak często głowy i nigdy przedtem nie stawali tak długo, jak teraz, śledząc oczyma aż rozpłyną się w dalekości nieba.

Takoż było i z Pawłem: podniósł wzrok i patrzył w nie bo długo, długo nie mogąc oczu oderwać, aż ofuknął go Karol okrzykiem znad skarpy:

- Na żórawiach świat się nie kończy. Nieś prędzej!

Deszcz padał trzy dni, ale Karol z zaciętością wbijał drewniane kołeczki w skarpę, umocniając darń nad rowem odpływowym. Paweł cisnął przed nim naręcze kołków i po szedł strugać nowe. - Porzucili poprzednią pracę, gdyż wszyscy drwale objęci zostali organizacją nowego związku zawodowego i otrzymali każdy po kilka ankiet do wypełnienia. Poszczególne rubryki kwestionariuszy wnikały w najdrobniejsze szczegóły osobistego życia. Nie ulegało wątpliwości, że ten szczegółowy rejestr ma na celu przeprowadzenie w przyszłości gruntownej filtracji wśród robotników. Natomiast ci, którzy pracowali przy budowie wielkiego rowu odwadniającego łąki torfiane, nie podlegali jeszcze tym restrykcjom. Zaangażowali się tedy do pracy umacniania darnią skarp nowego rowu.

Rankiem nad rowem stała mgła. Czasem utrzymywała się do południa. Ubrania nasiąkały wilgocią. Ręce były mokre przez cały dzień; buty i spodnie na kolanach umazane w wiecznym błocie; od nieustającej wilgoci i niewygodnej pozycji ukośnej, w jakiej się pracowało, bolały kości. Po twarzy spływał pot na przemian z deszczem.

Wieczorem pewnej soboty Karol pojechał, jak zwykle do miasta, ale wrócił dopiero aż we wtorek po południu.

- Co się stało?!

- Ach, nic - odparł cierpko. - Takie tam różne domowe zawracanie głowy. Masz, przywiozłem ci na pocieszenie ostatni numer moskiewskiej "Litieraturnoj Gaziety".

Paweł rzucił okiem na wielki wstępny artykuł o Dostojewskim, zamieszczony z okazji jakiejś rocznicy. Zaczynał się od słów: "Stalin powiedział o Dostojewskim..."

- Ale czegoś taki skwaszony? - zapytał odkładając gazetę.

- Ja? Nie... Tylko wilgoć widocznie źle na mnie działa.

Wieczorem po pracy, po raz pierwszy poruszyli temat zbliżającej się zimy. Karol zauważył mimochodem, że wątpi, czy przez okrągły rok uda się im otrzymać robotę na wsi, tym bardziej gdy sezonowe się skończą. Nazajutrz pracował milcząc, to znów przesadnie klął pogodę, choć deszcze właśnie ustały.

- Knujesz coś? Co? - spytał go Paweł żartobliwie.

- Et, tam, sam wiesz, co można knuć. Ale swoją drogą, jeżeli nie dostanę chronicznego reumatyzmu, to chyba będzie cud. W takim błocie!

Na tym rozmowa się urwała.

W najbliższą sobotę Karol znów pojechał do miasta i więcej nie wrócił. Paweł chodził sam do roboty. Po kilku dniach dostał kartkę od Karola, że ma nadzieję uzyskać jakąś posadę w szkolnictwie ludowym. Później przyszła druga kartka z zawiadomieniem, że otrzymał pracę w dawnej wzorowej szkole powszechnej, której kierowniczką była Maria Zwolińska. Właśnie Paweł zapoznał go z nią swojego czasu, bo pochodziła z sąsiedztwa. Paweł sądził, że Karol raczej dobrze trafił. Marta była tego samego zdania.

Siedzieli przy kolacji we dwoje. Marta zwróciła mu uwagę, że zabrakło już cukru do herbaty. - Musisz pojechać do miasta - powiedziała.

- Tak, tak - odparł spiesznie. - Sam wiem, że muszę. Zresztą, w ogóle muszę... - I zamyślił się nad czymś. A później dodał. - Chcę się też zobaczyć z Karolem.

W mieście panowała ta sama dojmująca wilgoć. W szkole Zwolińska przywitała go, zwykłym u niej, nerwowym i bezpośrednim przejściem do opowiadania o czymś, co ją w tej chwili przejmowało.

- Walczę - mówiła - z tymi panami z komisariatu oświaty, którym wciąż się zdaje, że uczucia narodowe można sobie lekceważyć! No, niech pan spojrzy!

- Na co mam patrzeć? - zapytał, rozglądając się po dużym, jasnym korytarzu szkolnym.

- No, nie widzi pan tych wszystkich haseł i plakatów?

Na ścianach, nie widzi pan?!

- Widzę, owszem. Ale to przecież dziś wszędzie to samo.

- Ach, nie o to chodzi! Ale przecież dostrzega pan chyba, że są pisane w obcym języku! A w mojej szkole procent dzieci...

Paweł podszedł do ściany i począł odczytywaś napisy. Były to slogany głoszące, że "życie w Sowietach jest najszczęśliwsze", że "teraz dopiero nastała prawdziwa wolność", że "dziecko jest przyszłością narodów związkowych, a Stalin ojcem wszystkich dzieci", że "Stalin jest największym nauczycielem", że... Odwrócił się i wzruszył ramionami:

- Dlaczego pani chce, żeby to koniecznie dzieci miały czytać? Nie bardzo rozumiem.

- Widzi pan, bo ja bym jednak chciała, że skoro to jest szkoła polska, to bądź co bądź musi być całkowicie w naszym języku, bo przecież...

- Proszę mi powiedzieć, gdzie jest Karol? - przerwał jej sucho.

- Pracuje tu - odrzekła głosem nieco urażonym. - Te raz go nie ma, wyszedł w jakichś sprawach do inspektoratu szkolnego. Myślę, że nie przyjdzie prędzej z powrotem jak za dwie godziny.

Choć miasto liczyło nie więcej niż 250 tysięcy mieszkańców, a życie jego skupiało się na kilku głównych ulicach certrum, Paweł nie spotkał prawie znajomych. Tych zaś kilku, których spostrzegł, spieszyło dokądś albo przechodziło właśnie na drugą stronę jezdni. W poprzek głównej ulicy wisiał olbrzymi transparent z napisem:

"Związek Radziecki wyratował nas od okropności wojny! Niech żyje Stalin! Wódz mas pracujących!"

Na następnym rogu drugi, takich samych rozmiarów: "Dziękujemy Stalinowi za nową, radosną przyszłość naszych dzieci!"

Na skrzyżowaniu ktoś dotknął ramienia Pawła. Był to Leon, młody aplikant adwokacki, dawny kolega jeszcze z gimnazjum. Przywitali się, szczerze ucieszeni spotkaniem, i poszli chodnikiem, opowiadając sobie wzajemnie nowiny. W pewnym momencie Leon spytał:

- Ty byłeś w naszej pralni? Prawda?

- Nie... - zdziwił się. - W pralni? W jakiej pralni, co za pralni?

- Ach, nie... - Leon zamilkł, przeszedł kilka kroków milcząc.

- To ty nie znasz Tadeusza Zakrzewskiego? - Nie znam. Kto to jest?

Zawahał się chwilę, namyślając, potem odpowiedział wy mijająco:

- Nic ważnego. Tak sobie tylko pytam. Zresztą, pralnia, no, normalna pralnia bielizny. Nasze znajome trzymają, Czasami tam spotykamy się. Schodzą się tam najkomiczniejsi ludzie... Pogadać, pohandlować... Rozumiesz?

- Domyślam się - odparł Paweł sądząc, iż chodzi zapewne o rodzaj pokątnej giełdy czarnego handlu.

- Ja tam właśnie idę, możebyś zaszedł ze mną, jeżeli nic masz nic lepszego w tej chwili.

Paweł zgodził się chętnie. Skręcili w bok i minęli kilka ulic. W jednym z zaułków, pnącym się malowniczo w bez ładzie starych kamienic, z dala już dostrzegało się spory szyld: "Pralnia". Dwa schodki prowadziły wprost z chodnika do nawpół otwartych drzwi, skąd nagrzane powietrze parowało na ulicę. Okno wystawowe zawieszono chusteczkami i damskim, niebieskim fartuszkiem, z widniejącym na jego tle portretem Salina. Siedział tam też ryży kot. Stalin uśmiechał się łagodnie do przechodniów, a kot mrużył zielone o czy. Jedna z trzech prasowaczek, przystojna dziewczyna, której spod zawiniętej na głowie chusteczki wymykało się pasmo ciemnych włosów, naciskając żelazkiem zerknęła bystro na wchodzących, na poły zalotnym, a na poły ironicznym u śmiechem witając Leona. Ten kiwnął jej głową w niemym porozumieniu i pchnął wąskie drzwi do pokoju za ladą.

Pośrodku stał stół, za nim pod ścianą ceratowa kanapka. Pokoik był ciasny. Zakratowane okno, niedbale przesłonięte dawno niepraną firanką, wychodziło na podwórze kamienicy. Trzech młodych mężczyzn rozmawiało, paląc papierosy, o rzeczach obojętnych. Jeden z nich, siedzący na kanapce, pykał z fajeczki, przysłuchując się w milczeniu. Sposób, w jaki siedział, jakoś nienaturalnie zgarbiony, jego skoncentrowany wzrok, nawet fajeczka, którą przekładał językiem z jednego końca ust w drugi, wszystko to zrobiło na Pawle wrażenie czegoś sztucznego. Był to Tadeusz Zakrzewski. Leon przedstawił mu Pawła i rozmowa, na chwilę przerwana, potoczyła się dalej wokół jakiejś starej afery spadkowej. Paweł nie bardzo wiedział, po co tu właściwie przybył. Wszyscy, poza Leonem, byli mu obcy.

- Gdzie pan pracuje? - zagadnął raptownie Zakrzewski.

- Nigdzie. Szukam właśnie czegoś. - Czy pan zna Wulfkę?

- Szofera?

Odkiwnął głową potakująco.

- Owszem, znam.

- Ma tu zaraz przyjść - odrzekł, wyjmując fajkę z ust.

Paweł wyraził powściągliwe zdziwienie.

W tej chwili otworzyły się drzwi i wszedł Wulfka.

Wulfka należał kiedyś do popularnych postaci miasta.

Był to jedyny Żyd wśród szoferów taksówek. Specjalizował się w nocnych kursach.

Z chwilą wkroczenia bolszewików był jednym z pierwszych, którzy wietrzyli za nowym porządkiem rzeczy. Czymże bowiem był dotychczas? Szoferem taksówki. Własnej, to prawda, ale zawsze tylko sługą. Czasem otrzymał większy napiwek, czasem większy kieliszek wódki. Raz dostał w twarz od pijanego oficera; wielokrotnie poklepywany był dobrotliwie po ramieniu. Widział wiele możliwości i stron życia, ale chyba na zawsze miał je omijać swym autem, by w końcu, zmęczony, albo przepity, powracać do garażu śmierdzącego benzyną i smarem. I oto nastał czas wyzwolenia.

Wulfka zrobił się na początek agitatorem, potem awansował na pełnomocnika instytucji, której przeznaczenia nie bardzo rozumiał. Następnie, delegowany do prowincjonalnego miasteczka, w krótkim okresie przejściowym staje się niemal dyktatorem, tytułowanym przez wystraszonych mieszkańców komisarzem. Szoferska kurtka skórzana w sam raz przydała się do pasa, przy którym powiesił pistolet systemu "Nagan", i zdawało mu się, że wygląda właśnie tak, jak wyglądają słynni "czekiści", o których czytywał dotychczas w antybolszewickiej literaturze. Sądził, że jest w przedsionku zawrotnej kariery.

Ale już po upływie kilku tygodni Wulfkę przenoszą do innego prowincjonalnego miasteczka, gdzie w uporządkowanym na nowo ładzie społecznym mianowany zostaje zastęp i kierownika posterunku milicji. - O tym okresie opowiadał teraz Zakrzewskiemu w ten sposób:

- Jak przysłali tych milicjantów ze wschodu, to jednego dnia coś mnie nie podobało się, to ja wtedy jednego milicjanta wyrugałem, tak po naszemu, "po matieri", pan rozumie? To wtedy woła mnie kierownik i mówi: "U nas tak nie wolno". Pan rozumie? A później zdarzyła się taka rzecz: aresztowali w okolicy pana Boguckiego, który miał majątek. Pan wie. Bogucki? On był dyrektorem banku. To ja jego wypuściłem, bo on porządny człowiek zawsze był. To pan wie, co mnie powiedzieli? "Wy", powiedzieli, "towarzyszu, nie jesteście mocni w zasadach walki klasowej. Czy on porządny, czy nieporządny, to nie ma nic do rzeczy. Do rzeczy ma to, że on był posiadaczem, któremu my to posiadanie odebraliśmy. I dlatego on zawsze będzie naszym wrogiem". Pan rozumie? - Rozumiem, odpowiedział Zakrzewski; a co się stało z taksówką? Wulfka odmachnął w odpowiedzi ręką gestem pełnym zniechęcenia i zwrócił się do Pawła:

- Pan zna pana Boguckiego?

Ale Paweł go nie znał.

- On teraz gdzieś się schował. - Nastało milczenie.

Wulfka poprawił się na krześle, rozpiął szynel, czapkę zsunął na tył głowy, założył nogę na nogę i zmienił temat rozmowy:

- Słuchajcie, panowie, ja wam powiem otwarcie. Ja byłem teraz szoferem w takiej komisji wojskowej i z nią objechałem kawał Rosji. Byłem w Moskwie, Kijowie, Odessie. Owszem, w dużo miastach, a teraz wracam ze Smoleńska... - Zamyślił się, podłubał w nosie, wytarł dyskretnie palce o róg serwety na stole i nagle ożywił się:

- Co to za ludzie, ja ich nie rozumiem? Czego oni chcą i dlaczego oni tak żyją?! Mnie pytali: "Nu, jak tam u was żyło się pod panami?" To co ja mogę odpowiedzieć? Prawdy przecież nie powiem. To ja mówię: "No, ot, tak, podobnie, jak u was za carskich czasów". He he he... To mnie jeden stary bierze na bok i mówi do ucha: "To ty myślisz, że u nas za carskich czasów żyło się źle?.." A ja jemu mówię na drugie ucho: "A ty myślisz, że u nas żyło się kiepsko?..."

Obecni zaśmiali się krótko.

- Słuchajcie, Wulfka - odezwał się nagle Zakrzewski tonem trochę protekcjonalnym, wyjmując przy tym fajeczkę z ust i wskazując nią Pawła. - Wy tu nie moglibyście jakiejś pracy wykombinować, ot, dla ...obywatela.

Wulfka obrócił się do Pawła. - Pracy... Pracy jest te raz pełno.

- W lesie albo kamienie tłuc na drogach - wtrącił Zakrzewski. - Ale tu chodzi, by wykombinować coś ekstra.

- Daj pan spokój - machnął ręką szofer - pan myśli może, że jak ja Żyd, to mogę coś zrobić? Nic ja nie mogę.

Leon, który w międzyczasie załatwiał półgłosem jakąś sprawę z jednym z obecnych, wstał i powiedział, że musi już. iść. Paweł skorzystał, żeby wstać również, pożegnał się i wyszli razem.

- Co to za protektora wyszukaliście sobie w tym ja kimś Zakrzewskim? - zapytał, gdy znaleźli się na ulicy.

- Ciekawy człowiek.

- Nie wydaje mi się.

- A ty z nim pogadaj.

- Sztuczny jakiś, pretensjonalny. I w ogóle ci inni, ten Wulfka, ni stąd, ni zowąd, co to za towarzystwo?

- Teraz się spieszę - rzucił na pożegnanie Leon. - A z Tadeuszem porozmawiaj, radzę ci; zobaczysz.

Paweł przypomniał sobie, że miał się wystarać o trochę cukru w mieście, poszedł go szukać i stracił na to więcej czasu niż przypuszczał. Gdy powrócił do szkoły Zwolińskiej, powiedziano mu, że Karol był i już wyszedł, a także - że więcej nie będzie tu pracować, bo właśnie dostał w inspektoracie przydział do nowego uniwersytetu robotniczego. Paweł zastanawiał się chwilę, czy ma próbować odszukać go w jego prywatnym mieszkaniu, ale ze względu na spóźnioną porę zaniechał.

 

 

Minęło dwa tygodnie. Paweł był zbyt zapracowany, aby w tym czasie udawać się do miasta. O Karolu nie wspominał. Mirta zapytała go kiedyś:

No, cóż z twoim przyjacielem? Wzruszył ramionami. Zrozumiała, iż był zły na niego, nie daje o sobie znaku. Jakoś tego samego dnia dowiedzieli się z list osób trzecich, że Karol otrzymał nominację na inspektora i objął katedrę "zasad leninizmu i stalinizmu".


VI


Antoni Rymaszewski, z zawodu stolarz, urodził się w dawnej gubernii mińskiej w roku 1903, czyli w okresie, gdy rządy nad Europą sprawowali jeszcze carowie, królowie i kajzerzy. Zapisany do stanu włościańskiego jako syn chłopa. Ojciec jego miał kilka dziesięcin gruntu miary rosyjskiej i był człowiekiem, którego nazywają popularnie twardym, tzn. pracowitym i skąpym. Z biegiem lat dorobiwszy się bogatej gospodarki i dokupiwszy ziemi, zabezpieczył sobie starość, a dzieciom przyszłość. Rewolucja, która obaliła ca rów, wydała między innymi w końcu lat dwudziestych de kret o "rozkułaczeniu wsi", czyli usunięciu z niej wszystkich tych chłopów, których określono mianem "kułak". Określenie było trafne, albowiem chłopi tej kategorii istotnie przez całe życie zaciskać musieli swe kułaki, czy to wokół narzędzi rolniczych, czy też każdego grosza w garści, bacząc, by się nie potoczył na zbędne wydatki. W ten sposób mogli się jedynie czegoś dorobić w tamtych czasach. Nawiasem do dać należy, iż ręce chłopskie zmywają się w tym kraju tylko do pewnego stopnia i wieku. Później skóra od zmian czterech pór roku, od mrozu, słońca, deszczu i wichru, pęka, myta zaś rzadko - dla oszczędzenia zarówno mydła, jak czasu - nabiera w te pęknięcia brudu codziennej pracy. Tak więc zaciśnięte kułaki są zazwyczaj ciemne, w przenośni powiedzieć by można o nich: czarne.

Po raz ostatni zacisnęły się one w bezbronnej rozpaczy, gdy wszystkich tych lepiej zagospodarowanych chłopów, za ładowano razem z rodzinami do wagonów bydlęcych i wy wieziono w lasy dalekiej północy. Liczba ich sięgała 3,7 miliona. Wśród nich znalazła się również rodzina Rymaszewskich. Ojciec umarł wkrótce na zsyłce. Antoni był wówczas młodym i zdrowym chłopcem. Pogłodowawszy na przymusowych robotach w lasach, próbował dwa razy ucieczki, ale bez powodzenia. Nie zniechęcił się. Po raz trzeci uciekł w towarzystwie innego syna chłopskiego. Wiele rzek przebyli wpław, mokli na deszczu i marzli nocami. Żywili się prze ważnie jagodami, a także surowymi grzybami, które, jak wiadomo, na północy są o wiele zdrowsze niźli w lasach położonych bardziej na południe. Kontrola kraju nie osiągnęła jeszcze tej doskonałości, do jakiej doprowadzona jest dzisiaj. W ten sposób zdołali dotrzeć do Moskwy j zaoszczędzone zawczasu specjalnie na ten cel pieniądze kupili na dworcu Białoruskim bilety do Mińska. Pociąg ruszył.

Dojechali jednak tylko do Orszy. Stamtąd idą piechotą bocznymi drogami. Ciągle na zachód, ciągle na zachód. Pewnego razu natknęli się na patrol GPU; uciekali. Towarzysz Rymaszewskiego został zastrzelony. On sam ukrył się w lasach. Szedł już tylko nocami, na wpół przytomny z głodu i wyczerpania, kierując się wciąż na zachód, ku odrutowanej granicy, by przedostać się na stronę polską. Ostatnią noc przepełzał całą na brzuchu, podarł ubranie w strzępy, pokaleczył się o druty, a jednak zdołał się wydostać z granic Związku Sowieckiego. Utytłany w błocie, w łachmanach, wycieńczony do ostatnich granic ludzkiej wytrzymałości. Wspominał później o tym dniu jako o najszczęśliwszym w swoim życiu.

Po latach nauczył się stolarki i ożenił się z Olą. W posagu przypadło jej 2 hektary gruntu i jedna krowa. Następnie dokupili sobie jeszcze jeden hektar i jeszcze jedną krowę.

 

VI

 

W roku 1940, gdy do kraju wkroczyli bolszewicy, Rymaszewski był już od dziesięciu lat osiadłym, małorolnym wyrobnikiem, ojcem kilkuletniej Krysi. Sąsiedzi radzili mu uciekać.

- Gdzież ja teraz będę uciekał? - odpowiadał, kładąc nacisk na słowo "teraz" i wzruszając ramionami.

Wówczas sąsiedzi zastanowili się i zmienili zdanie:

- A i prawda, że jemu teraz to nie bardzo jest gdzie uciekać.

Rymaszewski splunął z wyraźną odrazą dla toczącej się dyskusji. Inni pokiwali głowami.

- Jak on ma uciekać? Co on żonę i dziecko weźmie na rękę albo też zostawi samych?! Rzeczywiście, nie ma jak.

- A i dobytek, chociażby krów tych, teraz nie przeda, bo kto będzie kupował w niepewnym czasie!

- Ach, nie o krowy tu rozchodzi się! - odparł z podrażnieniem Rymaszewski. Ale nigdzie nie ruszył. Został. Starał się najrzadziej wychodzić z domu i nie pokazywać ludziom na oczy, nie przypominać o swojej osobie. To naturalnie nic nie mogło pomóc, i pewnego dnia tej jesieni zjawił się u niego młody Andrzej Bożek, sekretarz sielsowietu.

Przewodniczącym sielsowietu został Bolesław Drużko, miejscowy szewc, człowiek starszy i spokojny. Natomiast sekretarzem mianowano niedawno Andrzeja Bożka, bliskie go sąsiada Rymaszewskiego. Bożek sam był synem kułaka, ale wybór padł na niego ze względu na jego zdolności i za miłowania organizacyjne. Przed niespełna rokiem był jeszcze członkiem tzw. "Młodzieży Państwowej" i wiceprzewodniczącym wiejskiego koła Związku Młodzieży Katolickiej, ulubieńcem poprzedniego proboszcza. Z chwilą wkroczenia bolszewików z zapałem przerzucił się do działalności społeczno-politycznej nowego obozu. Proboszczem został inny ksiądz w tym czasie; Bożek omijał go starannie i starał się nie chodzić nawet drogą koło plebanii. Zresztą, prawdę rzekłszy, inna równoległa droga, która z jego chaty wiodła do centrum osady, nie była wcale dłuższa.

Rymaszewski wybierał się był właśnie do miasta i glansował pieczołowicie cholewy swych nowych butów postawiwszy nogę na krześle, gdy wszedł Bożek.

- Antoni - powiedział - was do sielsowietu potrzebują.

Rymaszewski zbladł. Czyścił dalej but i nic nie odpowiedział. Z drugiej izby wyszła Ola.

- Po co? - spytała.

- Tam... jedna sprawa taka... Na chwilę. Tylko prędko - dodał Bożek, usiłując nadać swemu głosowi ten ton niezależnej obojętności, jaki był zaobserwował u swych prze łożonych, ale nie opanował go jeszcze dostatecznie, więc koniec dania wypadł mu prawie jak pogróżka.

Ola też przybladła i spojrzała na męża.

- Wraz przychodzę - odezwał się Antoni, ale Bożek nie ruszył się z miejsca, dając tym do zrozumienia, że mają pójść razem. Wtedy Rymaszewski rzucił szczotkę na podłogę i skierował się do drzwi.

- Antoś... - wyszeptała bezradnie żona. - Ty... Ty by może... - Sama nie wiedziała, co chce powiedzieć.

- A, daj spokój - odparł szorsitko. - Idziemy - zwrócił się do Bożka.

Szli szybko i obydwaj milczeli. Antoni wiedział z doświadczenia, że w takich sprawach pytaniami nic uratować nie można. Z prędkości poszli na przełaj i mokre wrzosy chlastały mu po wyczyszczonych przed chwilą cholewach. Z daleka już widać było stojący przed domem sielsowietu samochód osobowy marki sowieckiej. "Ech", pomyślał, "bu ty trzeba było włożyć stare, szkoda nowych..." Z żoną się nie pożegnał, jak należy, a tylko burknął do niej jakieś cierpkie słowo. Ot, życie!

Weszli po trzech schodach, i Bożek bez pukania otworzył drzwi na prawo. "Jest!" - powiedział wchodząc pierwszy.

Za stołem w zielonej bluzie wojskowej, z rzemieniem na ukos i pistoletem u boku, siedział jakiś oficer. Rymaszewski spojrzał na stół, na którym leżała czapka i po jej czerwono-sinym otoku poznał przynależność do NKWD. Siedzący podniósł głowę, spokojnie rzucił wzrokiem wprost w twarz Rymaszewskiego i znowu bez słowa pochylił się nad maszynopisem. Rymaszewski wchodząc zamierzał zachować niezależność ruchów, zapytać dla utrzymania pozoru, po co go zawołali, na pytania odpowiadać tonem obojętnym, ale zdekoncertowało go, że oficer NKWD z wyraźnym skupieniem studiuje jakiś dokument, a na niego nie zwraca najmniejszej uwagi. Chciał więc z kolei przemówić do obecnego Drużki i nawet rozglądnął się po izbie, ale Drużko patrzał w zupełnie innym kierunku z wyraźną intencją uniknięcia wzroku Antoniego. Bożek zaś niby przerzucał pilnie jakieś papiery na drugim stole. Panowała prawie idealna ci sza, tylko wiatr z zewnątrz dobijał się łagodnie do szyby. Rymaszewski chciał jednak koniecznie coś powiedzieć. W tym celu odchrząknął już, gdy raptownie poczuł tak dobrze mu znane kiedyś uczucie odpływu energii; uchodziła mu w dół ciała, nieprzyjemnie tak, wzdłuż nóg; i oto znika już prężność pod kolanami, i oto przypomina sobie, iż żeby utrzymać postawę, najlepiej jest jeszcze stać tylko bez ruchu i czekać.

Siedzący za stołem lejtenant NKGB, Czemodanow, wciąż nie podnosząc wzroku coś mruknął do siebie, sięgnął ręką, nie patrząc, po czerwony ołówek i podkreślił jakiś ustęp w maszynopisie.

Rymaszewski stał ciągle; spojrzał sobie pod nogi, zobaczył przyczepioną do końca podeszwy grudkę nawozu, chciał wytrzeć o podłogę, ale się nie zdecydował.

Czemodanow rękawem lewej ręki zlekka przesłaniał maszynopis, a palcami prawej przebierał machinalnie wąski rzemyk na piersiach, który mu podtrzymywał pas z pistole­tem. Nagle podniósł oczy i zapytał rzeczowo:

- Rymaszewski Antoni?

- Tak - odpowiedział tamten głucho.

- Aha, nu taaaks... - przeciągnął. - Tu nie ma czego badać. Tu - i stuknął palcem po maszynopisie - wszystko jest dokładnie wyszczególnione. Każdy szczegół. Znaczy, winien?

- Winien - odparł cicho Antoni, stojąc na swych rozmiękłych pod kolanami nogach.

- Hm, taaak... Żona, dzieci, tu?

- Tu, a gdzie one podzieną się. - I dodał ochryp­le:

- Jedna córeczka tylko.

Czemodanow siedział wciąż z nogami podciągniętymi pod krzesło, łokcie na stole, spokojnie, trochę pochylony ku przodowi, prawie grzecznie.

- Kto ukrywał broń i ulotki kontrrewolucyjne w lesie, tam koło drogi, co? - I uczynił ruch podbródkiem, widocznie nie znając miejscowości, i dlatego w złym kierunku od stołu, przy którym siedział.

Rymaszewski poruszył prawą ręką, rozstawiając dlaczegoś palce.

- Ja nie wiem. Ja do lasu nie chodzę.

- Wy nie wiecie? - zapytał Czemodanow, kładąc nacisk na słówko "nie". - Wy, Rymaszewski, duuużo wiecie. Wy wszystko wiecie, jeżeli tylko chcecie wiedzieć. - Wyciągnął nogi, oparł się plecami o poręcz krzesła i spojrzał z tym samym, co uprzednio, rzeczowym wyrazem twarzy w szybę okna. Widać stąd było gałązkę sosny i kawałek szarego nieba. Być może, iż gdyby od tamtej strony, to znaczy od nieba, zajrzeć w oczy Czemodanowa, wyczytałoby się w nich jakby przebłysk tęsknej nudy. Czemodanow znów zwrócił się do Antoniego. - Ale nie chcecie wiedzieć, co?!

Ten tylko przełknął ślinę.

Czemodanow poruszył szczękami tłumiąc ziewanie i za raz przybrał bardziej surowy wyraz. On sam wiedział przecie doskonale, że żadnej broni ani żadnych ulotek ukrytych rzekomo w sztablach drzewa nigdy nie było, a donos sprzed kilku miesięcy okazał się fałszywym, tak samo jak maszynopis leżący przed nim na stole nie dotyczył wcale Rymaszewskiego, a był po prostu nowym okólnikiem do wszystkich powiatowych oddziałów NKGB w sprawie konfidencjonalnego rozpracowania terenu. Uczynił pauzę.

- Tak ot co, Rymaszewski, was by trzeba... - i urwał. - Wy co, ciągle na szkodę Związku Sowieckiego chcecie dziaałać, hę?

- Ja... ja... nigdy. To jest, broń Boże, przeciwnie...

- Hm, a czymże możecie dowieść waszej lojalności?

Rymaszewski, nie pojmując jeszcze, otworzył obydwie dłonie ruchem bezradnym. - No... ja... pracuję...

- Pracuję, to mało. Każdy teraz pracuje. Kto nie pracuje, ten nie je.

Rymaszewski stał znowu bez ruchu.

- Kto nie pracuje, ten nie jeee... - przeciągnął jeszcze raz Czemodanow. - Trzeba, Rymaszewski, w inny sposób dowieść swej dobrej woli. - I po pauzie: - Trzeba, Rymaszewski, demaskować wrogów Związku Sowieckiego. Ot co!

Nastała cisza. A potem coś, jakby z dalekich zaświatów, zaczęło się z trudem przeciskać poprzez zwoje mózgowe Antoniego i zanim mógł pojąć, że to jest nadzieja, już zaczęła mu spływać do serca. Dom... Izba... żona, córka... Matko Boża, czyżby miał powrócić?! Teraz poczuł, jak mu coś rozpiera pierś i jednocześnie, prawie jak coś najmilsze go pod słońcem, przedstawił sobie trzy schodki przy ganku sielsowietu, po których może dane mu będzie zbiegnąć, by wrócić do domu! Czemodanow, czapka na stole wydały się nieomal bliskie...

- Zrozumieliście? - usłyszał jakby z oddalenia jeszcze, ale już się ocknął i odpowiedział służbiście, prawie wesoło:

- Rozumiem.

- Nu, ot, na razie. Podpiszcie tu. - I lejtenant wy ciągnął spod dokumentów, zawczasu widocznie przygotowany, złożony we czworo karteluszek papieru, rozprostował go i podsunął spokojnie na drugą stronę stołu; umaczał pióro i podał. Przygotowany był na to, że Rymaszewski zechce odczytywać, jak to czynią nieliczni, którzy usiłują zachować do końca pozory, ale Rymaszewski zgiął się tylko nad stołem, przez sekundę jedynie zawahał, czy ma na nim położyć trzymaną wciąż w ręku czapkę, wpakował ją jednak szybkim ruchem pod pachę i niewygodnie prędko podpisał nie czytając. Zauważył jedynie w tekście wyraźne litery: NKGB i wskutek nagłej śmiałości, która go ogarnęła, za pytał wyprostowując się:

- Co znaczy: NKGB, bo za moich czasów...

- Ludowy komisariat bezpieczeństwa państwowego*) -

_____________

*) NKGB - Narodnyj Komissarjat Gosudarstwiennoj Biezopashosti, utworzony dla jeszcze większego usprawnie­nia akcji policyjnej NKWD. Szefem NKGB mianowany zo­stał Merkułow rozstrzelany w sprawie Berii w r. 1953.

 

odparł sucho Czemodanow, wysuszył bibuła podpis i zrobił ruch ręką w kierunku drzwi.

Antoni chciał właściwie coś jeszcze powiedzieć, może nawet podziękować, ukłonił się, ale cofnął się tylko i ujął klamkę.

- Rymaszewski! - zawołał nagle znad drugiego stołu Bożek. - Ty u mnie uważaj tylko!... - i pogroził mu palcem, przymykając jedno oko.

Czemodanow zrobił niechętny ruch głową, milcząco dezapróbując wyskok Bożka, ale nic nie powiedział. Pochylił się znowu nad okólnikiem, a gdy buty Rymaszewskiego zastukały po schodkach ganku, przeciągnął paznokciem po ustępie maszynopisu, który podkreślił uprzednio czerwonym ołówkiem. Bożek zlekka skonfudowany wstał.

- No, więc, towarzysze - podjął Czemodanow - u was bardzo mało zrobiono. Nic, można powiedzieć. Praca organizacyjna nie rozpracowana wcale. - Wziął papierosa, przypalił od zapałki podanej mu usłużnie przez Bożka. - Tu punkt czwarty okólnika -wypuścił dym nosem, a papieros poruszał mu się w kąciku ust do taktu słów - brzmi wyraźnie: "Natychmiast zorganizować faktyczne, ... faktyczne" - powtórzył z naciskiem - "sprawdzanie osób podlegających ewidencji w ich miejscu zamieszkania i dla każdej rodziny zaprowadzić specjalny formularz sprawy, celem za rejestrowania w 2 oddziale NKGB (patrz rozporządzenie NKWD SSSR nr 001223)".

Szewc Drużko stał przed stołem z rękami wyciągniętymi jak na baczność. Bożek z boku, pochylony służbiście i wpatrzony w litery okólnika z wyrazem nabożności na twarzy. Czemodanow podniósł głowę, strzepnął popiół i rzucił niecierpliwie:

- Siadajcie, towarzysze. Wy, wasze meldunki, ścisłe, jasne, możliwie krótkie, kierować teraz będziecie do towarzysza Raczenki w zarządzie gminy, który zastępować mnie będzie w terenie. Raczenkę już znacie?

- Tak jest - odpowiedzieli jednym głosem.

- Nu, ot i w porządku.

Czemodanow włożył papiery do teczki, niedbale skinął ręką na pożegnanie, wyszedł, zbiegł po schodach do czekającego samochodu i otworzył drzwiczki.

- Do miasta? - zapytał szofer, naciskając starter.

- Uhum.

W tej chwili Franciszek, zwany "spod Lasu", zbliżał się do domu sielsowietu i już z daleka ukłonił się, ale Czernodanow go nawet nie zauważył.

 

 

Ola, po wyjściu męża, siała jeszcze jakiś czas w otwartych drzwiach jak skamieniała. Potem rzuciła się w głąb izby, porwała bez słowa swą dużą, siedmioletnią córeczkę na ręce; była za ciężka, więc postawiła ją z powrotem i ciągnąc za sobą pobiegła do sąsiedniej chaty swej zamężnej siostry.

- Mania! Mego zabrali! - krzyknęła od progu. Mała Krysia, ledwo mogąc nadążyć za matką, rozpłakała się.

- Jak?! Kiedy?! - zawołała siostra od pieca, pchając szuflę z ciastem chlebowym w rozpalony otwór. Jej córeczka, rówieśniczka Krysi, też zaczęła płakać. - Cicho, dzieci!

- Poprowadzili!... Już nie zobaczę!... Bożków chłopa! przyszedł i wezwał. Boże mój, Boże!... - Zawodziła po babsku, rozdzierająco i zgrzytliwie.

Mania, spotniała przy piecu, odgarnęła włosy z czoła, wytarła ręce w fartuch i zaczęła rozpytywać, z emocji zapominając o zasunięciu blachą otworu paleniska. Przeszła długa chwila zanim mogła coś wyrozumieć z oderwanych okrzyków i zawodzeń siostry.

- Co robić?! Manieczka?! Przyszedł i wezwał!... Zasuń blachą piec, Mania. Co robić?!

- Ach, Boże, zapomniałam z tego strachu. A ty jemu dała choć czego na... - urwała. Chciała powiedzieć: "na drogę?"

- Nic nie dała! Mania! Co robić?! Boże mój, Boże! U mnie ręce trzęsą się! Żeby ich, tych!...

- Cicho, nie krzycz. Dzieci, precz z izby! Idźcie bawić się.

W tej chwili kura rozgdakała się w sionkach po zniesieniu jajka. Ola zaczęła szlochać wielkim głosem, a łzy spływały jej po twarzy, nie wycierane, tworząc na policzkach mokre smugi. Później obydwie kobiety zaczęły mówić jedna przez drugą, niby to radzić, ale wszystkie rady były właściwie bezradnie. Mania powróciła do wypowiedzianego w pierwszym odruchu zdania i nie widziała innego wyjścia niż żeby spakować najpotrzebniejsze rzeczy i trochę jedzenia, lecieć do sielsowietu, póki nie za późno, i doręczyć Antoniemu zanim go powiozą do więzienia. Za oknem słychać było śmiechy dziewczynek. Ola machinalnie podeszła do okna i nagle urwała wpół szlochu... Sekundę stała jak wryta, a później krzyknęła: "Wraca!!!"...

Mania doskoczyła do okna, wyglądając ponad jej ramię.

Isiotnie, między sosnami, na wrzosach, rysowała się sylwetka Antoniego, który szedł szybkim, z daleka mogło się zdawać, wesołym krokiem.

- Wraca! Matko Przenajświętsza! ...Ola skoczyła do drzwi, gdy z naglą decyzją zawróciła, poszukała oczami po ścianie i padła na kolana przed popularną litografią Chrystusa o płonącym sercu, która wisiała w rogu izby. - W imię Ojca i Syna, i Ducha...

- Mama! Tatuś wraca!... - wpadła do izby Krysia i zatrzymała się, przenosząc wzrok z matki na święty obraz tak jej dobrze znany, na którym Chrystus z kamiennie łagodnym wyrazem wskazywał na promieniste serce, podobne do zabawki choinkowej. Ciotka ujęła ją delikatnie za łokcie z tyłu i szepnęła:

- A ty by też uklękła i podziękowała Panu Jezusu ...

Rymaszewski zbył kilku słowami pytania kobiet, oświadczył, że wszystko w porządku, spojrzał na swą chatę radosnymi oczyma, jakby mu ją kto podarował na nowo. Pod wieczór przyniósł samogonu i zaprosił Andrzeja Bożka.

Gdy podpili sobie już dobrze, Antoniego opanowała rzewna czułość. W tej chwili chciałby naprawdę coś bezinteresownego zrobić dla Bożka, wygodzić mu, okazać przyjaźń, sam zresztą nie wiedział, jakby nawet po trzeźwemu sformułować podobne uczucie względem bliźniego, gdy się chce komuś koniecznie oddać choćby jakąkolwiek usługę. "Co mu takiego powiedzieć w zaufaniu najszczerszym?..." - Próbował zebrać myśli, ale one leciały szumiącym w głowie strumieniem alkoholu i wszystkie wydały się błahe, splątane... Naturalnie, że Czemodanow miał słuszność, on, Antoni, istotnie dużo wiedział... Wiedział na przykład, że szwagier, mąż Mani, handluje potajemnie świniami i sprzedaje mięso po cenach spekulacyjnych na czarnym rynku... Że starego kłusownika Sosnowskiego, z zaścianku Borowi ki, podejrzewają, że ukrył dubeltówkę, którą posiadał kiedyś... Że Stankiewicz, nie, nie Jan, ale Adam Stankiewicz z Nowosiółek był kiedyś wachmistrzem w żandarmerii, a za meldował, że był kapralem w ułanach... Że... I nagle, jak to bywa po pijanemu, niespodziewanie dla siebie samego, przechylił się przez stół j głośnym szeptem, którego nie mógł opanować, zaczął zwierzać Bożkowi, że Paweł i Weronika... Weronika, żona Rojkiewicza...

Ola, która usługiwała przy stole, odezwała się z udaną naganą w głosie:

- Ot, też, mężczyźni! Babskimi plotkami zajmują się... - W rzeczywistości jednak rada była, że mąż nie po rusza poważniejszych tematów.

Ale Bożek był już kompletnie pijany. Mełł jakieś słowa bez związku, zrobił ruch ręką w kierunku Oli i na jej uwagę odpowiedział bez sensu:

- Tttty... Ola, nie bój się... My wszystkich, mówią! - trzasnął pięścią w stół. - I Weronika, i nie-Weronika, i wszystkich... Ty zobaczysz jeszcze... - A że był jeszcze młody i nic bardzo zwyczajny takiej ilości samogonu, po zieleniał na twarzy, chwiejnym krokiem trzymając się ściany wyszedł na ganek i ciężko, chorobliwie rzygał na schodki i na końce swoich butów.


VII


Marta, żona Pawła, nie była zazdrosna. Inne kobiety miewały o to do niej nawet pretensje, zupełnie jakby tu chodziło o wyłamanie się z przyrodzonej solidarności. Niektóre czuły się prawie urażone: "Cóż ona sobie myśli!..", powiadały o Marcie, być może podejrzewając ją w głębi ducha o chęć wywyższenia się w ten szczególny sposób po nad inne. Paweł w miarę możności korzystał z tej niewątpliwej zalety swojej żony. Teraz jednak rosnące wciąż kłopoty materialne, ostatnio zwłaszcza brak zarobków po ukończeniu robót sezonowych, niepewność jutra, wszystko to razem wytwarzało atmosferę nie sprzyjającą wszelkiemu romantyzmowi rzeczy, a tym samym nieprzychylną dla kobiety nawet tak ładnej, jak Weronika.

Nieustannie krążyły wieści o dokonywanych aresztowaniach - zarówno w mieście, jak na wsi, i nikt prawie nie spał spokojnie w nocy. W domu Pawła boczne drzwi nie bywały teraz zamykane, zawsze gotowe, by nimi uciekać chyłkiem do ogrodu, przez płot i w las. Nocą budziły ich widma: na przeciwległej od okna ścianie pojawiały się nagle i drżały cienie pelargonii rosnących w doniczkach na para pecie; szły w górę, sięgały sufitu koło pieca, a z nimi razem posuwał się krzyż witryny okiennej, oświetlanej od zewnątrz, jeszcze z bardzo daleka, reflektorami jadącego po szosie samochodu. Zazwyczaj te cienie, padające na ścianę, budziły wcześniej zanim jeszcze pies zdążył zaszczekać na podwórku, taką już wyrobili w sobie instynktowną czujność. Paweł i Marla zrywali się z łóżek, podchodzili do okna i mimo woli trzymając się za ręce patrzyli bez słowa na migające w oddali latarnie, na idące od nich w niebo słupy jasności, które od wiadomego wzgórka spadały raptownie w korony drzew i poprzez bezlistną już prawie plątaninę brzóz

i klonów, dzielących dom od szosy, świeciły prosto w twarz. Jeżeli światła nikły raptem na zakręcie, szli spać. Jeżeli zbliżały się, rosły, kłuły w oczy, a później mignąwszy poprzez podwórko, kładły się wydłużoną wstęgą na drogę za płotem, ręce ich ściskały się bezwiednie i kurczowo: wypatrywali, czy auto zwolni biegu, czy nie zazgrzytają hamulce. Ale auta mijały ich dom.

Ach, Weronika, Weronika! Nie były to noce dla niej przydatne. - Sen wracał dopiero nad ranem. Pies, wygłodniały, długo musiał poszczekiwać, zanim Marta ukazywała się na ganku. Pod kredensem gryzła sobie spokojnie mysz. Dzień wstawał niewyspany, niebo kłębiło się chmurami, podobnymi do bezładnej, zużytej pościeli.

Weronika nabrała zwyczaju przychodzenia pod różnymi pretekstami gospodarskiej natury, których w sąsiedztwie wiejskim nigdy nic mogło brakować. Jej oczy trzepotały zawsze trochę niepewnie pod rzęsami, gdy rozmawiała z Martą, ale zdawało się jej, że zachowuje pozory dostatecznie ukrywając własną przebiegłość. Dopiero przesadna, jak jej się zdawało, obojętność, a czasem ledwo dostrzegalna ironia w obejściu Marty wprawiały ją w zakłopotanie. Nie mogła oczywiście słyszeć, jak Marta mówiła do męża: Zobacz tam, czego ta "twoja" Weronika znowu chce?" Nie mniej jednak instynktownie wyczuwała lekceważenie ze strony prawowitej żony, gdy ta zostawiała ją sam na sam z Pawłem, nie przerywając sobie jakiejś pilnej właśnie roboty. Drażniło Weronikę i to, że sama nie potrafi się znaleźć tak, jakby chciała czy układała w duchu, ani też zachować równie idealnej obojętności w ruchach i słowach. Miała wrażenie, że sytuacja się czemuś rozłazi, jak ten przetarty materiał pod palcami.

Nie Marta, a. przeciwnie, Weronika stawała się coraz bardziej zazdrosna.

Któregoś dnia, gdy szła z Pawłem ścieżką przez las, nie wytrzymała:

- Co ona taka... Odstępuje ciebie dla mnie czy co? Taka dumna czy jak?! - W zielonkawych oczach zamigotała złość.

Paweł nie umiał, a, po prawdzie, to i nie chciało mu się nawet odpowiadać. W duchu przyznawał rację Marcie, że czasy istotnie nie były właściwe do tego rodzaju dodatkowych powikłań. Stawał się też z. każdym dniem coraz bar­dziej rozdrażniony w obejściu i wyraźnie, jak się Weronice zdawało, szukał pretekstu, aby unikać Z nią częstszych spot-kań. Szedł w milczeniu i dopiero po dłuższej chwili mruknął:

- Nie wiem, czego ty chcesz. Wolałabyś, żeby co?

- Ja nie chcę żadnego podarunku. Paweł uśmiechnął się szczerze.

- A po drugie... - podjęła i urwała nagle. U wylotu ścieżki widniały już białe ramiona krzyża, postawionego tam

przed kilku laty na pamiątkę jakiegoś człowieka, który zmarł w drodze.

- Co "po drugie"? - spytał z roztargnieniem. Zrobili jeszcze kilkanaście kroków- milcząc.

- Nic... Tak tylko sobie pomyślałam - odpowiedziała, łagodniejąc nagle. A później szepnęła. - Co będzie dalej?

Ba, żeby to on wiedział, co będzie dalej. Żeby to on mógł wiedzieć, co będzie dalej.

Weronika spojrzała z ukosa, pytająco, a jemu się zdawało przez mgnienie oka, że ułowił w jej wyrazie twarzy to samo naiwne zaufanie, którym go obdarzyła wtedy na dworcu kolejowym. Szedł dalej milcząc, ze spuszczoną głową. Zbliżali się do krzyża, przy którym mieli się rozstać. Chciałby już być przy nim, żeby zostać wreszcie sam. Weronika niby bezwiednie zwalniała kroku. Później zatrzymała się i poprawiała pończochę, umocowaną nie podwiązką, a po chłopsku tasiemką pod kolanem. Paweł zerwał kiść sosny, patrzył na nogę w grubej pończosze i żuł w zębach gorycz igieł.

- To kiedy teraz? - spytała strącając w dół spódnicę i ruszając dalej.

Wzruszył ramionami: - Nie wiem.

Doszli do krzyża. Spuściła oczy, powiedziała "do widzenia" i poszła.

Wincenty Rojkiewicz wrócił wcześniej do domu, niż był zapowiedział, i spotkał żonę ponurym spojrzeniem. "A niech będzie, co chce" - pomyślała Weronika, wyczytawszy zły wyraz jego twarzy.

- Gdzie ty badziała się? - spytał.

- Badziała się. No!

Przez moment zawahał się, ale hamując wybuch powiedział spokojnie:

- Werka, ja tobie sto razy mówiłem, żebyś tam... do nich nie chodziła.

"Naplotkowali już czy domyśla się?" - przemknęło Weronice i odpowiedziała bez zastanowienia:

- Chodziłam pożyczyć przetaku.

- Przetaku! Ja tobie kupię trzy, jak chcesz!

"Ot, głupi", pomyślała, "nawet nie sprawdzi, że nasz prawie nowy", ale odparła: ...

- Gdzie dzisiejszym czasem można co kupić!...

Rojkiewicz wyszedł, trzasnąwszy drzwiami, i za chwilę znów powrócił. - Co ty! To ty nie słyszałaś, że oni są pod uczotem! Dziecko ty, tak?! Nie wiesz, jakie teraz czasy?! Chcesz nieszczęścia na dom sprowadzić! Mało jeszcze... - I sam sobie przerywając, już zmienionym tonem powiedział:

- Przed godziną Jana aresztowali.

- Którego?!

- "Którego?!... Jana, męża Mani.

- Za co?!

Zdjął kożuch i powiesił na gwoździu. - Za to, że świnię kupił w Nowosiółkach i przedał w mieście.

- To co, to nie wolno? - zapytała Weronika ze szczerym zdziwieniem, zapominając o kłótni. - Nie wolno już handlować?

Rojkiewicz nie odpowiedział i znowu wyszedł, trzaskając drzwiami. Spojrzała za nim w okno, jak wziął wiadro, szedł do studni, zaczepił o łańcuch i odkręcał korbę. "Konia poszedł napoić", westchnęła dlaczegoś z rezygnacją i odwróciła się do codziennych sprzętów izby, obrzucając je bezradosnym wzrokiem.

______

*) Ucziot (ros.) - ewidencja. W tym znaczeniu: pod obserwacją dyskretną ze strony NKGB.

Są rzeczy, o których się po prostu wie, że istnieją, które stanowią fakt oczywisty, a do których nie podobna się przyzwyczaić tylko dlatego, że jedynie z trudem dają się wyobrazić. Podobnie Paweł, ilekroć przypominał sobie, że Karol w tej chwili wykłada "Zasady leninizmu i stalinizmu", nie mógł się z tą myślą uporać. Przymykał oczy, usiłował wywołać w sobie obraz przyjaciela na katedrze czerwonego uniwersytetu, zestawiając go z poprzednimi jego słowami, z jego odruchami, które znał tak dobrze, dowcipami... Nie, nie klapowało. Jak to mogło się stać? Zastanawiał się, czy trudność nie pochodzi w gruncie z lenistwa myśli, z braku dostatecznej jej żywości? Po prostu może wszystko rozstrzyga czas, potrzebna ilość czasu, i czy rzeczy, tak zwane popularnie niepojętymi, nie wydają się takimi dlatego jedynie, że następują zbyt raptownie? Może za rok, dwa, trzy wydałyby się naturalnymi?

Rozstawszy się z Weroniką wrócił do domu i zasiadł bezczynnie w swoim pokoju. Na półce stały stare jego książki, traktujące o jakichś sprawach, dziś nieistotnych. Za oknem rozrósł się krzak bzu i o tej porze zwieszały się zeń kiście nasion. Czerwonobrzuchy gil przyleciał, usiadł tuż za szybą i łuskał te nasiona. - "Przecież jednak życie idzie trybem normalnym..." - myślał zapatrzony w ptaka. "Ptaki to są ładne stworzenia, ładne, ładne, ładne".

Marta krzyknęła z drugiego pokoju: - Ja wychodzę na chwilę!

Ocknął się. Było mu wstyd, że tak siedzi bezczynnie. Usłyszał, jak w kuchni stuknęły drzwi. Poszła zapewne do sąsiadek wymienić coś z rzeczy na produkty. Żyli już od pewnego czasu w ten sposób, a głównie za żonine sukienki, których się wyzbywała. Roboty sezonowe się skończyły. Tak dłużej trwać nie może i nie można dłużej siedzieć z założonymi rękami! Trzeba coś postanowić.

Przyciągnął bezmyślnie leżący na stole podręcznik pszczelniczy, który był kupił dwa miesiące temu, myśląc, że może postawi w ogrodzie ule. Rzucił wzrokiem na pierwsze zdanie: "Zawdzięczając genialnemu Stalinowi, przemysł pszczelniczy..." - "Nie ma co, wszyscy w tej samej sytuacji, nie ja jeden" - pomyślał, wstał i przeszedł się po pokoju. - ,,A Karol znalazł wyjście. Tak, Karol, i to bardziej zagrożony od innych. I protektora sobie, powiadają, znalazł wpływowego. Mój Boże: "A jak inaczej?", wyraził się ów kulawy robotnik..."

Chodził coraz szybciej po pokoju tam i z powrotem. "Trzeba zaraz coś rozstrzygnąć, coś postanowić. Ani godziny dłużej! " Spojrzał na zegarek: jeszcze zdąży na południowy pociąg podmiejski... W tej chwili uprzytomnił sobie, że już kilkakrotnie jeździł z podobnym postanowieniem do miasta, żeby, jak mawiał, "rozpatrzyć się i o coś zaczepić", a za każdym razem bez skutku. W raptownej zaś decyzji ruchu, którą powziął w tej chwili, nie ma nie tylko żadnego konkretnego planu, ale brak mu nawet jasności myśli, jakby jej w ogóle unikał? Czy nie dlatego chodzi tak szybko po pokoju, że gna go obawa, żeby właśnie myśli nie doprowadzić do logicznego końca? - "Zaraz, zaraz" - zatrzymał się pośrodku - "nie wolno dać się zapeszyć samoanalizie. Trzeba się zaczepić o jakąś praktyczną burtę, brać rzeczy jakimi są. O, właśnie, jakimi są! Wcale nie ucieka od decyzji, tylko po prostu ją odkłada. Odkłada do..." - Znowu spojrzał na zegarek. - "Trzeba się śpieszyć na pociąg!"

- Jednym słowem - powiedział głośno do samego siebie - zobaczę jeszcze. Tak, to jest właściwa formuła: zobaczę...

Przeliczył pieniądze, jakie miał w kieszeni, było ich mało. Może wypadnie mu, sądził, przesiedzieć w mieście nieco dłużej, przenocować itd. Musi mieć trochę pieniędzy, aby nie być zbytnio skrępowanym w ruchach. Obrzucił mimo woli wzrokiem pokój i nagle przypomniał sobie, że w szafie, ukryta za parasolami, stała stara szabla, karabela, którą zdjęli z jej honorowego miejsca nad kanapą. Nie była zbyt cenna, pochodziła z końca XVIII wieku, na co wskazywał strój ulana, wykutego w srebrze na rękojeści. Pochwa wysadzona była również srebrem małoprocentowym. Sprzeda ją, postanowił, do nowego muzeum. Wyciągnął szybko z szafy, dlaczegoś z uczuciem, jakby kradł cudzy klejnot rodzinny. Prędko, nie patrząc nawet na szablę, którą tak lubił opakował ją w starą gazetę; był to akurat ten sam numer "Litieraturnoj Gaziety", którą przywiózł kiedyś Karol. Napisał pośpiesznie kartkę do żony zostawiając ją na widocznym miejscu i wybiegł z domu.

Okres, w którym liście opadają w tym kraju z drzew, łączy się zazwyczaj z okresem wiatrów. Gdy idzie się z wiatrem, liście biegną z tyłu; gdy się wychodzi, odchodzi z domu, są one jak wierne pieski, które toczą się po ziemi, odprowadzając kawałek drogi na ostatnie pożegnanie, czy też jak oswojone ptaszki, pisklęta rude, żółte, brązowe, śmiesznie i niezgrabnie podskakując wydłużanym stadem i czepiające się cholew albo nogawic spodni. Wiatr zadmie, i w swoim dziecinnym ferworze liście jesienne robią minę, jakby nigdy nie miały zamiaru opuścić podróżnego, a owszem toczyć się za nim aż na kraj świata, a nawet zawadiacko wyprzedzają go na ścieżce. Zwłaszcza liście klonowe na swych pogiętych nóżkach okręcają się młynkiem i wyczyniają tyle szmeru, że ścieżka wydaje się być żywą. Wierzyć im jednak nie można. Cała hałastra zatrzyma się nagle i układa w błocie na płask.

Ale raptowny, jesienny wiatr przeskakuje na lewo. Paweł, nastawiając od tej strony kołnierz palta, nie mógł się oprzeć wewnętrznemu uśmiechowi, gdy widział, że liście, które go zoczyły z tamtej strony drogi, zrywają się i pędzą w ukos poprzez koleiny, doganiając go wyciągniętą kolumną, zawsze z jakimś większym liściem jak oficerem na przodzie, tylko po to, by powiedzieć: do widzenia.

Wszystko to są jednak czułości na niby. Ileż to razy w życiu podnosił Paweł jakiś wyjątkowo piękny liść, w pierwszym odruchu postanawiając przechować go na pamiątkę, a nigdy do tego nie doszło. Po prostu pokręcił go za łodyżkę i rzucił. A ktoś, kto szedł z tyłu nadeptał albo i kołem przejechał. Bo to się tylko mówi o wzajemnej miłości między człowiekiem i krajobrazem, a w gruncie bujda to wszystko! I cóż to może być za miłość pomiędzy na przykład Pawłem i liściem? Fiuu! Wiatr jesienny i tyle; chmury nad drzewami i drzewa, które można mieć w słusznym podejrzeniu, że szumią tak samo wrogowi jak swemu. Cierpki zapach grzybów, kory, wilgotnego mchu; mgiełka nad rojstem i całe szczęście, że deszcz nie pada.

I znowu liście biegną z tyłu.


VIII


Z nastaniem jesieni portretom Stalina w witrynach sklepowych przestały wreszcie dokuczać muchy. Miasto przybrało wygląd jeszcze bardziej szaro-czerwono-szary. Wszyscy mieszkańcy wpadli na ten sam pomysł, aby się sztucznie przybiednić. Kobiety zamiast kapeluszy włożyły chustki na głowę, mężczyźni zaś czapki. Każdy wdział ubranie możliwie najstarsze i podniszczone. Do jesieni pasowały palta koloru nijakiego, spod których wystawały spodnie niezaprasowane, również koloru nijakiego. Z drugiej jednak strony unikano Wyróżniania się szczególną biednością. Przeciwnie, chodziło o to właśnie, aby się jak najmniej wyróżniać, zlać z otoczeniem możliwie najidealniej, przystosować do tła. W ten sposób w państwach kapitalistycznych usiłują zlewać się niewidocznie z tłem ulicy szpicle policyjni i konfidenci. Po wkroczeniu armii czerwonej sztuka rozpływania się w szarości dnia stała się od razu udziałem wszystkich; nie musiała być zatem trudna, skoro ulica od pierwszych dni przybrała wygląd, jakby szły nią wyłącznie tłumy konfidentów.

Ludzie sowieccy, wkraczający do miasta, spotykali obraz znany im z domu. W większości zatem zaskoczeni bywali nic dobrobytem, panującym poza granicami Związku, a raczej faktem, że w państwach kapitalistycznych wyglądało nie gorzej, a mniej więcej podobnie jak w ojczyźnie mas pracujących, choć propaganda twierdziła co innego. Nie wszyscy jednak byli tego samego zdania.

Starszy lejtenant NKGB Michał Zajcew, napisał do swego brata list, w czarnych kolorach malując sytuację, jaką zastał. Przybył on z pierwszymi oddziałami i zatrzymał się w trzeciorzędnym hotelu, nazwanym dlaczegoś przez właściciela "Italia". Hotel położony był w dawnej dzielnicy handlowej. Właściciel przezornie schował całą pościel, pokoje nie były sprzątane od kilku dni, służba, poza jedynym portierem, rozbiegła się. Nadomiar złego nastąpiło krótkie spięcie, a mechanika w ogólnym rozprzężeniu nie dało się odszukać. Stary portier przyniósł do numeru świecę wetkniętą w butelkę po piwie i żeby udobruchać gościa, zapytał, czy nie sprowadzić mu "dziewczynek"? Zajcew, który dotychczas nie stykał się z jawną prostytucją, za której uprawianie idzie się w Sowietach do łagrów, w pierwszej chwili nie zrozumiał, a później poczerwieniał i odrzucił propozycję z oburzeniem. Portier widział w swoim długim życiu nieskończoną ilość różnych gości, więc się nie zdziwił i życzył mu dobrej nocy.

Nazajutrz Zajcew, nie mogąc dostać szklanki gorącej herbaty, wyjął z podróżnej torby papier listowy i napisał list do Moskwy.

"Drogi Kola, słyszałem i czytałem dotychczas dużo, ale nigdy nie przypuszczałem, iż świat kapitalistyczny do tego stopnia tonie w nędzy i brudzie. I to podwójnym: fizycznym i moralnym... Nigdzie tu poza tym nie ma ani stołówek, ani kooperatyw... Wyobraź sobie, że już pierwszego wieczoru zaproponowano mi kobiety, które tu z nędzy i głodu zmuszone były sprzedawać swoje ciało... Ulice niesprzątane... Tłumy ludzi wiwatują oczywiście, ciesząc się z wyzwolenia..."

Schodząc po schodach z zapieczętowanym listem, poklepał po ramieniu starego portiera w halu:

- Nu, co? Cieszycie się?

- Naturalnie. Jakżeby inaczej? - Odparł tamten bez uśmiechu. - Cieszymy się. Bardzo nawet.

Zajcew spojrzał mu w oczy i nagle zwątpił w jego słowa. "Stary chrzan!", pomyślał. "Takich się nic przerobi".

Od tamtego dnia minęło pół roku. Paweł, przechodząc do muzeum obok kościoła św. Kazimierza, minął Zajcewa, którego wówczas jeszcze nie znał. Zajcew stał w towarzystwie dwóch oficerów sowieckich i przyglądał się barokowej architekturze świątyni; ziewał, przesłaniając ręką usta. Muzeum mieściło się naprzeciw.

Zajmowało ono duży gmach pośrodku placu. Było pierwszym ośrodkiem, mającym skupić siły naukowe kraju, rozproszone wskutek zamknięcia uczelni i innych organizacji tego typu. Paweł nie spodziewał się nawet, iż spotka w muzeum tylu znajomych. Pracowało w nim kilku profesorów uniwersytetu i gimnazjów, kilku luźnych naukowców i miłośników-dyletantów spośród elity intelektualnej miasta wszystkich zamieszkujących je narodowości. Poszedł szerokimi schodami na piętro. Na klatce schodowej b. profesor uniwersytetu po profesorsku, niezgrabnie, pomagał woźnemu w przesunięciu jakiejś skrzyni. Paweł minął go nie zatrzymując się i wszedł do jednej z sal. Kazano mu czekać, gdyż dyrektor muzeum, jedyny autentyczny naukowiec sowiecki, rozmawiał właśnie z Moskwą przez telefon ze swego gabinetu.

Któryś z byłych nauczycieli uśmiechnął się podając Pawłowi rękę:

- Jedyna przyzwoita praca - szepnął nachylając się konfidencjonalnie. - Konserwacja tego, co było, nie?

- Zupełnie jak u Romanowa.

- Jakiego Romanowa? - spytał szybko, zaskoczony brzmieniem nazwiska cesarskiego.

- Pantelejmona.

- Co to za jeden?

- Pisarz sowiecki. Nie czytał pan jego książki "Trzy pary jedwabnych pończoch"?

- Nie.

- Charakteryzuje w niej inteligencję rosyjską w pierwszych latach po rewolucji w Moskwie. Właśnie tak samo skupiała się i właśnie w muzeum... Nawet pod takim samym hasłem konserwacji przeszłości. Identycznie. Jak to się jednak wszystko powtarza... - zakończył gorzko. Były nauczyciel uśmiechnął się z przymusem i odszedł.

Po upływie pół godziny Paweł zdecydował się zapukać nieśmiało do drzwi kancelarii.

- Tsss... - wyskoczył z niej ten sam były nauczyciel gimnazjalny. - Dyrektor rozmawia z Kownem.

- Mówił pan, że z Moskwą.

- Proszę pana - odciął tamten cierpko - czego pan sobie właściwie u nas życzy?

- Już wspomniałem. Chciałbym sprzedać starożytną szablę.

- Nie kupujemy. - Zawrócił na pięcie i zaniknął za sobą drzwi do kancelarii.

Paweł wyszedł na plac nawprost pomnika Lenina i Stalina. Pod cokołem stała młoda para. Dziewczyna trzymała za rękę swego przyjaciela i patrzyła mu w twarz z rozkochaniem. W jej oczach szkliło się odbicie nieba. Wypogodziło się. Nad pozłacaną kopułą kościoła na tle błękitu krążyło stadko białych gołębi. Paweł, zły na siebie za jałową stratę czasu, teraz przyśpieszył kroku. Postanowił zajść do Konrada, byłego adwokata, o którym krążyły słuchy, że ma jakieś rozległe ni to możliwości, ni to stosunki. Paweł znał go z dawnych czasów jako człowieka uczynnego. O jakie to stosunki w tej chwili mogło chodzić, nie miał pojęcia. W każdym razie chciał się z nim zobaczyć. W domu go jednak nie zastał. Powiedziano mu, że wykłada na kursach wieczorowych.

- Wykłada? Co? - zdziwił się Paweł.

- Fizykę.

Paweł udał się pod wskazanym adresem. Nie było stąd daleko. Konrad miał w szkole własny pokój, coś pośredniego pomiędzy gabinetem fizycznym a gabinetem prywatnym.

- Jak się masz! - wyciągnął dłoń na powitanie.

- Nigdy nie wiedziałem, że jesteś fizykiem - odpowie dział Paweł.

- A tak. To było zawsze moje, jak powiadają Anglicy, hobby. Teraz się przydało.

- Gdy prawo nie ma zastosowania?

- Gdy prawo nie ma zastosowania.

Paweł nie rozwodząc się długo, wyluszczył z czym przy chodzi, że mianowicie chce, raczej, że musi koniecznie coś znaleźć, jakąś pracę, bo inaczej... rozłożył ręce bezradnie. - Mówiono mi - zakończył nieśmiało - że ty podobno... że masz jakieś sposoby, no, możliwości...

- Bzdury ci ktoś prawił. Zresztą, mniejsza - odparł Konrad, przybierając poważny wyraz twarzy. Pomyślał chwilę. - No, a w prasie?... -- przeciągnął trochę niepewnym głosem, ale ułowiwszy przelotnie wzrok Pawła, poprawił się z namaszczeniem w krześle. - Choć oczywiście, ja rozumiem, to nie jest w tej chwili odpowiednie. Tak, tak.

- Wolałbym - wtrącił Paweł- coś takiego, no, aby nie musieć...

- Tak, tak, ja oczywiście rozumiem. Ja na przykład osobiście wykładam w dziedzinie zupełnie neutralnej. Fizyka. Poczekaj, więc cóż by tu tobie pomóc, poradzić ...Hm.

- Towarzyszu Konradzie! - zawołała nagle, uchylając drzwi bez pukania, jakaś dama. - Dziś godzina konstytucji stalinowskiej została przesunięta. Więc czyby towarzysz nie zgodził się swą fizykę... - Konrad nie dał jej dokończyć; zer wał się z krzesła i pobiegł do drzwi tym specjalnym truchcikiem starszych panów, w którym obydwie nogi wybiegają ja koś naprzód w zgiętych kolanach, a bardziej ociężały zadek jakby fruwa z tyłu w powietrzu.

- Naturalnie, naturalnie, towarzyszko dyrektorko. Bardzo chętnie.

- Poza tym podjęła dama - chciałabym was prosić, czy byście nie poprowadzili piątej klasy w niedzielę na odczyt... - Paweł nie dosłyszał, na czyj odczyt, gdyż Konrad uczynił brzuchem ruch ku przodowi, dyrektorka się wycofała, a on zamknął za sobą drzwi, i sądząc po krokach poszli wolno korytarzem.

Pozostawszy sam, Paweł rozglądnął się po gabinecie. Nad szafą z przyborami fizycznymi wisiał portret Stalina. Obok stołu, półki z książkami naukowymi. Na stole leżał tom w zielonej oprawie. Sięgnął poń ręką i jął przerzucać kartki. Było to najświeższe wydanie "Słownika politycznego".

Litera A

...........................

AGENT. - Agentura szpiegowska państw kapitalistycznych. W zakres jej działalności wchodzi tajny sabotaż przeciwko SSSR...

.........................

AGONIA. - W przenośni mówi się o agonii państw kapitalistycznych...

.........................

ASCETYZM. - Odwraca uwagę mas pracujących od walki o lepsze jutro, osiągnięte przez partię Lenina-Stalina...

Litera B

.........................

BANDYTYZM. - Zbrojny napad na SSSR...

Litera W

........................

WATYKAN. - Agentura i ostoja międzynarodowej re akcji, szaleństwa i nienawiści. Dysponuje ogromnymi środkami szpiegostwa i propagandy...

........................

WROGOWIE LUDU. - Trockistowsko-bucharinowscy agenci obcych wywiadów, którzy...

Wrócił Konrad, przepraszając za przerwę, westchnął, dając tym do zrozumienia, jak przykre ma teraz obowiązki, jednocześnie jednak zerknął spod oka podejrzliwie i nawet z pewnym rozdrażnieniem na Pawła, widocznie mając mu za złe, że był mimowolnym świadkiem rozmowy w drzwiach. Paweł dla odwrócenia jego uwagi powiedział odkładając książkę:

- Boże, cóż to za głupia katarynka.

- Co? Ach, słownik polityczny. Taaak. - Uśmiechnął się kwaśno. - Straszna bzdura. Z drugiej jednak strony - zaczął poważniejąc - nie wolno widzieć wszystkiego wy łącznie od strony negacji i kpin. Ostatecznie to oni nas zwyciężyli, a nie my ich.

- Nie zwyciężyli, bo nikt się nawet nie bronił. Zadali cios w plecy...

- Wszystko jedno, wszystko jedno. Albo raczej: tym bardziej. Takie słowa, jak "zdradziecko", "cios w plecy" itp. to są wszystko dziecinne frazesy, mój drogi. W polityce realnej się nie liczą. Liczą się tylko fakty i siła. Dość nasłuchaliśmy się bajek o "kolosie na glinianych nogach". Okazało się, że glina wcale mocna. Jedno państwo za drugim rozpada się w drzazgi, a oni jakoś... przeciwnie. Zupełnie przeciw nie. - Wziął ze stołu okulary, których używał do czytania i począł je przecierać nerwowo, za czym ciągnął z wzrastają cym rozdrażnieniem. - Dość, dość, mój drogi, tej wiecznej donkiszoterii. Trzeba się wreszcie nauczyć myśleć trochę realniej i brać rzeczy istotne pod uwagę, a nie ciągle spoglądać przez różowe szkła romantyzmu. - Podniósł okulary pod światło. - My zwłaszcza jesteśmy narodem nieuleczalnie chorym na najstraszliwszą chorobę, bo samobójstwa. Tak też o nas inni sądzą, i dlatego lekceważą. Raz skończyć z ty mi szarżami kawaleryjskimi, z przelewami krwi pour le roi de Prusse, z tym porywaniem się z motyką na słońce.

Paweł mimo woli wtrącił nietaktownie:

- Czyżbyś miał na myśli "słońce konstytucji stali nowskiej"...

- Cóż to znowu za dowcip? To może ma być złośliwość pod moim adresem? Toś źle trafił, mój kochany, bo właśnie ja...

- Ależ, Konradzie, skądże znowu. Co ci do głowy przychodzi! Nie rozumiesz się na żartach czy co? Nie pojmuję twego rozdrażnienia.

- Nie, bo widzisz - odrzekł pojednawczo - czasy nie są dla żartów stworzone. My nic, tylko wiecznie... jak ten Hotentot z nożem w zębach. Trzeba się oduczyć tych gestów, niepotrzebnych ofiar itd. Mówię - a mówię to, jak się domyślasz, nie tylko w swoim imieniu, ale... - Tu odchrząknął i zrobił minę, jaką czynili kiedyś starostowie, zasiadający do przewodniczenia radzie powiatowej. - Ale mówię w imieniu - zniżył głos poufnie - czynników mających szerszy horyzont niż my tu, dwaj. Żadnych wystąpień, żadnych ekscesów...

- Zdaje się, że nie zachodzi tego obawa. Raczej przeciwnie. Wszyscy niestety...

- Właśnie, że nie "niestety", mój drogi, a "chwała Bogu!" Naszym zadaniem zachować substancję narodową, stan posiadania, utrzymać się samym. Nwet położyć uszy po sobie, mówiąc ordynarnie. To może nie jest przyjemne, ale...

- Wygodne - wtrącił Paweł.

- Ale konieczne, konieczne! - dokończył Konrad, hamując ponownie wybuch rozdrażnienia. Spojrzał na zegarek.

Paweł przesunął wzrokiem po ścianach obitych w zielonawe tapety i przypomniała mu się nagle zielona sukienka Marty, którą wymieniła onegdaj na kawałek słoniny. "Czas, czas! Szkoda czasu", pomyślał. Ale Konrad chciał zakończyć swą przemowę jeszcze jednym argumentem:

- Zresztą, nie trzeba zapominać, jeżeli już wychodzimy z założeń politycznych, że już raz, i to przez sto lat, byliśmy opanowani przez Rosję i wyszliśmy z tego cało.

- Ty myślisz, że dziś to jest ta sama Rosja?

- Identyczna.

Paweł nie odpowiedział i dopiero po chwili milczenia, która nastała, odezwał się:

- Właśnie chciałem cię prosić, żebyś dopomógł mi, jak to się wyraziłeś, do "położenia uszu po sobie"... ("Eh", pomyślał jednocześnie, "niepotrzebnie tych słów użyłem").

- Tak, słusznie, no, akurat zastanawiam się... - I Kon rad, nie przestając bawić się okularami lewą ręką, prawą przerzucił przez poręcz, rozsiadł się wygodniej, powiódł roztargnionym wzrokiem i zapytał: - Co to jest? Co ty masz w tym opakowaniu? Parasol?

- Nie, nie parasol. To jest szabla.

- Co takiego?!! - Zerwał się z krzesła na równe nogi. - .Szabla?! Coś ty zwariował z szablą chodzić po mieście?!! Przecież...

Paweł przerwał mu i zaczął tłumaczyć, iż jest to zabytek muzealny, stara karabela wysadzana srebrem, ale Kon rad nie dał mu dokończyć!

- Srebrem czy nie srebrem! Co to ma do rzeczy! Kto dziś będzie o to pytał, kiedy ona została zrobiona: sto lat temu czy cztery! Ja nie rozumiem ludzi, takiego pokroju, jak ty! Wszystko sobie lekceważą, wszelkie przepisy, rozporządzenia. Przecież wyraźnie ogłoszono we wszystkich językach krajowych: zdać całą broń palną i sieczną. I sieczną, i sieczną! - powtarzał.- Bo inaczej grozi surowa kara. Aha, nawet w rubryce siecznej wymieniono specjalnie: szable. Więc jak ty możesz narażać siebie, no i ostatecznie innych... Przychodzić tu, do mnie, w biały dzień... A gdyby tak nagle rewizja! Nie!!!... - I aż zakręcił się z oburzenia na miejscu. Paweł nie był pewien, czy Konrad nic przesadza w okazywaniu oburzenia, aby tym prędzej go się pozbyć. Wstał nie poruszając już sprawy, dla jakjej przyszedł. Pożegnali się z pewnym zażenowaniem, ale Konrad, opanowując się, już na progu, dorzucił:

Przyjdź więc może za kilka dni. Tylko już bez... - Uśmiechnął się wymuszenie, ale urwał spojrzawszy szybko wzdłuż korytarza.

- Dobrze, dziękuję - odrzekł Paweł bez przekonania, w ostatniej jeszcze chwili spotkawszy przypadkowo wzrok portretu ponad szafą z instrumentami fizycznymi. Jak wiele portretów o zamarłym na ustach uśmiechu, wydawał się uśmiechać ironicznie.

Dochodziła piąta po południu. Mrok już dawno zgęstniał. Paweł nie jadł obiadu. Na ulicy było chłodno i nieprzytulnie wśród rzadkich latarni. Złe samopoczucie fizyczne potęgowała jeszcze świadomość własnej niezaradności, straconego daremnie czasu. Gdy przypomniał sobie, że nie ma pieniędzy, nie umiał po prostu zahamować wzrastającego w nim przygnębienia na myśl, że mógłby powrócić do domu znowu z pustymi rękami. Postanowił pożyczyć u kogoś ze znajomych, przede wszystkim jednak na razie pozostawić gdzieś szablę na przechowanie do jutra, zanim rozejrzy się za nową możliwością jej sprzedaży. Niewygodna była w noszemiu, ręce mu marzły, opakowanie zaczęło się przecierać i z boku wyłaziły już końce srebrnego krzyża głowni. - "W każdym razie nie wieźćże mnie jej z powrotem na wieś!", pomyślał.

Zaszedł do najbliżej mieszkających znajomych, jakich sobie przypomniał, ale ci odmówili stanowczo: ,,Nie możemy się narażać!". W pierwszej chwili Paweł zatrzymał się na progu zdumiony, ale zamiast się roześmiać z ich obaw, zrobił uprzejmie nieśmiałą minę, co jeszcze bardziej spotęgowało stanowczość odmowy. Na stole stala właśnie herbata nalana do szklanek i stygła. Paweł wycofał się tyłem, za czepił szablą o uszak drzwi, powiedział "przepraszam" i znalazł się na ulicy. Pierwotnie zamierzał opowiadanie o śmiesznym zachowaniu Konrada użyć jako dowcipne zagajenie prośby, ale teraz porzucił tę myśl.

Zaszedł do znajomej wdowy po oficerze, zamieszkałej w sąsiedztwie.

- Ani na jedną godzinę nawet !- odpowiedziała. - Nie może pan chyba wymagać, abym narażała swoje dzieci!

- Tym razem wzruszył tylko ramionami i poszedł dalej. Począł mżyć deszcz.

W ten sposób zaczęło się jedno z najbardziej przedziwnych przeżyć Pawła. Chodził od jednego do drugiego ze swoich znajomych w swoim rodzinnym mieście, upraszając jak o łaskę, by który z nich zechciał pozwolić na pozostawienie u niego na przeciąg jednej nocy starej, historycznej szabli, którą przodkowie tego kraju nosili u boku jako klejnot i oznakę szlachectwa, którą dziedziczyli z ojca na syna i którą bronili ojczyzny przed najazdem wrogów; tak się jednak złożyło, że ludzie, do których właśnie zachodził, odmawiali mu tej łaski. Najgorsze było, że głodny i zziębnięty nie mógł opanować zdenerwowania, argumenty żartobliwe czy przekonywujące dawno mu już wypadły z głowy, chwilami przygnębienie przeradzało się po prostu w uczucie wewnętrznej paniki. Miał teraz twarz zmęczoną, mokrą od deszczu, nos czerwony z zimna, i ten jego wygląd tym bardziej wzbudzał podejrzenie, że chodzi mu o jakąś sprawę niezupełnie czystą. Z drugiej strony owładnął nim zacięty upór, ażeby nie wracać w tym stanie do domu, bez uprzedniego załatwienia czegokolwiek w mieście. Z biegiem godzin postanowienie to przerodziło się nieomal w maniackie pragnienie pozbycia się starej szabli. Gazeta, rozmiękła na deszczu, darła się coraz bardziej. Przechodził z ulicy w ulicę, w niektóre już po raz wtóry. Stawał w cieniu, usiłując przypomnieć sobie adresy innych jeszcze znajomych, gubił je znowu w pamięci, zmarzł w nogi i szedł dalej. W pewnej chwili uświadomił sobie całą śmieszność swej sytuacji: biegania z szablą pod pachą wieczorem w deszcz po mieście... Znowu przystanął, starając przywrócić w sobie równowagę ducha i zastanowić się, w jaki sposób mogło do tej tragikomicznej dla niego sytuacji dojść? "Czasy nie są stworzone dla żartów" , przypomniał sobie słowa Konrada, a później kolor tapety jego gabinetu i znów, drogą skojarzenia, zieloną sukienkę Marty.

Zachciało mu się palić. Oparł szablę o róg bramy, wyjął papierosy i zapałki. W tej chwili z hałaśliwym szczekaniem wypadł na niego pies. Paweł porwał więc szablę i upuścił zapałki; palce miał trochę skostniałe; pochylił się nad zapałkami i wtedy spod pachy wypadła mu szabla z brzękiem na chodnik. Wyszedł dozorca domu i przyjrzał mu się podejrzliwie. Paweł podniósł szablę i ruszył, aby czym prędzej zniknąć za rogiem.

- Hej! Ty! Co tu chciał, pod bramą! - okrzyknął go dozorca. Paweł przyśpieszył kroku. Ale pies, ośmielony widocznie głosem swego pana, rzucił się za oddalającym z głośnym szczekaniem i dopadł jego nogi. Paweł chciał go odruchowo kopnąć, pies uskoczył i zaczął ujadać jeszcze głośniej. Dozorca podszedł aż do rogu i znowu krzyknął tym razem z groźbą w głosie:

- Ej! Ty tam! Co tam niesiesz pod pachą?! - Paweł przycisnął szablę mocniej łokciem i szedł tak prędko, że prawie biegł. Jakiś przechodzień zatrzymał się na przeciwległym chodniku i obejrzał się za nim. Pies wciąż ujadał z tyłu. Z sąsiedniej, ciemnej bramy wychyliła się baba i zapytała przechodnia: - Złodziej jakiś? - Wtedy Paweł zauważył że inny przechodzień ruszył w skos przez jezdnię jakby mu chciał przeciąć drogę, i nie zdając sobie sprawy z tego, co czyni, pobiegł tak szybko, jak mógł. - Trzymać!! - krzyczał dozorca. - Złodziej! - wrzasnęła baba. Paweł biegł nie oglądając się, porwany wewnętrzną paniką, byle prędzej, byle prędzej. Usłyszał za sobą przenikliwy gwizd. Nie wiedział teraz, czy to serce mu tak bije, puls w skroniach, czy też stukają nogi goniących go ludzi. Skręcił w pierwszą ulicę na prawo. Na szczęście, nie była prawie oświetlona; skręcił w lewo i biegł co sił. "Złooodziej!" usłyszał jeszcze raz wyraźniej i wpadł w bramę przechodnią; to mu przywróciło świadomość, że zna przecie dobrze rodzinne miasto i winien wiedzieć, którędy uciekać. Wybiegł na drugą ulicę nie zauważony. Jakiś samochód ciężarowy turkocząc zagłuszał krzyki. W tej chwili olśniła go myśl, że w kamienicy, którą miał przed sobą, z najbliższej klatki schodowej jest wejście do mieszkania Leona. Wśliznął się do niej, nie zauważony przez nikogo, i poszedł schodami na trzecie piętro. Przyciskał teraz szablę do piersi z całej mocy, aby uciszyć bicie serca i wyrównać oddech. Poprawił czapkę na głowie i zadzwonił.

Leon sam otworzył mu drzwi. Szablę obejrzał z ciekawością. Wydobył nawet z pochwy i złożył się nią jak do fechtunku, później wsadził z powrotem i rzuciwszy na kanapę chętnie zgodził się ją przechować. Pożyczył też Pawłowi trochę pieniędzy. Porozmawiali ze sobą pół godziny, po czym Leon chciał go poczęstować herbatą, ale Paweł odmówił, mając nadzieję zastać jeszcze kogoś o tej porze w kawiarni.

- No, jak chcesz, szkoda.

- Naprawdę, bardzo jestem tobie wdzięczny - powie dział Paweł.

- Ależ nie ma za co. - A po namyśle dodał: - Zresztą, może i ja pójdę z tobą. Zagramy sobie partyjkę szachów.

- Świetnie.

Dochodziła ósma wieczór. Na ulicy było po dawnemu pusto i ciemno. Paweł czuł się, jak człowiek, któremu raptem wielki kamień spada z serca. W kawiarni było ciepło, dużo ludzi. Orkiestra grała właśnie modną "Katiuszę":

"Rozkwitały jabłonie i gruuusze,

"Wy-chodziiiła na-brzegi Katiuuusza"...

Paweł zapomniał o swym postanowieniu szukania znajomych, porozmawiania, rozpatrzenia się... Zamiast tego zamówiwszy sobie filiżankę gorącej kawy zasiadł do gry w szachy i beztrosko się w nią zagłębił. Czuł się prawie szczęśliwy. Na lewo ich stolika opowiadał ktoś wyświechtaną już anegdotę o rzodkiewce: "Wszyscy są jak rzodkiewka, z wierzchu czerwoni, a poskrobać, okazuje się, że pod spodem - biali..." Ha ha ha - słyszał śmiech. Paweł wygrał pierwszą partię. Orkiestra zaintonowała marsz sowiecki: "Jeśli zawtra wojna, jeśli zawtra w pochod..."

Poprzez zatłoczoną kawiarnię przeciskał się w kierunku Pawła reżyser nowopowstałej kameralnej scenki. Postał chwilkę przypatrując się grze i zapytał:

- Co pan teraz porabia?

- Nic.

- Ja bym dla pana coś miał.

- Mianowicie? - mruknął Paweł z roztargnieniem, wpatrzony w deskę szachową.

- Wie pan, chodziłoby o to... Żeby z naszych klasyków na przykład... Lub z innych autorów wybierać od powiednie ustępy i przerabiać na małe jednoaktówki. Oczywiście, trzeba by dobierać odpowiedni tekst, to znaczy, jakby to powiedzieć... - oparł się o stolik - najbardziej takie lewicowe, czerwonawe, słowem, odpowiadające duchowi czasu... Pan mnie rozumie?

- Rozumiem - odpowiedział nie zastanawiając się Paweł - ale się nie podejmuję.

Leon pochłonięty całkowicie grą, podchwycił bezmyślnie wypowiedziane słowa i - jak to bywa przy szachach - bębniąc łbem zabranego konia w blat powtarzał machinalnie:

- Rozumiemy, mistrzu, rozumiemy, mistrzuniu rozumiemy dobrze, rozumiemy... szach! Ale niech nam pan teraz nie przeszkadza.

Sytuacja Pawła istotnie była krytyczna. Figura i pionek przewagi na korzyść przeciwnika.

- Spróbuję jeszcze - i posunął wieżą. Partner się zamyślił. Reżyser odszedł bez słowa.

- Czego się właściwie wszyscy boją? - spytał Paweł, czekając na ruch.

- Kto?

- No, wszyscy, mówię.

- Aaa, wszyscy... Szach!

Beznadziejnie. Paweł cofnął króla. Leon wahał się chwilę, wreszcie ujął za głowę laufra. - A ty się nie boisz?

- Ja? - odchrząknął Paweł i wzruszył ramionami.

- No, więc. Myślę, że lego samego i wszyscy. Szach.

Paweł zasłonił się pionkiem i spytał:

- Gdzie ty właściwie teraz pracujesz?

- Nie! Nic to tobie nie pomoże. Szach! Gdzie pracuję? W biurze statystycznym. Robimy wykazy porównawcze.

- Porównawcze? - Cofnął znowu króla.

- Porównawcze. Tak. Jak kiedyś było źle, a jak teraz jest dobrze. A co na to powiesz? - I zrobił groźny ruch wieżą.

- Nic nie powiem. Poddaję się.

- Gramy jeszcze jedną?

- Nie - odrzekł Paweł - chcę jednak pogadać z reżyserem. - Wstał i podszedł do stolika w końcu sali.

Leon obojętnie zrzucał figurki do pudełka. Za oknami zaczął padać pierwszy śnieg.

Tej nocy aresztowano kilka osób w mieście.


IX


Śnieg padał przez całą noc, a gdy ułożył się już wygodnie na jezdni, chodnikach i dachach, rozparcelował się ciasno, ale solidnie, na gałęziach drzew - zaczął topnieć. Ziemia nie była jeszcze zamarznięta i nie dawała mu potrzebnego oparcia. Dozorcy domów wyszli o świcie przed kamienice i milcząc z niewyspania poruszali drewnianymi szufla mi przeżuwając jeszcze nocne widziadła. Powietrze było zimnowilgotne jak w ostygłej przykro łaźni; powietrze było przeciwstawieniem ciepłego barłogu, w którym jeszcze spały dzieci, jeszcze śniły, zanim jawa nie obudzi je do lepienia kulek z mokrego śniegu. Ale wtedy chodniki będą już za miecione, z nieprzyjemnym odorem unosić się będzie ciepła mgiełka ze zlewów kanalizacyjnych, a jezdnia pokryje się brudnożółtym śluzem. Tylko na dalekich przedmieściach śnieg biały topniał bardzo wolno. Zbudzone wróble rozmawiały gęsto w gałęziach; pojedyncze sikorki, sprawnie, lustrując sągi drzewa opałowego, wykrzykiwały swe: "tiń-tiń!".

Wzdłuż ulicy ciągnął po topniejącym śniegu nadmiernie szeroki ślad opon samochodowych. O świcie aresztowano Konrada. Gdy go wyprowadzono do czekającej przed kamienicą małej limuzyny NKGB, z największą przykrością odczuł na zimnie czczość w żołądku, zastałą w jamie ustnej ślinę i niesmak rannego papierosa. "Najgorsze jest to" - pomyślał - "że nie mogłem się napić gorącej herbaty". Trzęsło nim. Przesunął palcami po szyi, wyczuł krzywo, po omacku, zawiązany krawat, ale go nie poprawił. Dwóch pi jaków wracało skądciś, podtrzymując się wzajemnie i gestykulując.

Synek dozorcy, rozbudzony niezwyczajnym o tej porze ruchem, usiłował przepchać się do drzwi. Wyglądał śmiesznie z pierzem poduszki w rozczochranych blond włosach.

- A ty czego?! Czego tu nie widział?! - krzyknął nań ojciec. - Poszedł spać! - i zatrzasnął mu przed nosem drzwi.

Szofer poprawił się na siedzeniu i wyrzucił przez okno niedopałek papierosa, który w ciemnosinym poświcie zatoczył półkole i upadł na śnieg, żarząc się przez czas jakiś aż zgasł raptownie. Auto zabuksowało po wilgotnym śniegu i odjechało. Z dala tylne światełko wyglądało, jak tlejący się przed chwilą niedopałek, później znikło.

Dozorca ujął szuflę, opartą o ścianę, i spychał śnieg na jezdnię. Dwóch pijaków szło wciąż ulicą, a naprzeciw nich dwie starsze kobiety w białych chusteczkach, z książkami do nabożeństwa śpieszyły do kościoła na jutrznię. Zaczęły się krzyżować drogi ludzkie.

NKWD i NKGB zajmowało największy w mieście gmach po byłych sądach. Konrad, jako dawny adwokat, znał w tym gmachu na pamięć wszystkie prawie sale, korytarze, biura śledczych, notarialne, sądów grodzkich, okręgowych, apelacyjnych, pokoje i ubikacje. Nie był tu nigdy tylko o takiej porze: na przełomie nocy i dnia. Zaprowadzono go do pokoju nr 217 i posadzono w krześle. W drzwiach stał żołnierz z bagnetem na karabinie. Konrad musiał długo czekać, za nim zjawił się starszy lejtenant Zajcew.

Zajcew nie reprezentował klasycznego typu ludzi NKWD. Młody, o jasnych włosach z wicherkiem na czubku głowy, z podobnym nieporadnym kosmykiem nad czołem, miał ruchy szybkie, prawie wesołe, twarz szczupłą, a niebieskie oczy biegały żywo pod jasnymi rzęsami.

Ojciec jego, Fieoktist Jegorycz, był za caratu drobnym urzędnikiem pocztowym w Jarosławiu. Do ruchu rewolucyjnego poczuł pociąg jeszcze w gimnazjum realnym. Później Fieoktist wstąpił do partii "eserów", aresztowany został w roku 1901, sądzony i skazany na dwa lata zesłania do Syberii. Na przejściowym etapie znalazł się wiosną roku 1902 w więzieniu w Aleksandryjsku pod Irkuckiem. W tym czasie przybyła tam nowa partia więźniów a wśród nich niejaki Feliks, syn Edmunda, Dzierżyński. Zesłańcy musieli być zatrzymani, ponieważ rzeki, którymi mieli płynąć dalej, stały jeszcze pod lodem. Pobyt w więzieniu przykrzył się im, poza tym naczelnik więzienia, człowiek surowy, wydał zarządzenie sprzeczne z regulaminem. Było bowiem prawem więźniów politycznych, że w ciągu dnia mogli chodzić swobodnie po gmachu więziennym i dopiero na noc zamykano ich w celach. Korzystali też z prawa wychodzenia na miasto w asyście konwojenta dla czynienia zakupów prywatnych. Tymczasem naczelnik zarządził, aby więźniów zamykano w celi o godzinę wcześniej niż dotychczas, a wychodzenia na miasto w ogóle zakazał.

Zarządzenia te wywołały sprzeciw a następnie bunt więźniów, na którego czele stanął Dzierżyński. Przepędzili wartowników, opanowali cały gmach i zabarykadowali go od wewnątrz. Naczelnik więzienia przestraszył się konsekwencji służbowych, gdyż w wyniku śledztwa mogło wyjść na jaw, że przekroczył przepisy. Nie mógł się jednak uporać własnymi środkami i zmuszony był zwrócić się telegraficznie do władz przełożonych. Wówczas z Irkucka przybył wicegubernator, zaopatrzony w specjalne pełnomocnictwa, i osobiście rozpoczął pertraktacje z więźniami, obiecując im przywrócenie wszystkich przysługujących praw. Incydent został załagodzony.

W roku 1917, gdy wybuchła rewolucja w Rosji, młodszy syn Fieoktista, Michał miał zaledwie lat siedem. Ojciec je go, który zaprzyjaźnił się z Dzierżyńskim podczas buntu więziennego w Aleksandryjsku, postanowił tę przyjaźń odnowić, gdy Dzierżyński stał się wszechpotężnym kierownikiem "Cze ka", przemianowanej w latach następnych na GPU. Dzierżyński wziął go do siebie. Z biegiem czasu ojciec Michała sta wał się coraz bardziej zamknięty w sobie. Kiedyś bywało w jego zwyczaju, po powrocie do domu ze służby, powiesić pal to w przedpokoju i wchodzić zacierając ręce, jakby z zimna, bez względu na pogodę. Teraz zaprzestał nawet tego familiarnego ruchu, który dzieci pamiętały od zawsze. Starszy syn, Mikołaj, uczył się w Moskwie w szkole agrotechnicznej. Matka starzała się szybko. Gdy ojciec zachorował ciężko, wezwano z Moskwy Kolę. Przybył, ale widać było, że chce czym prędzej powrócić, i w duszy czeka tylko, aby dramat rodzinny mieć już poza sobą. Na dwa dni przed śmiercią stary Fieoktist powiedział do poprawiającej mu poduszki żony: "Kiedyś w więzieniu było lżej niż dziś na swobodzie..." "Bóg z tobą, Bóg z tobą! Co ty mówisz!" - szepnęła oglądając się, czy aby dzieci nie słyszą. Ale chory mówił bardzo cicho. Umarł jeszcze przed likwidacją opozycji.

Kola wyjechał. Michał, potem już, zdjął w sam czas port rety Trockiego i Bucharina ze ściany, spalił je i wstąpił na służbę do GPU, legitymując się zasługami ojca, starego rewolucjonisty i przyjaciela Dzierżyńskiego. Pozornie jednak nie bardzo nadawał się do tej służby. "To jakiś wesoły mały" - powiedział o nim raz szef, krzywiąc się z lekka. - "Wódkę on pije?"

"Nie", odparł urzędnik, który przemawiał za Michałem Zajcewem, zwracając uwagę na proletarsko-rewolucyjną przeszłość ojca. Szef się zastanawiał. "No, choć ta zaleta, że wódki nie pije, bo poza tym wygląda..." I przydzielił go na stanowisko podrzędne. Ale na początku 1940 Zajcew uzyskał rangę starszego lejtenanta.

Gdy wszedł do pokoju nr 217, w którym siedział Konrad, len już był sobie ułożył, jakie stanowisko zajmie. Postano­wił zaskoczyć swoim fair-play, domyślając się, o co będzie oskarżany, a nawet cokolwiek przesadzić o swojej "winie". - "Jak im trochę piasku sypnę w oczy", myślał, "to nie zasz­kodzi. Powinni mnie zrozumieć, a może, kto wie, oce­nić..." - Postanowienie to dodało mu otuchy i pewności siebie. Poprawił wreszcie krawat i wysłuchawszy stereoty­powych oskarżeń, którymi zarzucił go Zajcew, odparował:

- Rozumiem doskonale, że przyjaźń sowiecko-niemiecka jest w tej chwili tylko sprawą taktyki. Nie będę się wda wał w jej ocenę. Do tego za mało posiadam danych. Ale w tej sytuacji, jaka się wytworzyła w Europie, przekonany jestem, że Związek Radziecki musi w końcu stać się naszym sojusznikiem, a my powinniśmy dążyć do szukania w nim oparcia. Interes jest wspólny bez względu na to, czy ktoś jest, czy nie jest komunistą. Cóż mi zarzucacie? Że utrzymuję tajne kontakty, łączność z zagranicą? Owszem, przyznaję się, ale to dla obopólnego dobra. W ten sposób bowiem mogę oddziaływać na społeczeństwo uspokajająco, powstrzymywać odruchy niechęci w stosunku do Związku Radzieckiego, a nawet... - zawahał się - tak, nawet nastrajać przychylnie do Związku Radzieckiego. Przez stosunki, które mi zarzucacie, nabieram jednak autorytetu w społeczeństwie i autorytet ten wyzyskuję dla umacniania przekonania, że Niemcy, mimo pozorów, są w gruncie wspólnym wrogiem, przeciwko które mu może już w niedługim czasie, ramię przy ramieniu... - Spojrzał na Zajcewa i urwał. W pierwszej chwili zdawało się, że trafił istotnie celnie: na twarzy Zajcewa dostrzegł wy raz zaskoczenia, nawet usta nieco otworzył, co mu nadawało wygląd prawie dziecinny, ale później wyczytał w jego oczach wyraźne znudzenie. "Jakiś niski rangą facet" - pomyślał - "nie wszystko kapuje. Za mądre dla niego to, co mówię".

Zajcew wstał i dał ręką znak, że za chwilę wróci. Poszedł zameldować szefowi. Dopiero po dłuższej chwili wrócili razem. Miedoczkin, szef miejskiego oddziału NKGB, ubrany po cywilnemu wcale nienagannie, o twarzy szerokiej, nalanej, z wyglądu powiedzieć by o niej można: kociej, o ruchach raczej leniwych, z rękami w kieszeniach spodni, stał bez uśmiechu o dwa kroki przed Konradem i patrzał nań z góry w dół. Nie dałoby się rozpoznać, z pogardą czy zainteresowaniem. Konrad zaczął powtarzać przed nim swoje uprzednie expose, tym razem z większą pewnością siebie i kładąc większy nacisk na swą dobrą wolę. Miedoczkin patrzał, zdawało się, nie słuchając. Jako wytrawny w swej dziedzinie fachowiec, zrozumiał przede wszystkim wagę spontanicznego przyznania się Konrada do winy. Następnie ocenił jego zdecydowaną pewność siebie, której nie należało dopuścić do skostnienia, gdyż mogłaby utrudnić dalsze śledztwo. Wiedział, że w takich wypadkach trzeba zastosować chwyt, rzadko zresztą stosowany w pierwszych godzinach badania. Konrad mówił jeszcze, gdy Miedoczkin, już w pół obrotu, wskazując go ruchem głowy przez ramię, mruknął do Zajcewa:

- Wysadzić z siodła. - Zawrócił, nie wyjmując rąk z kieszeni. Konrad urwał w pół słowa, i teraz on z kolei z nieco rozchylonymi ustami patrzał ze zdziwieniem na marszczące się na siedzeniu spodnie Miedoczkina, widoczne spod marynarki uniesionej rękami w kieszeniach... W tej chwili Zajcew młodzieńczym ruchem głowy odrzucił z czoła kosmyk włosów, wstał, obszedł biurko i trzasnął Konrada pięścią w zęby. Ten runął na podłogę razem z krzesłem. Miedoczkin usłyszał upadek w chwili, gdy zamykał za sobą drzwi.

- Kopyłow - powiedział sucho do urzędnika przechodzącego właśnie korytarzem - proszę mnie połączyć zaraz ze starszym majorem, komisarzem Gładkowym.

Zajcew wrócił na swe dawne miejsce przy biurku. Kon rad uniósł się, wskutek szoku nie czując nawet bólu. Był tylko bardzo blady. Z ust ciekła mu krew. Podniósł krzesło, siadł i wyjąwszy z kieszeni chusteczkę, przyłożył ją do ust.

- Nu, a teraz nazwiska! - skomenderował Zajcew.

Konrad spojrzał nań wzrokiem zamglonym.

- Papierosa, co? - spytał Zajcew i nie czekając odpowiedzi wyciągnął poprzez stół pudełko. Konrad wziął jednego drżącą ręką, zauważył przy tym, że mały palec też krwawi. "To od upadku", pomyślał i wytarł machinalnie palce o spodnie.

- Nam pośredników do narodu nie potrzeba! - mówił Zajcew, całym ciałem przechylając się naprzód przez biurko. - Wszystek naród jest z nami! Wszystek - zrobił szeroki ruch ręką. - Rozumiecie?

Konrad kiwnął odruchowo głową, nie odejmując chusteczki od ust.

Paweł przenocował u Leona. Nazajutrz rano sprzedał w sklepie komisowym starą szablę za lichą cenę i poszedł do kameralnego teatrzyku na próbę, ażeby zapoznać się z jego poziomem i repertuarem. Podobnie jak szkół, teatrów również było w mieście więcej niż przedtem. Właśnie jedną z nowo powstałych scenek kierował do spółki ze znanym literałem reżyser, który dnia poprzedniego zagadnął Pawła w kawiarni.

Było zimno. Wszyscy na scenie chodzili w paltach. Próbowano jakąś przeróbkę z powieści. Na pustej widowni siedziało kilkoro dzieci, trzymając na kiju wielką papierową gwiazdę, jaką się obnosi w dzień Bożego Narodzenia.

- Co to za dzieci? - spytał Paweł.

- Też aktorzy - odparł reżyser. - Będziemy próbowali, ułożoną na zbliżające się święta, nową szopkę dziecinną. Już bez diabła i aniołów. Tylko stara gwiazda się przydała - i zaśmiał się krótko.

- Skąd pan je wytrzasnął?

- Kogo? Dzieci? A, to z jednej ze szkół. Nie wiem, czy pan zna panią Zwolińską? Kierowniczka wzorowej szkoły powszechnej. Dobrała dla nas najzdolniejsze. Obywatele! - krzyknął ku scenie. - Co jest z tym drugim aktem? - Klasnął w dłonie i poszedł.

Sceniczna adaptacja urywka starej powieści w tendencyjnych skrótach wydała się Pawłowi straszliwą szmirą. Prze siedział cały drugi akt, zmarzł i poszedł do kawiarni, gdzie po próbie miał się spotkać z reżyserem.

Oczekując przerzucał gazetę. Na drugiej stronicy zna lazł poważny artykuł jednego z profesorów. Były to rozważania ściśle fachowe, niemające nic wspólnego z polityką i utrzymane w tonie naukowego obiektywizmu na temat stanu prac wykopaliskowych w kraju. Ale jedno z ostatnich zdań brzmiało: "W obecnej chwili, gdy literatura i nauka przeżywa prawdziwy rozkwit..."

Wszedł reżyser i przysiadł się do Pawła.

- Jak się panu podobało?

- Owszem...

- No, to chwała Bogu. Wręczam tu panu dwa tomy. Zwłaszcza polecam uwadze ten... - uniósł nieco w górę. - Gdyby pan coś mógł z niego spreparować, zrobiłoby to bardzo duże wrażenie, bo autorka popularna i głośna. Właśnie coś w tym rodzaju, jak pan to widział na dzisiejszej próbie. Cieszę się, że się panu podobało.

Paweł nic nie odpowiedział, wziął książki i położył obok na stoliku.

- I jeszcze jedna rzecz - podjął reżyser. - Nie musi się pan już tak bezwzględnie trzymać liter tekstu. Liter, rozumie pan? Skrót nie zawsze odpowiada całości. Czasem dodać kilka słów swoich, żeby wyszło gładziej... - Zatarł ręce i zrobił porozumiewawczy ruch palcami w powietrzu.

W tej chwili gwar w kawiarni przycichł nagle. W progu otwartych drzwi stanęło dwóch oficerów sowieckich w szynelach i wysokich "budienowkach". Zatrzymali się, niezdecydowani. Po wyrazie ich twarzy poznać było, że nie mogą się zdecydować na wejście, nie będąc pewni, czy przebywanie w tym lokalu nie przysporzy im jakowychś kłopotów służbowych. - "Pójdziemy", mruknął młodszy i za wrócili. W przejściu zetknęli się z Karolem, który wchodził w towarzystwie jakiegoś nieznajomego. Paweł odwrócił głowę do okna. Reżyser przechylił się poprzez stolik i zniżając głos zapytał:

- Czy zna pan tego pana, który wszedł?

- Którego?

- Ten jasny blondyn, wysoki, przystojny.

- A bo co?

- Tak sobie pytam... - Przeszedł na szept. - Mówią o nim, że służy w NKWD...

- Nie wiem.

Tamci usiedli w oddaleniu.

- Aha, więc teraz omówmy sprawę pańskiego honorarium...

Paweł wracał do domu wieczornym pociągiem podmiejskim. Ale na pierwszym za miastem przystanku oświadczono pasażerom, że pociąg dziś nie pójdzie dalej. Ściemniało się. Po niebie płynął między chmurami wczesny księżyc i brał przymrozek. Topniejący i rozjeżdżony w ciągu dnia śnieg zamarzał w grudki. Od domu dzieliło go jeszcze osiem kilometrów. Iść było niewygodnie i ślisko. Czarne sylwetki ludzi rozpływały się i nikły w mroku, podążając każda swoją drogą. Paweł wybrał najkrótszą koło nieczynnej cegielni i przez las. Gdy się oddalił od stacji, zauważył, że idzie za nim tylko jeden człowiek, opierający się na lasce, w czapce nasuniętej na oczy. Kroczył z widocznym trudem, ale, jak się zdawało, przyśpieszał, jak umiał, aby dogonić Pawła. Ten zwolnił kroku i obejrzał się jeszcze raz.

- Pan mnie nie poznaje? - zapytał człowiek, zbliżając się i sapiąc z utrudzenia.

Księżyc oświetlił na chwilę jego mięsistą twarz, w którą zapadła para oczu, otoczonych w tej chwili zmarszczkami uśmiechu. Mógł liczyć lat około sześćdziesięciu. Źle ostrzyżone włosy, w większości siwe, wyłaziły mu spod nieco przyciasnej czapki. Po jego ruchach poznać było człowieka nie obytego z niewygodną wiejską drogą. Paweł pochylił się ku przodowi.

- Archimandryta... Serafim?!...

- Tsss... - syknął tamten nie przestając się uśmiechać. - Proszę do mnie mówić per pan, per obywatel, towarzysz... jak się panu podoba, tylko zapomnieć na razie o moim stanie duchownym.

- Więc... pan ukrywa się? W przebraniu? Co się stało? Przecież na razie nikogo z duchowieństwa prawie nie ruszają. Ani katolickiego, ani prawosławnego - dodał,

- No, widzi pan, mnie ruszyli. Tylko zdążyłem im uciec.

- Za co?

- Ach, grzeszki młodości - westchnął. Poszli obok siebie. - Zresztą, pan wie chyba - podjął po chwili duchowny - że brałem czynny udział w politycznym życiu emigracji rosyjskiej. Spodziewałem się tego.

- No, taaak, prawda. - I dodał: - Nie można im tego brać chyba za złe, co?

- A nie można, a nie można. Może odpoczniemy chwilkę pod tą szopą. Co to, cegielnia?

- Ciężka droga - powiedział Paweł, wchodząc do szopy i siadając na wystającym drągu opuszczonego kieratu.

- Ech, na stare lata - westchnął duchowny. Rozejrzał się po nieprzytulnym otoczeniu. Księżyc płynął i płynął ciągle w tym samym miejscu nieba. Nikł za chmurami, czasem przeświecał je na wylot, znów się chował, znów wyłaniał i płynął dalej. - Zresztą, to nie to samo...

- Co nie to samo? - spytał Paweł.

- Pan powiedział: katolickie i prawosławne. To duża różnica.

- Dlaczego?

- Widzi pan, cerkiew prawosławna już dwadzieścia lat temu przeszła to, co kościół katolicki dopiero zaczyna przechodzić. Od kościoła oni wymagają jeszcze tylko lojalności, małych kompromisów... Uhum. A od nas już ślepego posłuszeństwa. Dwadzieścia lat temu certowali się i z cerkwią, to znów na przemian prześladowali ją, różne stosowali chwyty. Teraz mają dostateczne doświadczenie w tej dziedzinie: powoli, etapami... Nie strasząc. Dziś u nas i patriarcha w Moskwie słucha NKWD. A zaczęło się, jeżeli pan zna historię Tichona, też od kompromisów... Uhum.

- Zimno. Ruszymy chyba.

- Taaak - przeciągnął wstając. - Ot, widzi pan, jak to Pan Bóg rozporządził. No, a co pan porabia?

Paweł za całą odpowiedź machnął niechętnie ręką.

- Uhum, uhum, rozumiem. - Dreptał po starczemu po ostrym śniegu. - Proszę nie wziąć za wymówkę, ani za złe słowo, ja to nie do pana mówię, a tak, w ogóle... Ale nie rozumiano nas, Rosjan, w naszym nieszczęściu. Uhum. Tak. A teraz przyszła i na innych kolej.

- No, niektórzy twierdzą, że to właśnie Rosja do nas przyszła, Rosjanie.

- Uhum, wiem, wiem, słyszałem. Pocieszają się, pocieszają się. Każdy pociesza się w nieszczęściu, chociażby nieprawdą, a pociesza się. Nikomu złego nie życzę, ale gdy przekonają się, żeby nie było za późno, za późno...

- To znaczy, kiedy przekonają się? Nie odpowiedział zrazu.

- Ja wiem. Wśród Rosjan też są tacy optymiści - podjął po chwili - co to mówią: "Naród został rosyjski, jakim był, tylko po wierzchu pociągnięty pleśnią bolszewicką". Owszem, że zostało jeszcze trochę, nie przeczę, ale to, co jest na wierzchu, co rządzi, co działa, to nie pleśń, to już zupełnie nowa substancja, to bryła sowiecka. Uhum, ludzie, widzi pan, sądzą, że jak Pan Bóg spuści karę, to ją zaraz musi cofnąć. Jakby to tylko krótkoterminowe kary Pan Bóg uznawał; dlatego wielu jest takich nawet wśród wierzących: w niebo wierzą, a w piekło nie wierzą. A Pan Bóg, On mierzy wiekami. To wielkie złudzenie myśleć, że jak wydarzy się coś złego, to zaraz, jutro, już musi być naprawione, ku lepszemu pójść. Niestety, często tak bywa, że od jutra zaczyna się dopiero jeszcze gorsze. Ludzie muszą wycierpieć swoje. Po młodości przychodzi starość, a nie odwrotnie - po starości młodość. Tak to jest. Uff! Ciężko iść. Odpoczniemy chwilkę.

Znowu siedli, tym razem na wywalonym pniu świerka.

- A co, zdaniem pana, krótko mówiąc, stanowi główną cechę, różniącą naród rosyjski od sowieckiego, jak go pan nazywa? - zapytał Paweł.

- Krótko mówiąc... Krótko nie można powiedzieć. A jeżeli pan chce krótko, to: wszystko! Wszystko różni. Bo co zostało wspólnego? Język, powie pan, i co jeszcze? Bagnet czterograniasty i bury szynel?... Ja panu powiem, że nie ma w Europie dziś dwóch narodów tak do siebie niepodobnych, jak naród rosyjski i naród... sowiecki. Naród - to nie język, naród - to jego dusza, to jego tęsknoty, jego pieśni, jego literatura. Naród kształtuje się pod wpływem wychowania. Naród rosyjski, który dziś znamy, ukształtował się ostatecznie dopiero w wieku XIX. Pan zna rosyjską literaturę, prawda? A wie pan, kiedy Gogol pisał swego "Rewizora"? Za czyjego panowania? Za panowania cara Mikołaja I. "Żandarmem Europy" nazywano tego cara. I oto ten "żandarm" pozwalał, żeby wystawiać sztukę, w której wszyscy: i urzędnicy, i cały system łącznie z żandarmami wykpiony był do nitki... Klasyczna literatura rosyjska - to tenże Gogol, Tołstoj, Dostojewski, Turgieniew, Czechow, Szczedrin... wszystko duch sprzeciwu, niezadowolenia, szukania prawdy, rozcinania włosa, duch wątpliwości ludzkiej. Chyba tylko jedna na sto książek literackich wydawanych w Rosji nie stawała po stronie uciśnionych i prześladowanych, nie krytykowała stanu istniejącego. A dziś nie ma takiej, która by nie deptała właśnie uciśnionych i nie wychwalała uprzywilejowanych, nie kłaniała się stanowi panującemu...

- Może ze szczerego zadowolenia... - wtrącił Paweł.

- Tak, pan sobie żartuje w tej chwili... Kiedyś zebrały się, bywało, trzy osoby przy wódce czy samowarze i pierwsza ich rozmowa, to była łajać władzę. Dziś zbierze się dwóch i zaraz piją zdrowie Stalina. Naród rosyjski kochał stepy i lasy, a sowiecki - kominy fabryczne. Naród rosyjski ciągle buntował się przeciw kajdanom, a sowiecki nie tylko się nie buntuje, on je liże! Tak zwana "dusza rosyjska" - to była dusza buntu; dusza sowiecka - to dusza psiej uległości. Naród rosyjski, niech jemu to Pan Bóg zapomni, to był naród spiskowców, sowiecki - szpiclów i prowokatorów, i donosicieli! - Zakaszlał się i urwał. Chmury poszły sobie, i księżyc już więcej nie płynął, a stał w miejscu i mroził. - A dobrze jest w lesie - powiedział. - Cicho, bezpiecznie. - Pogrzebał kijem u nóg w zamarzłych liściach borówek i podjął już spokojniejszym tonem. - Pan nie pamięta, bo jeszcze był za młody, w roku 1912 w tym samym mieście, za panowania cesarza Mikołaja II, wieczna mu pamięć... W jakimś piśmie wydrukowano taki ustęp: "Gdy powstanie gniew narodu i spadnie w postaci pięści, z rządu carskiego mokrego miejsca nie zostanie!" Coś w tym guście. A jakże, był o to proces i wie pan, na co skazano redaktora?

- No?

- Na dwa tygodnie twierdzy. Na dwa tygodnie. Może pan sobie wyobrazić, co by się stało z takim, który by napisał: "Z rządu stalinowskiego nie zostanie mokrego miejsca"?

- Pewnie, że trudno sobie wyobrazić, ale stopień tolerancji nie stanowi tu o żadnej granicy jakościowej.

- Uhum, ma pan rację, to nie stanowi. Tak sobie tylko wspomniałem... - Wstał z pnia i poszli.

Droga prowadziła przez jar leśny. Staruszek szedł bez słowa, całą uwagę skupiając na swych krokach, które stawiał drobno i ostrożnie. Opierał się na lasce, to znów chwytał Pawła za ramię, żeby się nie pośliznąć. Zapadała noc. Paweł zaczynał się niecierpliwić, gdyż stary znacznie opóźniał tempo marszu często się zatrzymując i odpoczywając na stojąco.

- Gdzie pan myśli nocować? - zapytał go.

- A u jednego z pańskich sąsiadów. Proszę mi wybaczyć, że nie powiem, u którego. Człowek bojący, uhum. A o świcie znów. Daleko jeszcze?

- Będzie ze cztery do pięciu kilometrów.

W jarze było zupełnie ciemno. Gałęzie świerków zasłaniały światło księżyca. Czasami z krawędzi urwiska wysterczał korzeń, w ciemności zdający się posiadać kształt fantastyczny.

- Niech pan nic myśli - zaczął znowu duchowny - że we mnie jest jakoweś zaślepienie nacjonalistyczne, które widzi przeszłość tylko w różowych kolorach. Raczej przeciwnie. Ja właśnie potępiam ten odruch wiecznego buntu, który tkwił kiedyś w naszym narodzie. On to i sprowadził całe nieszczęście. Powiedziano jest bowiem, że "kto mieczem wojuje, od miecza ginie". Chciałem tylko podkreślić, że przyczyną katastrofy była raczej tolerancja niż nietolerancja. Czy pan wie, ile razy ten największy zbrodniarz wśród czekistów, Feliks Dzierżyński, był wypuszczony przez policję carską na wolność? Sześć czy siedem razy. Śmieszne, prawda? I znowu wracał do swej roboty rewolucyjnej. A gdyby go raz powieszono, uratowałoby się życie milionów ludzi, których on zgładził później...

Paweł nie odpowiedział, gdyż dyskusja powodowała opóźnienie marszu. Ale stary znów podjął:

- Pan pytał o różnice. Naród sowiecki jest odwróceniem, przeciwieństwem narodu rosyjskiego, a nie jego podobieństwem. Jest taka anegdota o słoniu, która w kilku słowach ma charakteryzować każdy naród. Na zadany mianowicie temat: "Słoń", Anglik opisał polowanie na słonie, Francuz napisał: "Słoń i miłość", Niemiec - ścisłą rozprawę naukową...

- Znam tę anegdotę - przerwał Paweł.

- Uhum, kto jej nie zna. Stara anegdota. Otóż, jak pan sobie przypomina, Rosjanin miał rzekomo zastanowić się: "Czy istnieje w ogóle słoń?" Niby to miało go charakteryzować jako sceptyka, człowieka, który wszystko na świecie podaje w wątpliwość. A dziś zapewne obydwaj zgodzimy się na to, co by odpowiedział sowieciarz. Odpowiedziałby: "Stalin powiedział o słoniu..." i basta, żadnego sprzeciwu, żadnej krytyki, żadnej wątpliwości, wszystko jasne, wszystko wiadome. I teraz niech pan z łaski swojej porówna te dwie odpowiedzi. Czy może być coś bardziej sobie przeciwstawnego? Krańcowy sceptycyzm i krańcowy afirmatyzm, ziemia i niebo, ogień i woda!

Wyszli z lasu. Het, na lewo, zaświecił ogień w chacie, ale znikł zaraz, nie wiadomo, zgaszony czy przesłonięty nierównością terenu. Księżyc się nieco skłonił bliżej ziemi i teraz ukośnie oświetlając trupim blaskiem zlodowaciałe skiby nadawał krajobrazowi odcień bezmiernego smutku i opuszczenia. Na prawo kępa drzew. Żadnych ludzi, żadnych zwierząt. Nad głowami gwiazdy i pustka. Nigdzie nie zaszczekał pies. - "Dobrze jest w taką pustkę" - myślał Paweł - "bezpiecznie od ludzi". - Cisza, tylko kroki ich po dawnemu rozgniatały z chrzęstem zmarzłą powierzchnię drogi. Idzie się, idzie bez końca. Ale po co mówić? Po co przeszkadzać ciszy w jej trwaniu? Jutro już może wiatr ją zakłóci, drzewa zechcą gadać, wrony polecą nisko nad rolą z krakaniem, potoczy się furmanka po grudzie, chłopska. Przepędzą ciszę. Dziś niech ma swoje, niech korzysta na zdrowie z nocy, niech się cieszy, niech się modli, niech robi, co chce! Niech im wybaczy chrzęst kroków i nie zwraca na nich zbytniej uwagi. Oni sobie przejdą chyłkiem, polem, potem przez kępę, potem pastwiskiem... Ach, zając się zerwał!

Krzaki, za krzakami musi być rów... Ale wychyliwszy się z krzaków stanęli raptownie. Gdzieś, bardzo daleko, błyskały reflektory aut.

- Co to?! - szepnął duchowny, odruchowo wstrzymując Pawła ręką.

- Te światła? To już szosę widać. Jadą...

- Jadą - powtórzył jak echo.

Rozstając się wkrótce potem, ojciec Serafim zatrzymał rękę Pawła w swojej, podniósł głowę, jakby mu gwiazdy miały dopomóc do przypomnienia czegoś, odchrząknął, powiedział: "Uhum" i zapytał:

- Czy pan się nie spotykał czasem z takim panem, co nazywa się Zakrzewski?

- Owszem - odparł Paweł z wahaniem.

- Zna go pan?

- Słabo.

- Hm. Śmiały człowiek. Jeżeli nie prowokator, to śmiały człowiek.

- No, nie sądzę, żeby był...

- Nie, nie, uchowaj Boże! Ja nic takiego złego nie chciałem powiedzieć. Tylko że tak, ot, dzisiaj. Śmiały człowiek. Uhum - i uścisnął rękę na pożegnanie.

- A pan go zna? - spytał Paweł. - Dobrze?

- Nie... - odpowiedział, oddalając się. - Też słabo.


X


Jeszcze w drodze Paweł postanowił nie okazać po powrocie do domu żadnej opryskliwości w obejściu, ani nie szukać ucieczki w innym objawie złego humoru, jak to jest czasem w zwyczaju, gdy się przed kimś bliskim chce ukryć ciężar ugniatający serce. Układał sobie, że potrafi rzecz wyłożyć rozsądnie i uzasadnić ją. - Powie Marcie, że będzie na razie pracował dla teatrzyku; teatrzyk - to jeszcze nie NKWD; a później, no, później zobaczy się.

Wchodząc potrącił po ciemku krzesło, tłukąc sobie boleśnie kolano, i zaklął. Marta się obudziła i chciała wstać, aby mu przygotować wieczerzę, ale skłamał, że nie jest głodny. Wtedy ona spojrzała na niego spod oka, obserwując wyraz rozdrażnienia na jego twarzy; pytania zbywał półsłówkami.

- Coś taki ponury? - zapytała. - Stało się może coś złego?

- Nic się nie stało. Co się miało stać. Musiałem wracać piechotą i zmęczyłem się. Spać mi się chce - oto wszystko.

Nazajutrz wstał późno, rozłożył na biurku czysty papier, który ze sobą przyniósł, wziął pióro, a lewą ręką przerzucał kartki przyniesionej powieści, którą znał zresztą dobrze i która ongiś uważana była za radykalną. Miał z niej wysnuć wątek sceniczny. Odłożył pióro. "Takie coś", pomyślał, "uchodziło kiedyś za talent! Cóż za płytkość! A przecież kiedyś i mnie się podobała". Zamyślił się nad tym "kiedyś" i daleko odbiegł wspomnieniami. W tej chwili żona zajrzała przez drzwi. Wziął pióro nie podnosząc głowy znad czystego papieru. Marta obrzuciła wzrokiem książkę i papier i odeszła bez słowa, widocznie, aby mu nie przeszkadzać. Wtedy odłożył pióro. - "Przecież te dialogi" - myślał - "w ogóle nie nadają się na scenę... A grunt, że będą miały zupełnie inny sens, niż... W ten sposób, jak to chciał reżyser, znaczyłoby rzecz całą sfałszować. Cóż za paskudna robota!" Zapalił papierosa. "Powiedzmy, trzymać się ściśle tekstu i tylko go odpowiednio przetasować... Jak szuler karty..." -Puścił dym w okno, a gdy skończył palić, długo i metodycznie gasił niedopałek w popielniczce. - "Może i można: opuścić tamte ustępy, a przestawić i zsyntetyzować te, tu... Tekstu to nie bardzo zmieni. Nie, tekstu nie zmieni, ale intencję zmieni gruntownie. A zresztą, cóż to mnie obchodzi! Pracuję anonimowo, wykonuję zawodowo płatne zlecenie". - Wziął pióro, umaczał w atramencie, ale zamiast pisać, kreślił na papierze esy-floresy.

- Słuchaj - otwarła nagle drzwi Marta - dziś na obiad będzie, wiesz co? Kasza gryczana, którą tak lubisz. Ze słoninką! - Mówiła od progu ze sztuczną pogodą w głosie i oczy jej się śmiały, ale z jakimś smutnym przymusem. Odczuł, że czyni ten wysiłek jedynie po to, by go rozchmurzyć. Zrobiło mu się przykro. Odłożył pióro i sam się uśmiechnął, również z wysiłkiem, ale najserdeczniej, jak tylko potrafił.

Nareszcie! Ucieszyła się, podeszła lekko stąpając, stanęła nad nim koło biurka, patrząc z góry na papier i rozłożoną książkę. Ręce założyła do tyłu i zapytała śmiesznie:

- Powiedz, co ty tu robisz takiego w tajemnicy? Przede mną?

- Nie w tajemnicy - odpowiedział zmęczonym głosem. - Dlaczego w tajemnicy? Skąd ci to przyszło do głowy Widzisz, próbuję pisać. - Mówił siląc się na swobodę, ale czuł, jak mu coś w niej przeszkadza i mimo woli musiał zrobić zapewne wymęczony grymas, bo pogładziła go po głowie i spytała bardzo łagodnie:

- Co? Te śliczne esy-floresy?

Uśmiechnął się blado i zaczął jej opowiadać. Cicho opowiadać wszystko po kolei. Wszystko, jak było. Od początku, od wizyty w muzeum, od wizyty u Konrada, dziwną historię z szablą, grę w szachy, spotkanie z reżyserem... Ona słuchając przestała gładzić jego włosy, oparła lewy łokieć na stole, nie zdejmując wszakże prawej ręki z jego głowy, sama się nachyliła, tuż, policzek przy policzku. Słuchała. Przed nimi leżał kawał papieru na biurku z wyrysowanymi zakrętasami. Przez otwarte drzwi dochodziło z kuchni bulgotanie i syczenie wody, wyskakującej z garnka na gorącą płytę. Kot z podniesionym strzeliście ogonem, łasząc się o uszaki drzwi i po kociemu skradając wzdłuż ścian, wszedł szukając Marty. Nie było nikogo więcej w całym ich domu. Co tu więc ukrywać lub przeinaczać... Taki los. "Ot, i wszystko", skończył Paweł.

- Słuchaj - powiedziała szeptem. - Nie rób tego.

W pierwszym odruchu chciał się żachnąć, bronić swego postanowienia, ale wsparł tylko głowę na dłoni i nagle załamał się wewnętrznie. Objęła go prawą ręką za szyję i mocniej przytuliła swój policzek. - Nie rób tego. - Paweł odwrócił twarz, bojąc się rozpłakać. W kuchni wciąż bulgotała i syczała woda. Marta pocałowała go w skroń.

- Nie rób tego. Nie trzeba. Po co?

Wiedział, co chciała powiedzieć. Wszystko wiedział. Był jej wdzięczny, że nie mówiła więcej. Milczał.

- Kochany mój, damy sobie i bez tego radę.

- Wszyscy... - zaczął drżącym głosem.

- Niech sobie nawet wszyscy! Chociaż nie wszyscy, nie. Ale gdyby nawet wszyscy, wszyscy...To nie my, dobrze?

- A jak inaczej...

- Pomyślimy coś, zastanowimy się, wykombinujemy.

- A żyć, z czego?

- Mój Boże, no jakoś jeszcze ludzie sobie radzą... Poczekaj, wiesz co? - Powiedziała nadrabiając sztuczną swobodą. - No, nie patrz tam ciągle w kąt. Odwróć głowę, o tak.

- Co?

- Opowiadałeś na przykład o jakimś Zakrzewskim. Zakrzewski, tak? Może byś z nim pogadał jeszcze, może on coś...

- Cóż on tam może pomóc...

- Ale spróbuj. Sam mówiłeś, że ten jakiś twój znajomy...

- Leon.

- No, właśnie, Leon radził ci, żebyś z nim porozmawiał. Może coś z tego wyjdzie. Zresztą, ja nie mówię, że koniecznie on. Nie on, to kto inny. No, nie smuć się, mam już dobre przeczucie. Chodź, wstań nareszcie od tego biurka. Chodźmy na obiad, bo tam kartofle się rozgotują i moja kasza przypali.

Dał się ciągnąć za rękę, po dziecinnemu, niby to ociągając, niby jeszcze nie powiedziawszy ostatniego słowa, ale w rzeczywistości poczuł nagle ogromną ulgę i nawet radość. Poza tym i dzień był prześliczny za oknem, i kaszę gryczaną istotnie lubił bardzo. Przelotnie pogłaskał kota i zasiadł do stołu.

Marta postawiła talerze, przyniosła obiad z kuchni. Kot usiadł na wolnym krześle, zwęził źrenice do ledwo widocznych szparek, bo było mu za jasno w tym miejscu i mruczał bez powodu.

Nie było więcej mowy o poprzednich zamiarach Pawła. Nie było też mowy o żadnych złych nowinach. Przy końcu obiadu Marta prosiła, żeby narąbał drzewa i naniósł więcej wody ze studni, bo chce robić pranie.

- I wody naniosę - odparł.

Wstał od stołu, pocałował żonę i wyszedłszy na podwórko, ujął siekierę. Z nabranego już przyzwyczajenia przejechał, próbując, palcem wzdłuż ostrza, postawił polano na pieńku i ciął. Do wtóru, gdzieś w lesie kuł dzięcioł. Marta, niosąc drewniany kubeł z żarciem dla prosiaków, wyszła z domu, nucąc półgłosem piosenkę. Spojrzał ku niej z rozczuleniem, wytarł rękawem pot z czoła i pomyślał: "Sądzi, zapewne, że dokonała wielkiego dzieła. Ale kto wie, czy w rzeczywistości ja bym potrafił spreparować coś odpowiedniego na tę ich parszywą scenę; to jeszcze pytanie?... Do tego trzeba być albo wyzutym z wszelkiego smaku, albo - przeciwnie - posiadać wielki talent". Nachylił się, ustawił nowe polano na pieńku. "Tak, wielki talent, żeby umieć pisać przeciw własnej wyobraźni i pisać przy tym dobrze. Skąd mnie do takiego talentu. Ona myśli, że ja bym potrafił. Kobieta, dopóki kocha, zawsze przecenia swego męża. A ja bym nie pootraaaafił!" I ciął z rozmachem. "Drzewo rąbać, to co innego. Ale być pisarzem w sowieckich warunkach, to sztuka. Sztuka, sztuka, sztuka". Postawił sękatą sztukę drzewa i zastanowił się przez chwilę nad kierunkiem uderzenia. Obrócił w palcach, przytrzymał i rąbnął. Nie rozłupał. Przewrócił topór i walnął tępym końcem; drzewo trzasnęło, ale sęki nie puściły. Zapomniał, o czym myślał przed chwilą, skupił się w sobie, przysiadł trochę, uniósł po raz drugi i - łomot-jeszcze-go-raz! Rozpadło się. Wyprostował się z lubością. W chlewie kwiczały i kłóciły się prosiaki przy żarciu. Marta usiadła na progu i roztrącała je, dogadując im z cicha. A Paweł myślał: "Żeby dali pożyć choć takim życiem".

- A gdzie jest ta obiecana woda! - zawołała wesoło Marta.

- Prawda, woda, zapomniałem. Już niosę. -Wbił z rozmachem siekierę w pień. Poszedł do studni, zaczepił wiadro o łańcuch i odkręcając walec patrzył, jak niknie w czarnej czeluści. Studnia była głęboka "Swoją drogą Marta ma rację. Z Tadeuszem porozmawiam"...

W tej chwili usłyszał z tyłu od płotu czyjś szept. Odwrócił się raptownie jak przyłapany na głośnym mówieniu do samego siebie. Za płotem, wsparta bokiem o pień brzozy, który zasłaniał ją od strony domu, stała Weronika. Wówczas oderwał rękę od walca i opuścił ją bezwładnie. Zwolniony łańcuch rozkręcał się coraz szybciej, szybciej, walec zaczął furkotać z rozpędu, aż het, w głębi plusnęło wiadro z całej mocy. Ciężkim krokiem podszedł do płotu. Nie starał się nawet uśmiechnąć.

- Gdzie byłeś przez te kilka dni? - spytała Weronika.

- W mieście byłem.

- No, i co tam... - spojrzała na niego uważnie, później trochę w bok. - Chciałam tylko zapytać... Czy my nie spotkamy się jutro może? - Zielonkawe oczy zwęziły się i dodała szeptem. - Mąż wyjeżdża.

Paweł, patrząc sobie pod nogi, kopnął i rozdeptał stary, zmarznięty grzyb pod płotem. - Nie - powiedział - jutro znowu muszę do miasta.

- Co ty tam robisz ciągle, w mieście?

- Jak to co, pracy szukam.

- Będziesz tak jeździł, aż ciebie aresztują.

- Za co mnie mają aresztować.

- A za co wszystkich?

- Wszystkich nie aresztują. - Podniósł wzrok i zobaczył, jaka jest ładna w tej chwili. Może ładniejsza jeszcze niż zazwyczaj. Położył rękę na jej palcach opartych o płot. Wysunęła ku niemu twarz, jakby go chciała pocałować, ale szepnęła tylko niespodziewanie:

- Wiesz... a może... może my by z tobą wyjechali?

- Dokąd?! - zdumiał się szczerze i aż głowę cofnął do tyłu.

- Ty nie wiesz, co mówią, że Bożek mówił... - zaczęła bezładnie zdyszanym nagle szeptem, gdy od domu zawołała właśnie Marta:

- Wooody! - A nie widząc go przy studni. - Gdzie jesteś?! Paweł!

- Ach - syknęła Weronika, wyrywając palce spod jego ręki, i poszła szybko wzdłuż płotu nie oglądając się. Zauważył tylko jej szorstki ruch, jakim poprawiła chustkę na ramieniu.

- Zaraz! - odkrzyknął. Powrócił do studni i zaczął nakręcać wałek. Ale łańcuch szedł pusty do góry. Zaklął.

- Co się stało? Co tam majstrujesz? - pytała Marta, zbliżając się wolno.

- Puściłem wał i wiadro z rozpędu zeskoczyło z haku. Diabli nadali. Trzeba go teraz będzie "wilkiem" łapać.

- No, widzisz, jaki jesteś nieostrożny - odpowiedziała łagodnie. Pochylając się zaglądali razem w czarny otwór. Studnia była głęboka, i woda na jej dnie nie odbijała niczyjej twarzy.

 

Część druga


TADEUSZ


XI


Kobiety, gdy są tylko same, pozwalają sobie na niejedno, czego by mężczyźni krępowali się mówić lub czynić. Są w gruncie śmielsze od mężczyzn, między sobą. Może dlatego, że solidarniejsze i że mniej się obawiają odpowiedzialności za swe słowa. Stąd zgromadzenie kobiet w kooperatywie wiejskiej przybrało od razu charakter burzliwy.

Gdy się zbliża zima, błogosławieństwem stają się walonki, które chronią nogi przed zimnem. Ale walonki w gospodarskiej krzątaninie na podwórzu, wśród śniegu, błota i gnoju, są możliwe do użycia tylko gdy się je wsadza w kalosze. Fabryki wyrabiające kalosze były w kraju liczne. Jedna z nich, w mieście Lidzie, odległa stąd zaledwie o kilkadziesiąt kilo metrów, zaopatrywała kiedyś całą okolicę w promieniu. Dla czegoś prawie równocześnie z rozpoczęciem kampanii zwiększenia produkcji w fabrykach zabrakło kaloszy. Nigdzie nie można było dostać ich za żadną cenę.

Przyszedł grudzień. Zima nie była spóźniona. Narzekania wzrosły. Nagle obwieszczono, że kalosze kobiece przyszły i będą sprzedawane w kooperatywie po cenie bardzo niskiej, jak wszystko, co ma być przeznaczone do użytku ludzi pracy. Kobiety zebrały się tłumnie od rana, ale kaloszy nie było.

Żona towarzysza Raczenki, Katarzyna, która zarządzała kooperatywą, młoda, kanciasta w ruchach, w źle leżącym czarnym żakieciku, powiedziała, że jutro.

Na półkach stały chropowate szklanki z butelkowego szkła, kilka butów wybrakowanych, bo nie do pary, w kącie worek soli. Zapałek, machorki i nafty już zabrakło. Raczenkowa miała na nogach walonki z kaloszami - bo w sklepie było zimno - ale kupione na prywatnym rynku, a nie dostarczone przez fabrykę.

- Podwiozą - mówiła uspokajająco. - Wszystko będzie, wszystkiego podwiozą, nie denerwujcie się, obywatelki.

- Na wiosnę!

- W maju!

- Jakoś u was długo wiozą! Już od pół roku słyszymy to samo!

Raczenkowa wyniosła do sieni pusty bidon po nafcie, ustawiając kopnęła go końcem nogi i milczała. Blacha za dudniła głucho.

- Co oni mają?! - wykrzykiwała jedna z kobiet. - Nic oni nie mają! Istne korojedy, cały kraj obiorą, oczyszczą, ludziom ostatki pozabierają. Dlaczego przedtem wszystkiego było, a teraz o każde głupstwo stań i stój w kolejce, marznij albo jeszcze w deszczu...

- To pół biedy, że w kolejce, ale żeby choć doczekać. A to stoisz kilka godzin, a dojdziesz do sklepu i okazuje się, że nie ma nic, że darmo człowiek stał.

- Dlaczego wprzódy...

- Dlaczego?! - krzyknęła Raczenkowa obracając się nagle do zebranych - to wy nie wiecie dlaczego?!

- A wy sama skąd możecie wiedzieć? - zapytała ją Marta, która stała najbliżej lady. - Tu nie byliście, a dopiero teraz przyjechaliście z Sowietów.

- Właśnie dlatego, obywatelko, ja i wiem, bo przyjechałem z ojczyzny mas pracujących. Dlatego wiem! U was dlatego nie było kolejek przed sklepami, że towar był tylko dla bogaczy, dla burżujów i panów. Biedni nie mieli za co kupować, bo cierpieli nędzę. A dzisiaj każdego stać, dzisiaj masy mogą kupować! Stąd i kolejki, i brak towarów.

Zanim skończyła przerwał jej wybuch bezładnego śmiechu i wykrzykników. Ale Raczenkowa nie dała za wygraną: za swą pustą ladą, jak za szańcem, sama jedna przeciw masie, broniła pozycji Związku Radzieckiego. Trudno jej było, ale też przybyła tu nie po to, by gnuśnieć w bezczynności.

- To ja też burżujka?! Co?! - krzyczała Ola z tłumu.

- Ale musicie zaczekać! Zaczekać! - usiłowała prze krzyczeć Raczenkowa.

- Czekać i boso chodzić, tak?!

- A po czemu teraz masło! A kiełbasa! A obuwie! - krzyczały jedna przez drugą. - Czy nie dziesięć razy drożej?!

- Igły nawet kupić nie można!

- Chyba tylko portret Stalina... - Która z kobiet wy krzyknęła te słowa, nie podobna było w tłumie ustalić, ale niejednej wydały się już one nazbyt śmiałe, bo nagle głosy zaczęły zacichać, a Maria, żona Franciszka spod Lasu, powiedziała nawet:

- No, jak nie ma kaloszy, to czego tu stać w sklepie i po pustemu bałbotać. - Zawróciła się do wyjścia. Za nią ruszyły dwie inne.

Raczenkowa, która miała za sobą doświadczenia komsomołu oraz kursy agitatorów w Charkowie, wiedziała zarówno z teorii, jak praktyki, iż nie wolno doprowadzić do incydentów z tłumem. "Tłumem", mówił jej kiedyś Iwan Mikołajewicz Jegorow, świetny wykładowca, "trzeba kierować i pro wadzić, a nigdy nie kłócić się z nim albo zwalczać. Zwalczać i likwidować trzeba tylko jednostki z tłumu, i też umiejętnie, indywidualnie. Oto do czego potrzebny jest nam aparat agencyjny naszych władz bezpieczeństwa, tak szkalowany przez państwa kapitalistyczne; jest on w istocie swej najbardziej nieodzownym składnikiem postępu. Bo nieodzowne jest usunięcie kija ze szprych, gdy koło ma się toczyć na przód. Naprzód! Zresztą, i stare przysłowie mówi, że "łyżka dziegciu psuje beczkę miodu". Trzeba ten dziegieć usunąć sprawnie, żeby się nie rozmazał. Trzeba to umieć robić. Niezgrabne ręce przy tej czynności pobrudzą cały miód i w rezultacie wynika strata. Podobnie z tłumem, trzeba postępować ostrożnie..." Raczenkowa puściła więc mimo uszu wykrzyknik o Stalinie, natomiast skorzystawszy z chwilowe go uciszenia przechyliła się cała ku przodowi, oparła, nalegając brzuchem na ladę, aż zatrzaski z boku spódnicy jej się rozpięły, i zaczęła mówić głosem mocnym:

- Co wy mnie tu, obywatelki, ze swoim masłem, butami czy igłą w oczy kłujecie! My idziemy naprzód, my budujemy wielką przyszłość, my świat cały wzruszamy ze starych posad i przenosimy na nowe tory! A wy w kółko o maśle jakimś, o igłach. Co warte było wasze masło, wasze buty, gdy naród w jarzmie?! My wam niesiemy wolność, a kiełbasa i buty przyjdą... - Nie dokończyła.

W tej chwili dał się słyszeć tętent koni i szczęk rynsztunku. Wszystkie oczy spojrzały ku oknu. Pluton kawalerii za trzymał się na drodze, a podoficer, przechylając się w siodle, wołał coś do okna. Raczenkowa odrzuciła deskę, wyszła zza lady i skierowała się prędko do drzwi.

- Ej, obywatelko! - krzyknęła za nią któraś. - Spódnicę zgubicie.

- Dziękuję - odpowiedziała ostentacyjnie, zapinając zatrzaski w pośpiechu i zbiegając z ganku.

- Dobrze, że w majtkach nie wyskoczyła!

- Jeszcze nie wiadomo, czy ma.

- Może jej ich nie podwieźli. - I kobiety ruszyły ku drzwiom, wychodząc za nią przed sklep, aby przyjrzeć się żołnierzom.

- Gdzie tu będzie droga do Białej Waki?! - pytał pod oficer ściągając konia, który tańczył w miejscu, wyrzucał głową i gryzł wędzidła.

Poznać było po Raczenkowej, gdy tak stała, drobna i zaniedbana, koło długiej szabli nie obawiając się drepczącego konia... choć twarzy nie było jej widać, po plecach zdawało się poznać było, że dumna się czuje na oczach wszystkich kobiet ze wspólnoty z tym oddziałem zbrojnych mężczyzn. Uniosła twarz, zmarszczyła lekko czoło i wyciągnęła rękę:

- To będzie tu... Zaraz, niech sobie przypomnę... Pierwsza droga na lewo. - Nie była zupełnie pewna, ale nie chciała zapytać którejś z kobiet miejscowych.

- Nie - odezwała się wysuwając naprzód Weronika. - Na lewo nie przejedziecie. Trzeba prosto tutaj aż do szosy i wtedy dopiero w lewo.

- Ot, ta, krasawica, wie najlepiej - wyszczerzył zęby podoficer, dotknął ostrogą boku końskiego, podjechał do niej blisko, nie zwracając więcej uwagi na Raczenkową i cały aż się wychylił z siodła w uśmiechu. Reszta jeźdźców wyszczerzyła się też do Weroniki i stłoczyła z tyłu.

- Isz, piękność jaka.

Weronika poczerwieniała, chowając wyciągniętą rękę, cofnęła się o krok przed koniem i poprawiła chustkę na piersiach. Z wysokości siodeł padło jeszcze kilka żartów i cmokań, za czym oddział, dzwoniąc podkowami po grudzie, ruszył stępa we wskazanym kierunku. Podoficer raz jeszcze się obejrzał rzędem białych zębów na opalonej twarzy.

Raczenkowa, w brzydkim żakiecie, ze źle dopiętym w pośpiechu rozporkiem spódnicy, z którego przeświecał bokiem skrawek koszuli, spojrzała przelotnie na Weronikę i bez słowa, odmierzając przesadnie duże kroki, wracała do sklepu. Tłum kobiet rozchodził się bez pożegnania. Ona zamknęła drzwi i została sama w kooperatywie. Przypomniała się jej ławka w świeżo założonym, bezcienistym skwerze charkowskim, dawno już temu, gdy po dziewczęcemu wyciągnęła przed siebie w powietrze obydwie nogi, obute w gumowe pantofle, oparła na udach dłonie i przechyliła zalotnie głowę, zaglądając w twarz Jegorowa... Przerwała mu właśnie w chwili, gdy perorował z ogniem, co tak bardzo w nim lubiła. Ale w owym momencie zachciało się jej nagłe być tylko przekorną dziewczynką:

- "Wszystko to dobrze, Wania, ale powodzenie w miłości osiągają nie "masy" kobiet, ale jednostki, jak myślisz, hę?" - I po co to jej była potrzebna taka zalotność! Przeraziła się surowym wyrazem twarzy Jegorowa, który, zaskoczony w pół zdania, zamilkł, a później odpowiedział sucho:

- "Są rzeczy, Katarzyno Aleksandrówno, które się nie na dają do żartów" - i zrobił ruch, jakby chciał zaraz wstać, ale się powstrzymał. Nie powiedział: "Katieńka", ale właśnie "Katarzyna Aleksandrówna". Jej opadły bezwładnie nogi, a on posiedział jeszcze chwilę i potem pożegnał się obco.

- "Ależ ja zażartowałam... "- szepnęła wtedy i urwała przypomniawszy, że on właśnie powiedział, iż nie należy żartować...

Ktoś pchnął z zewnątrz drzwi.

- Machorki nie ma? - zagadnął chłop, wsuwając głowę.

- Jutro będzie.

- Ech!... - usłyszała razem z trzaśnięciem drzwi, od którego aż szklanki z zielonego, butelkowego szkła zadzwoniły na półkach.

Całe to niepotrzebne nikomu zbiegowisko kobiet przed kooperatywą pokierowało inaczej krokami Pawła, a kto wie może dalszym jego losem... Szedł do przystanku kolejowego i zatrzymał się ujrzawszy tłum kobiet przed sklepem, pluton kawalerii, Weronikę zarumienioną, z błyszczącymi oczami, przekomarzającą się, jak mu się zdawało, z żołnierzami i ukłuło go coś podobnego do zazdrości, a zarazem opanowała wielka niechęć do przechodzenia tamtędy, tak że cofnął się za róg płotu. Nie było jednak innej drogi do przystanku. Natomiast dzień był słoneczny, mroźny. Śnieżny puch pokrywał grudę. Paweł zatęsknił nagle do ruchu, do powietrza, które się wciąga pełną piersią i postanowił nie jechać pociągiem, a pójść piechotą do miasta. Zawrócił więc, na przełaj w skos minął wrzosy, wyszedł na bity trakt i poszedł udeptaną z boku ścieżką.

Uszedłszy zaledwie z kilometr, zetknął się z jadącą na przeciw furmanką, którą wyminął nie patrząc, pochłonięty myślami.

- Dzień dobry - usłyszał nagle i - prrr!

W furmance, odziany w kożuch i burkę, siedział Tadeusz Zakrzewski.

- Ach, to śmiesznie! - wykrzyknął Paweł podchodząc.

- Co śmiesznego? - spytał Tadeusz.

- Zbieg okoliczności śmieszny. Bo ja właśnie szedłem do miasta, żeby się z panem zobaczyć.

- Zatem, nie śmiesznie, a świetnie, bo by inaczej mnie pan nie zastał, a i nie wiadomo, jak długo jeszcze.

- A dokąd pan jedzie?

- Na razie... Do Ejszyszek tylko.

Paweł, szczerze ucieszony ze spotkania, począł namawiać, żeby zajechał teraz do niego, coś sobie przegryzą i później będzie mógł jechać dalej. W międzyczasie zaś pogadają trochę. Do miasteczka Ejszyszki będzie około 50 kilometrów, powiedział spoglądając na słońce; zaraz południe, tak czy owak do wieczora chyba nie zdąży i będzie musiał gdzieś nocować po drodze... Tadeusz rzucił okiem na zegarek na ręku i prawie bez namysłu się zgodził. Zrobił miejsce dla Pawła, ten przysiadł się bokiem i ruszyli.

- Co słychać w mieście? - zapytał.

- To samo - odparł Tadeusz. - O aresztowaniach pan słyszał? Konrada pan zna? Wie pan? Też aresztowany!

- Jego?! Jego aresztowali?!

- Fanfaron. Wpadł pewnie przez głupotę. Później aresztowano jeszcze kilku. Zapewne w związku z nim. Aha, między innymi dziś w nocy i Leona.

- Leona?!!...

Zatrzymali się na przejeździe kolejowym. Przeleciał po ciąg, który zagłuszył odpowiedź Tadeusza. Koń podniósł głowę i stulił uszy ku tyłowi, nieprzyjemnie rażony hałasem pociągu. "Jak to dziwnie się złożyło, że nim nie pojechałem", pomyślał Paweł.

Gdy przyjechali do domu, po przywitaniu i przedstawieniu Marcie gościa Paweł powrócił do tematu ostatnich aresztowań, wtrącając retoryczny zwrot, że nikt teraz nikogo nie może być pewny.

- Nikt - przyznał Tadeusz. - Właśnie dlatego nie można się obejść bez ryzyka. Ryzykować trzeba. Nie można być konsekwentnym wtedy, gdy konsekwencja doprowadza do absurdu. Czy ja mogę być zupełnie pewny pana, a pan mnie? Oczywiście, że nie możemy być. Więc jaki wniosek z tej przesłanki? Taki, żeby się nie komunikować wzajemnie? Czyli doprowadzić do kompletnego sparaliżowania społeczeństwa, na czym właśnie bolszewikom najbardziej zależy, a w czym przesadzając w strachu im dopomagamy.

- O! Przyznaję panu rację - powiedziała Marta. - Zawsze twierdzę, że przesadzamy i tylko jedni drugich ekscytujemy w strachu.

Tadeusz przypomniał sobie, że ma flaszkę wódki w wozie, i wyszedł, aby ją przynieść.

- No, jak on się tobie wydaje? - spytał Paweł żonę.

Marta zrobiła grymas, wydymając wargi: - Bo ja wiem... - odparła, ustawiając kieliszki przy talerzach.

Tadeusz wrócił i nalewał stojąc. - Wypijmy na "ty", - zaproponował Pawłowi. Jest to dziś jedynie wygodna forma. Prosit! Więc: ty? Otóż, mój drogi, wracając do te matu: w społeczeństwach, że tak powiem, normalnych...

- Niechże pan siada - przerwała Marta.

- Dziękuję .W społeczeństwach normalnych wiadomo jest, za co człowiek wpada, a za co nie. Kto łamał prawo, ten wiedział, że może go spotkać kara. W Sowietach wpada się zarówno za przestępstwa, jak za nic. W jaki zatem sposób możesz wiedzieć, czego się wystrzegać, a czego nie? Ich normy prawne są zupełnie nowe. Takoż po nowemu trzeba na nie reagować.

- Ale jak?

Wzruszył ramionami i uśmiechnął się. - Trzeba właśnie dojść, wyszukać: jak.

- I jakież są rezultaty pańskich dotychczasowych poszukiwań? - spytała Marta.

- Widzę, że pani domyśla się, że to robię. Dobrze. Więc znowu, ryzykując, nie będę ukrywał. Pani pyta o rezultaty? Dotychczas są bardzo nikłe. Pewne ściśle praktyczne wnioski na codzienny użytek. Tak na przykład, że lepiej jest uprawiać i zostać złapanym na małym wykroczeniu, niż nic nie robiąc być podejrzanym o przestępstwo poważne. Ja, ot, sobie handluję po trochu niby, czyli według ich pojęć uprawiam zakazaną spekulację...

- A w rzeczywistości, co robisz? - zagadnął Paweł.

Tadeusz wziął z talerza kęs blina i zanim przełknął trwało milczenie. "Zupełnie inny wydaje rai się teraz", pomyślał Paweł, "niż gdy go poznałem za pierwszym razem. Nie używa też fajki, a pali papierosy."

- Napijmy się - zaproponował Tadeusz. - Ale co za sprawę, mówiłeś, że masz do mnie?

Wychylili wódkę.

- Niech pan poradzi mężowi - wtrąciła Marta - czym by on mógł się teraz zająć?

Tadeusz powoli odstawił kieliszek, wziął nóż i widelec, począł krajać, zapatrzony w talerz.

Paweł uważał, iż powinien wtrącić jakieś wyjaśnienie:

- Zrobiłeś na mnie wrażenie wówczas w pralni... - zaczął - jakby to powiedzieć, no przede wszystkim człowieka wzbudzającego zaufanie... - "Jak to dziwnie, że zaczynam właśnie od kłamstwa", pomyślał.

- Tobie radzę tak - przerwał Tadeusz. - Kupić konia i wóz i zostać woźnicą. - Umaczał kawałek blina w śmie tanie, nachylił się ku przodowi, by nie kapnąć i wsadził do ust. - Po pierwsze, najwyższe zarobki wśród robotników niewykwalifikowanych; po drugie, maksymalna możność swobody ruchu; po trzecie, co dla ciebie może być najważniejsze, wszyscy robotnicy są rejestrowani, wtłaczani w związki zawodowe, kontrolowani, przesiewani i tak dalej, jak to wiesz. Natomiast jedynie robotnicy z własnymi końmi są ciągle jeszcze wolni... Dlaczego? Sądzę po prostu, iż dlatego, że trudno ich jakoś... - zrobił ruch zaciskania pięści. - Może dlatego, że znaczna część pochodzi ze wsi, może żeby ich nie odstraszać na razie, bo są bardzo poszukiwani w tej chwili w kraju, który mimo zmechanizowania na papierze stoi na trakcji konnej. No, tak... Po czwarte zaś mógłbyś być pomocny mnie.

- Hm...

- Ależ to świetny pomysł... - zaczęła Marta i urwała, spojrzawszy na męża. - Ale skąd wziąć pieniędzy?

- Tak - poparł ją Paweł. - Koń, wóz - kosztują.

- Zima przychodzi. Powiedzmy, na razie tylko sanie. To dużo taniej.

- Wszystko jedno, ale nie mam tyle.

- Może będę mógł pożyczyć - powiedział wolno Tadeusz.

Marta i Paweł wymienili ukradkowe spojrzenia.

W następnej chwili pies zaczął ujadać; słychać było, jak szarpie łańcuchem i aż chrypnie od uciskającej go obroży. Marta wstała i wyszła zobaczyć.

Za płotem, spacerowym krokiem, rzucając niedbałe spojrzenia na furmankę stojącą po środku podwórza, szedł Antoni Rymaszewski. Marta wróciła.

- Kto tam był? - spytał Paweł.

- Sąsiad? - spytał Tadeusz.

- Tak - odparła krótko, siadając do stołu.

Jedli milcząc, tylko pies szczekał za oknem. Gdy skończy li, Tadeusz spojrzał na zegarek. - No... ale czas już chyba na mnie.

Marta niewybrednym ruchem trąciła nogą Pawła pod stołem. On zmieszał się w pierwszej chwili w obawie, czy gość nie zauważył, a nie wiedząc, jak nawrócić do poprzedniej rozmowy na temat kupna konia i ponętnej propozycji pożyczki, zaczął namawiać Tadeusza, by pozostał i przenocował u nich. Tadeusz ponownie spojrzał na zegarek, jakby decyzja mogła zależeć właśnie od godziny. Zawahał się, pomyślał chwilkę i odpowiedział:

- Dobrze, ale w takim razie pod warunkiem, że jutro pojedziesz ze mną razem.

- Ja?! - wykrzyknął Paweł, zaskoczony.

- Tak. Obgadamy twoją przyszłą karierę furmańską. Może nawet coś kupimy odpowiedniego w Ejszyszkach. Miasteczko słynęło ongiś z targu końmi. Pojedziesz?

Paweł się zgodził. Marta milczała.

 

 

Dawno już krótkie słońce zimowe przesunęło się znad lasów południowych nad lasy zachodnie i zaczęło dotykać co wyższych wierzchołków sosen; koń chrupał owies, prosiaki dwa razy wyżarły swoją dzienną porcję; wrony, leniwie i wy­soko, zwiastując mróz, ciągnęły stadami, obsiadając szczyty drzew; dymy z chałup poszły prościutko w górę; w dalekich więzieniach zapalono nieosłonięte żarówki; zając kicał z gę­stwiny do skraju lasu, szykując się do żeru na runi polnej; błysnęła pierwsza gwiazda na niebie, pierwsze reflektory samochodów na ziemi; skrzypnęły studzienne żurawie po wsiach. Najkrótszy dzień żegnał krainę narodów Związku Radzieckiego i oddalał się na kapitalistyczny zachód.

- ...trzeba zdać sobie przede wszystkim bardzo dokładnie sprawę z sytuacji - mówił Tadeusz, chodząc wielkimi krokami po pokoju Pawła tam i na powrót. - To, co widzimy wokół, jest rodzajem psychicznego paraliżu. Powiadasz: "Skutek terroru psychicznego, jakiego świat dotychczas nie widział". Słusznie, ale jakie są źródła, na czym bazuje się ten terror, skąd czerpie swą siłę magiczną? Znajomość psychiki ludzkiej? Owszem, zgadzam się, ale to jeszcze nie wy prowadza nas ze sfery ogólników. Trzeba wiedzieć z chirurgiczną dokładnością, który tu mianowicie klawisz ludzkich zwojów mózgowych jest naciskany. Moim zdaniem, bolszewicy dokonali naprawdę epokowego wynalazku i jak wszystkie tego rodzaju, jest on względnie prosty. Natura ludzka wskutek swej niedoskonałości, nie jest w stanie posiąść prawdy absolutnej. W tych warunkach kłamstwo w dziedzinie psychicznej jest zjawiskiem równie naturalnym, jak, po wiedzmy, w dziedzinie fizycznej jest nim żywioł powietrza, wody i tak dalej, bez których nie możemy się obejść. Niezależnie od tego, czy będzie to kłamstwo złe, złośliwe, czy też niewinne, towarzyskie, czy, jak bywa, miłosierne. Jeżeli teraz nawrócimy do mego poprzedniego porównania z wodą, zobaczymy, że ongiś znalazł się wielki wynalazca, który pod żywioł wody podstawił koło i wyzyskał w ten sposób naturalny potencjał dla swych celów. Identycznie zrobili bolszewicy: pod naturalny potencjał ludzkiego kłamstwa podstawili młyńskie koło, nie po to, by mleć mąkę albo piłować deski na tartaku, ale żeby przepytlować ludzką psychikę. Ja nie będę tu mówił o doktrynie bolszewickiej. Jest to temat bez dna. Ja mówię o technice bolszewickiej, bo tylko znajomość techniki może nam dać klucz do zahamowania ich maszyny. Otóż bolszewicy doszli na podstawie studiów bardziej praktycznych niż teoretycznych, że skon centrowane kłamstwo ludzkie posiada siłę, której granic na razie nie znamy, że można dokonać przewrotu gruntownego w takich dziedzinach, jak mowa ludzka, znaczenie słów itd. - Tadeusz zatrzymał się pośrodku pokoju, uniósł głowę i wskazał palcem sufit:

- Jeżeli ty albo ja, albo ktoś z normalnych ludzi w normalnych warunkach zechce na przykład zełgać, że sufit jest nie biały, a czarny, to rzecz wyda się nam zrazu bardzo trudną. Zaczniemy od kołowania, chrząkania, wskazywania na cienie po jego rogach, będziemy tłumaczyć, że w istocie swej nie jest on już tak zupełnie czysto biały... Jednym słowem, będziemy się posługiwać skomplikowaną metodą, która zresztą nie doprowadzi w końcu do celu, bo nikogo nie przekona my, że sufit jest czarny. Co robią natomiast bolszewicy? Wskazują sufit i mówią od razu: "Widzicie ten sufit... On jest czarny jak smoła". Punkt, dowiedli od razu. Ty myślisz, że to jest ważne dla ludzi, że prawda jest odwrotna? Zapewne tak myślisz. A oni się przekonali na podstawie praktyki, że to wcale nie ważne. Że wszystko można twierdzić i że twierdzenie zależy nic od jego treści, a od sposobu jego wyrażenia. I oto widzimy jak dochodzą do następnego etapu, powiadając do ludzi tak: "A teraz wyobraźcie sobie, że istnieją podli kłamcy, wrogowie wszelkiej prawdy naukowej, postępu i wiedzy, którzy tak nisko upadli w swym nikczemnym zakłamaniu za pieniądze kapitalistów, że ośmielają się łgać w żywe oczy, że sufit jest biały!" I zebrany tłum wyrazi swe oburzenie, wzgardę, a nawet śmiać się będzie i wykpiwać tak oczywiste kłamstwa tych wrogów prawdy... My sądzimy dotychczas, że oni mogą wyczyniać takie seanse zbiorowej hipnozy tylko u siebie po uprzednim zmaltretowaniu swoich obywateli. Nic podobnego. Oto przychodzą do nas i wydają na przykład broszurkę o tym, co u nas się działo. Dla nas o nas samych. Ja tobie zaraz pokażę. - Wyjął z podręcznej teczki małą, szarą książeczkę.

- Co to jest? - spytał Paweł, który wpółleżąc na kanapie i słuchając Tadeusza zabawiał się gładzeniem kota, a teraz wyciągnął rękę po broszurę.

Dziełko wydane zaraz po wkroczeniu armii czerwonej w granice wschodniej Polski w r. 1939, nosiło tytuł "Zapadnaja Biełaruś". Na odwrocie okładki: "Państwowe wydawnictwo literatury politycznej. 18 drukarnia moskiewskiego trestu politgrafiki. Nakład 100 tysięcy". - Widziałem to - rzekł Paweł zwracając.

- Czytałeś?

- Nie.

- To posłuchaj: "W Polsce istniało takie prawo, że gdy zaskrzypi koło u wozu chłopskiego, niepokojąc sen obszarnika, chłop musiał płacić 7 złotych sztrafu. Obszarnik miał prawo bić chłopa aż do utraty przytomności, zabrać odeń ziemię i cały inwentarz za długi - zupełnie bezkarnie i bez żadnego sądu... Robotnik pracował więcej niż 20 godzin na dobę... W armii panował system kar cielesnych, bito pałka mi... żydzi mogli chodzić tylko po niektórych ulicach, po innych nie mieli prawa..."

Paweł roześmiał się szczerze.

- Ty się śmiejesz? Śmieje się może jeszcze kilku, do słownie. Ci, którzy jeszcze rozumują starymi kategoriami, kiedy to twierdziliśmy, że podobna lektura byłaby lekturą humorystyczną. W tym tkwił właśnie nasz błąd. To nie jest literatura humorystyczna. Oni to kolportują u nas masowo i... ludzie się nie śmieją. Nie do pomyślenia? - mówisz. - Owszem, to jakby na przykład wydać w Londynie książkę, że przechodnie nie mieli prawa mijać pałacu królewskiego inaczej, jak na przykład na klęczkach albo coś w tym rodzaju. Zaręczam lobie, że też nie będą się śmiali, gdy zostaną zagarnięci przez bolszewików. Zaręczam. "Nie do pomyślenia" może być coś jedynie póty, póki istnieje możliwość wytknięcia tego kłamstwa palcem. Z chwilą Jednak gdy palec zostanie sparaliżowany, wszystko staje się do pomyślenia. Oni o tym właśnie wiedzą.

- No, ale poza granicami...

- Co poza granicami? Zaprzeczenie każde stwarza jedynie sporność sprawy. I wiele milionów powie sobie: "Ostatecznie, nie ma dymu bez ognia"... Otóż bolszewicy stworzyli: dym bez ognia. To są rzeczy genialne, mój drogi! Sto tysięcy nakładu dla rozpowszechnienia w naszym kraju, który jeszcze pół roku temu wiedział, jak było naprawdę!

-Schował broszurę i wyjął inną książeczkę, w czerwonej, płóciennej okładce.

- Co ty za bibliotekę wozisz ze sobą? - zażartował Paweł.

- A to, dla pewnych celów... misyjnych - odpowiedział Tadeusz tym samym tonem. - Ty może myślisz, że oni tak piszą tylko na najniższym szczeblu propagandy? - Ciągnął dalej. - Więc posłuchaj wielkiego pisarza Maksyma Gorkiego, jak on pisze o świecie niesowieckim: "...I cóżbyście robili, gdybyście nie umieli łgać?!... Ogromną zasługą władzy sowieckiej jest stworzenie takiej prasy, która szeroko zaznajamia ludność z życiem całego świata i demaskuje kłamstwa tego życia... Fakt znamienny tego świata, to wrogi stosunek do myśli..."

- Oj, dosyć - Paweł zrobił ruch ręką.

- Ty możesz sobie na to pozwolić, żeby przerwać, ale miliony i miliony muszą słuchać podobnych rzeczy, muszą. W głowie zaczyna się kręcić. Jakaż może być dyskusja, gdy wszystko postawione jest właśnie do góry nogami. Słowa mają tu znaczenie odwrotne albo nie mają żadnego. Odbierz ludziom pierwotny sens słów, a otrzymasz właśnie ten stopień paraliżu psychicznego, którego dziś jesteśmy świadkami. To jest w swej prostocie tak genialne, jak to zrobił Pan Bóg, gdy chciał sparaliżować akcję zbuntowanych ludzi, budujących wieżę Babel: pomieszał im języki.

- Więc jakiż jest, twoim zdaniem, sposób przełamania tego zbiorowego paraliżu, wywołanego hipnozą kłamstwa?

- W każdym razie nie można go szukać na drodze polemiki. Sam fakt bowiem polemiki wciąga w orbitę i prze nosi nas w płaszczyznę bolszewickiego absurdu.

- Więc jaki? Powiedz.

- Należy go szukać na drodze równie prostych odruchów psychicznych: strzelać!

Paweł usiadł i oderwał rękę od kota:

- Jak to, strzelać? Do kogo?

- Zwyczajnie. Po prostu. Do bolszewików.

Nastało milczenie. Tadeusz wciąż chodził tam i z powrotem po pokoju. Kot, który mruczał dotychczas, urwał i obejrzał się na Pawła.

- Wybacz mi - odezwał się Paweł - ale czy to rozwiązanie nie jest już trochę za proste? Powiedziałbym: za naiwne?

- Czy ty znasz - odparł Tadeusz, zatrzymując się po środku pokoju - bajkę Andersena o szacie królewskiej? Wiesz, tę, że była taka szata, którą tylko ludzie sprawiedliwi mogli widzieć, i gdy król szedł, rzekomo w nią przybrany, a w istocie goły, wszyscy krzyczeli: "Cóż za przepiękna sza ta", bo nikt nie ośmielił się przyznać, że jej nie widzi. I dopiero naiwne dziecko zawołało pierwsze: "Ależ on jest goły!" Ten okrzyk naiwny przywrócił wreszcie poczucie rzeczywistości wszystkim. Tak samo pierwszy naiwny jak go nazywasz, strzał...

- Nie wszystko da się uprościć za pomocą przenośni i cytaty. Gdyby życie wypełnione było tylko gotowymi wzorami do naśladowania... Ale przede wszystkim strzały po ciągną za sobą ofiary wśród strzelających. Więcej nawet, mogą być właśnie na rękę bolszewikom, demaskując ich wrogów, służyć za prowokację...

- Jakby oni i bez tego nie wiedzieli, kto jest ich wrogiem!

- ...Po zabójstwie Kirowa - ciągnął nie przerywając sobie Paweł - nie tylko opozycja partyjna, ale setki tysięcy ludzi, zwłaszcza resztki rosyjskich sfer antysowieckich, przy płaciło głową.

- Teraz ja ci zarzucę naiwność rozumowania. Rozumujesz ciągle jeszcze kategoriami "mieszczańskimi". Takie rzeczy, jak preteksty czy prowokacje, w ich starym, materialnym znaczeniu, również uległy przeobrażeniu. Za czasów gdy strzelano do Kirowa, bolszewicy nie doszli jeszcze do tej perfekcji w ich wynalazku, co dziś. Kirow - to był właśnie ostatni objaw przeżytego okresu. To, co osiągnęli dziś za pomocą swego koła, podstawionego pod strumień skondensowanego kłamstwa, przekonało ich, że stare metody policyjnych prowokacji są zbyteczne. Hitler, gdy napadał na Polskę, przebierał ponoć jakichś tam zbirów w polskie mundury na granicy, którym kazał następnie atakować niemieckie posterunki. Stare, mieszczańskie kawały! Bolszewicy wiedzą, że nie trzeba nic: robić. Wystarczy tylko: powiedzieć... Czy ty myślisz, że jak napadali na Finlandię potrzebowali podstawiać jakiegoś przebranego faceta, który by strzelił do nich pierwszy z linii Mannerheima? Po co! Oni po prostu: po wiedzieli. Tylko powiedzieli, że Finowie pierwsi zaczęli strzelać. To wystarczy. Gdyby im dziś potrzebne było wywarcie represji podobnej, jak to było po zabójstwie Kirowa, to sądzisz, że będą czekać na pretekst strzałów albo sami oddadzą strzał prowokacyjny? Nic podobnego! Oni tylko: oświadczą, że taki strzał padł. A jeżeli im to nie będzie w tej chwili potrzebne, to żebyś strzelił sto razy, schowają to w kieszeń. Nie wszyscy jeszcze mogą to pojąć, że oni mogą powiedzieć cokolwiek bądź, co tylko chcą. - Tadeusz podjął swój spacer po pokoju, milcząc przez czas dłuższy. Kot zeskoczył z kanapy i skierował się do drzwi.

- Bolszewicy - zaczął znowu Tadeusz, otwierając drzwi i wypuszczając kota - bolszewicy niczego tak bardzo nie boją się na świecie, jak strzałów, strzałów wśród... ciszy. Oni doskonale rozumieją, jakiego rodzaju moralnym echem od bić się może podobny strzał. Po co utrzymują ten przeogromny aparat policyjny? Największy na świecie. Myślisz, że dla zabawy? Tak sobie przez wrodzony sadyzm, jak to przedstawia naiwna propaganda antysowiecka? Śmieszne? Przez miłość do setek tysięcy enkawudzistów, żeby im dać nieprodukcyjne posady i pensje. Tyle pieniędzy, tyle energii ludzkiej wyrzucić na marne? Nieee, mój drogi, oni się w takie rzeczy nie bawią! Konkretny strach przed strzałami zmusza ich do tego; zapobieżenie strzałom, niedopuszczenie do nich za cenę tego zawrotnego budżetu policji politycznej!

- Przypuśćmy, że masz rację. Ale strzały są objawem materialnej przemocy. Wynika więc, że ich logicznym prze znaczeniem jest kierowanie i trafianie również w jakąś moc materialną. Innymi słowy, propagując strzały, wysuwasz potęgę materialną sowiecką ponad jej psychiczne oddziaływa nie czyli przeczysz sam sobie.

- Nie, nie przeczę. Po pierwsze: psychiczne działanie bolszewizmu, jak każde tego rodzaju, wymaga ciszy i skupienia. Nie da się chloroformować pacjenta, gdy ten się rzuca; nie da się hipnotyzować w atmosferze krzyku, hałasu, a tym bardziej huku strzałów. Jeżeli to, co przeżywamy w tej chwili, podobne jest do złego snu, to czyż ze snu nie najłatwiej jest wyrwać kogoś hukiem? Materialne znaczenie strzału sprowadza się jedynie do kawałka ołowiu, który trafia w ciało. Ale huk wystrzału, to jego moralne znaczenie o wiele większe od poprzedniego i niezależne, czyś trafił, czy chybił. Ba, a przecież tu chodzi o masy. Ty się możesz zbudzić ostatecznie od trzasku wywróconego krzesła, a masy czym zbudzisz? Tylko strzałem. - Zapalił papierosa i niewidzącym ruchem podał ognia Pawłowi. - Ach, przepraszam. Nie palisz?

- Nie tak dużo.

- Mój ojciec był sztabs-kapitanem w rosyjskiej armii carskiej w tamtej wojnie. Zima roku 1915 pułk jego rzucony został do Suwałk, pod sam front. Wyładowali się z pociągu i zajęli przygotowane koszary w oczekiwaniu dalszych dyspozycji. Tymczasem Niemcy, którzy są mistrzami wojny, za skoczyli raptownie. Rano, gdy pułk ustawiał się najspokojniej na dziedzińcu koszar, do Suwałk wpadł pluton kirasjerów niemieckich. Dowódca tego plutonu w asyście tylko dwóch konnych wjechał przez bramę na podwórzec i mając przed sobą tysiąc uzbrojonych ludzi, kazał im po prostu składać broń. I wiesz, co nastąpiło? Wszyscy zaczęli karabiny rzucać na kupę, a podoficerowie przynaglali ludzi. Oficerowie w tym czasie jeszcze się golili. Kilku z nich wyskoczyło w szelkach i też potraciło głowę. Mój ojciec mydlił sobie twarz przed oknem. Gdy zobaczył, co się dzieje, odłożył spokojnie pędzel, wziął karabin, pchnął okno, zmierzył i wy strzelił. Nie trafił, ale to nie było konieczne. Niemcy rzucili się do ucieczki, tak jak przedtem wpadli, a wszyscy żołnierze z powrotem do karabinów. Tak oto jednym strzałem ratuje się tysiące przed psychiczną przewagą jednostek. To prze życie ojca, który je często opowiadał, zapadło mi głęboko w pamięci. Nie będę ci prawił truizmów. Podobne rzeczy są znane i powtarzają je wszystkie kroniki wojenne setkami. Niemcy dlatego, moim zdaniem, są mistrzami wojny, bo rozumieją lepiej od innych właśnie jej psychiczną grę. Czytałeś zapewne w gazetach o wyczynach niejakiego generała Rommla na francuskim froncie sprzed kilku miesięcy. To są jeszcze dziecinne igraszki w zestawieniu z tym, co wyczyniał w tamtej wojnie z Włochami, na froncie pod Isonzą. Brał w niewolę siły stokroć silniejsze, działając metodą psychicznego sparaliżowania tłumu. Stare rzeczy, jeżeli chodzi o wojnę. Natomiast w polityce dopiero bolszewicy doprowadzili je do perfekcji, jaką widzimy.

- Dlaczego w takim razie postępują tak ostrożnie, do każdej rzeczy podchodzą etapami?

- Właśnie dla uniknięcia ryzyka takiego strzału z okna. Na wojnie ryzyko jest niezbędne. Ale oni nie chcą wojować, oni wolą brać gołymi rękami i mają rację. Oni nie znoszą ryzyka i, w ich sytuacji, mają rację.

- Widzę - powiedział Paweł wstając - że uważasz Sowiety za tzw. kolosa na glinianych nogach, którego można jednym strzałem...

- Tak. Na glinianych. Niestety, nie wszyscy tylko sobie zdają sprawę z rodzaju gliny. Sowiety są najmniej materialistycznym państwem na świecie. Cała ich siła oparta jest wyłącznie na operowaniu psychiką ludzką.

Było bardzo późno w noc, gdy poszli spać. Tadeusz do stał posłanie na tej samej kanapie, na której ongiś sypiał Karol.

Paweł wszedł na palcach do sypialni, żeby nie budzić Marty, ale ona leżała na wznak z otwartymi oczami.

- O czym tak długo gadaliście? - spytała.

- O polityce.

- Boże, czy nie szkoda czasu? - I po chwili dodała:

Sama ciebie namawiałam, ale teraz... Doprawdy nie jestem zupełnie pewna... Po co właściwie masz jechać do Ejszyszek, ty?

- No, zobaczymy - odparł Paweł ściągając buty.


XII


Część wschodnich obszarów Polski, zajęta przez wojska sowieckie w roku 1939, włączona została do białoruskiej republiki sowieckiej ostatecznie aktem z dnia 2 listopada tegoż roku. Natomiast ziemia wileńska łącznie z całą Litwą prawie o rok później, bo 3 sierpnia 1940, do litewskiej republiki sowieckiej. Dlatego różnica w zasobności tych republik była ogromna. W litewskiej proces sowietyzacji życia dopiero się zaczynał, podczas gdy na ziemiach włączonych do białoruskiej był już na ukończeniu. Wynikała stąd przede wszystkim różnica cen. W litewskiej można było jeszcze do stać na czarnym rynku buty, ubranie, skórę, manufakturę, inne fabrykaty, galanterię i żelazo, natomiast po białoruskiej stronie brakło tych rzeczy kompletnie. Kilo cukru kosztowało w Wilnie 3 ruble, a w Lidzie - 15, Baranowiczach 25, w Brześciu 60 rubli. Za pilnik płaciło się w Litwie 2 ruble, za granicą zaś biegnącą o kilkadziesiąt kilometrów bardziej na wschód - 14 rubli. Rozrósł się handel pokątny i wymienny, zwany oficjalnie spekulacją.

Władze sowieckie walczyły ze spekulacją w ten sposób, że po prostu rozciągały na tereny włączone do "wielkiej rodziny narodów wyzwolonych" zakaz wolnego poruszania się. Wprawdzie na stacjach nie było nigdzie napisane, że kolejami jeździć nic wolno, owszem, podmiejskimi było wolno, ale dalekobieżnymi... "Po co?", pytał kasjer przy okienku. "Pokaż dokument podróżny". Tuż przy okienku stał agent NKGB. Kandydat na pasażera wycofywał się zazwyczaj tyłem, z uśmiechem winowajcy na ustach, a później bokiem, bokiem, usiłował czym prędzej zniknąć w tłumie. Ponieważ auta prywatne przestały w ogóle egzystować, najbardziej rozpowszechnionym i zarazem najpewniejszym pozostał stary środek lokomocji: furmanka konna.

Tadeusz wiózł ze sobą 10 tuzinów pilników do pił, grube paczki z bibułką do tytoniu, pięć tysięcy proszków od bólu głowy, za które płacono po 2 ruble za proszek, gdyż brak medykamentów dawał się szczególnie we znaki na wsi. Poza tym większą ilość sacharyny w pudełkach. Wszystko to zamierzał przekazać handlarzom w Ejszyszkach, którzy ze swej strony przerzucą towar za granicę białoruską.

Zakładając o świcie dobrego konia, maści deresz, do lekkiego wózka, Paweł spytał Tadeusza, skąd wziął taki wspaniały zaprząg? Tamten odparł wymijająco, że to od przyjaciół. Paweł zagwizdał z cicha z uznaniem i pojechali.

Pociągnęły się najpierw łyse, kuliste wzgórza, po których wiła się droga i koła stukały twardo na zamarzniętej ziemi. Niebo po zimowemu zaciągnięte było jednostajną, białoszarą pokrywą chmur; bezmierne pola pokryte jak lukrem po wierzchu tylko drobnym śniegiem, z którego przezierała ruń zasiewów jesiennych. Gdy wjeżdżali na wierzchołek wzgórza, patrzyli przed siebie, jak spada, wije się znów w górę pusta droga, niknie z oczu i znowu, hen, daleko ukazuje się na trzecim z kolei wzniesieniu.

- Szeroko tu - ziewnął Paweł, wyciągnął nogi w sianie i założywszy ręce za głowę, na wpół leżąc, począł patrzeć w niebo.

Tadeusz cmoknął na konia i poruszył lejcami. Koła po toczyły się żwawiej.

- Przegadaliśmy wczoraj do pół nocy - odezwał się Paweł sennie - ale przyznasz, że niewiele wiem o tobie. Nawet, skąd pochodzisz.

- Z Wołynia. Byłem kiedyś agentem ubezpieczeniowym.

- Jeżeli to nie jest tajemnicą...

- Chcesz zapytać, skąd się tu wzięłem i kim właściwie jestem? To że mój ojciec był oficerem jeszcze dawnej armii rosyjskiej, o tym ci już, zdaje się, mówiłem. - Pojechali teraz stępa pod górę i Paweł uniósł się na łokciu przysłuchując się.. - Rewolucja bolszewicka w roku 1917 zastała nas w Kijowie. Mieszkaliśmy później w Moskwie i Rostowie nad Donem. Ojciec umarł... Zawsze miałem za złe matce, że później w opowiadaniach robiła go ofiarą bolszewickiego terroru, co zresztą ułatwiało jej niejedno po tej stronie. W rzeczywistości zaś umarł on śmiercią zupełnie naturalną, w rok po rewolucji. Ja miałem wtedy lat szesnaście. Przyglądałem się jej, tej rewolucji, i zaczęłem myśleć, dużo myśleć. Myślenie stało się wówczas moim zawodem, bo innego nie miałem. Śmieszne, co?

- Nie, dlaczego?

- Tk-tk! - cmoknął na konia. - Słusznie. Przyroda nie zna rzeczy śmiesznych. Śmieszność i humor, tak zwane poczucie humoru, są to w istocie jedynie wykrzywienia ludzkiej psychiki. Świat jest poważny... Byłem agentem ubezpieczeniowym na wschodnich terenach Polski. Jeździłem. Poznałem bardzo dużo ludzi. Szarych ludzi. Nigdy nie byłem na górze. To, co poznałem, poznawałem wszystko od dołu. No, a gdy teraz góra rozwaliła się, sądzę, że przyszła pora...

Zaczęli zjeżdżać z pochyłości i Tadeusz napinając lejce przytrzymywał konia, zdawało się, skupiając na tej czynności całą swoją uwagę. Na dole rozpędził, zacinając biczem, aby z tym większą łatwością wjechać na następne wzgórze; dopiero w połowie pochyłości dał koniowi przejść na stępa. Puścił wtedy wolno lejce i wyciągnął papierośnicę.

- Zapalisz? - Zapalenie na wietrze zajęło im trochę czasu. Tymczasem koń wciągnął na szczyt i oczom podróżnych ukazała się równa droga, biegnąca wśród niskorosłej brzeziny i krzaków. Dalej, wprost przed nimi, widniał nie równy, czarnozielony grzebień świerków na horyzoncie.

- Puszcza już? - spytał Tadeusz, chowając zapalniczkę do kieszeni pod kożuchem.

- Uhum. - Obydwaj przez chwilę patrzyli milcząc na ten banalny widok, jaki stanowią w tym kraju postrzępione wierzchołki leśne na tle białego nieba. Tadeusz znowu ruszył lejcami i potoczyli się monotonnie po równinie.

- Widzisz - podjął znowu - muszę ci się przyznać do pewnej... jakby to nazwać... ni to właściwości charakteru, ni to organizmu... Powiedzmy przykładowo: są ludzie, którzy wchodzą sobie najspokojniej na cudze podwórka strzeżone przez złe psy i ku największemu zdumieniu gospodarzy psy nie gryzą tego intruza. Nie gryzą go w ogóle żadne psy. Otóż mnie na ogół nie gryzą ludzie. A chyba wiesz z własnego doświadczenia, że są oni raczej gorsi od psów... - urwał i po chwili zmienił temat:

- Zwróć uwagę, że przeżywamy teraz największe do świadczenie dziejowe. Dotychczas tysiące ludzi zastanawiało się nad fenomenem bolszewickim, patrząc nań bądź to z okien turystycznego wagonu, bądź z łagrów i katorg. Znaliśmy zarówno straszną nędzę tamtego życia, jak jego tak zwane osiągnięcia: fabryki, stachanowszczyzny, znaliśmy wykresy, statystyki, doktryny, teorię i praktykę w granicach Związku Radzieckiego. Jednej rzeczy nie znaliśmy dotychczas, jedna tylko dziedzina leżała nie w zasięgu naszego doświadczenia, a jedynie luźnych hipotez i przypuszczeń, właśnie najważniejsza dla całego niesowieckiego świata, ta: "Co się stanic, gdy pewnego ranka machina bolszewicka wystąpi ze swych gra nic i zetknie się ze starym, wolnym światem? Jakie formy przybierze wtedy jej akcja i jakie formy - reakcja wolnych ludzi?" Oto było pytanie, na które nikt przed rokiem 1939 nie mógł dać odpowiedzi. I oto dziś na pytanie to odpowiedzieć możemy my. Spójrz, co się dzieje wokół! Wszystko się rozkłada, rozpada, całe narody przeistaczają się w miąż, w gówno!

Paweł podciągnął nogi, usiadł wygodniej i patrzył w las, w który wjeżdżali, ale Tadeusz zdawał się w tej chwili nie spostrzegać ani lasu, ani drogi.

- Najważniejsze - mówił - aby z tego, co się u nas dzieje, wyciągnąć słuszne, a nie znowu fałszywe wnioski. jakże śmieszne wydają się mi te puste frazesy, na które wy lano tony farby drukarskiej, gdy poddawano psychohistoriozoficznej analizie zjawisko procesów i pokajań moskiewskich w roku 1937! "Rosyjska dusza" - mówiono - "azjatyckie rabstwo". Wszystko' bzdura! Tak samo kajać się i tarzać w błocie będą Anglicy w Londynie, Francuzi w Paryżu, Niemcy w Berlinie, Polacy w Warszawie!... - Odchrząknął, przechylił się, splunął na bok i dodał głosem ochrypłym. - A może jeszcze o wiele gorzej - kto to wie?

Paweł żuł w zamyśleniu źdźbło siana, które wyciągnął z wozu.

- Dziś mówią - podjął Tadeusz - że "bolszewizm nie jest taki straszny, jak go malują", albo nie wierzą i sceptycznie tylko pokiwają głowami: "Ach, ten Wschód!... My, Anglicy, my Francuzi, Niemcy, Włosi, my ulepieni jesteśmy z innej gliny, my byśmy się nie dali!" "My nigdy nie upad niemy lak nisko! My mamy swoją kulturę zachodnią, która..." I tak dookoła Wojtek. Niestety, kłamstwem można pacjenta uspokoić', ale nigdy uleczyć ani uchronić go przed zarazą. Zresztą, bo ja wiem, czy słusznie upieram się przy tym jednym terminie: "zaraza", na określenie tego psychicznego paraliżu. Można go też porównać do hipnotycznego

działania kobry. A wiesz, jak najpraktyczniej unieszkodliwić kobrę? Nic wiesz? To ci powiem: bierze się tęgi kij i wali kobrę w łeb.

- No-no - mruknął Paweł pod nosem - no-no.

Jechali wciąż lasem.

Miasteczko Ejszyszki od wieków zamieszkałe było głównie przez handlarzy żydowskich. Brukowane kocimi łbami, wykoszlawionymi jak bardzo stare obcasy; rynek pusty w dnie nietargowe; sklepy, w których wiszą konopiane sznury, łań cuchy, babskie chusty, w oknach stoją zakurzone talerze z fajansu, a w drzwiach beczka ze smarem do kół, czasem po społu z workiem mąki lub zardzewiałym pługiem. Cztery restauracyjki z przygodnym zajazdem.

W tej chwili większość sklepów była zamknięta. Otworzono kooperatywę, w której nowym zwyczajem kupować można było tylko ograniczoną ilość towaru na podstawie zaświadczeń.

- Kak ich chalera! Żydouki prahlatyje! - przeklinali chłopi, wyładowując zły humor z tego stanu rzeczy na sprzedawczynie.

Istotnie, głównie Żydówki miejscowe obsługiwały kooperatywę, jak niedawno jeszcze obsługiwały sklepy swoich ojców i mężów. Nie są już jednak grzeczne, jak bywało, i zabiegające o klientów. Przeciwnie, roztargnione, niedbale traktujące tych, którzy z właściwych klientów przeistoczyli się raczej w petentów.

Restauracje czynne są jeszcze, ale już głośno się mówi o otwarciu stołówki ludowej. Z tego to powodu obywatel Szloma Kowarski ma wielkie zmartwienie.

Do niego właśnie zajechali.

Trudno byłoby określić na oko, ile lat liczył sobie ten człowiek. Skronie przyprószone siwizną, twarz tłusta i po marszczona zarazem. Nos koloru buraczanego. Oczy małe, ukryte. Gdy tak stał pod piecem, grzejąc plecy, na pierwszy plan wysuwał się jego brzuch. Marynarkę miał rozpiętą, a na wytłumaczonej kamizelce leżała tombakowa dewizka. Stal i patrzał w nieznaną dal, jaka się przed nim rozwierała ponad puste stoliki restauracji, poprzez szare okienka w szary dzień, który się wlókł po ulicy. Jakaś bardzo stara i zapewne już bardzo dawno wyssana przez pająka mucha wisiała w pajęczynie okna, ale Kowarski jej nie spostrzegał. Nie przywykł spostrzegać rzeczy nieistotnych, nieważnych. Rzeczą istotną była w lej chwili katastrofa interesów. Lecz jego twarz nie wyrażała na pozór nic z tego, co mówił bólem przepojony głos jego żony, dochodzący zza niskiego przepierzenia:

- Uś uś uś... Och...

- Co pani jest? - zapytał Paweł starej Żydówki.

- Ja mam słabe serce.

Kowarski ani drgnął. Patrzył przed siebie, wprost w okno. w wolną przestrzeń nieba ponad chlewem z drugiej strony ulicy.

Miał on dwie córki. Starsza, Sonia, była ładna, czarna, chodziła w wysokich bucikach, modnych teraz. Młodsza, Gałka, brzydka, podobna do ojca z twarzy, brzucha i nóg, została członkiem miejscowego komsomołu.

Nazajutrz rano Paweł obudził się, gdy Tadeusza już nie było w izdebce. Przeciągnął się, ziewnął kilka razy i zaczął się ubierać.

- Gałka!!..., - krzyczał ojciec w głębi restauracji - Kum a her!

Gałka poleciała do sklepu, aby sprzedać chłopu żądane przezeń obwarzanki i pięć deka landrynek dla dzieci. Stamtąd dochodził jej miody głosik, załamujący się w zajadłym skrzeczeniu, gdy targowała się o kopiejki, targowała z namiętnością starej żydowskiej przekupki:

- Co gada, co gada takie rzeczy! - krzyczała do chłopa - te landrynki, to jeszcze polskie landrynki!

Paweł nie dosłyszał odpowiedzi kupującego, a tylko znów wysoki, skrzekliwy głos Gałki:

- Nie sowieckie, nie! Co mnie będzie mówił! Sowieckie ja za pół ceny mogę sprzedać. A to nastojaszcze landrynki... Nie zawracać mnie głowa!

- Uś uś... - lamentowała stara z cicha, i tak samo, jak wczoraj, Kowarski stał pod piecem we frontowej izbie, tylko zdawało się nogi rozstawił jeszcze szerzej i milczał. Sonia ubrała się elegancko i poszła na rynek, gdzie w jednym z opuszczonych sklepów zapowiedziany był odczyt pt. "Kontrola i nadzór mas pracujących nad użytkowaniem ziemi, lasów i wód w wolnej ojczyźnie Związku Radzieckiego".

Paweł zamówił sobie śniadanie i przy okazji dowiedział się źródła troski małżeństwa Kowarskich. Interesy rozwijały się przed rokiem 1939 znakomicie. Restauracja dawała coraz większe zyski, zwłaszcza odkąd wybudowano nową szosę. U Kowarskiego była większa frekwencja niż u konkurentów. Prawda, że pracował ciężko. Jeździł, skupywał żywność za pół darmo, targował się o każde ćwierć grosza, kombinował, oszukiwał. Ale się dorabiał. Postanowił tedy inwestować i rozszerzając interes zbudował nową płytę w kuchni.

Najlepszy zdun przyjechał z miasta i postawił mu płytę na dwanaście fajerek. Stało się to prawie w przeddzień wkroczenia armii czerwonej.

Porządki nastały zupełnie inne. Miejscowe władze postanowiły uruchomić ludową stołówkę. Obejrzano wszystkie restauracje i Kowarskiego okazała się najobszerniejsza, a przede wszystkim jego kuchnia najbardziej pojemna. Ko misja ustaliła to w protokole i nad Szlomą Kowarskim zawisło widmo nacjonalizacji przedsiębiorstwa, oczywiście łącz nie z jego własnym domem, który był kupił w roku 1928.

- Tyle lat pracy, tyle lat pracy... Uś uś... - stękała stara. - Sonia, ona chodzi na każde zebranie polityczne, Gałka w komsomole. Ale co to pomoże, co to pomoże?...

Tadeusz wrócił przed południem, załatwiwszy część interesów dosyć pomyślnie, zabrał z kolei nową partię przemytu i poszli z Pawłem przez pusty rynek do karczmy Hackiela Goldmana. Ten, nie sprawdzając i nie patrząc nawet, wsunął paczkę pod ladę i wypłacił pieniądze bez słowa. Tadeusz zgarnął je do kieszeni i siedli przy stoliku koło bufetu, zamówiwszy wódkę i smażone rybki.

Żyd zapytał, jaka była droga, a później dyskretnie o no winy z miasta. Słuchał uważnie, co mu Tadeusz mówił, sam nie wtrącając już ani słowa. Po chwili milczenia, która potem nastała, Tadeusz odezwał się nagle:

- I co pan powie, panie Hackiel, tak na zdrowy, kupiecki rozum: człowiek pracuje całe życie, a tu przychodzi taka władza i odbiera mu za jednym zamachem wszystko.

- Komu? - zapytał Hackiel za szynkwasem, wydrapując paznokciem brud z kieliszka.

- No,a chociażby staremu Kowarskiemu. Hackiel wzruszył ramionami: - Czy to władza winna?

- A kto?

- On sam sobie winien. Po co jemu biło stawiać w kuchni dwanaście fajerek?

Tadeusz wypluł na podłogę kawał rybiej ości i nic nie odpowiedział.

W Ejszyszkach wypadło zatrzymać się przez dwa dni, w oczekiwaniu na przyjazd pośrednika, który miał zabrać cały transport sacharyny.Tegoż dnia miał się odbyć co tygodniowy targ, jeszcze dozwolony.

Od świtu już stukały po bruku kola. Trzęsły się, podrzucane na nierównej jezdni, baby na u wozach, jagnięta, worki, świnie; szli chłopy w kożuchach z Lejcami w rękach, szły krowy uwiązane za rogi z tyłu wozu. Różnoraki, wielokrotny gwar uderzał w zapotniałe szyby izby.

Gdy zaraz po śniadaniu Tadeusz wyszedł na rynek, do pokoju wpadła zadyszana Sonia:

- Jakaś milicja przyszła!... - Zanim Paweł zdążył się zorientować, chwyciła wiszący na gwoździku wbitym w ścianę klucz i wepchnęła mu w rękę.

- Od czego to? - spytał szeptem.

- Od wygódki, prędko!

Kowarscy zbogaciwszy się wydzielili sobie na wspólnym podwórzu własny wychodek i dorobili doń klucz, ażeby inni mieszkańcy domu nie mogli zeń korzystać. Paweł wy szedł tylnymi drzwiami, wcisnął się pomiędzy śmietniki, kurnik i wozownię, otworzył kluczem drzwi, zamknął je na haczyk od wewnątrz i czekał. Niedługo. Już po kilku mi nutach usłyszał obcasy Soni, wymijające na podwórku kupy gnoju. Zastukała, śmiejąc się wesoło:

- Niech pan wychodzi! Oni chcieli tylko napić się lemoniady!

Paweł odczepił haczyk i wyszedł również rozweselony. Znów śmietniki, kurnik, wozownia. Przed nim po dziedzińcu śmigały zgrabne łydki Soni, a dalej parkan, domy, grudniowe niebo i głucho turkotał jarmaczny dzień w miasteczku, korzystając jeszcze z wolnego handlu. - "Wolność!" - pomyślał - "Cóż to za rzecz!". - Dużymi kro kami dopędził Sonię, uchwycił ją za rękę.

- Ach, Sonia, Sonia! Jaka z ciebie rozstrzepanica. Dziś targowy dzień, tysiące obcych ludzi w miasteczku, a ty mnie

w ustępie zamykasz.

Zaśmiała się wyrywając bez przekonania rękę.

- A ja wiem?... Kto pan taki? Wiem, że pan Pilecki, to on...

- Kto taki?

- Pilecki.

- Jaki Pilecki?

- No, Pilecki - zatrzymała się patrząc w zdumieniu na Pawła. Pański przecie kolega, no ten, co razem z panem mieszka, no?

- Aaaa... Tak, naturalnie, Pilecki. Na ciebie patrząc pomieszało mi się w głowie. To, mówisz, że co on?

- Oj, puścić mnie! Nie mam czasu, pełno ludzi w sklepie.

- Sonia! rozległ się okrzyk starego Kowarskiego.

Paweł puścił jej rękę, wyszedł na ulicę i stanął przed domem, przyglądając się ruchowi jarmacznemu. Tadeusz obiecał był wrócić przed południem i mieli pójść razem oglądać konie na rynku. - "Pilecki...", pomyślał, "kogoś miałem znajomego o tym nazwisku...", ale nie mógł sobie przypomnieć. Postanowił pozdrowić go żartem w ten sposób, jak wróci. Ale nie doszło do tego.

Gdy uśmiechając się wewnętrznie Paweł wszedł do izdebki, zastał tam niespodziewanie Tadeusza, który musiał wejść widocznie drzwiami od podwórza. Był ubrany jak do podróży, szybko pakował walizkę, i można było wnioskować z jego podnieconych ruchów, że jest czymś bardzo zaaferowany.

- No, chwała Bogu, że jesteś! - powiedział szybko, nie patrząc na Pawła. - Gdzie byłeś? Zresztą, wszystko jedno, nie mam czasu! Słuchaj...

- Co się stało?

- W porządku, w porządku. Nic. - Wyjął z bocznej kieszeni grubą paczkę banknotów. - Tu masz - powie dział zniżając głos - pięćset czerwońców, które tobie pożyczam. To znaczy pięć tysięcy rubli. Możesz sobie kupić niezłego konia, bo teraz spadają w cenie na łeb w obawie kolektywizacji. Wozy, niestety, drogie, ale jakoś kombinuj. Później porozmawiamy szczegółowo. Teraz ja się strasznie śpieszę. Nie będziemy mogli wracać razem, bo tak się zło żyło, że zaraz muszę jechać z pewnym człowiekiem... na białoruską stronę. Ty wracaj, jak potrafisz. Dobrze by było, że byś już tu nie nocował.

- Dziękuję - odparł Paweł, biorąc pieniądze. - Więc jak i kiedy się zobaczymy?

- Aha... - Tadeusz zatrzymał się w progu, zawahał, wszedł z powrotem i zamknąwszy drzwi powiedział: - Słuchaj, gdyby zaszedł taki, zresztą mało prawdopodobny, wypadek, żebym w przeciągu trzech miesięcy od tej chwili do ciebie się nie zgłosił, to bądź łaskaw zajść do pralni, wiesz, zapytaj o pannę Halę i powiedz jej, że ja... Zresztą, nic nie mów szczególnego, powtórz tylko, jak było, to już ona będzie wiedziała. Ale nie wcześniej niż po upływie trzech miesięcy. Szczęśliwej drogi!

- Nawzajem. Pomogę ci założyć konia.

Gdy Paweł zamykał bramę za wyjeżdżającym Tadeuszem, przypomniał sobie dopiero:

- A pieniądze - zapytał - komu mam zwrócić pożyczkę w razie czego; pieniądze?

- Też jej.

W kilka godzin później ostatni pijak wytoczył się z knajpy Szlomy Kowarskiego, zwalił się do czekającego nań wozu, a koń, nie kierowany, ruszył utartym szlakiem cło domu. Po dobnie jak milkną kawki na kopułach cerkiewnych, stada wron w parkach miejskich, jak zacichają kopyta konnicy, która wróciła do koszar po ćwiczeniach, a na szosę opada tylko po nich zwolna kurz i pustka - tak z cicha zapada w martwotę po dniu rynkowym małe miasteczko w dale kim, sennym kraju. Pozostają nawisłe chmury, bezładne źdźbła słomy, koński nawóz, drgające na wietrze pierze po sprzedanej kurze. I tylko na niektórych drogach, wybiegających na kształt palców u ręki i jakby uciętych zapadającym mrokiem, jak cisza w uszach tak dzwonią w pustce druty na słupach telegraficznych.


XIII


Śnieg padał i padał. Od Tadeusza wciąż nie było wiadomości. Paweł kupił sobie konia w mieście, wozu odpowiedniego nie znalazł, ale też nie był mu na razie potrzebny. Po życzył od Mani sanie, które stały bezużytecznie w szopie, gdy mąż jej, Jan, wciąż jeszcze siedział w więzieniu za nielegalną sprzedaż świni.

Pracę znalazł w odległym o pięć kilometrów sowchozie; przy zwózce drzewa z lasu do smolarni.

Pewnego ranka jechał aleją prowadzącą do byłego pałacu dawnego właściciela, gdy spotkany człowiek prosił, by go podwieźć. Na skinienie głowy, siadł tyłem do wiatru i za pytał Pawła:

- Do lasu?

- Tak. Wozić osikę.

- Dużo płacą?

- Mało. 10 rubli za metr.

- Na machorkę, musić, ledwo zarobisz?

- Prawie że nie więcej.

Chłop zdjął rękawicę, przechylił się, w dwa palce ująwszy nos zgrabnie się wysmarkał, wytarł wierzchem dłoni i włożył rękawicę z powrotem.

- Zmienilim jednego pana na drugiego - powiedział.

- A tamten był zły?

- Kto jego wie, jaki on tam był w sobie. Ja po jego po kojach nie chodził. Pan siedział we dworze, a ja w chacie. A teraz jak w kazarmach. - Zeskoczył koło kuźni, podziękował i poszedł drogą do smolarni.

Ranek był mroźny. Na drzewach osiadła szać. Lasy byłe go obszarnika rozrzuciły się po wzgórzach i jarach, bardzo niedogodnych do wywózki drzewa. Paweł wybrał sąg stojący pośrodku polany i zabrał się do ładowania, ale robota nieszła mu tego dnia. Na spodzie leżały ogromne szczapy i nierozłupane komle. Trzeba było odrywać je od zmarzłej ziemi, dźwigać i wrzucać do sań. Podrąbywał lód siekierą, podważał żerdzią, nie zważając na pot, który zalewał mu oczy. Ciągnął, dociągał porzucał na chwilę, aby złapać trochę oddechu; po chwili zbierał siły i ujmował za nowo. Ręka zaczęła mu krwawić od zadraśnięcia, nie czuł bólu, skupiwszy całą uwagę na zawiłej kombinacji podciągnięcia kłody i oparcia jej brzegu o podłogę sań. Nagle koń zrobił krok na przód, by zerwać pęd młodej sośniny spod śniegu, i odciągnął sanki o kilka centynetrów. Kłoda ześliznęła się i padła w zagłębie. Paweł skoczył wściekły, porwał konia za uzdę, targał nim, klął brzydko, po chamsku; w uniesiony do góry łeb koński z wystraszonymi oczyma patrzał prawie z nienawiścią: " Naazaaad!!" krzyczał, pchając wstecz. Robotę musiał zaczynać od nowa.

Tak szła szczapa po szczapie, ale najwiekszych nie miał siły unieść. Odwrócił się mimowoli do toważyszy, którzy opodal ładowali swoje sanie. Jeden stał już gotów na drodze i skręcał "cygaretkę". W pobliskim zagajniku chłopak z sąsiedniej wsi przeklinał straszliwymi słowami swoją klacz. Prawie nad jego głową dzięcioł wykuwał sosnowe szyszki: obrąbiał je dziobem, wyjadał nasienie, następnie silniejszym uderzeniem wytrącał je ze szczeliny i leciał po nową. Wracał, szorstko prując powietrze skrzydłami i migocąc w słońcu pstrokacizną. Wsadzał zgrabnie nową szyszkę do szczeliny i zabierał się do pracy. Wykończył, znów wytącił i znów leciał po następną. W ten sposób płynęły godziny. Na śniegu pod sosną gromadził się stos obrobionych szyszek.

Paweł załadował wreszcie sanie, spiął łańcuchem, podniósł lejce i wziął do ręki bad. " Ale, czy wyjadą z tego śniegu? "- myślał z niepokojem. " Ach, Boże, żeby tylko koń wyciągnął. Koniowi dopomóż, nie mnie!...?? - Wielki, kary grzbiet wspiął się w łuk, uda zadrgały w strasznym naprężeniu, podpinka na podsiedziołku skrzypnęła złowrogo... Paweł z boku wpił swoje ramię w kłonicę sań, nogi wparł w śnieg: " No, no, nooo! Kary! ??- Sanki drgnęły, już, już prawie... I raptownie lewa użwa, zbyt przepojona tłuszczem ześliżnęła się z hołobli, duha poleciała precz. Koniec. Trzeba konia na nowo zaprzęgać.

Zacisnął zęby. A czas leci. Leci, dzięcioł po nową szyszkę. Suną obłoki nad drzewami. Sunie słońce na niebie, nieubłagane. Chłopak z zagajnika zdążył już wyjechać na drogę.

- Co tam jest z tobą? - krzyknął do Pawła.

- Użwa, psia ją mać..., mać, mać! Nietrzyma!

- Wsadź pod spód rękawicę albo jedliny kawałek! - odkrzyknął i ruszył.

Paweł wyjechał z polany ze znacznym opóźnieniem. Droga do smolarni była miejscami zawiana, miejscami zwiana aż do piasku. Nie można było ani na chwilę spuszczać z niej wzroku. Bo droga dla woźnicy jest istotą pełną wyrazu a zmienną jak samo życie. Ma swoje humory i swój charakter.

Prowadzi w dół na łeb, to znów pod bardzo ciężką górę. Czai się na swej prostej niespodziewanym korzeniem spod śniegu, kamieniem. Droga może być wprawdzie przyjacielem, ale bywają dni, w których staje się wrogiem najgorszym, z którym się walczy w pojedynkę. Mróz się wzmagał. Wszystko wokoło zaczynało skrzypieć. Paweł tego dnia ledwo zdążył obrócić z lasu do smolarni dwa razy.

W drodze powrotnej do domu było już ciemno. Na zachodzie pozostało po zorzy wieczornej jedynie wąskie, zsiniałe pasmo jaśniejszego nieba. Paweł podciągnął wyżej podpinkę na podsiedziołku, ukląkł na przodzie sań i ujął lejce.

- Uważajcie, chłopcy, nocą - odezwał się jeden z woźniców na tylnich saniach - a to mówią, że wilki jakoby pojawiły się.

Paweł spojrzał pytająco na gajowego, który stał przy drodze i patrzył na odjeżdżających.

- Ech, tam, mówią - mruknął gajowy. - Jedne owieczkę w zaścianku zjedli. Jeszcze nie wiadomo, czy sam gospodarz na mięso jej nie chciał przedać. Żeby na świecie nie było gorszych strachów jak wilki! - Odwrócił się ociężale i spojrzał ku zachodowi.

Gnali szybko. Mróz zapierał dech. Paweł zwrócony do konia miał tuż przed sobą kłąb jego zadu, który niestrudzenie kołysał się i miesił tylnymi nogami drogę. Od blasku gwiazd błyszczała ona wyślizganym mrozem. Jechali lasem jak między ścianami czarnego korytarza. Po upływie godziny zamigotało wreszcie światełko na przejeździe kolejowym. Minąwszy go skręcił między domy osiedla. Boleśnie, prawie płacząc-zawodząc skrzypiał żuraw w obejściu Rojkiewiczów.

O tej samej porze Marta przesłaniając z boku dwoma rękami oczy zbliżyła je do szyby, by odczytać termometr za oknem. Wskazywał 29 stopni poniżej zera. W lesie pękały z mrozu drzewa.

Paweł zjeżył się pod kożuchem i pomyślał: "A jak inni w ten sposób całe życie, z domu do lasu, z lasu do domu..." I gdy chwilę potem wchodził do sieni, otrzepując ze szronu futrzany kołnierz, postanowił nieoczekiwanie: "Można być jednak szczęśliwym!..."

Od tego postanowienia minęło dziesięć dni. Pogoda uległa gwałtownej zmianie. Marta wstała o piątej rano, wprost na koszulę narzuciła wielki kożuch, wciągnęła na bose nogi walonki i zapaliła świeczkę w ręcznej latarni. Odsypawszy poranną miarę owsa, poszła przez podwórze do stajni. Pies pobiegł z tyłu. Skobel usuwał się z trudem. Mar ta musiała na śniegu postawić miarę owsa i latarnię, a później dwoma rękami otwierać drzwi. Pies obwąchał owies i ziewnął, tak szeroko rozdziawiając mordę, że w blasku latarni widać było czarne jego podniebienie; następnie zębami począł iskać pchły w kudłach koło ogona. Koń stulił uszy i sapał ciężko w żłób. O piątej rano czasu moskiewskiego panowała głęboka noc. Paweł spał jeszcze. Ale koń musiał być nakarmiony co najmniej na godzinę przed wyjazdem. Do pracy wyjeżdżał Paweł zazwyczaj o szóstej. Dlatego Marta wstawała wcześniej, by mu oszczędzić godzinę snu, sama zaś mogła później jeszcze wrócić do łóżka i odespać trochę.

Na dworze stała wilgotna mgła. Śnieg był miękki, drzewa czarne i mokre. Od kilku dni panowała odwilż. Gdzieś w sąsiedztwie zapiał kogut. Jednocześnie prawie, daleki jak echo, dał się słyszeć gwizdek pierwszego pociągu z miasta. Pod kożuch i koszulę wdzierał się przejmujący chłód. Marta wróciła do kuchni, przysiadła przed paleniskiem płyty i zaczęła rozpalać ogień na ranne śniadanie dla męża. Pies łapą otworzył drzwi, wpuszczając strumień zimnego powietrza i za pach mokrej psiej skóry.

- Poszed do budy! - krzyknęła na niego i zatrzasnęła drzwi. Pies, który słyszał len okrzyk wiele razy w ciągu doby, wycofa] się tyłem i poszedł nie do budy, a wzdłuż płotu obwąchiwać znane mu na pamięć zapachy.

W wilgotnozastygłym powietrzu komin ciągnął z trudem, ogień rozpalał się niechętnie. Potem wstał Paweł. Przeszedł przez kuchnię bez słowa i wyszedł na podwórko. Pies mu siał podbiec na jego przywitanie, bo usłyszała, jak Paweł krzyknął: "Poszed do budy!" - Po chwili powrócił, ostukał bu ty z przyklejonego śniegu o próg.

- Po czemu płaciłaś mąkę ostatnio? - spytał, poprawiając rzemień na spodniach. Spojrzała na niego z ukosa.

- Ależ ty i chodzisz rozchełstany, jak...

- No, już dobrze, dobrze... - odparł szorstko, przechodząc do pokoju.

- Osiemnaście rubli za pud! - zawołała za nim. Odpowiedział coś, czego nie dosłyszała. Zarobki Pawia nie przekraczały przeciętnie dwudziestu rubli dziennie, bardzo rzadko sięgając trzydziestu. Ledwo wiązali koniec z końcem.

Maria pobiegła do ogrodu, w to miejsce, gdzie rosła kępa sosen. Nogą roztrąciła śnieg, zerwała garść zielonych pod śniegiem listeczków borówczanych i powróciła szybko. Her baty ani prawdziwej, ani sztucznej nie można było teraz

dostać, chyba za grube pieniądze. Zaparzali więc liście borówek zrywanych z lasu. Dawały one piękny kolor różano-her-baciany i żadnego smaku. Po wypiciu osiadał na szklankach brudny i trudny do wymycia osad.

- Poszed do budy! - krzyknęła jeszcze raz na psa, który się plątał pod nogami. Pies poszedł do furtki i tam przy siadł, gdy nagle zawarczał krótko i zaczął szczekać. Obróciła się pośpiesznie i zobaczyła postać, której w ciemności nie mogła rozeznać. Był to Tadeusz.

Przyjechał pierwszym, rannym pociągiem. Marta, gdy go poznała po głosie, odczuła instynktowną przykrość, że nie będzie mogła pójść spać zaraz po śniadaniu; Paweł na jego widok poczuł instynktowną przyjemność, że nie będzie po­trzebował wyjeżdżać zaraz na robotę. Tadeusz, mimo że rów­nież niewyspany, był w dobrym humorze.

- Przyjechałem po twoją duszę - żartował zacierając ręce przed ogniem. - Musimy sfinalizować nasz układ i chciałbym dziś jeszcze ruszyć w drogę.

Marta słuchała uważnie, mrużąc oczy. Paweł patrzył nań pytająco.

- Znasz warunki, w jakich handluję - ciągnął Tadeusz - jeżeli ten zakazany proceder, objęty dziś pojęciem spekulacji i przemytu, można nazwać handlem. Z ryzyka i niebezpieczeństw, mam nadzieję, też zdajesz sobie sprawę. - Tu rzucił wzrokiem w kierunku Marty i dodał: - Zresztą, nie przesadzajmy, nie są one tak wielkie, jak się wydają.

Marta spuściła wzrok, poprawiając coś na stole.

- Dobrze. Słucham - wtrącił Paweł.

- Proponuję więc następujące warunki: Będziesz jeździł ze mną, gdy wypadnie tego potrzeba. Mój towar i manipulacja, twoje środki komunikacyjne. Praca i ryzyko wspólne. Zysk czysty na połowę. Przy tym z przypadającej na ciebie części otrzymasz na rękę dzienną najwyższą stawkę, jak byś pracował normalnie gdzie indziej, bo wiem, że nie masz pieniędzy. Resztę zaś potrącę na spłatę twego długu. Dobra? Nie bój się, może po dwóch, trzech najwyżej wyjazdach, spłacisz cały dług.

- To są świetne warunki - odpowiedział Paweł, unikając dlaczegoś wzroku żony. - Czekałem na ciebie od kilku ty godni. Dlaczegoś dopiero dziś przyjechał?

- Niedawno wróciłem, a później chciałem doczekać się bezksiężycowych nocy.

Wyjechali o wczesnym popołudniu, tak aby linię rozgraniczającą litewską republikę radziecką od białoruskiej mogli przekraczać nocą. Było stąd niezbyt daleko, ale mu sieli zrobić krąg do odległej o dziesięć kilometrów samotnej osady, w której zdeponowany był towar Tadeusza. Zanim dojechali zapadał już zmierzch. Paweł pozostał w sankach, podczas gdy Tadeusz z właścicielem zagrody znosili worki i pakowali je w sanie.

Noc gęstniała. Nie dojeżdżając dużej wsi Stasiły, stanowiącej oficjalne rozgraniczenie między republikami, Tadeusz kazał skręcić w prawo i zatrzymać przy pierwszej chacie jakiegoś osiedla. Poszedł, zastukał i znikł w sieniach, ale już po chwili powrócił.

- Nie ma go - powiedział markotno i postał przy saniach niezdecydowany. - Psia krew! Nie wiem, co robić. Sami nie przejedziemy.

- Dlaczego?

- Bo tu trzeba wiedzieć, jak... Teraz zaczynają się lasy i tam zasadzają się teraz bandyci, którzy polują właśnie na takich, jak my: z towarem. Później znowu linia graniczna na rzeczce i bywają częste patrole. A w Stasiłach do tego wszystkiego straż chłopska każdego podejrzanego ma prawo zatrzymać. Dadzą tacy drągiem po głowie, zabiorą towar i po krzyku; między sobą się podzielą. Człowiek miejscowy, i o wie, którędy się przemknąć, bo sytuacja ciągle się zmienia. Miałem takiego przewodnika właśnie i diabli wiedzą, gdzie go poniosło. Hm...

W dali widać było duży płomień, skaczący dziko wśród nocy. - Wieprza osmalają czy co - mruknął Tadeusz w zamyśleniu. - Podjedźmy tam - zdecydował.

Koło czwartej chaty paliło się ognisko podsycane słomą, i w jego migotliwym blasku dostrzec było kilka sylwetek. Okazało się, że robili coś wokół rozkopanego kopca, w którym na zimę zwykło się przechowywać kartofle.

- Zmrozili, na czysto zmrozili! Gnój! Na pola wyrzucić! - biedował gospodarz. Tadeusz odciągnął go na bok i zaczął mu coś tłumaczyć. Ludzie przerwali swa czynność, przyglądając się przybyszom. Paweł wylazł również z sań, żeby się ogrzać trochę przy ognisku.

- Hm, cóż, droga można pokazać, dlaczego, owszem - mruczał gospodarz podchodząc z Tadeuszem. - A ile pan dajesz?

- Pięć czerwońców dosyć chyba będzie?

- Mało - uciął chłop. - Za taka rzecz, mało.

- No, to ile?

- Bez stu rubli szkoda gadać. Pan sam, widzę, nie palcem robiony. Wiesz, co za interes. Dzisiejszym czasem, oho!... A ot, ja wszystkie kartofle stracił, przemrozili na błoto. Ot, tobie, i żyj do wiosny. A cóż to sto rubli, nic!

- Samogon musić będziesz pędzić z nich, a? - dociął zbliżając się sąsiad, bo wiadomo, że samogon kartoflany wyrabia się tylko z mrożonych. Gospodarz udał, że nie słyszy docinka.

Tadeusz zgodził się dać sto rubli.

- Kościa! - zawołał gospodarz do syna. - Moża ty by podsiadł do ichnich sań i pokazał ludziom droga, jaka, wiesz, ... teraz.

Syn, chłopak dwudziestokilkuletni, nie miał widocznej ochoty i wymawiał się. Odwilż, mówił, woda rozlana. Noc ciemna: - Gdzie ja tam będę pokazywał... Sam nie znajdę.

Innym razem może by ojciec przyznał rację synowi, ale prawdopodobnie poniesiona strata uczyniła go bardziej ła-sym na zarobek.

- Podjedź, Kościa, mówił łagodnie, prawie prosząco. Za trzy godziny będziesz z powrotem w chacie. Toż nie daleko. Tam, na Kacze Bagno, dziś spokojnie i przez rzeczkę. A da lej niechaj sami jadą. Weź kożuszek.

- Rzeki lodem dziś nie przejedziesz. Woda wszędzie.

- To prowadź na mostek.

- Na mostku... Kto ich wie, jak tam na mostku...

Ot, oni, sto rubli dajo. Moża dorzucą cokolwiek jeszcze...

- Za sto rubli i ja by pojechał pokazać - odezwał się ten sam co uprzednio chłop.

- To jedź! - odciął mu Kością ze złością, jednak po szedł do chaty po kożuszek. Za chwilę wyszedł, ale z tyłu wy biegła baba.

- Gdzież ty jego na taka noc posyłasz! - zakrzyczała do męża. - Zwierz ty! Ludzie jakieś po nocy badziają się, nie wiadomo co za jedne! I skąd, cholera, ich nieczysta siła przyniosła! A ty zaraz: "Jedź"! Nie wiadomo jeszcze, czy za płacą, po nocy, w lesie!

- O, co się tyczy zapłaty, to już prawda, że trzeba z góry dać - przyznał gospodarz.

Tadeusz dał mu sto rubli i obiecał jeszcze czerwońca do rzucić chłopcu po przeprowadzeniu. Baba umilkła. Gdy odjeżdżali, stary krzyknął jeszcze: - Kością!

- A?!

- Ty, synek, uważaj!

Nie odpowiedział.

Noc była czarna, wietrzna wiatrem, który już od kilku dni nawiewał niespodziewaną w ciągu zimy odwilż. Płynące po niebie chmury od czasu do czasu uchylały zasłonę z gwiazd i wtedy dostrzec było można odblask rozlanych kałuży po śniegu, lęk duhy kiwający się nad końskim łbem, czarne zarysy lasu. Kościa, któremu Paweł oddał lejce i bal, wyciągnął go pokazując w lewo:

- Tam, ot, oni zasiadają. Pilnują głównej drogi. A my jak raz bokiem, bokiem damy się, i nawet nie usłyszą.

- Kto? Bandyci?

- A cóż pan myślał.

Paweł wsadził ręce w rękawy burki i poprawił się na siedzeniu. Tadeusz milczał. Kościa siedział bokiem na przodzie sań . Koń przystanął w kałuży.

- No, jedź, jedź, braciszku, czego stanął - mruknął Paweł.

- A niech on wody popije. - Cicho, cicho bulgotała woda. Koniowi niewygodnie było pić, zgiął jedną nogę w kolanie, sączył długo, uparcie poprzez wędzidło. Wreszcie uniósł łeb, zamlaskał i niepopędzany sam ruszył.

- Co z tymi kartoflami u was wyszło takiego? - spytał Paweł, aby przerwać naprężone milczenie.

- To i wyszło, że sam baćka winien. Przyjechali, tygodnie temu dwa, ludzie z miasta i "dawaj", proszą, "kartofli im sprzedać". Prawda, cena dawali akuratna, dobra cena, ale gdzież w taki mróz będziesz kopiec rozkopywać...?! Nu, my, tak-siak tłumaczyli im, ale oni przystali jak te muchy do konia: sprzedaj im koniecznie i jeszcze nadbawili. A później straszyć zaczęli, że sowieci pod wiosnę rekwirować będą. Wiadomo, każdy na swoja strona ciągnie. Ot, baćka i złakomił się na zarobek. Słomą, mówi, okryjem, od mrozu zasłonim... A gdzież tam słomą zasłonisz! Otwarli kopiec, a teraz jak od liga przyszła, patrzamy wczoraj, że jakby dym dał się z kopca. Dziś odkopali: nawskroś przemarznięte.

- Dużo kartofli?

- Wszystkie, jakie mielim... Teraz po cichu pojedziem - dodał. - Lepiej nie gadać.

Wyjechali z lasu. Kościa zeskoczył z sań i poszedł przed koniem, człapiąc butami w mokrym śniegu.

- To już Kacza Łąka? - zapytał go szeptem Tadeusz.

- Kacze Bagno - poprawił Kościa i nagle przystanął. - Ciccicho... - Postali chwilę nasłuchując. Nic, tylko wiatr, wiatr prawie wiosenny, ciepły, dął im w twarze, nasiąknięty wilgocią, zapachem śniegu, upajającą świeżością przestrzeni, wiatr z południa. Kościa odwrócił się i szepnął:

- Postojcia tutaj. - Sam zniknął w ciemności. Nie było go długo. Później dało się słyszeć ciche człapanie; po wrócił i wyjaśnił szeptem:

- Baćka, to on mądry. Niechajby sam jechał. Ja mówił, że rzeki nie przejedziem. Jemu to tylko zarobek w głowie... Trzeba teraz na lewo, do drogi i na mostek. Na tym mostku sowieci często stoją. Pilnują. Pan - zwrócił się do Pawła - niechaj lejce puści, ja konia za uzdeczkę przeprowadzę. Podjedziem bliżej, może słychać będzie, czy są. Tylko cicho teraz... Dobrze, że wiatr z tamtej strony. Może i przeskoczym jakkolwiek.

Pojechali między krzakami, ale Kościa prowadził pewnie jak po wyraźnej drodze. Gałęzie biły po oczach, w ciemności nie było widać nic prócz niewyraźnych sylwetek zarośli. Po upływie kilkunastu minut dobrnęli do grobli. Znowu po stali, nasłuchując. Nic, tylko wiatr. Kościa pociągnął nosem, rozsunął krzaki wikliny, wlazł na groblę. Było tak ciemno, że nawet gdy się patrzyło z dołu, sylwetka jego nie odcinała się na tle nieba. - Ja pójda zobaczyć - szepnął znowu, jak za poprzednim razem, znikł w mroku i znowu nic, tylko wiatr leciał nad nakrytymi śniegiem moczarami, szarpiąc galązki krzaków. Minęła bardzo długa chwila, podczas której nie dochodził żaden inny odgłos. Wreszcie powrócił.

- Zdaje się, nie czuć nikogo. Wjedziem na grobla. Mo stek niedaleko. Tylko, że bieda, że śnieg na bierwionach nadto zmyło... Czy przeszorujem, nie wiadomo, my przez nie co, po gołym drzewie? Sanie ciężkie, widać.

- Przepchniemy - odszepnął Tadeusz.

- Pewnie, że stać nie będziem, ręce założywszy. Ale czy zdołamy tylko? Można by śniegu podsypać pod płozy, ale szumu narobim. A po drugie, czy jest u was łopata?

- A mostek długi?

- Nieee...

- To jazda - zdecydował Tadeusz. - Koń mocny. Już bez słowa podparli sanie, wydostali się na groblę.

Mostek leżał o ćwierć kilometra dalej. Szli obok sań piechotą. Na niebie zbiegały się chmury. Gwiazdy znikły. Zrobiło się czarno. Nagle koń stuknął kopytem o drzewo, potknął się, poderwał i załomotał po mostku. - "Raaazem!"... skomenderował Kościa świszczącym szeptem. Paweł chlasnął konia biczem i jednocześnie wszyscy trzej wparli się ramiona mi w sanie, pchając je z całej siły po oślizłych belkach mostu. Płozy zazgrzytały po drzewie, koń sapiąc głośno i tłukąc podkowami robił wiele hałasu. - "Raaazem!" podbechtywał Kościa. O kilka kroków dalej zamajaczyła biała płachta śniegu po drugiej stronie mostu. - "No, koniec udrę ki..." przemknęło Pawłowi, i zebrał muskuły do ostatniego, najwyższego napięcia. "Jak wtedy osikę", pomyślał. "Ciągle coś pchać trzeba; bo życie, dobrze się mówi, że się je pcha naprzód..."

I oto w tej samej chwili, nagle, posłyszeli z lewej strony w ciemności wyraźny chrzęst rozsuwanych krzaków i jednocześnie padły dwa głosy:

- Stoooj! A wy dokąd, obywatele!? - Głosy były lek ko zdyszane. Najwidoczniej patrol usłyszał z pewnej odległości podejrzany rumor na mostku i zdążył nadbiec w samą porę. - Dokąd po nocy! A? - Jeden z żołnierzy, szybko sapiąc, wdrapywał się na groblę.

- Po koniu!! - syknął Tadeusz z mocą, wskakując kolanami z tyłu do sań. Paweł podskoczył bokiem i ze zwisającymi w powietrzu nogami, szarpnął lejce i zaczął bić batem konia, nie bacząc, że zaczepia o głowę Koście. Ten skulił się, siłą rozpędu pchał jeszcze, później skoczył na przód sań.

- Stój! Stój! - rozległy się z tyłu wołania. Uciekający jednak zdążyli już odgalopować kilkanaście kroków i wszystko zapewne mogłoby się skończyć dobrze, gdyby na drodze ludzkiego życia nie zdarzały się przeszkody i takie, jak drobny garb na grobli, powstały wskutek zasypania uprzedniej jamy świeżym piaskiem. Wzniesienie było ledwo znaczne, miało nie więcej wysokości niż dwa centymetry, a długości może około dwóch metrów, dostateczne jednak, by - wystawione w ciągu kilku dni trwającej odwilży na działanie wiatrów i słońca - stanowić odpływ dla tającego śniegu... Płozy zgrzytnęły po gołym piasku, koń stanął.

- Ach! - zdołał wykrztusić Kościa; Paweł walił biczem prawie na oślep. Z tyłu słychać było kroki dobiegających ludzi. - Stoooj! Taka wasza mać!! - W tejże samej chwili Tadeusz, jakby się sam ze sobą zaszamotał gwałtownie, bo nie mógł sięgnąć do kieszeni burki, którą przyciskał kola nem, ale w następnej sekundzie przechylił się, wyrwał ją, wydostał granat i rzucił prawidłowym łukiem, ale z niewygodnej pozycji za siebie, bez dostatecznego rozmachu, za blisko. Usłyszeli jak ciężki przedmiot padł na drogę opodal - "Głowy!!... Chować!!!"... - zdążył jeszcze krzyknąć, sam padając na płask w saniach. Paweł zgarbił się, upadł na niego bokiem; Kościa chciał zeskoczyć z sań i zaplątał się w lejce obcasem buta; odczepił je jednak, najwidoczniej nie zdając sobie sprawy z tego, co zaszło. Ale już błysk rozdarł ciemności, ogłuszający wszystko huk, ciepły oddech powietrza i z gwizdem przeleciały odłamki! - Koń oszalały ze strachu, stanął dęba, rzucił się naprzód, szarpnął sanie, przeciągnął przez piasek. Z tyłu padł pierwszy strzał, ale już pędzili po śniegu.

- Ajaj! -krzyknął boleśnie Kościa, trzymając się jakoś śmiesznie za przód sani. - Ajajaj!... Oj!... - i zwalił się na

groblę. Lewa jego ręka była jeszcze wyciągnięta ku saniom, ale ciemność nocy nie pozwalała rozeznać szczegółów upad ku. Znowu bzyknęły kule. - Ratujcie!... usłyszeli zamierający glos. Paweł mimo woli się obejrzał, ale nie zobaczył nic. Chciał coś powiedzieć, coś zrobić, zatrzymać konia, sam nie wiedział, co: zeskoczyć, ratować tego, co upadł? Zastanowić się? Ale nie było sekundy do stracenia. Po prostu nie było czasu.

- Po koniu! Po koniu! Po koniu! - powtarzał obok niego drewnianym głosem Tadeusz i pędzili na oślep w czarną przestrzeń.

Kule przestały gwizdać. Widocznie ludzie z tyłu dobiegli i musieli się zatrzymać nad leżącym chłopakiem. Później padły jeszcze ze trzy-cztery strzały, ale pociski bezpiecznie poszły sobie bokiem nad moczarami. Minęła dłuższa chwila zanim Paweł poczuł na nowo oddech świeżego wiatru, który chłodził pot spływający po twarzy. Pędzili w ten sposób z pół godziny, za czym przeszli w stępa, aby dać wytchnąć koniowi.

- Narwali się - mruknął Tadeusz.

Przed nimi raptownie wyrósł z ciemności las.

- Czy jego trafili kulą, czy dostał odłamkiem? - zapytał Paweł wciągając ciężko powietrze. Tadeusz nie odpowiedział. Później dopiero, w lesie, odezwał się:

- I tak nie dowiemy się nigdy.

Koń przystanął w tej chwili, rozstawił tylne nogi, które mu drżały z wyczerpania, i długo, z nerwowymi przerwami, odlewał pod siebie.


XIV


W chacie na ławkach przy stole w rogu izby siedziało kilku ludzi oczekujących w umówioną noc na towar. Gospodarz, chłop barczysty, powstał, przymrużył oczy dla lepszego rozeznania przybyłych i obracając się w pół do siedzących, rzucił przez ramię:

- Oni.

Okna chaty zawieszone były workami, żeby światło skąpej lampki naftowej nie przedostawało się na zewnątrz. Płomień, targnięty powietrzem otwartych drzwi, zamigał gwałtownie, jak powieki człowieka na widok niespodziewanych gości. W półmroku trudno było rozeznać twarze obecnych. W izbie było chłodno, ale duszno, zalatywało dymem, kwaśnym odorem baranicy i machorki. Jeden, co był jeszcze w czapce, zdjął ją z namysłem, niby to z uwagą obejrzał wierzch, a następnie ułożył na parapecie okna.

- Jak droga teraz? - zapytał inny, wciśnięty w sam kąt pod obrazy święte. Różowa bibułka, którą upiększony był wizerunek Chrystusa, opadała mu jednym końcem na głowę, więc co chwila usuwał ją z włosów jak natrętną muchę.

- Droga dobra - odpowiedział Tadeusz.

- Prosto jechali?

- Prosto, traktem. Spokojnie. Żywej duszy nie spotkaliśmy.

- To szczęśliwie.

Gospodarz wyszedł z Pawłem, ażeby mu pokazać, gdzie ma umieścić konia. Pomógł odprząc i przyniósł siana. - Oho - powiedział - szparko jechali, że cały w pianie. Niech podje na razie; z godzinę poić nie można, póki nie ostygnie. A później owsa dam.

Paweł przyznał, że jechali szybko i podziękował. Gdy wrócili do chaty, rozmowa toczyła się jakiś czas wokół tematów raczej ogólnikowych. Dopiero gdy gospodarz wniósł samogon i zakąski i wypito po kilka kolejek, chłop w średnim wieku, o drobnej, usianej piegami twarzy, odważył się poruszyć sprawy aktualne:

- Człowiek jest wszystko jedno jak ta żywioła - mówił wyciągając ponad stół swą żylastą szyję. - Nie może wiedzieć, co jego czeka. Ot, ty, Romka - zwrócił się do siedzące go pod obrazem - biłeś onegdaj wieprza, a czy on wiedział, co jego czeka? Nie wiedział. Tym samym przykładem i człowiek. Czy my mogli dopuścić jakie dwa lata temu, że tak wyjdzie? Starzy ludzie, choć to, prawda, i my nie młode, bywało, opowiadali, jak to była w pańszczyzna. Zdawało się, słuchając, przed wiekami to było, a ot dziś, kto wie, czy nie gorsza od tamtej.

Siedzący naprzeciw skręcił papierosa, potem uważnie, długo ślinił bibułkę, aż gdy zapalił, wtrącił:

- Ja by inaczej powiedział. Mnie zdaje się, że tamta pańszczyzna dlatego jednak gorsza była. Wtedy byli ludzie, co żyli dobrze i nawet bardzo dobrze, panowie bogate i tam różne urzędniki, generały... A przy nich jednocześnie drugie, powiedzieć, jak my, nie tylko biedne, ale jak niewolnicy wszystko równo. Tym sposobem krzywda wychodziła wyraźna. A dziś krzywda, ona w oczy nie kole nikomu.

- Jak, nie kole?

- Po mojemu, to tak. Wyrównali.

- Wyrównali! - wykrzyknął nazwany przedtem Romką. - Gdzież ta wyrównania twoja? Ty chyba nie widział tych ichnich partyjnych i tam różnych enkawudzistów, że tak mówisz... Puza u nich nażarta, wszystkiego mają. Co ty możesz równać się z takim politrukiem?

- A ty im zazdrościsz? - zapytał poprzedni. Zarzucił nogę na nogę i podciągnął cholewę buta. - Ja im nie zazdroszczę. A po drugie, niesprawiedliwie ty, Romka, mówisz, że ja nie widział. Dlaczego, ja widział dużo. I tych z puzem nażartych też. Ale co i z tego? Co ich za życia? Czy oni mogą, tak jak dawniej, żyć swoją wolą? Nigdy! Takie same niewolne, może jeszcze gorsze. Na każde słowo uważaj. Co to za życia w strachu? Bądź ty u nich generałem, bądź u nich, nie wiem, jak ważnym, a każdy tylko drysta przed tą ich NKWD. To czy tak żyje człowiek? Osika tak żyje, a nie człowiek. - Nastało milczenie. - A widzieć, to ja widział więcej twego - dodał po chwili.

Tadeusz słuchał mówiącego z wyraźnym zainteresowaniem. - Wy tutejszy? - zapytał go.

- Nie. Ja spod Radoszkowicz mołodeczańskiego powiatu. Niedaleko starej granicy. - Zakąsił jakiś drobiazg, a później płynnie i obrazowo zaczął opowiadać, głównie zwracając się do Tadeusza:

Posiadał trzy hektary gruntu. Gdy na jesieni roku 1939 przyszli bolszewicy, sam z kilkoma innymi ustawiał na ich powitanie bramy triumfalne, umajane jedliną. Ale już po dwóch miesiącach rozczarowanie było powszechne. W listopadzie 1939 jeździł po wsiach specjalny agitator-politruk, który wygłaszał odczyty. Słuchali go wszyscy milcząc. Po odczycie politruk odpowiadał na zadawane pytania. Zebrani interesowali się głównie zagadnieniami natury materialnej. Pytali, czy jest w Sowietach cukier, bo jakoś zabrakło? Albo materiały na ubrania? O cokolwiek jednak zapytali, na wszystko agitator odpowiadał, że tego jest pod dostatkiem, że tylko trzeba zaczekać, a podwiozą wszystkiego! Wtedy jego coś skusiło, nieczysta siła chyba, zażartować: wstał z ostatniej ławki, na której siedział, i zapytał: "A nędzy u was dużo?". Użył polskiego słowa "nędza", i agitator nie zrozumiał znaczenia. Na wszelki jednak wypadek odpowiedział, że mnóstwo jest, że ją podwiozą.... Wtedy wszyscy zebrani wybuchnęli głośnym śmiechem - Opowiadanie przerwał Romka:

- Ale przyznaj się, zdorowo musić przedtem samogonu kierznął, żeby taka pytania stawiać?

- A wiesz, co - odparł opowiadający - że trzeźwy był. Nawet żeby choć szkalik jaki, ale nic nie pił od rana.

Obecni z niedowierzaniem pokiwali głowami.

- No, opowiadaj dalej - przynaglił Tadeusz.

Więc dalej było tak: jak wybuchł śmiech, agitator, zdezorientowany, zaczął rozpytywać się o przyczynę. Wytłumaczono mu sens żartu. Uśmiechnął się, nic nie powiedział. Ale nazajutrz żartownisia aresztowano. W ten sposób dostał się do Wilejki, siedziby sąsiedniego powiatu, gdzie zorganizowano duże więzienie. Zaledwie po upływie dwóch i pól miesiąca zmasowano już w tym więzieniu przeszło 3 tysiące ludzi, przeważnie chłopów. Zanim przyszło do wyroku, uciekł z drugim jeszcze. Tamten miał wyrok pięciu lat za to, że wyjechał z domu, przywiązał konia z wozem w jakimś miasteczku do płotu i sam wrócił piechotą do chaty.

- Jakże to tak? - zapytał Tadeusz - nie rozumiem.

- Bardzo prosto. Od własnego dobra uciekł. Żeby konia więcej nie mieć. Na co jemu koń, na szarwarki? Wytrzymać nie można było, jak zaczęli ludzi na roboty wyznaczać. Kamienie na przykład zima wozić. Ludzie wozili, palce sobie odmrażali, całą zimę wozili. A przyszło do płacenia, dali kilka kopiejek za metr. Znaczy za darmo pracuj. Pracować, to jeszcze pół biedy, ale z czego konia karmić? W ten sposób dużo kto koni zaczął wyzbywać się. Ten człowiek miał dwa hektary ziemi, z tego konia nie ukarmisz.

Kilku przytaknęło kiwnięciem głowy: - No, tak, z tego nie ukarmi.

Tymczasem gnali i gnali: jak nie kamienie, to drzewo z lasu, jak nie drzewo, to żwir czy glinę, woź im i woź bez przerwy. A kto nie pojedzie, temu trzy lata więzienia. A jeżeli przykładem nie pojedzie, a w tym samym czasie gdziekolwiek robota prywatna weźmie, tak jemu cztery lata więzienia. Ot, jakie prawo.

- Takie prawo, co zrobić - przytaknęli inni. Paweł, który siedział dotychczas milczący, wtrącił się do rozmowy, której temat obchodził go teraz bezpośrednio:

- U nas - powiedział - lżej na szczęście. Z koniem można jeszcze wolnego zarobku szukać i stawki znośne.

- Będzie i u was, będzie to samo. Nie bieduj przed czasem. Zaczekaj. Oni zawsze tak, pomału, pomału; nie żeby od razu zadusić, a stopniowo gardło zaciskają.

Skądciś, ledwo dosłyszalne, przyplątało się dalekie pianie koguta. Gospodarz ostrożnie uchylił worka zawieszonego na oknie, zerknął, jakby podpatrywał rzecz nieprzystojną i powiedział:

- Świtać będzie.

Wyładowali z sań większość towaru, przenosząc go do dużej szopy, gdzie stały sanki przybyłych chłopów. Gospodarz który odgrywał rolę pośrednika, przeliczył, sprawdził i udał się z Tadeuszem do chaty, aby mu wypłacić pieniądze. Chłopi zaczęli wychodzić jeden po drugim z izby. Wszystkim nagle zrobiło się śpieszno. Paweł prędko założył konia i ruszyli w dalszą drogę, zanim świt rozjaśnił się na wschodzie.

Pogoda się psuła. Zaczął padać deszcz, a później deszcz ze śniegiem. Dotychczas nie rozmawiali ze sobą na temat fatalnej przeprawy przez rzeczkę, jak się zazwyczaj unika przykrych wspomnień, gdy nadarzyła się okazja, aby skupić całą uwagę w innym kierunku. Raz tylko przyszło na myśl Pawłowi, że nawet nie wie, jak Kościa wyglądał: czy był blondyn , czy miał ciemne włosy? Jak był ubrany?... "Weź kożuszek", mówił jego ojciec. Jakie miał oczy? Było ciemno wtedy, noc, choć oko wykol. Tadeusz umyślnie wybrał taką noc bezksiężycową. Nagle przypomniał sobie tamten krzyk i wzdrygnął się wewnętrznie.

- Czy ty sądzisz - zapytał, uderzając biczem po śniegu - że to ujdzie nam płazem?

- Na pewno.

Przesadnie apodyktyczny ton zirytował nagle Pawła.

- Skąd możesz być taki pewny! Przecież dziś jeden drugiego

szpieguje i jeden na drugiego donosi!

- Ale nie bierzesz pod uwagę odwrotnej strony medalu: że właśnie

dlatego jeden boi się drugiego, przez co każdy woli trzymać język za zębami, a nie mieszać się w jakiekolwiek

bądź afery, nawet w charakterze świadka.

- Oby się twój optymizm sprawdził. Ale ten Kościa... jeżeli wyżył, ojciec jego, ludzie przy tych zgniłych kartoflach, jeżeli ich wezmą na spytki?

- Na pewno wezmą. Ale cóż oni widzieli? Dwóch ludzi w nocy i konia, którego nawet maści rozeznać nie mogli. Tak i powiedzą: nic nie widzieli, nic nie wiedzą. W dodatku, na szczęście dla nas, śnieg spadł. Zaniosło wszystkie ślady.

Resztę towaru dostarczyli pewnemu gajowemu lasów państwowych, który jeszcze nadal sprawował starą funkcję. U niego, po zakończonej transakcji znów pili samogon, jak kazał zwyczaj.

Chleb drożał, mąki było brak, cukier dostawało się dopiero po długim staniu w kolejce przed drzwiami kooperatywy, jeżeli wypadkowo wydawano po funcie na głowę mieszkańca. Ale samogon! Samogon ze zboża! Samogon z kartofli! Samogon z cukru! Samogon z mąki! Samogon pędzili wszyscy. W Markowszczyźnie i Kowalach, Rojstelach, Dogirach, Pojdatach, Kozłowszczyźnie i jak one się tam nazywają wszystkie wsie, sioła, zaścianki i okolice!... W Olechowiczach, Krudziszczu, w Wielkich i Małych Solecznikach w Białej i Czarnej Wace, w Płucianach, we wszystkich wsiach nazywanych Nowosiółkami, Słobódkami, Pohostami, Leśnikami, po lewym i prawym brzegu Wilii, od starej do nowej granicy, aż het, za Niemen, za Prypeć, w górę Horynia, Stochodu, nad brzegami rzek, które w tym kraju noszą tę samą nazwę: Łań... Od ujścia Dźwiny w Zatokę Ryską, po brzegi Czarnego Morza, po całej Białorusi, Litwie, Ukrainie, Wołyniu płynął samogon. Ludzie pili, tak jak nigdy dotąd. Pili na umór i na zapomnienie. Samogon się lał; na białym śniegu pozostawiał ślady wyrzuconej brahy, rzygowiny pijaka i odór fermentacji w powietrzu...

Nazajutrz wstali późno. Głowa bolała. Dzień zrobił się słoneczny i mroźny. Świeży śnieg pokrywał gałęzie świerków. Stały białe, jakby wystrojone do pierwszej komunii. Tadeusz wyszedł poziewając szeroko. Gajowy, który zajęty był właśnie pakowaniem do sań zakupionego towaru, odezwał się doń na pozór obojętnie:

- Co to ja chciałem powiedzieć... Aha, mnie to tam kawałka chleba i jaki literek mleka nie szkoda dla gości, ale panowie wolej zjeżdżajcie przed nocą z mojej gajówki.

- Pojedziemy zaraz, ma się rozumieć. Abo co?

- Niiic... - odparł, sprawdzając chomąt. - Rano tylko był jeden człowiek, to bałkotał...

- Worek ze skórą trzeba schować lepiej - ziewnął Tadeusz i pomyślał, że gajowy straszy, bo wyjeżdżając nie chce, by zostali sam na sam z jego młodą żoną.

- Otóż ten worek, to i jest najgorszy, nieskładny taki... Pan słyszał, że jakoby trzeciej nocy ktoś na linii granicznej w sowietów granatem rzucił?

Tadeusz cisnął niedopałek i uważnie przydeptał go nogą.

- Nie, nie słyszałem. Opowiadał kto?

- Już gadają. Dzisiejszym czasem, widzisz pan, buty sześćset rubli, a sumienie kopiejka... Tpprrr! Stoj, ty! Cholera! - przykrzyknął na konia ściągając lejce. - Do tyłu! - Cofnął sanki na drogę, uważnie wymościł worek ze skórą w sianie, obetkał z wierzchu koniczyną, a potem jeszcze raz obszedł dookoła, brodząc w śniegu, by zobaczyć, czy co nie

wystaje. Wreszcie ujął bat.

- Nu, ja na Lida.

- A nam jak wyjechać?

- A dokąd teraz?

- Do domu.

- Starą drogą nie jedźcie. Lepiej tym trybem leśnym aż do pasieki. Później w lewo, rojstem, rojstem aż do traktu. A stamtąd już, jak chcecie. Rzucił nogę do sań, drugą się odbił jak w

łódce, cmoknął na konia i posunął lasem.

Paweł pożyczył wiadra od gospodyni i szedł właśnie poić konia. Zanim doszedł do stajni, dogonił go Tadeusz.

- Zakładaj! Szybko! Jedziemy zaraz.

Kilka już dni jechali krajem dożywającym ostatnie dni starego ustroju. Do wsi przybywali agitatorzy, wychwalając system kolektywnej gospodarki. Chłopi milczeli. Ale tam wszędzie, gdzie tego żądano, zapadały zbiorowe uchwały przeistoczenia dotychczasowej, indywidualnej eksploatacji ziemi w kolektywną. Indywidualnym gospodarstwom wyznaczono podatki w pieniądzach, zbożu, wełnie, mięsie, których spłata przekraczała możliwości chłopów. Półtora roku temu, po wkroczeniu bolszewików, rzucili się oni do dzielenia dworskiej ziemi i ubiegali o nadziały. Nie przeszkadzano im w tym, owszem, nowe władze rozdawały chętnie. Dopiero później wyznaczono podatki i świadczenia. Wtedy ludzie poczęli uciekać od nadziałów, ale powiedziano im: stop! Coś wziął, musisz uprawiać i od tego płacić rządowi. Gospodarstwa chłopskie zaczęły się załamywać. W tych warunkach wprowadzenie kolektywizacji wydało się wielu jedynym, możliwym jeszcze wyjściem. Ziemię dworską miano z powrotem złączyć w dawnym obszarze, tworząc sowchozy, czyli gospodarstwa państwowe.

A wsie łączyć w kołchozy.

Pierwszym odruchem na skutek nowych porządków rolnych stała się wielka

ludzka zawiść.

Ci, którzy zawdzięczając burżuazyjnej reformie rolnej zdołali się usamodzielnić od gromady, uzyskać nadziały własne i pobudować na tak zwanych koloniach, czyli chutorach, stali się teraz głównym przedmiotem tej zawiści. Wydzielone gospodarstwa utrudniały sprowadzenie ich z powrotem do wspólnoty, a zatem i do kolektywu. Wieś nie mogła przetrawić uprzywilejowanej sytuacji tamtych: "My", powiadano, "mamy iść w kołchoz, a oni - to co?! Panowie?! Na własnym taki będzie siedział?! Jak wszystkim, to niechaj będzie wszystkim!..."

- Boże-sz ty mój! - tłumaczył się przed gromadą Jan Chont - czyż to ja winien?! Czyż ja przeciwia się? Jak władza każe, to owszem, ja z chęcią... - i rozkładał ręce. Ale oczywiście nikt nie wierzył, żeby Jan Chont, który przeszedł na własną, wydzieloną ze wsi kolonię jeszcze w roku 1936, miał chęć powrotu, a tym bardziej do kołchozu. Dlatego bał się on złego humoru dawnych sąsiadów bardziej niż NKWD. Wracał, bywało, do domu, nawet okiem nie rzucił na gospodarkę,

do której nabrał nagle szczególnej niechęci i powiadał z goryczą:

- Spalą jeszcze, czego dobrego. I za co? Czy to ja komu co ukradł albo czy zamordował kogo? Nikomu nic, zdaje się, złego nie zrobił.

Istotnie, Chont nikogo nie zamordował nigdy, a jak tam było z kradzieżą, nie bardzo wiadomo, ale też chyba, jeżeli, to tylko jaka małość. Wypracował swoje siedem hektarów z synem i dwoma córkami, bo żona odumarła go dawno; karczował pnie na porębie, ostatnie żyły wyciągał z siebie. - Więc za co, Boże ty mój, za co ta nieszczęścia?!

- Spalić, to może i nie spalą - pocieszał go krewniak.

- Co najwyżej wywiozą i gospodarka zabiorą.

- Zdaje się, nikomu ja złego nie robił... - Powtarzał Chont z tępym uporem, poruszając zaciśniętymi szczękami. Przesuwały mu się w pamięci obrazy przeszłości, jak widma grzechów w rachunku sumienia przed spowiedzią. Usiłował je przepędzić, zapomnieć, za niektóre rozgrzeszał sam siebie, ale tyle ich było w długim życiu, i nie wiadomo, który teraz wyskoczy i za gardło chwyci. A najgorsze ze wszystkich te siedem hektarów! I to jeszcze bez łąk, trzeba powiedzieć. Bo łąki dokupił w starym czasie, popod rzeczką, trzy hektary. Prawda, że nie rozpowiadał nikomu, ale wiedzą, wiedzą na pewno! Razem dziesięć, znaczy, hektarów. A teraz sprawa z synem.

Osiem miesięcy temu werbowano ochotników do fabryk w Leningradzie. Chont uplanował w swej chytrości, żeby namówić

syna, Adama. Zapisał go na listę w gminie, jak się kiedyś zapisywało na asekurację. Gdy go wyprawił, mawiał znacząco przy byle okazji: "Syn mój na fabryce w Sowietach". Ale po kilku miesiącach syn powrócił. W nocy, zakradłszy się jak złodziej. Do rana siedział, grzał się pod piecem, choć to nie była zima, i opowiadał: Chłopców z tej samej gminy, którzy pojechali razem, skazywano po kolei na różne kary więzienia. Za co? - Wzruszył ramionami... Jeden, to spóźnił się po raz trzeci o dwadzieścia minut do pracy; dostał za to trzy lata więzienia. A innych, to nawet nie wie dokładnie. On sam uciekł. Wiele tygodni szedł piechotą, czasem szwarcował się do jakiegoś pociągu.

Ojciec słuchał syna ponuro. Rano wyprowadził go i ukrył w stodole. Mógł oczywiście wydać władzom, ale nie zrobił tego.

Od tej jednak chwili trzeba było ciągle wypatrywać, czy kto obcy nie idzie-jedzie drogą? Las był pod nosem, ale zimą w lesie, czy to jest życie? A nawet i chociażby latem... Nie, to już nie było żadne życie.

Tadeusz skłamał gajowemu, że pojadą do domu wprost. Kierował się na wschód, zataczając wielki krąg po kraju, a Paweł powoził i nie pytał. Jana Chonta poznał Tadeusz dawno, podczas jednej z uprzednich swoich wypraw w te strony. Dogadał się z nim rychło i obaj byli wtedy zgodni co do korzyści płynących z handlu. Położenie chaty na odludziu, na wzgórzu, z daleką perspektywą na trzy strony świata, z czwartą utykającą w lesie i moczarach nadrzecznych, wydawało się szczególnie dogodne. Wtedy syn był jeszcze w domu.

Okolica pod śniegiem zmieniła wygląd, ale Tadeusz odgrzebywał ją w pamięci i nie zabłądził. Chata wyraźniej teraz rysowała się na szczycie wzgórza, gdyż otaczające ją drzewa utraciły liście. Zimny wiatr hulał swobodnie. Dwa psy obskoczyły sanie, ujadając wściekle i nie podobna było nogi wysadzić. Tadeusz otworzył już usta, by zawołać, gdy w progu ukazała się młoda dziewczyna, patrzyła jakiś czas z daleka na przybyłych i dopiero po chwili wolnym krokiem poszła

do wrót, uciszając psy.

- Ojca nie ma - powiedziała.

- A gdzie jest?

- Od rana pojechał na pracę. Przyszli z sielsowietu i nakazali. Wróci nieprędko. - Stała u wrót, nie spuszczając wzroku z niespodziewanych gości, i nie zapraszała. Tadeusz zasępił się.

- A syn?

- Brata też nie ma. W Leningradzie.

- W Leningradzie?!... - zdumiał się Tadeusz, który nic nie wiedział o całej sprawie. Dziewczynie drgnęły powieki, ale spojrzała prosto w oczy i powtórzyła twardo: - Tak.

- Nie poznajesz mnie? - spróbował się uśmiechnąć.

- Owszem - odparła sucho. Było coś wyraźnie niedomówionego

w jej zachowaniu. Paweł przyglądał się ciekawie, gdy raptownie drgnęła ona całym ciałem i odwróciła się szybko, usłyszawszy stuknięcie drzwi w chacie za sobą. Zanim zdążyli pojąć przyczynę tego odruchu, cofnęła się od bramy, jakby w poczuciu nagłego niebezpieczeństwa.

W drzwiach chaty ukazał się Jan Chont, który stanowczym krokiem zaczął iść w ich kierunku. Nie dochodząc wrót machnął ręką:

- Zjeżdżajcie.

- Dzień dobry - odpowiedział Tadeusz, ze zdziwieniem podnosząc brwi.

- Dzień dobry, dzień dobry - odparł krótko chłop - i zjeżdżajcie dalej. Nie ma co tu pod bramą wystawać.

- Ja chciałem... - zaczął Tadeusz wyraźnie zaskoczony.

- Nie ma, nie ma! Żadnego interesu ja nie mam i robić nie chcę! Mało jeszcze biedy... No, już - podrzucił głową prawie groźnie - pojechali! - Zbliżył się do wrót i w twarzy jego malowała się wewnętrzna pasja. Paweł ujął krócej lejce, koń zastrzygł uszami. Psy na nowo zaczęły szczekać.

- Chyba że prawda, co mówią - odrzucił Tadeusz wciąż jeszcze z zamarłym uśmiechem na ustach - że u was, "na Białorusi ludzie jak gusi".

- A ty jeden tylko taki, orzeł, znalazł się! A! - krzyknął Chont i od razu piana ukazała mu się w kącikach ust. - Orzeł, mać twoja taka i owaka! Nu, pojechali precz, a to psami poszczuja!

Dziewczyna zbladła i cofnęła się jeszcze kilka kroków dalej. Twarz Tadeusza pociemniała. Poruszył się gwałtownie na siedzeniu.

- No, ty! Psami to nie bardzo strasz! Wiesz ty!... - ale pohamował się zaraz.

- A ot, ja... wraz tu wam pokaża!!... - ryknął chłop i oczy wyszły mu z orbit; jednocześnie oglądnął się gwałtownie, jakby chciał wyrwać kół z płotu, i ręce latały mu nieprzytomnie. Dziewczyna patrzała rozszerzonymi ze strachu źrenicami. Paweł, nie czekając na reakcję Tadeusza, cmoknął na konia i ruszył. Jeden pies wyskoczył na drogę, rzucając się koniowi do pyska. Gdy się odwinął trochę w bok, Paweł ze smakiem ciął go biczem, aż gwizdnęło w powietrzu.

Ujadanie zagłuszyło przekleństwa, które wyrzucał za nimi gospodarz.

Całe to niespodziewane zdarzenie odbyło się w czasie tak krótkim, iż nie podobna było uszeregować w głowie związku przyczynowego. Zjeżdżali w dół ze wzgórza; prawa płoza podskoczyła na wystającym ze śniegu korzeniu. Paweł przypomniał sobie w tej chwili, co mu kiedyś mówił Tadeusz, że jego, Tadeusza, "nie gryzą ludzie"... Uśmiechnął się złośliwie i chciał zażartować na ten temat, ale zerknąwszy bokiem na towarzysza, przemilczał: Tadeusz miał wyraz twarzy, jakiego u niego dotychczas nie widział. Być może, miał taki sam, gdy rzucał granatem, ale wtedy było zupełnie ciemno. Był to wyraz twardego kamienia, barwy szarej; patrzył przed siebie, zdawało się, wzrokiem niewidzącym.

Po rozlanej i zamarzniętej wodzie ruczaju przedostali się na drugą stronę rzeki i znikli w gęstych rojstach z widoku okien chaty na wzgórzu.

- Co to było? - zapytał wreszcie Paweł, zwalniając tempo jazdy i sięgając po papierosa, bo miejsce było zaciszne od wiatru...

- Daj i mnie - powiedział Tadeusz. - Przypuszczam, że - wypuścił kłąb dymu - lokalna odmiana "amoku", czyli po naszemu, po prostu: rozpacz.

- A, czytałem taką powieść.

- Uhum.

- Był też film z tego kiedyś.

- Był. Był i film.

W tym czasie Jan Chont powrócił do chaty. Nic nikomu nie mówiąc, jął wdziewać kożuch, przepasał się rzemieniem, wziął kij i wyszedł na drogę. Córka patrzyła za nim w ślad długo, aż minął na rozstaju krzyż z rozpiętą na nim Męką Pańską. Potem pobiegła do stodoły.

- Adam!

- Ja! - odezwał się brat z góry siana.

- Ty obacz... Zleź moża, a to baćka poszed sam do wsi... Nic nie gadał jakoś...

Nastało długie milczenie.

Adam zsunął się niechętnie, otrzepał z siana i nie patrząc na siostrę poszedł do lasu za ruczaj.

Paweł z Tadeuszem też wjechali w las, a gdy wreszcie zmieniwszy kierunek ze wschodniego na północny a później, coraz bardziej odchylając się ku zachodowi, wyjechali znów na pustą przestrzeń pól pokrytych śniegiem, piąty z kolei dzień ich podróży zaczął zanikać i mrok gęstnieć.

Popasawszy trochę jechali dalej. Skręcili, objeżdżając bokiem dużą wieś, i znów wydostali się na drogę. Brał mróz, chmury poszły sobie spać; po raz pierwszy w tym tygodniu wyszedł młody sierp księżyca, oświetlił im trochę drogę i przyjrzał się czemuś okrągłemu, jasnemu, co leżało w pośrodku wyślizganej sanny, zwrócone do nieba. Paweł wychylił się, zmrużył oczy w wysiłku, ale nie mógł rozpoznać w pierwszej chwili i kierował się trochę w bok, żeby nic zaczepić. To coś, to był, wydający się ogromnym w mdłym oświetleniu księżyca, ludzki goły zad. Człowiek szedł widocznie ze wsi, opity podłym samogonem, chciał się załatwić po drodze, spuścił spodnie, nagle stracił przytomność, a może po prostu zasnął, wywrócił się na twarz, gołym zadkiem do góry - na pośmiewisko księżyca i wszystkich gwiazd i, być może, zamarzł w nikczemnej pozie, urągając ludzkiej godności. Był to widok straszny. Koń zaczął chrapać, boczyć się, strzyc niespokojnie uszami, tak że Paweł musiał ściągnąć go batem.

- Ech - westchnął tylko mijając, a później oglądnął się jeszcze raz.

- Jedź, jedź nic zatrzymuj się - przynaglił Tadeusz. - Zaraz tu winna być granica republiki.

Gdzieś, z dalekiej widocznie szosy, doszedł ich uszu klakson samochodu.

- A może on jeszcze żył?

- Cholera go tam wie, może i żył. W lewo, w lewo teraz.

Linię graniczną przejechali szczęśliwie. Następnie długo, bardzo długo, jak się im zdawało, jechali, nie szczędząc konia, bocznymi drogami do miasta. Było już daleko po północy, gdy dotarli do pierwszych domów przedmieścia. Zamknięte na drewniane okiennice, zdawały się spać razem z mieszkańcami. Tadeusz postanowił pójść do siebie piechotą. Obydwaj byli tak wymęczeni podróżą, że w ciągu ostatnich godzin prawie nie zamienili słowa... Dopiero przy pożegnaniu Tadeusz, już wyłażąc z sań, oświadczył krótko, że na rzecz Pawła przypadło z czystego zysku 1750 rubli. Wypłacił mu 300 rubli za sześć dniówek, licząc po 50 każda, resztę zachował na spłatę długu. Paweł zgrabiałymi palcami zgarnął banknoty do kieszeni między kapciuch z tytoniem i zapalniczkę.


XV


Rozstawszy się z Tadeuszem Paweł odczuł podświadomie nieokreśloną ulgę, jakby wyzwolenie spod ciążącego mu przymusu. "Do domu! Do domu! Nareszcie do domu!" - powtarzał sobie w duchu i mimo wielkiego fizycznego wyczerpania, niewyspanej nocy i skostniałych na mrozie członków, poweselał wewnętrznie. - "A tam", myślał, "Marta sobie czeka; gorąca herbata..." Z tym zarobkiem w kieszeni planował kilkudniowy wypoczynek.

- No! Kary! - wołał na konia, który i tak biegł szparko, węsząc nozdrzami znajome powietrze. Zachciało mu się palić, ale wiatr smagał w pędzie, wypadałoby zatrzymywać konia, więc pożałował czasu.

Było koło godziny czwartej nad ranem, gdy wjechał na podwórko. Pies witał skomląc z radości i machając ogonem; Marta się obudziła; w oknie błysnęło światełko; za chwilę drzwi domu ze znajomym skrzypnięciem otwarły się, w kożuchu sięgającym pięt, narzuconym na koszulę, wybiegła na jego spotkanie. Chciał jej powiedzieć coś dobrego na przywitanie, ale poczuł, że język mu ze zmęczenia i zimna skołowaciał w gębie. Zdjął rękawice, miał zgrabiałe ręce i wykrztusił:

Możebyś rozwiązała supoń u chomątu, bo moje ręce...

Ale rzemień się zacisnął, Marta miała za słabe palce, a koń nie chciał stać spokojnie, ciągnął do stajni. Odsunął więc ją w milczeniu i rozsupływał, zaciskając zęby.

- Zrób herbaty - powiedział tylko.

- Bardzoś zmarzł? - zapytała troskliwie, dotykając jego ramienia.

- Uhum.

Później pił herbatę, gdy Marta krzątała się w stajni. Następnie położył się do łóżka obok żony, chciał jej coś opowiedzieć z przygód podróżnych, głównie o chłopaku, który nazywał się Kościa, ale od razu zasnął.

Co to było?! Granat jakiś rzucony na podwórze?! Salwa?! Krzyk?!... - Obudził się raptownie z ciężkiego zapomnienia; był jasny dzień. Stukały drzwi i czyjeś kroki w przyległym pokoju, a Pawłowi zdawało się, że słyszy wszystko już dawno, chyba przez cały, długi sen. Zawołał Martę.

- No, co, wyspałeś się? Nie chciałam ciebie budzić, ale pan Dawidowski przychodzi już trzeci raz...

- Kto taki? - przetarł oczy, niezupełnie jeszcze przytomny.

Staruszek Dawidowski był to emeryt, który całe życie przesłużył na kolejach państwowych i jeszcze przed pierwszą wojną światową zakupił był z oszczędności leśną działkę w sąsiedztwie. Po wyjściu na emeryturę wszystko, co posiadał, wpakował w budowę dużego, drewnianego domu na tej działce. Miejscowy technik wystawił go bez gustu, z werandą oszkloną różnokolorowymi szkiełkami, jaka była modna w budownictwie wiejskim, stanowiącym pomieszanie nowoczesnego stylu ze smakiem dawnych dacz rosyjskich, które budowali sobie w carskich czasach zbogaceni kupcy. - Obecnie, a stało się to przed miesiącem, dom ze względu na jego objętość podciągnięty został pod kategorię ulegających znacjonalizowaniu i miał być oddany na użytek kolonii letnich dla dzieci. Onegdaj przyszedł Bożek z sielsowietu i kazał Dawidowskiemu wynieść się w ciągu dwóch dni, bo, twierdził, mają nastąpić remonty i przeróbki wewnętrzne. Dawidowski wynajął w sąsiedztwie jeden pokoik i przyszedł właśnie do Pawła prosić go, aby przewiózł mu rzeczy.

Paweł zaczął się wymawiać, tłumacząc, że wrócił z ciężkiej pracy, że koń zmęczony...

Ale Dawidowski prosił bardzo:

- Jeden raz pan obróci, nie więcej. Przecież to tuż, kilka kroków. No, może dwa razy - dodał po namyśle. - U mnie rzeczy niedużo. Trochę starych rupieci.

Marta wsławiła się za staruszkiem. Istotnie, było blisko. Dawidowski zaproponował nieśmiało 10 rubli i Paweł, acz niechętnie, ale dał się nakłonić i nie targował.

Po przybyciu na miejsce okazało się jednak, że rupieci było bardzo dużo, a poza tym jeszcze trochę drzewa opałowego. Siary krzątał się, zaaferowany, starał pomagać, jak umiał, i usiłował pocieszać i siebie, i żonę swoją.

- Cóż dla nas - mówił - rzeczywiście dom jest za duży. Letników teraz już nic będzie pewnie, bo to nie dawne czasy. A ot, dla dzieci tu będzie wesoło w ogródku.

- A z czego żyć będziemy? - odezwała się chmurnie żona.

- No, przecież tak nas nie zostawią chyba. Emerytury mają przyznać. A może jakaś lekka praca się nadarzy.

Paweł ładował, nie wdając się w rozmowę. W gruncie rzeczy szkoda mu było starych ludzi i wypadało okazać pomoc sąsiadom, z drugiej jednak strony umówiona cena była śmiesznie niska. Ładował już trzeci raz, a rozglądnąwszy się po rozrzuconych przedmiotach oceniał ich ilość na jeszcze jeden, albo nawet dwa obroty.

- O, to, kiedy łaska, proszę gdzieś ostrożnie umieścić... - Staruszek niósł zakurzoną, pod szkłem, w czarne ramki oprawioną jakąś zbiorową fotografię urzędników kolejowych z roku 1901, na której sam Dawidowski stał trzeci z lewa w drugim rzędzie. Pokazał siebie palcem, do niepoznania młodego. Tylko charakterystycznie zarysowana szczęka, wówczas golona, dziś pokryta siwym zarostem, zdawała się być tą samą. Paweł umieścił fotografię na sprężynach wywróconego do góry nogami fotelu.

Dla skrócenia sobie drogi jechał na przełaj, przez zamarznięte bajorko i gęsty lasek sosnowy. Gdy, wyładowawszy w nowym mieszkaniu, zawrócił z pustymi saniami po następne rzeczy, jadąc wyjeżdżonym już przez siebie śladem kolein, niespodziewanie z krzaków wystąpiła Weronika. Paweł w pierwszej chwili nawet ucieszył się i odruchowo ściągnął lejce.

Z Weroniką utrzymywał w dalszym ciągu stosunki, choć mimo nalegań z jej strony spotykali się teraz rzadko. Nie mógł się zdecydować na zerwanie, zresztą w gruncie wcale go nie pragnął. Przypuszczać należy, iż gdyby bliżej było analizować uczucia, na pierwszy plan ponad inne wysunęłaby się namiętność posiadania i żal pozbycia się tej własności. Gdy widział ją w tłumie czy w otoczeniu innych kobiet, najładniejszą ze wszystkich, słyszał nieomal wewnętrzny szept, który mu mówił: "A ona jest twoja..." Gdy oglądali się za nią mężczyźni, robili mniej lub bardziej łakome uwagi pod jej adresem, mógł sobie milczeć z całym spokojem, to "ona była jego..." Miałże zrezygnować i powiedzieć sobie: "Była, ale już nie jest i nigdy nie będzie..." Wmawiał w siebie, że w obecnym swym zapracowaniu byłby zadowolony, gdyby rzecz rozchwiała się sama przez się. Tak w siebie wmawiał nieraz... Ale czy mógł być zupełnie tego pewny? Czy wiedział, jaką przyjmie postawę z chwilą gdy Weronika przestanie się narzucać sama? Oczywiście, że nie wiedział. Natomiast wiedział z całą pewnością, iż nie może dopuścić, aby absorbowała go w tym stopniu, do jakiego rościła pretensje. Na tym tle dochodziło pomiędzy nimi do ustawicznych kłótni, a po ostatniej nie widzieli się już dwa tygodnie. Teraz Weronika stanęła przy saniach i głosem skruszonym, mrugając powiekami, powiedziała:

- Przyszłam... popatrzyć choć z daleka... Uśmiechnął się, zmieszany. - Siadaj - powiedział, imitując ton beztroski - podwiozę.

- Dokąd?

- Dokąd chcesz.

- Dokąd ja chcę...

Rozmowa zaczęta w ten niezgrabny sposób urwała się nagle i nastało kłopotliwe milczenie, grożące rozpełznięciem się w takiej próżni, po której każdy zazwyczaj domawia sobie w samotnych myślach niedopowiedziane słowa i rozsądnie naprawia rzecz w imaginacji, gdy bywa, że już naprawić się nie da. Weronika miała na ustach stereotypowe pytania, dokąd był jeździł, gdzie teraz pracuje - i temu podobne tylekroć wypowiadane banały, które nie prowadzą do niczego, chyba do straty drogiego czasu, gdy, raptownie pchnięta instynktem, przystąpiła bliżej i zapytała bez namysłu:

- Ty mnie już więcej kochać nie będziesz?

Kto wie, czy słowa te nie były właśnie najgorzej dobrane... Skracając od razu dyskusję do sedna sprawy, jakby biczem podcięły Pawła. Obudziły w nim mimowolny opór, jaki się budzi wobec czegoś, co zdaje się być narzucane przemocą.

- Słuchaj, Weronika - zaczął sucho, ale spojrzawszy w jej pałające oczy, oczy zielone, przeszedł w łagodną perswazję. - Ja przecież jestem zapracowany teraz... Ty sama widzisz... Od rana do nocy. A do tego, chyba sama rozumiesz, jaka jest moja sytuacja niepewna. Gdzie ja mogę mieć czas... - i przekładając lejce z batem do prawej ręki objął ją lewym ramieniem i pocałował. Twarz miała zimną na mrozie; zimne były też jego i jej kożuchy, a pozycja, w jakiej stała przy saniach, niewygodna. Koń się poruszył i płoza omal nie przycisnęła jej nogi, obutej w długi, męski but. - Ostrożnie! - zawołał. - Poczekaj, siądź, bo tak stać niewygodnie. Przecież, no po prostu, no szczerze mówiąc, nie w głowie teraz... - Koń pociągnął wolno, poczuwszy, że oboje siedzą w saniach.

- A jak z żoną idziesz spać, to też tobie nie w głowie, a w czym? - Przerwała brutalnie, zsuwając jego ramię ze swoich pleców. Paweł spochmurniał.

- Przy czym tu żona - mruknął.

- A ot, przy tym.

- To ty masz męża.

- Ja moga rzucić.

- To rzuć - odpowiedział prawie ze złością.

- A ty, co, dwie chcesz sobie zachować? A może więcej?

- Słuchaj, Weronika, ty mówisz jak głupia. No, więc, co ty sobie wyobrażasz? Ja rzucę żonę dla ciebie i co?

- Możemy wyjechać...

- Co ty z tym wyjazdem, tyle razy już powtarzasz. Dokąd wyjechać? Na Kazakstan chyba.

- Nie do Kazakstanu, a ja już znajdę dokąd.

- Zwariowałaś chyba.

Weronika zeskoczyła raptownie z sań, zachwiała się, tracąc równowagę, ale ją zaraz opanowała, przystanęła i wyciągając rękę powiedziała przez zaciśnięte usta:

- Żebyś nie pożałował! Pamiętaj!

Paweł zatrzymał konia. Spojrzał na nią jeszcze ze złością w oczach, ale złość topniała szybko pod wpływem żalu.

- Weronika.

Ona jednak odwróciła się i poszła w las, brodząc w swych butach z cholewami przez głęboki śnieg, tak że dół spódnicy zamiatał po wierzchu.

- Weronika!

Nie obejrzała się. Paweł patrzał aż zniknęła między drzewami i dopiero wtedy cicho cmoknął na konia. Jechał zgnębiony, a zasłyszane ongiś słowa Franciszka spod Lasu same lazły mu do głowy: "Straszna teraz władza ludziom dana..." Przygarbił się i, zamyślony, uderzając biczem, rysował znaki na śniegu.

Przed swym opuszczonym domem stało bezradnie dwoje staruszków nad resztkami bezwartościowego rupiecia i z troską wyczekiwało Pawła.

- Ach, baliśmy się już tak, że pan nie przyjedzie... - zaczął Dawidowski i urwał. Zapobiegliwie, po starczemu nieudolnie pomagał teraz w ładowaniu. Gdy już wszystko było zabrane, Dawidowski podszedł do Pawła i wciskając mu w dłoń w kilkoro złożony banknot czerwońca, tym dyskretnym ruchem, z jakim przed rokiem 1914 ludzie dobrze wychowani płacili honorarium lekarzom, dziękował serdecznie.

Paweł nie przyjął zapłaty. Powiedział coś w tym rodzaju, że jest obowiązkiem sąsiedzkim pomóc w potrzebie... Że jeżeli jeszcze będzie mógł coś zrobić dla nich, to uczyni chętnie... - W tej chwili spostrzegli Bożka, który stał w pewnej odległości i przyglądał się przenosinom, nie witając z nikim. Dawidowskiemu zaszkliły się od mrozu oczy. Paweł też się dlaczegoś rozrzewnił.

Wracając do domu myślał o Marcie.

Bo jeżeli można powiedzieć, że Weronika zaczęła rozmowę źle, to skończyła ją w każdym razie fatalnie. Paweł przestraszył się jej groźby, a w takiej chwili jest ludzkim zwyczajem oglądać się za oparciem u kogoś bliskiego, kogoś, z kim się dzieli dolę-niedolę. Weronika zdziałała więc tyle, że wszystkie myśli Pawła pobiegły w kierunku Marty: uczucie własnej wobec niej winy, wyrzuty sumienia, poczucie solidarności we wspólnym losie; wszystko to razem wezbrało w nagły przypływ odradzającej się z popiołów przyzwyczajenia miłości.

Gdy rozprzęgał konia, zaczął padać śnieg a jednocześnie zerwał się wiatr i zapowiadało na zadymkę. - "Zaraz wszystko jej powiem", postanowił, "i naradzimy się wspólnie, co robić..."

Marta kupiła za pieniądze, które jej wręczył, trochę białej, pszennej mąki, aby wreszcie upiec jakąś smaczniejszą bułkę, i zajęta była w tym czasie mieszeniem ciasta. Paweł wszedł do kuchni i nie zdejmując kożucha objął ją, pochyloną nad dzieżą, ramieniem i przytulił do siebie.

- Ach, Boże - krzyknęła ze szczerym rozdrażnieniem.

- Co ty robisz! Ostrożnie! - Ręce miała ubabrane w cieście; Paweł ośnieżonym kołnierzem dotknął jej nagiej szyi i zimne krople pociekły na jej piersi, pod odchyloną w zgięciu bluzkę i koszulę. Nie mogła palcami zlepionymi ciastem wytrzeć ciekących kropli, wstrząsnęła gwałtownie głową, nadomiar złego rozwiązała się jej chusteczka i powyłaziły kosmyki włosów. - Oszalałeś czy co! - powiedziała ze złością,

wyprostowując się i trzymając bezradnie wyciągnięte przed siebie ręce, po których spływała lepka maź ciasta.

Paweł poczuł się głupio, zawstydzony swą niewczesną czułością, a równocześnie dotknięty i rozżalony; poszedł do swego pokoju i nic jej nie powiedział z tego, co przedtem postanowił był wyznać. Przez chwilę oddawał się bezpłodnej goryczy osamotnienia, w jakie czuł się wtrącony w swej wyobraźni; nieomal rozczulał się nad samym sobą, gdy przypomniał radość, z jaką wczoraj jeszcze powracał do domu, spokój i odpoczynek, który sobie planował. Z tamtego nastroju nie zostało teraz nic.

Zadymka się wzmagała. Wiatr, zrazu leniwie, po czym coraz energiczniej zaczął dobijać się do okien, oblepił szyby śniegiem, wył i gwizdał na przemian. Paweł wyszedł, aby pozamykać okiennice. Śnieg padający z góry hulał ze śniegiem podrywanym z dołu, przeistaczając świat w jedną, białą, nieprzeniknioną chmurę. W taką noc można spać spokojnie. Uspokojony trochę i ukołysany wewnętrznie zawieją, zaczął rozważać na zimno i wtedy powziął zamiar przeniesienia się do miasta na zarobki. W ten sposób, rozważał, zniknie na jakiś czas przynajmniej z oczu Weroniki, a później może się wszystko da naprawić...

Marcie zakomunikował o swym postanowieniu podczas kolacji. - "Słyszałem", mówił, "że teraz nadarzają się doskonałe zarobki w mieście". - Była tym przykro zaskoczona. Aby zmienić temat rozmowy, zaczął ją nagle wypytywać, czy nikt nie zachodził podczas jego podróży z Tadeuszem. Marta usiłowała sobie przypomnieć.

- Owszem... Zaraz, aha, był ten... no, Franciszek.

- Spod Lasu?

- Tak.

- Czego chciał?

- Nawet nie wiem. Pytał o ciebie. Mówił, że jakiś interes ma.

- I coś mu powiedziała?

- Że pojechałeś do miasta na zarobki.

- No, tak. Słusznie.

Wiatr za oknami wciąż się wzmagał i wzmagał. Stukał do drzwi i okien, a nie wpuszczany - właził do komina i huczał w piecu. Ale w domu było ciepło i przytulnie.


XVI


Łaszowski nie robił spodziewanej przez siebie kariery w dziennikarstwie. Wprawdzie redaktor naczelny lokalnej "Prawdy", człowiek przybyły z Moskwy i obcy na tym terenie, lubił go dosyć i po znacznym skorygowaniu puścił mu ze dwa artykuliki, ale przeczytawszy trzeci uznał, że Łaszowski wciąż jeszcze nie chwyta i nie pojmuje z ducha tych zadań, jakie stawia przed dziennikarzem prasa sowiecka. - "To nawet niezłe, ale" - mówił - "to nie jest to..." - Przeniósł go więc na stanowisko redaktora technicznego do łamania numeru w nocy.

Żonie Łaszowskiego też nie udało się, a to wskutek intryg lokatorów, utrzymać na posadzie "uprawdomu". Usunięci z dotychczasowego, obszernego mieszkania, nie przyjęli Laszowscy zaproponowanych im w zamian dwóch ciasnych pokoików w ciemnej oficynie i przenieśli się na przedmieście do drewnianego domu ojca, właściciela zakładu ogrodniczego.

O ojcu mało kto przedtem wiedział, ponieważ Łaszowski w dawnych czasach wstydził się jego manier prostaka. Ojciec dorobił się, wyrósłszy z chłopaka do posług przy ogrodniku wiejskim w pewnym prywatnym majątku. Zebrawszy trochę pieniędzy założył małe własne przedsiębiorstwo ogrodnicze, plantacje i oranżerię w mieście. Wykształcił syna, ale sam pozostał - jakim był dawniej. Natomiast zakład ogrodniczy rozwijał coraz skuteczniej. W nowym ustroju winien był właściwie zostać uznanym za kapitalistę, i ten fakt niepokoił trochę syna, który właśnie ubiegał się o przyjęcie do politycznej szkoły dziennikarskiej w Moskwie. Gdy jednak przyszło do wypełnienia odpowiedniej ankiety, chwilę tylko się zastanawiał, postukując końcem obsadki po zębach, i zdecydowanie wpisał: "Syn robotnika".

O swoich zabiegach Łaszowski nie mówił zresztą nikomu Postanowił jednak zrobić wyjątek w stosunku do Karola, którego poznał niedawno na odczycie publicznym pt. "Wolność prasy i wolność druku w Związku Radzieckim". Karol przyjęty został do partii i Łaszowski spodziewał się, że może za jego protekcją uzyska poparcie miejskiego komitetu partyjnego dla swego podania.

Zatelefonował do Karola dnia poprzedniego i umówili ranne spotkanie w kawiarni. Ale wypadki tej nocy niespodziewanie pokrzyżowały ten plan.

Dnia poprzedniego odbywało się plenarne posiedzenie sejmu republiki związkowej w Kownie. Łaszowski w nocy otrzymał normalnie przez agencję prasową teksty przemówień, umieścił je według zawczasu wydanych wskazówek redaktora na pierwszej stronicy, złamał numer, przeczytał jeszcze raz uważnie w rewizji, oddał na maszynę i zamierzał właśnie wyskoczyć na kieliszek wódki do nocnej knajpy, którą nielegalnie utrzymywał w podwórzu dozorca domu, gdy o czwartej rano zjawił się redaktor naczelny. Od czasu do czasu zachodził w ten sposób do drukarni dla dokonania inspekcji. Ziewając, poprosił o rewizję numeru i poszedł czytać do swego gabinetu. Za chwilę wyskoczył czerwony na twarzy: "Dać mi w tej chwili stenogram przemówień!" Łaszowski nigdy jeszcze nie widział go w stanie tak podnieconym. Natychmiast wręczył mu maszynopisy. Redaktor rzucił okiem na jeden z nich i zawołał: "Wstrzymać maszynę! Proszę połączyć mnie zaraz z Kownem!" Wystraszony Łaszowski przeczytał sam po raz trzeci teksty na pierwszej stronie. Wszystkie przemówienia były prawie identyczne, zawierające te same zwroty; mówcy dziękowali Związkowi Radzieckiemu za wyzwolenie, piętnowali i wyklinali czasy niewoli kapitalistycznej itd. Nie było w nich nic zgoła, co by je różniło lub mogło wzbudzać zastrzeżenia. Tymczasem redaktor przy telefonie pienił się, nie mogąc uzyskać potrzebnego połączenia międzymiastowego. Było wpół do piątej rano. Maszyna stała. Robotnicy nie szli spać. Łaszowski odważył się zastukać do gabinetu i zapytać redaktora o przyczynę zwłoki. Okazało się, iż chodzi o to, że jeden z mówców nie zakończył swego przemówienia okrzykiem na cześć Stalina.

- Hm... To rzeczywiście z jego strony... - zaczął Łaszowski, drapiąc się w policzek.. Po chwili przyszło mu jednak do głowy zaproponować: -Proszę towarzysza redaktora, a czybyśmy nie mogli sami wstawić tego okrzyku? Zecerzy pomęczeni, już powinni iść do domu. Maszyniści stoją i czas tracą...

- Towarzyszu Łaszowski, kiedy wy się wreszcie nauczycie rzetelnego podejścia do pracy dziennikarskiej! Ja wiem, że w waszej prasie burżuazyjnej były takie zwyczaje, żeście pozwalali sobie na fałszowanie prawdy! U nas każda rzecz musi być sprawdzona raczej dziesięć razy, zanim zostanie raz wydrukowana. U nas nie wolno dopuścić jednego słowa nieprawdy!

- Tak, rzeczywiście... że należałoby... - jąkał się Łaszowski.

- Jakie wy macie pojęcie o poczuciu odpowiedzialności?! - mówił redaktor, chodząc tam i z powrotem szybkimi krokami. - Jeżeli ten mówca istotnie nie wzniósł okrzyku, a w gazecie będzie, że wzniósł, to po pierwsze, będzie to kłamstwo, a po drugie, wyglądać może, że ja pokrywam... A jeżeli, przeciwnie, wzniósł okrzyk, a my go nie umieścimy, to wiecie, czym to pachnie? Sabotażem! A kto będzie odpowiadał?

- Ale przecież agencja... - zaczął znów Łaszowski, ale w tej chwili zadzwonił telefon. Udało się wreszcie połączyć z sekretarzem sejmu. Ten posłał pismo do prywatnego mieszkania mówcy, bo tamten nie miał telefonu. Następnie zbudzono stenografa, gdyż mówca twierdził, że okrzyk wzniósł. Wkrótce po wpół do siódmej linia międzymiastowa uległa chwilowemu uszkodzeniu. Zanim rozwikłano sprawę, Łaszowski nie mógł opuścić ani na chwilę redakcji, tym bardziej że redaktor był ciągle obecny. Numer wyszedł dopiero o godzinie 10 minut 20 na miasto.

Paweł, który przybył do miasta, pozostawił konia jak zwykle u znajomego w dzielnicy za rzeką i poszedł rozglądnąć się za pracą do śródmieścia. Szedł ulicą w dół aż do kapliczki, skąd rozwidlały się trzy wąskie zaułki, wiodące przez trzy mosty w głąb miasta. Skręcił w najbliższy na prawo, pusty, pozbawiony sklepów. Jedną stronę zaułka wypełniał ślepy mur opuszczonego klasztoru. Drewniany chodnik urywał się z tej strony, i trzeba było przechodzić na drugą stronę, na której stał rząd niskich kamieniczek, o głęboko zapadłych, starych bramach i tuż nad ziemią położonych oknach. W tej samej właśnie chwili i w tym samym kierunku podążał wysoki człowiek, którego twarz zasłaniał nastawiony kołnierz futra. O tej rannej porze nikogo nie było więcej w całej uliczce. Paweł przechodząc w skos, mimo woli spojrzał w twarz idącego, a cofnąć się nie miał już możności. Wysokim człowiekiem był - Karol.

"Minąć ostentacyjnie i nie podać ręki" - przemknęło błyskawicznie w głowie Pawła. Karol zatrzymał się na sekundę, jakby szukając słów, z niewyraźnym kształtem uśmiechu na ustach.

- No, co, bardzo jesteś na mnie rozżalony? - powiedział, wyciągając rękę.

- Nie... No, cóż... przeciągnął Paweł, ściskając podaną dłoń. - Każdy ma prawo zmieniać przekonania.

- Słusznie. Ja je zmieniłem gruntownie. Tak, tak, mój drogi, zmieniłem i teraz jestem naprawdę przekonany.

Paweł, niższy od Karola o pół głowy, gdy szli tak ciasnym chodnikiem, czuł się jakby przytłoczony osobą tamtego i zamilkł.

- Wcale się swej wewnętrznej przemiany nie wstydzę, a wręcz przeciwnie - ciągnął Karol łagodnym tonem. - Każdą rzecz trzeba poznać z bliska, żeby o niej sądzić, i ja właśnie poznałem.

- Nie mogę o sobie powiedzieć - wtrącił Paweł z gorzką ironią w głosie - żebym i ja jej nie poznał.

- Wierzę, ale daruj mi, podejrzewam, że jednostronnie. Nie myśl, że my... - to "my" wymówił Karol prawie uroczyście - że my patrzymy na rzeczy płasko. Nawet nie wyobrażasz sobie, jak dalece każdy szczegół poddawany jest u nas krytyce i samokrytyce...

- Na przykład - przerwał mu Paweł - krytykujecie posunięcia rządu, krytykujecie zapatrywania Stalina...

Karol obejrzał się za siebie, ale nikogo nie było w pobliżu.

- Widzisz, to, coś powiedział w tej chwili, to jest typowa demagogia, którą kiedyś uważaliśmy fałszywie za wolność krytyki. Po co krytykować rzeczy, o których wiemy, że są dobre. Krytyka dla samej krytyki jest rzeczą bezpłodną, hamującą postęp, jeżeli nie powiem wprost: głupią. Dokąd ty idziesz teraz? - I nie czekając odpowiedzi, dodał: - Co byś powiedział, żebyśmy sobie zaszli do kawiarni, umówiłem się tam właśnie z jednym facetem.

Paweł zawahał się, pomyślał, że należy wręcz odmówić, i odpowiedział:

- Dobrze.

Przeszli kilka ulic, plac i zasiedli w narożnej kawiarni. Staremu kelnerowi, który podszedł, Karol, unosząc się na centymetr z krzesła, podał rękę. - Proszę dwie kawy i ciastka.

Kelner uśmiechnął się porozumiewawczo.

- Co, nie ma ciastek? - spytał Karol. - No, to może pierożki. Też nie ma? Aha, no więc wszystko jedno, dwie kawy.

Gdy kelner postawił dwie szklanki napełnione czarną cieczą, Karol podziękował i zwrócił się do Pawła:

- Więc widzisz, mój drogi. Przede wszystkim zdać sobie trzeba sprawę, że od razu nie można zrobić wszystkiego. Najważniejsze jest na razie przywrócenie godności ludzkiej. Widziałeś na przykład w autobusie: oficerowie sowieccy często

stoją, gdy nie ma miejsc, albo ustąpią nawet swoje jakiejś babie. Czy mógłbyś sobie wyobrazić coś podobnego dawniej, w czasach ekskluzywności naszego oficerstwa? Nie do pomyślenia było, żeby jakiś kapitan na przykład ustąpił miejsca kobiecie z koszem jaj. Widzisz, ja podaję rękę kelnerowi, wcale nie, jak może myślisz, dla demonstracji, ale po prostu, że to jest mój znajomy. A jak dawniej było? Ty sam też ---spojrzał na buty Pawła - ubrany jesteś jak zwykły furman, tylko co z kozła zlazły. A czy mógł kiedyś taki zajść do tej eleganckiej kawiarni?

- W Ameryce i krajach demokratycznych już dawno... - zaczął Paweł.

- O, właśnie! - przerwał mu Karol. - Teraz trzymam cię za słowo. W krajach demokratycznych. To znaczy, że sam przyznajesz, iż to jest postęp.

- Nie, nie przyznaję. Bo objawy, o których wspominasz, wynikają tu z innych okoliczności. Takich mianowicie, jakie panują w koszarach na najniższym szczeblu rekruckim albo w więzieniach, gdzie mogą znaleźć się ludzie najróżniejszych ster, stanów, wykształcenia itd., a objęci jedna racją wyższej dyscypliny wyzbywają się swych dotychczasowych różnic socjalno-cywilnych i stają się nawzajem równi wobec rygoru, jeżeli już nie chcemy użyć słowa: terroru.

- Gdzie ty widzisz ten terror? - Karol umyślnie zniżył głos, bo mu się zdawało, że Paweł mówi zbyt głośno. - W literaturze antysowieckiej chyba. Co, czy stoi nad nami jakiś straszny enkawudzista z naganem w ręku? Widzisz ty gdzie na ulicach zbrojne patrole? Bagnety, druty kolczaste? Ludzie idą sobie spokojnie ulicą, a my siedzimy i pijemy kawę. Słyszałeś ty choć jeden strzał?

- Ach, Karolu, nie udawaj głupca! - odpowiedział Paweł z rozdrażnieniem. - Mówię przede wszystkim o terrorze psychicznym. Zresztą... Sam przecie mówiłeś, że bolszewizm nie od nieba odrywa człowieka, a od ziemi, i że jest wrogiem życia doczesnego przede wszystkim, i że na wszelkie objawy tego życia nałożył pęta. Mówiłeś tak czy nie? Pamiętam jeszcze przy studni wtedy...

- Mówiłem. Nie tylko przyznaję, ale gotów ci jestem wyznać, że uświadomienie sobie tej prawdy doprowadziło mnie pośrednio do zrozumienia drogi, po której kroczy komunizm. Bo jego zainteresowania leżą w sferze przyszłości Konflikt zachodzi tu nie pomiędzy niebem i ziemią, a pomiędzy celami życia na tej samej ziemi. Jeżeli budujesz dom, to co ci sprawia radość: automatyczny ruch kładzenia cegły czy myśl o tym, że ten dom będzie zbudowany? Nie można niczego budować nie wybiegając myślą naprzód. Jakże chcesz budować przyszłość tkwiąc jednocześnie po czubek głowy w teraźniejszości, w tej doczesności właśnie, w tym bezmyślnym konsumowaniu życia? Oto dlaczego bolszewizm, który chce zbudować lepszy świat, odrywa nas od doczesności, nakłada pęta na bezcelowe szafowanie radością życia, a wskazuje jego cel. A to, że droga jest daleka...

- I nie masz żadnych wątpliwości co do tego?

- Co do czego?

- No, do tego celu, do tej drogi, po której nas goni terrorem?

- Ty znowu z tym terrorem! Na czym on, twoim zdaniem, głównie polega?

- Na tym, że nikt nie ma prawa powiedzieć, że jest niezadowolony.

- A dlaczego ma być znowuż tak bardzo niezadowolony? Pamiętasz, jak pracowaliśmy w lesie? Ciężko było i narzekałeś na zarobki, prawda? Ale czy przypominasz sobie, coś ty w dawnych czasach płacił robotnikom za spiłowanie na podwórku metra drzewa, porąbanie i złożenie? Po 50 groszy płaciłeś na człowieka. A wiesz, co kosztowało 50 groszy? Jeden kufel piwa w restauracji.

- Nie pięćdziesiąt, a czterdzieści. A za to teraz nie ma ani piwa, ani restauracji, ani nic, i robotnik gówno tylko może kupić za te twoje czerwonce!

- Cccciszej. Nie denerwuj się. Przede wszystkim nie są wcale "moje", bo ja...

Paweł trzymał ręce złożone na blacie stolika, a wzrok miał utkwiony w niedopitą szklankę kawy, gdy raptownie podniósł oczy i patrząc wprost w twarz Karola powiedział z naciskiem:

- Kanalia.

Karol zbladł. W następnej chwili wstał, mogło się wydawać, że chce się rzucić na Pawła, ale zamiast tego, nie patrząc nań, bez jednego słowa podszedł do bufetu, by zapłacić obydwie kawy. Ręce mu drżały, gdy wyjmował pieniądze. Z kilku stolików spojrzano niespokojnie w ich kierunku. Siedzący przy najbliższym, dobrze ubrany pan w średnim wieku zamknął z trzaskiem leżącą na blacie papierośnicę, wpakował ją do tylniej kieszeni i z wyrazem niesmaku na swej szczupłej twarzy obrzucił Pawła, mijając jego stolik, spojrzeniem, jakim się obdarza człowieka źle wychowanego, który w publicznym lokalu nie umie się zachować odpowiednio.

Paweł pozostał sam, czując, że mu wypieki występują na twarz. Zdawało mu się, że w tej chwili wszyscy w kawiarni muszą nań patrzeć ze szczerą niechęcią. Odwrócił twarz do okna, usiłując wytworzyć wrażenie, że obojętnie kogoś wypatruje. Kelner podszedł i bez słowa zabrał puste szklanki. I oto w takiej to chwili wszedł właśnie na salę Łaszowski. Przystanął, rozglądając się wokół, najwyraźniej szukał kogoś oczami, kogo nie było, a spostrzegłszy Pawła, zbliżał się doń powoli z wyrazem hamowanego rozczarowania. W innej okoliczności Paweł nie pragnąłby tego spotkania, ale w tej chwili odczuł wielką ulgę.

- Sto lat już nie widzieliśmy się - powiedział przybyły. - Co u pana słychać? Czy nie było tu Karola, pan zdaje się zna go dobrze?

- Owszem... Był. Wyszedł właśnie przed chwilą. Niech pan siada - dodał skwapliwie.

- Ach, to fatalne. Umówiłem się z nim. Niestety, tak się złożyło, że musiałem się spóźnić. To pech! - Usiadł na krześle opuszczonym przez Karola. - Słyszałem, że pan zmienił zawód, co? Z biczem pan pracuje? Och - westchnął - żeby pan wiedział, jak ja panu zazdroszczę tej pracy. Słowo daję.

Paweł chciał wtrącić już, że nic nie stoi na przeszkodzie, aby i on się do niej zabrał, ale się powstrzymał. Powiedział natomiast, że przyjechał właśnie dziś rano do miasta i zamierza tu trochę pozarobkować. Łaszowski wpatrzył się w przeciwległą ścianę coś sobie przypominając.

- Zaczekaj pan - powiedział po chwilce - nie dalej jak wczoraj, przypomina mi się, ojciec mój szukał człowieka z wozem do pracy w swoim zakładzie ogrodniczym. Nie odpowiadałoby to panu?

- Nic nie wiedziałem, że ma pan tu ojca i że posiada on przedsiębiorstwo ogrodnicze.

- No, przedsiębiorstwo, to za dużo powiedziane. Taki sobie mały ogródek. Mój ojciec sam pracuje... Taaak. Trzeba panu wiedzieć, że zawsze był robotnikiem.

- Nie znacjonalizowali dotychczas jego zakładu?

- Ach, nie dziś, to jutro... - westchnął konfidencjonalnie Łaszowski. - Chciałby pan, to mogę zaprowadzić do mego ojca, bo ja teraz tam mieszkam.

Paweł chciał, i niezwłocznie opuścił kawiarnię.

Zbliżał się koniec lutego. Zdarzyło się kiedyś, że wskutek raptownie nastałej ciepłoty już w połowie lutego rozwarły się pączki na bzach. Dawno temu to było. Ale i w normalnych latach, choć w lutym zazwyczaj śniegi leżą jeszcze głębokie i mrozy bywają silne, zaczyna jednak coś kiełkować w powietrzu, coś, co pobudza nadzieję w ludziach i soki w roślinach. Zrywa się czasem wiatr gwałtowny niby to zimny, a przecież inny niż w styczniu. Pnie drzew robią się bardziej czarne, a gałęzie rysują się wyraźnie na tle białego nieba. Śnieg twardy się staje, zleżały. Człowiek obeznany z tymi objawami pociąga wtedy nosem i mówi do sąsiada: "Do wiosny idzie" a sąsiad kiwa potakująco głową. Pod nawisłymi chmurami leci kruk i woła po wiosennemu: gardłowo, krótko i urywanie. Już wtedy wiadomo, że ściele gdzieś gniazdo w koronie najwyższych drzew lasu. Bywa, że zaraz potem wracają do kraju białodzióbe gawrony. W tym to czasie chytry ogrodnik sztucznie wyprzedza przyrodę i dla swych przyziemnych, mieszczańskich celów zarobkowych rozbudowuje inspekty, łapie w południe pocieplałe słońce, a od dołu potrzebuje wiele końskiego nawozu, który grzeje ziemię. Oto jak się złożyły okoliczności, w wyniku których Paweł przyjął pracę u starego Łaszowskiego przy zwózce nawozu, umawiając się z nim po cenie 8 rubli za furę.

Były to dni mozolnej pracy. O zmierzchu, opatrzywszy koniu w stajni, chodził na obiad do małej knajpy, mieszczącej się opodal przy rynku. Zmęczony i brudny, zasiadał przy stoliku, bez żadnej myśli ubocznej, cały skoncentrowany w szczękach, którymi żuł, co mu właśnie podano do jedzenia. Widelec w ręku podświadomie przypominał mu widły, którymi przez cały dzień nakładał i wykładał gnój. Pewnego dnia, siedząc twarzą do oszklonych drzwi, w których jedna szyba była wybita i zastąpiona kawałkiem tektury, spostrzegł wchodzącego oficera sowieckiego. Przybyły zatrzymał się rozglądając, a później niepewnym krokiem podszedł do szynkwasu i zapytał:

- Czy nie można dostać u was pudru?

- Pudru?... - zdziwił się gospodarz, unosząc w górę brwi. - U nas? Pudru? Nieee...

- A gdzie można kupić?

- Obecnie? - zastanowił się i dlaczegoś zapytał: - Dużo trzeba?

- Dwa, trzy kilo.

Gospodarz potrząsnął przecząco głową. O tej późnej porze prócz Pawła siedział w knajpie jeden tylko, jeszcze młody, chłop, przybyły ze wsi. Popatrzył na oficera rozbawionym wzrokiem. Ten poczerwieniał, przeprosił grzecznie i wycofał się zawstydzony.

- Na urlop, musi, do Moskwy wraca. Pospekulować chce - powiedział chłop. - Też człowiek.

- Może niekoniecznie do Moskwy, a do innego miasta - zwrócił uwagę gospodarz, wytarł mokrą ścierką ladę, po czym wziął do ręki szczotkę i zabrał się do zamiatania podłogi. Niebo o wielopiętrowych chmurach płynęło ze zwykłym majestatem, jak na jego wysokość przystało. Z drugiej strony pustego rynku przed piekarnią stał ogonek bab. Gospodarz zmiótł śmiecie, wyrzucił je wprost na ulicę i pozostawił drzwi otwarte dla wywietrzenia. Wtedy to z zewnątrz doszły głosy dzieci:

- Hela! Helaaa! - wrzeszczał jakiś chłopak, wymachując prętem. - Chodź bawić się! - Z sąsiedniego zaułku wybiegły dwie dziewczynki i jeszcze jeden mały chłopczyk. Hela stałą wciąż koło drzewa rosnącego samotnie na rynku, którego kora obgryziona była przez konie.

- Hela! Chodźżesz!

- A w co bawić się? - zapytała.

- W kolejkaaa! - odkrzyknął chłopak, oddalając się z innymi ku drewnianym barierom rynku. Hela poszła za nimi. - W kooperatywa?! - zawołała z tyłu.

- Aha!

Dzieci ustawiały się w rząd przed barierą, imitując kolejkę-ogonek przed sklepem. Stały nieruchomo, a co pewien czas któreś przełaziło na drugą stronę. Urozmaicenie miała stanowić kłótnia wywołana przed wyimaginowanymi drzwiami wyimaginowanej kooperatywy, którą likwidował najstarszy chłopiec, grający rolę milicjanta: wrzeszczał ordynarnie i wymachiwał trzymanym prętem. Wiatr, który igrał źdźbłami słomy na bruku, igrał też włosami dzieci, gdy one znów ustawiały się posłusznie przed brzydkim, nadpróchniałym słupem bariery.

Paweł, sam nie zdając sobie sprawy, trzymał nóż i widelec nieruchomo w zaciśniętych pięściach, z łokciami opartymi na siole, i zapatrzył się w zabawę dzieci. Nagle, czy to beznadziejność jej treści, smutek czy nuda, czy tęsknota jakaś za czymś wolnym, dalekim a nieuchwytnym sparła go w piersiach z taką siłą i tak odczuwalnym skurczem, jak chyba nigdy dotąd. Po raz pierwszy miał uczucie, że narasta w nim przemożna, śmiertelna nienawiść do otaczającej go rzeczywistości, szczera nienawiść, której w tym nasileniu nie zdołały w nim dotychczas rozpalić ani strach i bieda własnego życia, ani wywody Tadeusza, ani żadne z poprzednich doświadczeń i obserwacji. Patrzył przed siebie, nie widząc już tych kilkorga dzieci, nie czując, że drzwi są otwarte i zimne powietrze ogarnia go za kolana. Gospodarz stał wciąż z miotłą w ręku na progu, on również zapatrzony w tamtą stronę, i po chwili mruknął:

- Nowa zabawa.

Paweł ocknął się: - Tak. - Skończył jeść, zapłacił i wyszedł.

Na nocleg wracał do mieszkania znajomych, które wskutek ustawowego ograniczenia powierzchni mieszkalnej przepełnione było lokatorami. W kilku pokojach gnieździli się różni ludzie. Pan, który przedtem żył z renty; pani baronowa, biorąca ongiś przeszkody na wyścigach konnych, z mężem dziś zatrudnionym pracą fizyczną; były pułkownik armii litewskiej, zatrudniony w państwowej kooperatywie, i były kapitan armii polskiej, pełniący funkcje stróża nocnego przy składzie węgla. Następnie - wdowa z siostrą i trojgiem dorastających córek. Kuchnia była wspólna, wspólna łazienka, a jedyny klozet mieścił się przy końcu korytarza. W tym to korytarzu, za bardzo niską opłatą, otrzymał Paweł kąt do spania. Stały tam dwie szafy, z których wydobywał się odór naftaliny. Kanapka, na której sypiał, była za krótka. Pod nią stał worek białej mąki, produkt sprytu byłego pułkownika. Swoje brudne skarpetki musiał Paweł rozwieszać na noc na poręczy koło głowy. Tuż sypiał pies, własność wdowy, duży dog, który karmiony różnymi odpadkami psuł powietrze na cały korytarz. Baronowa otwierała wówczas drzwi na przestrzał i przeciąg ziębił skulone nogi Pawła. Wszyscy lokatorzy maszerujący po kolei do klozetu systematycznie potrącali jego, wystającą nieco z kanapki, poduszkę.

Gdy wrócił tego wieczoru, już przechodząc przez kuchnię dowiedział się o dwóch doniosłych zmianach: wdowa z niewiadomych przyczyn została aresztowana dziś rano; baron zaś otrzymał posadę w gostorgu; "doskonałą posadę", jak ją określiła jego żona, kobieta starszawa, ale w pretensjach.

- Cieszy się pan?! - zapytała, filuternie przekrzywiając utlenioną głowę z odrastającymi pasmami ciemnych i siwych włosów.

- Z czego? Z tego, że aresztowali wdowę?

- Ach, fe... Nie! Z tego, że mój mąż dostał taką posadę.

- Szalenie - odparł z sarkazmem i poszedł do swego kąta w korytarzu.

Ale sen nie przychodził. Spod drzwi pokoju, gdzie mieszkała ze swą siostrą wdowa, widniała wąska szpara światła i dochodziły szepty. Ktoś, chyba brat, przyszedł się dowiedzieć o szczegóły i z bezmyślnym uporem, jak się wydawało Pawłowi, dopytywał się teraz, co mówiła aresztowana w ostatniej chwili.

- Nic nie mówiła! - słychać było zniecierpliwiony głos siostry. - Co miała mówić... Co ty chcesz, żeby mówiła?

- Ani jednego słowa?

- Oj, jaki ty jesteś, doprawdy! Mówiła, owszem: "Ach, Boże mój, ach, Boże mój, ach, Boże..." Ot, co mówiła.

Paweł przewrócił się na drugi bok i usiłował zasnąć.

Rano zbudziło go gwałtowne targnięcie za ramię. Otworzył oczy, zobaczył nad sobą pochyloną twarz Leona i zamknął je z powrotem, sądząc, że śni, gdyż Leon aresztowany był już od kilku miesięcy.

- No, zbudź się wreszcie! - wołał Leon. Paweł znów otworzył oczy:

- Skąd... Ty...? Przecież...

- Już od tygodnia wypuścili. Wstawaj. Musiałem czort wie o której zwlec się z łóżka, żeby ciebie przyłapać zanim wyjedziesz na pracę. Chyba z pół godziny dobijałem się do tych waszych cholernych drzwi, aż jakaś dziewczynka mi otworzyła. Tadeusz prosił, żeby ciebie sprowadzić. Ma jakąś ważną sprawę.

- Coś nieprzyjemnego się stało?! - zapytał Paweł siadając zupełnie już zbudzony.

- Nie... Chyba nic takiego. Ubieraj się. Ależ tu śmierdzi w tym korytarzu!

- Ja chcę więcej niż obalić Stalina! Ja chcę z nim razem wywrócić do diabła cały bolszewizm! To "chcę" proszę traktować jako cel idealny. Nazywają go, Stalina, słońcem. Gdyby tak było w rzeczywistości, ujęcie za rękojeść przysłowiowej motyki byłoby niewątpliwie rzeczą beznadziejną. Ale tak nie jest. Jeżeli przyjmiemy, że motyka i słońce są jak dwa przeciwstawne bieguny, z których jeden symbolizuje bezmierną słabość, a drugi szczyt potęgi, to podstawiając pod te symbole z jednej strony pojedynczego człowieka w całej jego indywidualnej słabości, a z drugiej Stalina z całą jego potęgą zbiorową, będziemy jednak musieli dojść do prawdy obiektywnej, że dzieli ich między sobą przestrzeń o miliony lat astronomicznych... mniejsza, niż prawdziwe słonce od prawdziwej motyki. Prawda bowiem obiektywna poucza nas, że nawet cała ludzkość nic nie może przeciw słońcu, a natomiast rozwalić czerep Stalinowi może nawet pojedynczy człowiek. Za rozumną zatem podstawę akcji antybolszewickiej obieram prawdę obiektywną, jako najsilniejszą pozycję, z której winno się prowadzić atak. Jej siłę charakteryzować może między innymi miara tej nienawiści, z jaką ją bolszewizm zwalcza pod każdą jej postacią. - A teraz pozwolą panowie - ciągnął dalej Tadeusz - że im wyjaśnię, dlaczego zaprosiłem ich o tak wczesnej godzinie. Zazwyczaj podobne rozmowy odbywają się wieczorami, jeżeli nie w cieniu konspiracyjnej nocy. Uczyniłem to wszakże umyślnie, właśnie dla skonfrontowania najbardziej trzeźwych w ciągu białego dnia godzin, z najbardziej, pozornie, fantastycznym..., nazwijcie go jak chcecie, moim zamiarem.

- Z kolei o konspiracji. Wszystko w Sowietach, co jest materialne, jest ich słabą stroną, włącznie do terroru materialnego, mimo że znamy go również ze strony dosyć namacalnej. Wszystko natomiast, co jest niematerialne, duchowe, psychiczne jest ich silną stroną, włącznie do terroru psychicznego, niemającego sobie równych ani w przestrzeni, ani

w dziejach naszego globu. Stąd doświadczenie poucza nas, że każda próba spisku w Sowietach upada nie skutkiem zewnętrznego, materialnego nacisku, a skutkiem wewnętrznego, psychicznego rozkładu. Czy jest to argument wystarczający dla niepodjęcia jeszcze jednej próby? Po namyśle doszedłem do przekonania, że - nie. Czy jest ktoś z panów agentem NKGB? - zapytał nagle, nie zmieniając intonacji głosu i odwrócił twarz do okna.

Nastała cisza, przerywana jedynie rytmicznym, nieokreślonym stukiem dochodzącym z dołu. Poza Tadeuszem, Leonem i Pawłem, obecnych było jeszcze dwu ludzi. Jeden z nich o wąskiej, jak ściętej na płask, twarzy, siedział sztywno, zlekka tylko odchylony ku tyłowi, z nogą przerzuconą przez nogę, i robił wrażenie oficera w ubraniu cywilnym. Miał na sobie wcale dobrze skrojony garnitur o brązowym odcieniu, śnieżnobiały kołnierzyk i starannie zawiązany krawat. Drugi stanowił jego przeciwieństwo pod każdym względem: niski, tłusty, łysawy, o inteligentnych oczach osadzonych głęboko w pulchnej twarzy, mógł być właściwie przedstawicielem każdego zawodu cywilnego. Natomiast odziany był właśnie w strój stanowiący mieszaninę pół wojskowego i sportowego. Spod rozpiętej jasnej kurtki widniał rudy pulower narciarskiego typu, a na nogach miał podniszczone oficerskie buty kawaleryjskie. Siedział pochylony, z łokciami wspartymi o uda, słuchając unosił czasem jasne brwi w górę i palcami złączonych dłoni wyczyniał w zamyśleniu różne łamańce.

- Przepraszam - przerwał ciszę domniemany oficer - co to tak stuka pod nami? - Zebranie odbywało się nie w zwykłym dotychczas pokoiku za pralnią, a w pokoju Tadeusza na piętrze, stanowiącym jednocześnie poddasze, na które wchodziło się po drewnianych schodach z sieni. Pytanie wypowiedziane było tonem na tyle przesadnie rzeczowym, iż w zestawieniu z treścią przemowy Tadeusza uchodzić mogło za rodzaj dyskretnej ironii. Pulchny cywil uśmiechnął się nawet kącikami ust do swych palców.

- To jest magiel. W piwnicy. Ręczny migiel naszej biednej pralni. - Odpowiedział Tadeusz tonem doskonale opanowanym, w najmniejszym stopniu nie zdekoncentrowany pytaniem. Tamten kiwnął głową na znak, że rozumie.

Nagle wstał Leon i zwracając się do Tadeusza, powiedział:

- Ty wiesz, że ja wyszedłem tydzień temu z NKGB... - i poczerwieniał. - A na każdym, kto zostanie wypuszczony, ciąży...

- Cóż ja jestem temu winien, Leonie - przerwał mu Tadeusz rozkładając ręce i uśmiechając się przyjaźnie. - Siadaj, proszę cię. Z ogromnej ilości moich znajomych i przyjaciół wybrałem i zaprosiłem tu czterech panów. Nie sądzę, by który z was mógł się czuć urażony moim pytaniem. Chciałem wyłącznie uprzytomnić wszystkim istotę rzeczywistości, w której się obracamy. Nie w większym i nie w mniejszym stopniu może być ktoś z was agentem NKGB, jak ja osobiście prowokatorem na przykład.

- Albo wszyscy razem - wtrącił tłuścioch, nie unosząc głowy znad kolan i bawiąc się palcami.

- Słusznie, albo wszyscy. Próbujmy jednak rozważać sprawę dalej, jakby wszyscy... nimi nie byli. Zgoda?

- Zgoda - odezwało się tamtych dwóch. Paweł i Leon w milczeniu kiwnęli głowami.

- A więc powracam do swego projektu. Proszę mi darować, że plan o tak przeogromnym zasięgu, nazywam skromnie "projektem". Czy jednak przypuszczacie panowie, że Hitler zakładając partię złożoną z siedmiu osób albo Lenin obijający się po kawiarniach szwajcarskich mieli dużo więcej szans od nas?

- Myślę, że, do pewnego stopnia, tak - odparł rzekomy oficer. - Równie dobrze bowiem mógłbyś wymienić Napoleona albo innego mocarza. Wszystko więc zależy od tego, czy czujesz się na siłach postawić siebie w jednym rzędzie z tymi wielkościami?

- Nie, tego nie chciałem powiedzieć. Przyznaję się do błędu. Ja nie chcę być żadnym cezarem ani żadnym "Fuh-rerem". Raczej kimś w rodzaju pana Principa, który swym strzałem w Serajewie wywołał pierwszą wojnę światową, a w rezultacie zmienił oblicze świata. Principa... zaraz, jakże mu było na imię?

Wszyscy spojrzeli po sobie, a tłuścioch uniósł nawet rękę i potarł nią czoło, ale nikt nie mógł przypomnieć.

- A więc - podjął Tadeusz - osobnikiem, jak widzicie panowie, względnie skromnym, którego nie pamięta się nawet z imienia chrzestnego. Wodzowie tworzą. Ja bym chciał tylko obalić. Gmach buduje się bardzo misternie, a rozsadza - czasem jedną bombą. Zadanie stokroć łatwiejsze.

Tadeusz mówił płynnie jak aktor, trzymając każde słowo na wodzy. Oczy miał wpół przymknięte, ale spod rzęs dostrzec było można, że błyszczały. Później wstał od stołu, przy którym siedział, i zaczął chodzić po pokoju z wesołą werwą.

- Pierwsze pytanie: Czy bolszewizm da się rozsadzić od wewnątrz? Wszyscy skłonni jesteśmy twierdzić, że nie da się, ponieważ dotychczas się nie dało. To nie jest argument przekonywający. Z równym powodzeniem można by twierdzić, że w ruletce nie padnie czerwone, ponieważ 28 razy z rzędu padło czarne. Teraz pytanie drugie: kto może rozsadzić bolszewizm? Moim zdaniem, nie może tego dokonać jakiś poszczególny naród na własną rękę, a międzynarodowa, raczej beznarodowa masa, czyli to, co bolszewizm dziś tworzy. W roku 1917, może jeszcze 1920 którymś, mógł to jeszcze zrobić jeden tylko naród rosyjski, bo bolszewizm był wtedy sprawą wewnętrzną rosyjską. Dziś jest sprawą naprawdę beznarodową. Bolszewizm i Rosja - są to dziś rzeczy zupełnie odrębne. Bolszewizm spycha sprawy narodowe na plan drugi, takoż

antybolszewizm może mu się przeciwstawić jedynie w razie równie szczerego zepchnięcia spraw narodowych na plan drugi.

- Ja proszę o głos - odezwał się domniemany oficer, podnosząc rękę gestem uroczystym.

- Proszę.

- Obalić bolszewizm może praktycznie i wyłącznie wojna z nim. Normalna wojna zewnętrzna, na którą wszyscy czekamy. Skończyłem.

- A w tej chwili - wtrącił Leon - jest ona najmniej oczekiwana, gdyż cały świat stara się na wyprzódki nie wojować z Sowietami, ale je sobie pozyskać.

Tadeusz przeniósł uśmiechnięty wzrok z jednego na drugiego i podjął natychmiast:

- Zupełnie słuszne uwagi. Tak pierwsza, jak druga. Załóżmy, że wojna rozstrzygnie o wszystkim. Ale wojna byłaby dla nas czymś w rodzaju wygranej na loterii. Czy jednak człowiek może układać swój całoroczny budżet na spodziewanej wygranej na loterii? Nie, ani takiego człowieka, ani takiego budżetu - nie nazwałbym solidnym. A cóż dopiero mówić - zwrócił się do Leona - gdy, jak słusznie zauważasz. wojna nie jest spodziewana, czyli wynik loterii bardziej niż wątpliwy. Ja wychodzę z odwrotnego założenia: jeżelibyśmy mieli siedzieć z założonymi rękami, to już raczej w wypadku wojny, chociaż nie uważałbym tego za wskazane. Ale brak wysiłku mógłby być usprawiedliwiony rachunkiem, że wysiłek ten dokonają za nas inni, siły zewnętrzne. Gdy jednak tego nikt nie chce za nas zrobić...

W tej chwili oficer zmienił przerzucanie nóg, przezornie podciągnąwszy spodnie na kolanach, strzepnął z nich jakiś pyłek i zauważył:

- Ale za jaką cenę? Jaką cenę zamierzasz wstawić w budżet, nazwijmy go, "solidnego" człowieka, który zakłada rzecz tak niesłychanie wątpliwą, jak udanie się przewrotu wewnętrznego? Ile ofiar, ile młodzieży...

Tadeusz przerwał tym razem niecierpliwie:

- Przede wszystkim, jeżeli chodzi o młodzież, to raczej powinna być od tego, żeby się biła, niż od tego, żeby gniła Ale poruszyłeś zagadnienie najważniejsze. Kwestię opłacalności wysiłku, w danym wypadku - ofiar, czyli wyboru pomiędzy walką i niewalką. Zachodzić ona może tylko wtedy, jeżeli przez niewalkę zachowasz siły, które byś w walce musiał lub mógł zmarnować. Otóż ten wybór nie istnieje w tej chwili. Dylemat, aktualny w stosunku do każdego innego najeźdźcy na globie, w stosunku do najeźdźcy bolszewickiego nie istnieje, dlatego że porządek rzeczy jest tu niejako odwrócony. Bolszewizm predystynowany jest do tego, aby zniszczyć bez reszty siły niebolszewickie. I to w każdym wypadku. Nie broniąc się, nie walcząc, ułatwiasz mu tylko zadanie zniszczenia samego siebie. Można by przyjąć formułę taką: jeżeli walcząc masz znikome szanse na życie, to nie walcząc nie masz żadnych. Bolszewizm bowiem likwiduje nie za czyn wrogi, a za odmienną myśl. Ja mówię tu tylko w granicach zimnej kalkulacji, odrzucając takie argumenty, jak że lepiej zginąć z honorem niż bez niego. To rzecz gustu, a nie kalkulacji. Ale jedyna szansa niezginięcia, przyznaję tobie, drobna, jest w walce. Nawet jeżeli chodzi tylko o przedłużenie życia, to jest ono po stronie walki. Po stronie poddania się, po stronie kompromisu nie ma, powtarzam, żadnej szansy, bo bolszewizm nie zna kompromisu. Gdyby go znał, nie byłby bolszewizmem, to jasne. A więc zlikwidowani zostaną wszyscy niebolszewicy. Pozostaną tylko ci, którzy się na bolszewików dadzą przerobić, czyli przekuć z własnego narodu na naród sowiecki. Owszem, nie walcząc oszczędzisz pokaźną liczbę ludzi tej kategorii, ale oszczędzisz dla kogo? Dla tychże bolszewików, oczywiście. Według ich formuły, że masa winna być "socjalistyczna z treści, a narodowa jedynie z formy"... Jeżeli wyjdziemy z założenia, że bolszewizm jest złem, a ja z tego wychodzę właśnie, to idąc na kompromis przyczyniasz się pośrednio do wzmocnienia tego zła. Powiadasz, walka ma wątpliwe widoki zwycięstwa; niech będzie nawet: żadnych. Zgadzasz się? Ja się nie zgadzam, ale zakładam w tej chwili, że się zgadzam. Ja idę nawet dalej i zakładam, że teoretycznie w walce z bolszewizmem ginie cały naród bez reszty. Otóż, skoro uważam, że bolszewizm jest złem w samym sobie, złem obiektywnym, wolę, żeby mego narodu nie było wcale, niż żeby był narodem bolszewickim i stał się instrumentem do rozpowszechniania zła na świecie! -Tadeusz odetchnął głęboko, zamilkł, powrócił do stołu i usiadł na dawnym miejscu. Po chwili przerwał milczenie, które nastało po jego słowach:

- A panowie nie wolą?

Akurat magiel na dole przestał turkotać. Tłuścioch nie zmieniając pozycji, mruknął coś sobie pod nogi.

- Co? - zapytał go Tadeusz.

- Owszem, ja się zgadzam z tobą. - Inni milczeli.

- Wracam do poprzedniego tematu - zaczął znów Tadeusz. - Doszedłem do przekonania, że ustrój sowiecki stanowić winien pod pewnym kątem idealny wzór dla kontrsowietyzmu. Włóczę się po całym kraju. Zarabiam, ale nie zarobek jest istotnym celem trybu życia, jaki wiodę. Obrabiając moje pole doświadczalne, chciałem się upewnić co do reakcji psychicznej różnych ludzi na działanie bolszewizmu. Powiem, jakie są tego wyniki. Reakcje są oczywiście różne, zależnie od indywidualności danego osobnika, ale niezależne od przynależności narodowej, rasy czy religii. Moim zamiarem było wyszukanie ogólnoludzkiej odtrudki, antyrecepty na ogólnoludzką receptę sowiecką. Odszukać w mechanizmie psychiki ludzkiej ten guzik, za pociśnięciem którego mechanizm mógłby zacząć działać w kierunku odwrotnym od tego, w którym działa za pociśnięciem guzika sowieckiego... - Tadeusz nagle, jakby zgubiwszy wątek myśli, zatrzymał się i po chwili:

- Nie bać się, panowie! Nie ma czego. Kot na widok psa robi wielki garb, aby się wydać większym. Takoż i Sowiety wcale nie są tak straszne, jak się wydają. Mogę panów zapewnić, że w gruncie rzeczy boją się mas ludzkich o wiele bardziej konsekwentnie, niż ujarzmione przez nich masy boją się NKWD.

- Kiedy ją zaczniesz stosować? - spytał oficer.

- Co?

- Tę kontrreceptę.

- Mam nadzieję, że w tych dniach. - Nie uśmiechnął się. Dlatego nikt z obecnych nie wiedział, czy kpi, czy mówi poważnie. - Jak widzicie, na razie żadna organizacja podziemna tu nie zaistniała w tym pokoju. Nie figurujecie na żadnej liście i nie jesteście związani żadną konspiracją. Ja was dopiero chcę do niej namówić, gdy przyjdzie czas. Może jutro, może za rok. O żadnym konkretnym planie na razie nie mówię. Macie czas do namysłu. Proponuję jednak następne zebranie w ciągu najbliższych... Zresztą, nie mogę powiedzieć, kiedy. Chciałbym wtedy wysłuchać przemyślanej przez was repliki, no, krótko: zgody lub niezgody.

Wychodzili nie razem. Pierwszy wyszedł domniemany oficer. Następny - Paweł.

Po upływie kilku minut grubas w rudym swetrze ujął za klamkę drzwi, otworzył je i już przestąpił próg, gdy nagle cofnął się.

- Gawriło - powiedział stając z powrotem w progu. Tadeusz i Leon spojrzeli nań zdumieni.

- Co za Gawriło?... Jaki Gawriło?...

- No, Princip nazywał się: Gawriło. Przypomniałem to sobie dopiero teraz.

Tamci roześmieli się.

- A, no widzisz! - zawołał wesoło Tadeusz.

- Do widzenia.

- Z Bogiem!

Gdy schodził po niewygodnych, drewnianych schodach, trochę bokiem, uważnie patrząc pod nogi, młoda prasowaczka, ubrana już w palto i chustkę na głowie, obserwowała go przez szparę w przepierzeniu, dzielącym klatkę schodową od kuchni. Dziewczyna wyczekała aż zamknął za sobą drzwi wyjściowe na ulicy i wtedy, niepostrzeżona przez inne kobiety w pralni, wyszła drzwiami prowadzącymi na podwórze, minęła bramę wjazdową i poszła jego śladem. Tamten kroczył powoli, nie oglądając się. Minąwszy kilka ulic, raz się tylko zatrzymał przed witryną nowej księgarni "Gosizdatu". Ranny, dojmujący mróz nie szkodził mu widocznie, choć wokół ludzie szli szybko, z podniesionymi kołnierzami. Z zainteresowaniem przeczytał kilka tytułów nowych książek, widniejących przypadkowo pomiędzy długimi szeregami dzieł Stalina i Lenina. W tym czasie dziewczyna pochyliła się głęboko, poprawiając zapięcie przy śniegowcu, tak że brzegi jej chustki zakryły twarz. On poszedł dalej, powoli kupował gazetę na rogu, wsadził ją machinalnym ruchem do kieszeni kożuszka, skręcił w ruchliwą ulicę na prawo, wyszedł przed gmach uniwersytetu robotniczego i - znikł w jego sieniach.

Dziewczyna zatrzymała się, studiując uważnie program wykładów, wywieszony na ścianie. Upłynęło kilkadziesiąt minut. Grubas wyszedł i mijając dziewczynę mruknął coś nod nosem do siebie samego. Wtedy ona poszła z powrotem.

Leon pozostał dłużej u Tadeusza. Rozmawiali jakiś czas nie poruszając tematu poprzedniej dyskusji. W pewnej chwili Leon zapytał:

- Kto to jest właściwie ten gruby, łysawy, w rudym swetrze? Widziałem go kilka razy w pralni, ale... Nie chodzi mi oczywiście o imię i nazwisko, tylko co za typ?

- Miał ciekawe dzieciństwo: mył buty wielkim ludziom, czasem kopyta koniom, na których siedzieli.

- Nie rozumiem.

- Wyobraź sobie, jego ojciec był robotnikiem magistrackim w pewnym dużym mieście i czyścicielem pomników. Zabierał często syna do pomocy. Najwięksi tego świata, gdy się ich uwiecznia w pomnikach, mają później do czynienia ciągle z..., za przeproszeniem, gównem gołębim. Opowiadał mi, jak zwłaszcza pewien myśliciel pokrywany bywał nim ze szczególną gruntownością. Nie chciałbym, żeby mi stawiano pomnik, gdy zmienię oblicze jednej szóstej globu ziemskiego! A ty?

Leon uśmiechnął się w odpowiedzi.

- Więc ty na niego zwróciłeś uwagę specjalną, na tego tłuściocha? Masz, znaczy, dobre oko, to człowiek o wyjątkowej inteligencji, wyjątkowej, tak. Zresztą, najbliższy mi... - przerwał i po chwili zmienił temat: - Słuchaj, Leonie, zastanawiałem się i przyznam, że bardzo żałuję, żeś nie podpisał w NKGB zobowiązania do współpracy. Mielibyśmy jedną szansę więcej.

Leon zachmurzył się. Poszukał w kieszeni papierosów, nie znalazł ich i spojrzał na stół.

- Masz tu - powiedział Tadeusz, podsuwając mu blaszane pudełko z tytoniem. - Skręć sobie.

- Oni nie są tacy głupi - mruknął Leon śliniąc bibułkę.

- Są, są głupi. Dlaczego sądzisz, że typy o ciasnym horyzoncie myślenia mają być mądrzejsi od ludzi o szerokich horyzontach? To paradoks. No, ale już się nie odstanie. A o Konradzie nie ma w dalszym ciągu wiadomości?

- Wątpię, żeby go puścili. Wsik na amen.

- Chwała Bogu. To był tylko szkodnik. Zresztą, nadęty dureń.

Leon wzruszył niedostrzegalnie ramionami, a po chwili milczenia zapytał: - A jakże się tobie podoba Paweł?

Tadeusz podszedł do okna i patrzył. Niebo wypogodziło się. Łagodny jego błękit rozpościerał się nad mroźnym dniem, ponad dachami starego miasta, które piętrzyły się, białe, w śniegu w bezładnym ugrupowaniu, wśród pogiętych anten, wiszącej bielizny, gołębników, zewnętrznych schodów i wielkiej ilości kominów aż do najwyższego piętra przeciwległej góry, z której strzelały w to niebo dwie wieże kościelne.

- Paweł... Hm, Paweł - zaczął, ale nie dokończył, bo w tej chwili na dole stuknęły drzwi kuchenne. Tadeusz oderwał wzrok od kościoła na wzgórzu. - Przepraszam cię na chwilę, zdaje się, że przyszła Hala, mam do niej interes, sekundę, dobrze? - Wyszedł, zamykając drzwi, zbiegł po kilku stopniach i zatrzymał się w połowie schodów. Młoda dziewczyna, zaróżowiona od mrozu, podniosła nań twarz i wyszeptała spod chustki:

- Dziś o szóstej wieczorem.

- Dziękuję - odparł Tadeusz.


XVIII


W lasku, dzielącym Martę od przystanku kolejowego, spotykało się trzy rodzaje śladów na śniegu: cztery łapki,dwie szerzej rozstawne, dwie węziej, jak w odwróconej figurze trapeza - to wiewiórki; cztery łapki wyciągnięte nierównymi parami, na kształt ukośnika - to zająca; równiutka linia łapek - to lisa. Ślady wiewiórki są krótkie i giną przy pniu drzewa. Ślady zająca nie kończą się nigdy, zawsze nie równe w odskokach, dłuższe, krótsze, biegną w las i z lasu, krzyżują, plączą się chaotycznie. Ślady lisa idą niby z poważną rozwagą do celu; gdy śnieg jest głębszy, towarzyszy im po wierzchu delikatny rowek, jakby kto puszkiem do pudrowania pociągnął po śniegu - to znak lisiego ogona.

Lis biegł prościutko pod wiatr, przepisowo, i zdawało się, że wszystko zawczasu powinien był zwąchać i usłyszeć, ale przeszkodził mu dąb. Dąb jest jedynym drzewem, które bezmyślnie przedłuża walkę jesieni z zimą. Gdy inne drzewa dawno już skapitulują, a nawet zapomną o swych liściach, jak się zwykło zapominać rzeczy zeszłoroczne, dąb wciąż jeszcze zachowuje - swoje. Brzydko pogięte, zwiędłe, pokręcone, twarde, trzyma czasem do samej wiosny. Stąd się zdarza, że nagle w środku zimy, gdy wokół jest cicho i pulchnie, najlichszy wiaterek, potrącając wyschłe liście dębu, wywołać może raptowny zgrzyt, podobny do nieprzyjemnego hałasu powstałego przy potrąceniu blaszanego wieńca na cmentarzu. Każdy zwierz wie, że tak bywa, a przecież często się daje zaskoczyć. Gdy młody dębczak rosnący na kierunku, w którym biegł lis, zaszperał, jakby umyślnie, żeby go nastraszyć, lisa przebiegły w pierwszej chwili ciarki, i choć się opanował od razu, przecież zatrzymał się, uniósł w zgięciu przednią łapkę, odwrócił pyszczek i ze szczerym niesmakiem spojrzał na drzewo, bo nie lubił, a zresztą nie znał się na żartach. W ten sposób zapomniał na chwilę o pilnowaniu wiatru; na krótką chwilę, w ciągu której tuż przed nim na ścieżce ukazała się Marta. Zaskoczony raptownie, lis nigdy nie rzuca się do ucieczki na oślep; takoż i teraz: cofnął się, zawrócił wolno i pobiegł nie śpiesząc z powrotem w gęstwinę. Dębczak zaśmiał się za nim sucho, a Marcie wydało się dlaczegoś, że lis musi być chory albo postrzelony. Nie namyślając się wkroczyła w głęboki śnieg i brnęła śladem. W tym miejscu rosły gęste krzewy jałowcowe, splątane z młodą świerczyną. Odgarniała je, przedzierając się dalej, ale lisa wciąż nie było widać. Wróciła wreszcie na ścieżkę, otrzepując się ze śniegu, i choć pobiegła później prędko, ale czas stracony spowodował, że spóźniła się na ranny pociąg do miasta. Skutkiem tego musiała odłożyć wyjazd do następnego, który odchodził w południe. Chciała doręczyć mężowi list, który przyszedł na jego ,imię z Rygi, stolicy łotewskiej republiki radzieckiej, a który otwarła, nie mogąc poskromić ciekawości.

Na dworcu w mieście zarządzono lotną rewizję bagażu i dokumentów w ramach podjętej walki ze spekulacją. Marta nie miała bagażu, a dokumenty jej były w porządku: mocą paszportu, wydanego jeszcze przez dawne władze, jako stała mieszkanka kraju, automatycznie stawała się obywatelką Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich. Zanim jednak minęła barierę rewizji upłynęło sporo czasu.

Tymczasem Paweł po wyjściu od Tadeusza zdążył jeszcze zwieźć kilka fur nawozu i wracał pustymi saniami przez most na rzece, ażeby się udać na posiłek. Na lodzie rzeki stało kilka zamyślonych wron; naprzeciw sunęły sanie ładowne cegłą i podzwaniały łańcuchami. Takie to były szczegóły owego dnia, ostatniego, w którym pracował dla ogrodnika Łaszowskiego.

Po dłuższych dowiadywaniach się Marta odszukała wreszcie męża w knajpie przy ryneczku. Gdy zobaczył ją wchodzącą, przestraszył się w pierwszej chwili, czy nie zaszło coś złego w domu, ale uspokoiła go zaraz i wręczyła list.

Dawny jego znajomy pisał, ażeby zaszedł do pewnego sklepu artelowego i zapytał o niejakiego pana Boguckiego, który ma ważną sprawę do Pawła. Znajomy wyjaśniał dalej, że Bogucki bawił jeszcze niedawno u niego w Rydze i że on polecił mu Pawła jako człowieka, na którym można polegać przy załatwieniu właśnie tego ważnego interesu.

Paweł przypomniał sobie, iż pisał przed kilku miesiącami do znajomego w Rydze, wspominając między innymi, że jest teraz furmanem.

- Co to może być? - zapytała Marta. Paweł wzruszył ramionami i wsadził list do kieszeni.

- Kto to jest ten Bogucki? Znasz go?

- Był taki dyrektor banku, ziemianin, coś w tym rodzaju. Aha, opowiadał mi o nim ostatnio Wulfka. Nie mam pojęcia, czego może chcieć.

Rozmawiali jeszcze przez czas dłuższy. Marta musiała wracać, nie mogąc zostawić domu samego na noc. Zresztą, nie miałaby gdzie tu spać. W ostatniej chwili przypomniała sobie jeszcze o swoim rannym spotkaniu z lisem...

- W odległości, mówię ci - opowiadała - no, jak do tych drzwi. - Pokazała ręką i pomyślała jednocześnie, że odległość musiała być chyba kilkakrotnie większa, ale się nie poprawiła. - Wyobraź sobie, idę ścieżką... - Zanim skończyła opowiadanie dobiegała godzina szósta wieczór.

- Ach, Boże! wykrzyknęła - przecież to teraz ostatni pociąg. A miałam wracać o czwartej.

O tej samej porze Karol opuszczał gmach uniwersytetu robotniczego, ażeby się udać na spotkanie z człowiekiem, który zachodził doń dziś rano. Przedstawił się on jako tajny delegat NKWD przy miejskim komitecie partyjnym, oświadczając, iż ma pewną ważną a dyskretną sprawę, którą chciałby omówić z Karolem zupełnie, jak twierdził, szczerze, konfidencjonalnie i na osobności. Wyznaczył mu spotkanie dwadzieścia minut po szóstej wieczorem i miejsce spotkania niezbyt odległe, tłumacząc nawet dokładnie i uprzejmie trasę, którą może najbliżej dojść, ukończywszy swój wykład o szóstej; między innymi wychodząc z zaułka na róg parku miejskiego... To było wszystko. Prosił jeszcze, by o spotkaniu zachował najzupełniejszą tajemnicę. Karol przyrzekł naturalnie, przejęty ważnością misji i podniecony jej tajemniczością, a nieznajomy, niski grubas, w krótkim kożuszku, wydał mu się człowiekiem szczerym i sympatycznym.

Plan zastrzelenia Karola powziął Tadeusz już od dłuższego czasu, a to dla wypróbowania odstraszającego dla innych efektu, jaki musiało za sobą pociągnąć zastrzelenie osoby tak eksponowanej i znanej w całym, niedużym mieście. Byłby to pierwszy krok na drodze planowanego kontrterroru. Wszystko rozpracowane zostało dokładnie z dawnym czyścicielem pomników, którego nikt prawie w mieście nie znał. Tego dnia, po wyjściu z zebrania, nie mieli się już spotykać; dla zachowania ostrożności Hala zbadać miała, czy nikt go nie śledzi, a też pośredniczyć w zakomunikowaniu ostatecznego terminu Tadeuszowi. Zasadzka umiejscowiona została zawczasu w rogu parku miejskiego u wylotu ciemnego zaułka.

Piętnaście minut do szóstej Tadeusz wpuścił kulę do lufy pistoletu kaliber 7,6 typu "Mauser", zabezpieczył go i wsadził w kieszeń palta łącznic z zapasowym magazynkiem. Na ulicach było ciemno. Miał stąd bardzo blisko, więc się nie śpieszył. Wewnętrznie cieszył się z siebie, że jest zupełnie spokojny i opanowany w każdym ruchu.

Marta, zasiedziawszy się z mężem, musiała znowu śpieszyć. Te kilka minut, które zajęło jej opowiadanie o lisie, spowodowało, że chwila, w której mijała na ulicy jedną z latarń, przypadła na moment, w którym Karol mijał ją z przeciwległej strony, i w ten sposób zetknęła się z nim twarzą

w twarz. Prawic że wpadła na niego, powiedziała: przepraszam - zanim rozpoznała go, ale on pierwszy się zatrzymał i nagle odezwał:

- Chciałem pani coś powiedzieć.

Marta poczuła się niemile zaskoczona.

- Owszem... Ale ja się bardzo śpieszę; naprawdę.

- Nie dłużej jak dwie, trzy minuty.

- To może mnie pan podprowadzi w takim razie. Idę na dworzec.

Karol zawahał się chwilę, spojrzał na zegarek. Było dziesięć minut po szóstej. Znając dobrze miasto, pomyślał, że może przejść kawałek ulicą, którą musiała iść Marta, a później zdąży jeszcze wykręcić na umówione miejsce spotkania inną drogą. Zawrócił więc i zaczął głosem, który mu drżał z wewnętrznej emocji:

- Chciałem powiedzieć... Mąż pani, to znaczy Paweł, zachował się wobec mnie... Zresztą, nie będziemy o tym mówić. Nie chcę się z nim wdawać w żadne dyskusje polityczne. Zostawmy to na później. Ja się nic obrażam. Chwała Bogu, wszelkie kodeksy honorowe i temu podobne śmiesznostki nie funkcjonują już. Niech on sobie tam uważa mnie za kogo chce. Natomiast ja...

Marta słuchała przygnębiona, idąc w milczeniu z pochyloną głową,

- Tak, natomiast ja chciałem tylko to powiedzieć pani, i mam nadzieję, że w zupełnym zaufaniu, że... Otóż dotychczas robiłem wszystko i użyłem wszystkich moich wpływów, aby was zostawili w spokoju i nie ruszali. Jakkolwiek pani sama chyba rozumie, że... Nie chcę tu używać żadnych górnolotnych słów. Nie chodzi mi też o żadne objawy wdzięczności. Po prostu tak jest i koniec. To tylko chciałem powiedzieć. - Był bardzo zdenerwowany, bardziej niż przypuszczał z początku i czuł, że jest niezadowolony z siebie. Zawrócił raptownie, zanim Marta mogła odpowiedzieć słowo. Odszedłszy kilka kroków, zatrzymał się i znowu spojrzał na zegarek. Było 17 minut po szóstej. Zawołał doróżkę i kazał się wieść pod wskazany adres. Z tego miejsca trasa nie wypadała koło parku miejskiego.

Uliczka, na którą przyjechał, w ogóle nie miała takiego, jak zanotował, numeru domu. Szukał długo i daremnie, co go jeszcze bardziej zdenerwowało. Musiał, tak sądził, zapewne błędnie zanotować. Zmarzł w ręce manipulując ręczną latarką elektryczną, a gdy wreszcie zrezygnował z dalszych poszukiwań i wsadził ją w kieszeń palta, skonstatował, że zgubił jedną rękawiczkę.

"Co za pechowy jakiś dzień!" - pomyślał z rozdrażnieniem.

Pan Bogucki był to przysadzisty, szpakowaty już jegomość, który się trochę jąkał. Ubrany w stary garnitur o stalowym odcieniu, z ledwo dostrzegalną tłustą plamą na klapie. Opowiedział Pawłowi, że majątek jego leżał po drugiej stronie Niemna... To znaczy, po lewej, poprawił się. Duży majątek ziemski. Później, jak wie, jesienią roku 1939 wkroczyła na jego teren armia czerwona... O władzy sowieckiej wyrażał się w zdaniach powściągliwych i ostrożnych. Paweł słuchał tego przydługiego wstępu apatycznie. Lecz oto Bogucki przysunął bliżej krzesło i powiedział:

- Chodzi o skarb.

Była to historia dosyć banalna: przewrót, ucieczka, aresztowanie. ("Gdyby nie pewien Żydek, nie wiadomo, jakby się skończyło...") Jednym słowem, trochę tam w majątku pozostało w skrzyni okutej: złota, srebra stołowego i innych drogocenności, trochę waluty zagranicznej... Skrzynia zakopana w sadzie, przy ścieżce, cztery kroki od rozłożystej jabłoni, kolo której rośnie krzew caprifolium. - ..Pan wie",dokończył, "z takimi czerwonymi jagódkami jesienią?"

- Wiem. Ale co pan nazywa: trochę?

- Pan mówi o złocie i tak dalej? - Bogucki poruszył się nerwowo na krześle i po chwili namysłu zaczął wyliczać rzeczowo wartość zakopanego. Było tego nie trochę, a dużo. Gdy skończył, Paweł zapytał:

- Ile?

- Co ile?

- Ile pan daje z tego?

- Trzecią część.

- Nie da się zrobić.

Zaczęli się targować jak zawodowi kupcy, bez uciekania do zbytecznych frazesów. Paweł wyłożył Boguckiemu, że po pierwsze nie może tej operacji wykonać sam, po drugie wymaga ona wiele kosztów, po trzecie związana jest z ryzykiem, i to dużym, "z którego chyba pan zdaje sobie sprawę, co?" Bogucki, acz niechętnie, przytaknął skinieniem głowy. - A dalej: jakie są warunki miejscowe? Bez przekupienia kogoś na miejscu nie da się też nic zrobić. Nadomiar złego ziemia jest teraz zamarznięta.

Stanęło wreszcie na pół na pół. Bogucki opisał szczegółowo okolicę, położenie okien, werandy, jabłoni, a także ludzi w majątku. Długo się zastanawiał nad pytaniem, komu można by więcej zaufać. Wreszcie polecił dawnego ogrodnika, jeżeli jeszcze żyje. Dodał, że według jego wiadomości w majątku jest teraz sowchoz. Gdy wreszcie rzecz cała została ubita, Bogucki wyznał, że sam ukrywa się na razie w mieście pod fałszywym nazwiskiem, ujął w obydwie ręce prawicę Pawła, potrząsając nią serdecznie i przechylając głowę na bok, twierdził, że mu bezgranicznie ufa.

Paweł pobiegł wprost do pralni. Działo się to na drugi dzień po odbytej u Tadeusza dyskusji. Zastał go na naradzie z grubasem, którego poznał wówczas, i - jak wtedy - w pokoju na górze. Na widok wchodzącego przerwali rozmowę. Tadeusz był nie w humorze i najwidoczniej niezbyt zadowolony z niespodziewanej wizyty Pawła. Nastało kłopotliwe milczenie, gdyż Paweł w obecności trzeciej osoby również nie mówił, z czym przyszedł.

- Słyszałem - odezwał się pierwszy Tadeusz - że nazwałeś swego przyjaciela, Karola, kanalią?

- Od kogo?

- Widzisz, jak sprawnie pracuje mój wywiad - odrzekł żartobliwie. - Miałeś rację, to rzeczywiście kanalia!

- Ale od kogo słyszałeś?

Tadeusz machnął ręką i sposępniał. - Przecież to było w kawiarni! A przy okazji, jeżeli nie znudziło cię wysłuchiwanie moich sentencji, to wysłuchaj jeszcze jednej, która zresztą może ci się przydać: każdy człowiek czy organizacja, czy instytucja, a przede wszystkim wszystkie policje na bożym świecie z NKGB naturalnie na czele, które interesują się informacjami, mają zawsze kupy drobnych, nikomu niepotrzebnych wiadomości, a z wielkim jedynie trudem zdobywają ważne i dla nich istotne. Sztuka polega jedynie na operowaniu drobiazgami w ten sposób, by wywołać w człowieku osaczonym wrażenie, że wiedzą o nim wszystko. Najczęściej zaś gówno o nim wiedzą. Nie daj się złapać na tę wędkę, gdy - tu odstukał w odwrotną stronę stołu - zaczną ciebie kiedy badać. Myślisz, że ja dużo wiem? - dodał gorzko. - Też wiem, co było w kawiarni, a co się stało na przykład, że... Co chciałbym wiedzieć naprawdę, tego nie wiem!

Grubas wstał w tej chwili i oświadczył, że musi już iść. Tadeusz chciał go zatrzymać, ale Paweł wtrącił wręcz, że ma bardzo ważną sprawę. Bardzo, podkreślił. - No, dobrze, zgodził się Tadeusz, podając rękę tamtemu:

- Więc w takim razie do pojutrza? Obmyślimy nowy

sposób, co?

Grubas zgłosił się istotnie pojutrze, ale nie zobaczył już Tadeusza. Paweł zaś, po odbytej rozmowie, nie zawiadamiając nawet starego Łaszowskiego, że przerywa pracę, udał się natychmiast do domu, by przygotować się do drogi i dać wypocząć koniowi.

Trzeciego dnia stary Łaszowski odezwał się do syna, gdy ten wrócił z redakcji: "Ot, to i jest praca z tymi inteligentami! Rzuci i nawet nie pofatyguje się, żeby słowo powiedzieć jedne. A jeszcze robotnikiem chce się nazywać! Tfu! - splunął.


XIX


Droga jest czymś dla człowieka, bez czego życie jego byłoby wegetacją tylko. Rośliny wegetują, a nie żyją, bo nie mogą się ruszać, nie mogą wyjść na drogę,i pójść nią. Natomiast człowiek bez dróg, po których chodzi, jest nie do pomyślenia. Wszystkie tęsknoty, bodźce, impulsy życia pchają go na drogi, a one biegną przed nim do złego i dobrego, rozchodzą się, schodzą i prowadzą, prowadzą. Drogi tego kraju

są dalekie, krzyżują się jednak często, czasem rozbiegają z jednego punktu, jak ramiona gwiazdy bolszewickiej. Pną

się w górę, zapadają w kotliny, w których pachnie wilgotną ziemią, jadą po korzeniach drzew, kamieniach, utykają w błocie. Zryte koleinami kół, wyślizgane płozami sań, zawiane śniegiem lub przysypane kurzem.

Gdyby wmyśleć się w psychiczną genezę drogi, należałoby dojść do przekonania, że jest składową częścią, nierozerwalnie skutą z pojęciem wolności ludzkiej. Ograniczenie mechaniczne wolności osobistej odbywa się przez ograniczenie dróg, po których obywatelowi wolno chodzić, zamykając go wciąż w ciaśniejszych rogatkach państwa, obszaru, gubernii, miasta, gminy, kołchozu aż do korytarza więziennego włącznie, aż do metrowej długości celi.

Drogi Związku Radzieckiego istnieją tylko jako kompromis z rzeczywistością, jako dowód, że ideał bolszewicki jest nieosiągalny. Oni by chcieli, żeby ludzie chodzili po drogach tylko w koniecznej potrzebie, jak się chodzi do wychodka. Krają więc je, przecinają szlabanami zakazów, tamują w granicach poszczególnych republik, ograniczają w ich wnętrzu, hamują na terenie każdej gminy. Kto walczy z drogą, ten walczy z wolnością. Bolszewicy walczą i nienawidzą wielkiej drogi.

Tadeusz rozpracował dokładnie cały plan działania. Skądciś wytrzasnął fałszywe dokumenty dla obydwu. Paweł stał się mieszkańcem miasteczka Oszmiana. Dokument Tadeusza opiewał na imię mechanika-traktorzysty.

- Już się nie będziesz nazywał...Pilecki? - zażartował Paweł.

- Pilecki? Poczekaj, a skąd ty wiesz?

- Sonia Kowarska mi o tym mówiła.

- Jaka Sonia?! A... Ta siksa z Ejszyszek. Prawie zapomniałem już. Nie, będę się nazywał inaczej, bardziej odpowiednio do naszej wyprawy.

- ?

- Skarbek. - Wydął wargi z zuchowatym grymasem, zadowolony ze swego dowcipu. - Tomasz Skarbek.

Wyjechali przed świtem. Tadeusz zaczął wykładać swój plan:

Nie podobna wykopać w zimie ze zmarzniętej ziemi skrzyni ze złotem, pośród cudzego sadu, koło domu zajmowanego przez zarząd sowchozu, na oczach zawsze podejrzliwych, a może wrogich ludzi. Trzeba kogoś wciągnąć do spółki na miejscu. Właściciel polecił dawnego ogrodnika. Na razie innego wyboru nie mają. Ufać jednak nie można nikomu. Trzeba działać przekupstwem. W tym celu wziąłem ze sobą znaczną sumę pieniędzy. Ale przekupywać papierowymi rublami za wydostanie skrzynki złota i waluty jest rzeczą naiwną. Wykopie sam i zabierze, znajdzie lepszych wspólników do podziału. Nie ma żadnych sankcji. Wyjdźmy zatem z następującego założenia: są dwie rzeczy najbardziej nielegalne w Sowietach: złoto i broń. Różnica jest jednak ta, że złoto pociąga wszystkich, a broń odstrasza. Wtajemniczą zatem ogrodnika, że tam jest zakopana skrzynia z bronią, na przykład podczas odwrotu oddziałów polskich w roku 1939... Dadzą mu, powiedzmy, pięć tysięcy rubli za pomoc i tyle będzie ich widział! Inna możliwość: gdyby zechciał wydać? Co na tym zarabia? Nic, guzik. Przeciwnie, żadnych pieniędzy i ciąganie po śledztwach, z niewiadomym i dla niego samego wynikiem. - Plan był ryzykowny, ale wydawał się logiczny.

Bez większych przeszkód minęli linię rozdzielającą dwie republiki i zagłębili się w teren względnie znajomy, którym wracali wówczas z ostatniej wyprawy. Na drugim noclegu w średniej wielkości wsi przyjęła ich gospodyni, nie odpowiadając nawet na powitanie. Męża nie było zrazu w domu.

- Nocować to u nas nie bardzo gdzie jest... - burknęła ochryple. - I konia nie wiem, czy będzie gdzie postawić. Zajechaliby może gdzie indziej.

- No, jakoś będzie, nie? - powiedział Tadeusz, wyłażąc.

- Nie wiem, chyba jak mąż wróci.

Powrócił istotnie niebawem, ale również niechętny i mrukliwy. Zgodził się jednak przenocować.

Tymczasem w izbie zebrało się kilku sąsiadów, zwabionych ciekawością zobaczenia podróżnych. Gospodarz podszedł do pieca, zapalił łuczywo i nim dopiero małą lampę naftową.

- Co, nie ma zapałek? - spytał Tadeusz.

Tamten skinął na odczepnego palcami,

- No, a jak się w ogóle teraz u was żyje? - A? - Pytał dalej Tadeusz, rozcierając zmarznięte ręce. Gospodarzowi najwidoczniej nie w smak wydał się temat. Poprawił knot i zawołał w ciemny otwór przepierzenia:

- Ania!

- Co?! - odezwała się córka.

- Przynieś kożuch tam jaki i poduszki. Im tu na ławie pościeleni.

- No, pójda już i ja - odezwał się jeden z sąsiadów wstając ociężale.

- Zaczekaj jeszcze, Józef, pójdziem razem - powiedział drugi.

- Co tam czekać. Ot, ludzie spać chcą. Wiadomo, z drogi.

Tadeusz, który nigdy nie wyruszał inaczej jak z kilkoma flaszkami samogonu, wydobył dwie z podróżnego worka i postawił na stole, więc wszyscy zostali. Rozmowa przeszła wkrótce na tematy tyczące bezpośrednio ich wsi.

- Ty, Adamka - mówił chłop, nazwany uprzednio Józefem - ty uważaj. Palców między drzwi nie suń. Siedź cicho. Sielsowietem ciebie wybiorą, a jak wrócą dawne czasy?

- Czy ja pcham się w sielsowiety?

- Adamka, ty swoje mów, a ja powiem swoje. Kołchozy jak zrobią, to zrobią. A ty ludzi nie napędzaj. Bo jak, czego dobrego, podejdzie, daj Boże, wojna, to wtedy tobie ludzie...

- Ja nikogo nie napędzam - wypierał się tamten - ale zresztą i nie lękam się kołchozów, jak nie przymierzając ten Chont...

- Jaki Chont? - zagadnął Tadeusz.

- Tu, taki jednosielec był. Pan go nie znasz.

- Skąd może znać - odezwał się któryś. - Człowiek z drogi przyjechał.

- Daleko stąd? - zapytał Tadeusz.

- Nie tak, żeby daleko. Dwie mile będzie, może z hakiem. Strasznie już on bał się do kołchozu iść, a prócz tego syn z robót uciekł. Tak ot, u niego, od tego wszystkiego, w głowie cości pomieszało się. Poszedł, sam na syna donos ułożył, a potem powrócił i wziął gospodarka swoja spalił. Sam siebie podpalił. Zdurniawszy już był za wszystkiem.

- A po drugie - przypomniał sobie Adamka nie będzie u nas kołchozu jak tylko dobrowolnie. Powiedziano żesz na zebraniu onegdaj.

- A ty wszystkiemu wierzysz, co na zebraniu mówią?

- Ciebie, musi, zapytają! Ciebie zapytają? - cietrzewił się Józef.

Gospodarz wychylił szklaneczkę wódki i zakonkludował:

- Prawda, że pytać nikogo nie będą.

Jutro wstało mgliste, szare i znowu mroźne. Koń przekraczał wysoki próg stajni na zastałych nogach, ociągając się. Gdy już wsiadali do sań wyszedł gospodarz, włosy miał w nieładzie, a w nich źdźbła słomy.

- Co to za człowiek ten Adamka? - zapytał Tadeusz, okutując się szczelnie w burkę.

- Teraz, to kto jego wie. Kiedyś porządny człowiek był. - I po chwili, jakby sobie coś przypominając, dodał kwaśno: - Niepotrzebne te gawędy wszystkie. Nagubi ona ludzi, ta samogonka.

Znowu droga przed nimi. Przy drodze krzyż na rozstaju; wisi blaszany Chrystus, a nad nimi siedzi trznadel iskając sobie w piórkach. Po obu stronach pociągnęły się krzaki,

zarośla, pola śniegiem pokryte, znów lasy, znów pola.

Było już południe, gdy zatrzymali się na chwilę przy rozwidleniu dróg, zastanawiając, którędy jechać. Raptownie na drodze wyrosły sylwetki dwóch milicjantów.

- Skąd to jedziecie? - zapytał jeden, podchodzący do sań. Pawłowi serce zabiło gwałtownie, ale odpowiedział głosem obojętnym, że z Oszmiany.

- A po co?

- Ech - wpadł mu w słowo Tadeusz, przybierając idealnie szczery ton - wstyd prawie przyznać, towarzyszu, ale w złej sprawie. Do Korelicz jedziemy, siostrze za mąż ze chciało się wychodzić. Nu, ot i my, żeby tylko wódki popić.

- To aż za Niemen?

- Za Niemen.

- To u was widać, mało roboty, że po weselach rozjeżdżacie.

- Roboty jest. Już jak wrócimy, to tak, po stachanowsku się weźmiem do niej, do roboty... zażartował Tadeusz dobrodusznie.

Żaden z milicjantów się nie uśmiechnął. - "Zaraz każą dokumenty pokazać" - pomyślał Paweł, ale milicjanci, kiwnąwszy głową, poszli drogą. Zaledwie odjechali kawałek, gdy z lewej strony, z zarośli, wylazł chłop i ocieniwszy ręką oczy patrzył w kierunku lasu, gdzie na przełaj przez pola podążały jakieś sanie.

- Co to, łapią kogoś? - spytał Tadeusz. Tamten patrzał w dal, nie odpowiadając, a potem mruknął obojętnie:

- Uciekli.

- Wciąż tylko uciekają! - rzucił dziwnie jakimś przyciszonym głosem Tadeusz - A żeby tak za widły! Hę?!

- Ohohoho... - pokiwał ironicznie chłop.

- Jak tu nam jechać na Korelicze? - przerwał Paweł.

- Prosto - odpowiedział i tknął brudnym palcem w horyzont przed nimi.


CZYTAC DALEJ – Droga donikąd (II)

Prawda w oczy nie koleOd wydawcy

"Książka nosiła tytuł "Prawda w oczy nie kole" i odbita była w dwóch egzemplarzach, z których jeden wręczyłem członkowi tajnej organizacji (Radziwonowi Romualdowi) dla kolportażu. Egzemplarz ten spalił Jerzy Święcicki w chwili dobijania się policji. Drugi maszynopis, przed swoim wyjazdem do Warszawy, pozostawiłem u członka AK, znanego dziennikarza Janusza Ostrowskiego". Otóż ten właśnie egzemplarz ocalał. Prawdopodobnie był w zbiorach wilnianina Juozasa Maceiki, zdeponowanych w Kownie. W roku 1950, wśród innych rękopisów, Uniwersytet Kowieński przekazał go Bibliotece Litewskiej Akademii Nauk w Wilnie. Prawidłowo opisany jako maszynopis Józefa Mackiewicza pod tytułem "Przy konfesjonale", opatrzony sygnaturą F12-2695, został tam niedawno zauważony przez Jurate Burokaite, o czym mnie uprzejmie poinformował dr Zenowiusz Ponarski. Biblioteka Litewskiej Akademii Nauk udostępniła mi tekst do publikacji, za co dyrektor Biblioteki, dr Juozas Marcinkevičius, zechce przyjąć słowa wdzięczności. Maszynopis ma 238 stron, pisanych na papierze przebitkowym, przez niebieską kalkę, dlatego trudnych do odczytania. Za przepisanie go najserdeczniej dziękuję Adzie Laskowskiej. Według skrupulatnego opisu katalogowego, brakuje stron 18 i 19. Rzeczywiście ich nie ma, ale sądzę, że albo Mackiewicz pomylił się w paginacji, bowiem rozdział "Krajowa dialektyka" kończy się na stronie 17, zaś rozdział "Wojna" zaczyna na 20, albo na stronie 18 był nagłówek "Część I". W maszynopisie są poprawione niektóre literówki i są skreślenia, a także dopiski, ołówkiem kopiowym i atramentem, poczynione prawdopodobnie przez kogoś, komu Józef Mackiewicz dał książkę do przeczytania. Ważniejsze zostały odnotowane u dołu strony, zaś przypisy autora (odsyłacze do nich są oznaczone gwiazdkami) umieszczono po rozdziale, do którego się odnoszą. Tytuł "Przy konfesjonale" napisany na osobnym arkuszu, w mojej opinii, nie ręką Mackiewicza, został prawdopodobnie nadany przez kogoś pod wrażeniem zdania "Piszę tu raczej spowiedź osobistą na tle wypadków, tak jak mi przychodzą na pamięć i na myśl, wypadków jeszcze się rozgrywających i nie zakończonych" (s. 129). Zdecydowałam opublikować ten tekst pod tytułem Prawda w oczy nie kole, bo nie mam najmniejszych wątpliwości, że jest to właśnie książka, którą Józef Mackiewicz tak zatytułował.

Idea dwóch frontów

Wileńska tzw. "idea krajowa" nie jest sprecyzowana dość ściśle. Być może, ja ją ujmuję inaczej, niż inni zwolennicy. O genezie jej można by napisać tyle, iż by starczyło na cały pierwszy tom niniejszych wspomnień. Na razie chciałbym powiedzieć o niej tyle tylko, ile się zmieści w jednym rozdziale, we wstępie niejako, traktując przedmiot z grubsza, niby wyjaśnienie. Może niektórym się ono wydać obroną przed stekiem zarzutów, kłamstw, kalumnii, jakimi obrzucano mnie, usiłując jednocześnie poniżyć i obniżyć marzenia polityczne, których jestem wyrazicielem. "Krajowcem" stałem się dawno przed wojną, z głębokiego przekonania. Mniej z publicystyki, do której Słowo wileńskie, w którym pracowałem, mnie nie dopuszczało. Mój pogląd na politykę jest idealnym. Uważam, że o ile taktyka polityczna kroczyć może każdą drogą do celu, to w polityce winno się być uczciwym. Za uczciwego polityka uważam tylko takiego, który w swej publicznej działalności przyznaje się do popełnionych błędów, koryguje swoje tezy w miarę narastania wiadomości i doświadczenia zaczerpniętego z rzeczywistości. Który, innymi słowy, nie obawia się zmieniać przekonań, doszedłszy do wniosku, że wczorajsze były błędne albo szkodliwe dla zasadniczej idei. Każdy inny, który dopasowuje i naciąga okoliczności do raz wypowiedzianych tez, do sztucznej niezłomności swoich przekonań, albo oszukuje jednocześnie i siebie, i innych albo tylko innych. Taki polityk, który za nic na świecie nie zmieni swych przekonań, chociażby zdawał sobie sprawę z własnego błędu, wydaje mi się nie zasługiwać na miano uczciwego. Przeważnie jednak tzw. opinia publiczna osądza wręcz odwrotnie i, oczywista, popełnia błąd zasadniczy. Jeżeli chodzi o "ideę krajową" przeze mnie, a może dotychczas raczej tylko we mnie, reprezentowaną (nie miałem możności jej rozwinąć ze względów cenzuralno - politycznych), pozostaję jej wierny, gdyż przekonany jestem nadal o jej słuszności.(1) Nie przeszkadza mi to spostrzegać dziesiątki błędów politycznych, popełnionych przeze mnie na drodze, w zasadzie, jak się wyraziłem - słusznej. Co to jest "krajowość"? Przede wszystkim nazwa idiotyczna, służąca zazwyczaj do określania mieszkańców krain egzotycznych: "krajowcy"! Ci, którzy tę ideę reprezentowali oficjalnie w Wilnie, jak znany adwokat Wróblewski lub świetny publicysta Ludwik Abramowicz, chcieli odrodzenia Wielkiego Księstwa Litewskiego jako niezależnego państwa, uzasadniając swe dążenia wspólnotą geopolityczną i historyczną ziem położonych plus-minus pomiędzy Dnieprem i Bałtykiem. Nie przeczę, że zarówno w ich dążeniach, jak moich, znaczną rolę odegrywa sentyment, polityczny romantyzm, płynący po prostu z przywiązania do specyficznych cech terenu. Ale moje osobiste, głębokie przekonanie do tzw. (tylko tak zwanej) "idei krajowej" wypływa z najzimniejszego rozsądku politycznego. Gdyby mnie ktoś prosił, abym sformułował mój pogląd w "trzech słowach", ująłbym go tak: Jest to pomysł utworzenia pomiędzy dwoma wrogimi dla nas blokami, niemieckim i rosyjskim, takich organizacji państwowych, albo takiego organizmu państwowego, który by mógł prowadzić wojnę na dwa fronty. To znaczy: obronić narody zamieszkałe pomiędzy Rosją i Niemcami, nie tylko przed każdym z tych wrogów pojedynczo, ale nawet w wypadku zaatakowania nas ("nas" tzn. narody zamieszkałe jak wyżej) jednocześnie z zachodu i wschodu. - Oto cała mądrość. Uważam ją istotnie za mądrość. Historia uczy nas, że koalicja rosyjsko-niemiecka jest dla nas notorycznie zgubna. Nie będę przytaczał tu danych historycznych, które są znane zupełnie powszechnie. Sytuacja Polski i Wielkiego Księstwa Litewskiego nie zmieniła się w wieku XX i pozostała taką samą jak w wieku XIV, w głównych zarysach oczywiście. Dopóki narodami nie dysponowały ich nacjonalizmy, a ich książęta - mógł Witold z Jagiełłą zapoczątkować mocarstwo tak silne, że odpierające zakusy agresywne jednocześnie ze wschodu i zachodu. Z chwilą, gdy organizm Rzeczypospolitej rozdrobnił się z pojęcia "obojga narodów" na pojęcia Polaków, Białorusinów, Ukraińców i Litwinów, zamieszkałych pomiędzy Niemcami i Rosją, wspólny, nie zmieniony los tych narodów zmusza nas do utworzenia takiego porozumienia, takiego układu, do takiej decyzji, która by zastąpiła łatwą kiedyś decyzję książąt - trudną dziś decyzją narodów, obarczonych skomplikowaną machiną narodowościowo - wyznaniowo - gospodarczych aspiracji. W tym ujęciu idea "krajowa" (nie lubię tego słowa), mimo pozorów romantyzmu, jest wyrozumowaną i praktyczną. Można by poszukać dla niej analogii wśród historycznych sojuszów politycznych, starych czy nowych albo wprost analogii w strategiach państwowych. Przychodzi mi pomysł porównać ją do planu Schlieffena. Skąd się bierze sława tego oficera niemieckiego sztabu generalnego sprzed pierwszej wojny światowej, która nadała mu tytuł "genialnego stratega"? Stąd, że słabe, poszatkowane Niemcy dochodzą za Bismarcka do potęgi przez zjednoczenie swych sił. Niemcy, podobnie jak ongiś Rzeczpospolita, znalazły się pomiędzy dwoma blokami kontynentalnymi: Francją i Rosją. Z chwilą, gdy się wzmocniły na tyle, aby wyemancypować od sił wypadkowych, co było głównym ich zadaniem?(2) Oto możliwość obrony na dwa fronty jednocześnie. I dlatego wszystkie sztaby generalne niemieckie od okresu Bismarcka po okres Wielkiej Wojny, miały poruczony sobie tylko jeden jedyny(3) problem: opracowanie planu jednoczesnej wojny przeciwko Francji i Rosji. Alfred hr. Schlieffen, mianowany 7 lutego 1891 roku szefem niemieckiego sztabu generalnego, niezmordowanie, aż do swej śmierci w r. 1913, poświęca całą wiedzę, zdolności i energię opracowaniu planu wojny na dwa fronty. A ponieważ zagadnienie takiej wojny stanowiło o życiu i śmierci Niemiec, przeto najlepszy plan, za jaki uznano właśnie klasyczną receptę Schlieffena, zapewnił mu nieśmiertelność w poczcie wielkich Niemców. A o cóż nam chodzi? O to, żeby przestać być igraszką niemiecko-rosyjską, żeby wyjść z impasu wiecznego lawirowania pomiędzy tymi dwoma potęgami, żeby nie dochodzić do niepodległości tylko z łaski wojny pomiędzy nimi i nie ginąć na poczekaniu z chwilą ich zgody i wspólnego działania. O nic więcej. Jakże to zrobić? - Musimy stworzyć wielkie, ogromne państwo polskie - powiadali tzw. "mocarstwowcy".(4) Bardzo słusznie. Ale, jak się rzekło, pomiędzy dwoma zaciskającymi nas kleszczami, los wspólny jest zarówno dla Polaków, jak Białorusinów, Ukraińców i Litwinów. Otóż ci nasi wspólnicy nie godzą się na koncepcję, ażeby to było tylko wielkie państwo - "polskie". Skoro się nie godzą, a będąc naszymi dziejowymi wspólnikami, narodowościowo tak się wzmocnili, że nie liczyć się z ich głosem niepodobna - musimy iść z nimi na kompromis i układać wspólnie ten organizm państwowy, aby był mocny, trwały i od wewnątrz nie rozsadzany przez(5) malkontentów. Przy tym czynić to należy w sposób, aby wzgląd na nieuniknionych malkontentów mieć tylko w wypadku ich żądań słusznych, czyli czynić uczciwie nie inaczej, jak dla absolutnego, dowiedzionego, wspólnego dobra i interesu. Powiedziałbym, że w całej tej koncepcji, różnice pomiędzy moją krajowością i ideą mocarstwową z okresu Piłsudskiego nie są zbyt duże. Różnica główna polega na tym, że "mocarstwowcy" za źródło emocjonalne traktowali patriotyzm narodowy polski, ja zaś czerpię z patriotyzmu terenu, wyzbywając się egoizmu narodowościowego dla dobra wszystkich narodowości ten teren zamieszkujących. Nie wyklucza to przewodniczenia np. narodu polskiego, ale też i łamania wszystkich bez wyjątku, kto by egoistyczne aspiracje narodowościowe usiłował forsować ponad terenowe interesy państwa. Natomiast "mocarstwowcy" uważali za możliwe nie liczyć się ze "wspólnikami" w takim stopniu, w jakim ja uważam za konieczne ze względu na ich rzeczywistą potencję. Podejście "mocarstwowców" do zagadnienia białoruskiego czy ukraińskiego, mimo całej powagi udzielanej temu ostatniemu zwłaszcza, było co nieco jakby z werandy dworskiej do podwładnego chłopa, było więc bardziej nie odpowiadające prawdziwemu stanowi rzeczy i bardziej, powiedziałbym, romantyczne od mego, a przez to o wiele mniej realne. Najpoważniejsze studium wyszłe z tego obozu w Polsce przed samą wojną, a mianowicie Problem Polsko-Ukraiński w Ziemi Czerwieńskiej Aleksandra Bocheńskiego z r. 1938, traktuje wciąż Ukraińców jako mniejszość w granicach Polski i mimo najsumienniejszego przestudiowania, nie daje nam żadnej recepty końcowej. Inna różnica, dzieląca mnie z obozem "mocarstwowców", miała już charakter swoisty: oni uważali Piłsudskiego za swego wodza, wyrocznię i człowieka genialnego, ja zaś za politycznego kretyna. (6) Genezy koncepcji mojej skłonny jestem dopatrywać się w założeniach politycznych W. Ks. Witolda: obydwa państwa utworzyły wówczas związek, który upodobnić można do dwóch ludzi opartych wzajem plecami, a zwróconych twarzami w przeciwległe strony. Wielkie Księstwo Litewskie na wschód, Korona na zachód. W ten sposób każde z tych państw miało zabezpieczone tyły. (Nie mówię tu, oczywiście, o licznych odchyleniach, w zależności od konstelacji politycznej.) Nic oczywiście nie stało na przeszkodzie, aby działać miały, zależnie od okoliczności, w jednym kierunku wspólnie. Wzmacniało to tylko ich pozycję mocarstwową. Wówczas Litwa była państwem na wskroś ruskim i rywalizowała z Moskwą o Dominium Russiae. Dziś (7) powstał wyodrębniony terenowo, trzeci(8) czynnik, mianowicie prący do samodzielności naród ukraiński. Mój plan uregulowania Europy Wschodniej przez utworzenie organizmu państwowego równego siłą Niemcom i Rosji, wyglądałby w schemacie następująco: Wielkie Księstwo Litewskie (nazwijmy je jak chcemy) obejmuje wszystkie ziemie białoruskie i litewskie w ogólnym kierunku od Dniepru i Prypeci na północny zachód, ze stolicą w Wilnie. Polska - od etnograficznej granicy białorusko-ukraińskiej, na zachód i południe, łącznie z Pomorzem, Śląskiem itd. Na południowym wschodzie Ukraina. Mniej więcej w centrum tego trójpaństwa, gdzieś u początku Prypeci, schodziłyby się trzy granice. Trzy stolice stanowiłyby: Warszawa, Wilno, Kijów. Pomiędzy tymi państwami, czy też członami jednego państwa, o wspólnej polityce zagranicznej i wojskowej, uregulowana by została definitywnie sfera i kierunek ekspansji politycznych, interesów i aspiracji terenowych. Do sfery interesów członu państwa, które nazwałem tradycyjnie "Wielkim Księstwem Litewskim", włączona byłaby Łotwa i kierunek północno-wschodni na Psków - Nowogród - Smoleńsk - Briańsk. Prusy Wschodnie objęte wspólną sferą wpływów Wilna i Warszawy. Do sfery interesów Polski należałyby odrodzone Czechy, Słowacja i Węgry aż po Bałkany. Rumunia wchodziłaby we wspólną sferę wpływów polsko-ukraińskich. Do sfery interesów Ukrainy należałby Krym, Kozacy Dońscy, Kubań po Kaukaz. Tego rodzaju organizm państwowy musiałby dążyć do wytworzenia wokół korzystnej dla siebie konstelacji, zabezpieczającej go od oskrzydlenia z północy i południa. Na północy więc utworzenie wielkiego bloku skandynawskiego z hegemonią, powiedzmy, Szwecji nad Finlandią i Estonią w antywschodnim sojuszu z Wilnem oraz nad Norwegią i Danią w antyzachodnim sojuszu z Warszawą. Na południu blok państw bałkańskich w sojuszu z Warszawą. Na południowym wschodzie hegemonia Ukrainy nad Donem i, możliwe, Kaukazem w sojuszu z Turcją. To byłby schemat.

***

Wracając do ścisłego tematu tzw. idei krajowej, czyli mojej koncepcji, odrodzenia państwa na terenach b. W. Ks. Litewskiego, w oparciu na Polskę i Ukrainę, wydaje mi się ona nie tylko korzystną dla wszystkich trzech zainteresowanych narodowości: Białorusinów, Polaków i Litwinów, ale po prostu jedyną, która im gwarantować może byt niezależny na tych terenach. W sytuacji do r. 1939 Polska miała tylko skrawek tych ziem, napęczniały zgryźliwym niezadowoleniem mieszkańców, atakowany ze strony Litwy, wciąż wystawiony na agresję sowiecką. Ten korytarz wileński nie był do utrzymania przez czas dłuższy przy takiej Polsce. Co zaś dotyczy Litwy i Białorusi, to bez oparcia na Polskę, byłyby notorycznie wystawione na niebezpieczeństwo pomiędzy Niemcami i każdą Rosją. Gdyby nawet Białoruś uzyskać kiedyś miała niezależność z rąk Niemiec czy Rosji, bez oparcia na Polskę, to ta niezależność pozostałaby zawsze nominalna, bez dostępu do morza albo pod postacią protektoratu niemieckiego, albo folwarku rosyjskiego, że już pominę strukturę sowiecką. Nad sytuacją niezależnej Litwy nie warto się nawet rozwodzić po doświadczeniach jej izolacyjnej wobec Polski polityki i niesławnego finału lawirowania pomiędzy Moskwą i Berlinem. To idealizowane przeze mnie współczesne Wielkie Księstwo Litewskie miałoby charakter państwa trójjęzycznego, trójnarodowego: Białorusini, Litwini, Polacy. Abstrahując od korzyści zasadniczej, zewnętrznej, wypływającej z mocarstwowego zabezpieczenia się przed utratą niepodległości i wyemancypowania spod władzy Moskwy i Berlina -wszystkie te trzy narodowości zyskują, przez połączenie, nie tylko siłę, ale i wewnętrzne zadośćuczynienie własnym ideałom. Następnie poważne korzyści ekonomiczne. Litwini, otrzymując dostęp do Wilna-stolicy i całej historycznej Litwy, nie tracą nic ze swego narodowościowo-kulturalnego dorobku, pozostając równorzędnym elementem w państwie, siedzą na jego dostępach do morza. Białorusini stanowią element przeważający, nie potrzebują się zatem obawiać wynarodowienia, zwłaszcza groźnego im na rzecz Rosji, uzyskują dostęp do morza i warunki normalnego rozwoju. Polacy wileńscy, zachowując swój język ojczysty i kulturę, tudzież swą tradycyjną odrębność od Korony, dochodzą wreszcie do głosu we własnej, ścisłej ojczyźnie (Heimatland), nie tracą, a nabierają powagi, jako element stanowiący zbitą masę w samym centrum i stolicy. Poza tym stanowią nie kość niezgody, ale pomost łączący Wilno z Warszawą. Jest to tylko krótki szkic. Jeżeliby jednak miał się komuś wydać naiwnym ze względu na różnice aspiracji i animozje dzielące Litwinów, Polaków i Białorusinów - to odpowiem, że, moim zdaniem, nie tylko naiwnym, ale przestępczym wydaje mi się przekładanie drobnych ambicji językowych, hegemonistycznych aspiracji poszczególnych nacjonalizmów, ponad dobro niezależności państwowej, zrzucenie jarzma niewoli, wyemancypowanie spod wiekowej zależności politycznej Berlina bądź Moskwy. - Taką właśnie przestępczą politykę uprawiał nacjonalizm litewski, rzucający się raz w objęcia moskiewskiego komunizmu, drugi - niemieckiego hitleryzmu, a gnębiący bezlitośnie wspólników własnej niedoli. Gdyby natomiast ktoś chciał się dopatrywać idealizowanej przeze mnie koncepcji przestarzałych, albo "przebrzmiałych" form, kantonalnych wzorów szwajcarskich, projektów Hymansa itp., to bym im wskazał na wzór nowszy, a przez nas gruntownie poznany dopiero teraz - wzór, moim zdaniem, idealnie rozstrzygnięty przez Związek Sowiecki - jego politykę narodowościową. Mam wielką ochotę nazwać ten wzór nawet genialnym, jedynym godnym naśladowania spośród wszystkich ponurych eksperymentów komunizmu. Okazuje się bowiem, że wzajemna nienawiść narodowa nie siedzi tak głęboko w człowieku, ani odrębność językowa nie stanowi tak ważnej cząstki jego aspiracji, gdy się ją sprawiedliwie zaspokoi przez równouprawnienie, autorytet z góry, propagandę. Wszyscy mogą być zadowoleni i mam wrażenie, iż łącznie z bogatym, silnym i niezależnym państwem, byliby zadowoleni w istocie, gdyby językowe równouprawnienie przewidywało pierwszeństwo litewskiej mowy w Kownie, polskiej w Wilnie, białoruskiej w Mińsku. Strukturę gospodarczą państwa oparłbym na litewskich erach reformy rolnej, która dała świetne wyniki, podobnie zresztą jak w Estonii i Łotwie; jednym słowem: "hutornoje haziajstwo", projektowane ongiś w BSSR w okresie śp. "nacdemszczyny". Traktując swą koncepcję szczerze i uczciwie, jako maksymalnie korzystną z możliwych, zarówno dla narodu polskiego, jak litewskiego czy białoruskiego, nie mogę uznać zarzutu zdrady interesów polskich popełnianych jako Polak, tak samo jak bym nie uznał za zdradę interesów litewskich czy białoruskich, gdybym był w tej koncepcji Litwinem czy Białorusinem. Powtarzam raz jeszcze, że temat powyższy nie traktuję nawet w przybliżeniu jako całokształt, nie traktuję tego tematu ani monograficznie, ani dyskusyjnie, nie odpierając z góry przewidzianych, a dobrze mi znanych zarzutów, kontrargumentów poważnych i potocznych, z których najbardziej popularnym wydawał mi się zawsze ten, mówiący o utopii, o przeżytkach, o niepopularności przede wszystkim idei, o której słyszeć nie chcą ani Polacy, ani Litwini, ani Białorusini. Ten ostatni argument datuje się z dobrych liberalistycznych czasów, gdy w walce, powiedzmy, pomiędzy republiką, monarchią, konserwatyzmem i demokracją, wzywano vox populi na świadka. Liberalizm jest niewątpliwie formą najprzyjemniejszą, nie powinien nam jednak utrudniać nauki, którą czerpiemy dziś z form totalnych. Hitler pokazał nam, jak można chcieć uporządkowania nie tylko jednego państwa, ale całej Europy (Das Neue Europa), nie pytając o zgodę ani popularność nie trzech, a dwudziestu trzech narodów! Ale bardziej jeszcze Związek Sowiecki nauczył nas, w jak małym stopniu popularność jakiejś idei albo głos opinii publicznej, może wpływać na bieg wypadków historycznych. Jeżeli 68 milionów obywateli sowieckich mogło wytrwać i musiało wytrwać w ciągu dwudziestu kilku lat w warunkach urągających pojęciom zdrowego sensu, ba! potrafiło tak walczyć z Niemcami, jak walczyło w obronie sprawy złej - nie uważam za stosowne liczyć się z opinią kilku milionów, dla których chciałbym stworzyć sprawę - dobrą. Jest to też powód, dla którego nie omawiam kwestii ustrojowej idealizowanego przeze mnie organizmu państwowego, względnie państwowych. Totalizm konsekwentny przeraża mnie swą jednostajną nudą. Komunizm usuwam poza dyskusję. Poza tym byłoby dla sprawy obojętne, czy byśmy mieli do czynienia ze związkiem najbardziej radykalnych republik, czy z... jednym tylko monarchą. Taka jest moja koncepcja, mój pomysł polityczny. Przytaczam go na początku książki, która wcale nie ma za zadanie rozwinięcia tego tematu. Stanowi tylko credo moich ideałów, o urzeczywistnienie których, zdawało mi się, że mam prawo się borykać na tym skrawku Europy Wschodniej, któremu od wieków królowało Wilno.(9) Tło powszechnie jest znane: toczy się mianowicie druga wojna światowa. Niektóre osoby działające wymienię poniżej, przy tym pozwalam sobie ilustrować ich działanie i raz wypowiedziane słowa, nie autoryzując je do druku. Ryzykuję w ten sposób narazić się na wiele protestów, zaprzeczeń, oburzeń, a może w przyszłości procesów. Namyślałem się... Niech już tak zostanie. Albo się pisze prawdę, albo nie! Przypisy: 1 Dopisano: i możliwości jej powodzenia 2 "zadaniem" skreślono i wpisano: troską 3 "jedyny" przekreślono, wpisano: główny 4 skreślono: z moim bratem Stanisławem Mackiewiczem na czele 5 dopisano: nacjonalistycznych 6 "kretyna" skreślono, wpisano: szkodnika 7 dopisano: Litwa rozszczepiona została na zamieszkujące ją narodowości: białoruską, polską i litewską, a prócz tego 8 skreślono: "trzeci", wpisano: nowy 9 dopisano: Dopisek o pozyskaniu zwolenników. (Patrz uwagi Świdy [?]

"Krajowa"dialektyka

Jak już zaznaczyłem na początku, moje poglądy krajowe nie znalazły przed wojną należnego ujścia w publicystyce skutkiem skrępowania w ramach pracy zawodowej. Starałem się natomiast uwidocznić je w rozmowach prywatnych, a w prasie raczej przemycać. W Polsce byłem zdecydowanym obrońcą mniejszości białoruskiej i litewskiej, nie tylko ze względu, iż uważałem, że dzieje się im krzywda ze strony władz administracyjnych i ogólnej polityki rządowej, ile głównie, że dostrzegałem w nich element bardziej podatny dla moich koncepcji, aniżeli rządzący nacjonalizm polski. Było rzeczą oczywistą, że koncepcje tzw. "krajowe", wiodące w rezultacie do równouprawnienia narodów białoruskiego i litewskiego z polskim, w ówczesnej sytuacji tych mniejszości w granicach Rzeczypospolitej, musiały im przypadać bardziej do gustu, niż jakiekolwiek inne, reprezentowane przez polityczne stronnictwa polskie. Białorusini i Litwini uważali mnie za swego przyjaciela. Przed laty, po drugiej konferencji polsko-litewskiej w Królewcu, otrzymałem zezwolenie od ówczesnego dyktatora Litwy Voldemarasa na wjazd do Kowna. Zdarzyło się, że jadłem tam śniadanie z redaktorem naczelnym Lietuvy Bogdanasem, w reprezentacyjnym klubie "Ramowe". Nad naszymi głowami wisiał na ścianie poczet wszystkich Jagiellonów. Porównałem kiedyś żartem ten klub z wojskowym klubem w Wilnie, gdzie się jadało w asyście tylko dwóch portretów Piłsudskiego i Mościckiego. - Sercem czułem się lepiej w Kownie - powiedziałem. - Szukałem wówczas w Republice Litewskiej znamion historyczno-litewskiej tradycji i zdawało się mi, że jakiś nieśmiały cień podobnych dążeń zarysowuje się w ambicjach rządzącej partii "tautininków" (narodowców) - voldemarasowców. Jakże strasznie się myliłem! Dziś wiem już, że największym wrogiem idei "krajowej", czyli połączenia w jedno i równouprawnienia ziem b. Księstwa Litewskiego - są właśnie Litwini, ich nacjonalizm, ich szowinizm, ich płaski patriotyzm, którego najoczywistszym wyrazem jest wyłącznie ślepa polonofobia. - Ale do tego powrócę jeszcze nieraz. W Wilnie, przed wojną, utrzymywałem tedy możliwie serdeczne stosunki z Litwinami, którzy przeze mnie mieli możność przemycania swoich bolączek i postulatów w tak wpływowym organie, jakim było Słowo, w opinii ogółu. W ten sposób na prośbę działacza litewskiego Rafała Mackonisa puściłem skrót memoriału litewskiego do prezydenta Polski, z okresu rządów wojewody Bociańskiego. Tenże Mackonis namówił mnie do podróży do Lidy na proces litewski. Przebiegiem procesu byłem oburzony, uważałem go za niesprawiedliwy i napisałem reportaż, który został częściowo skonfiskowany przez władze polskie, a odbił się głośnym echem w Kownie. - Zgłaszali się do mnie również Białorusini. Kilkakrotnie działacz ich, ks. Tołłoczko, próbował za moim pośrednictwem przemycić artykuł w obronie szkoły białoruskiej. Nawet znany poeta komunistyczny Jerzy Putrament nazwał mnie kiedyś: "...kronikarzem tych ziem..." Brałem jednocześnie możliwie najczynniejszy udział w obronie prawosławia w Polsce, uważając, zresztą po dziś dzień, politykę mniejszościowo - wyznaniową polską za zgubną i głupią. Brakowało mi jednak materiału porównawczego. Mimo częstych podróży do Kowna, nie zdawało mi się, aby sytuacja tamtejszych Polaków wymagała aż tak dalekich retorsji w stosunku do mniejszości litewskiej w Polsce. Wówczas tak było może w istocie. Nie domyślałem się jednak, że w głupocie polityki mniejszościowej można osiągnąć tego rodzaju szczyt, jaki osiągnął grubianizm polityczny litewskiej administracji po zajęciu Wilna aż do dni ostatnich. W jałowych dyskusjach kawiarniano - restauracyjnych, gdzieś między brzękaniem kieliszków, zaledwie tliła jeszcze i kończyła się w szatni - "idea krajowa wileńska". Największy jej bojownik, serdecznie podziwiany przeze mnie Ludwik Abramowicz, wydawał w Wilnie tygodniczek Przegląd Wileński, którego nikt, zda się, prócz cenzorów, nie czytywał. Wraz ze śmiercią Abramowicza, "krajowość" podcięta została, zdawało się, ostatecznie. Gdy wydałem książkę swą pt. Bunt rojstów, skierowaną przeciwko praktykom administracji na naszych ziemiach, wszystkie bez wyjątku pisma mniejszościowe w Polsce, litewskie, białoruskie, ukraińskie i rosyjskie, zamieściły o niej przychylne recenzje. Aleksander Bocheński, redaktor tygodnika mocarstwowców Polityka (później Bunt Młodych) zwrócił się do mnie o wywiad w sprawie stosunków na "kresach białoruskich". Wspomniałem w nim między innymi o przygotowywanych przeze mnie "rewelacjach". Jakoż miałem zamiar wystąpić z książką polityczną, w której wyłuszczyć chciałem swój pogląd na ideę krajową. W tym czasie bowiem "krajowość" wileńską plątano z regionalizmem ludowym, który zamierzano użyć jako odtrutkę na wszelkie tendencje separatystyczne. Z drugiej strony traktowano ją jako coś pośredniego pomiędzy trochę zwariowanym romantyzmem a przestępstwem karanym za akcję antypaństwową. Wspomniany Ludwik Abramowicz był publicystą doskonałym, ale nie politykiem życiowym. Był teoretykiem z gruntu, z przekonań, z własnej wygody. Mnie się zdaje, że byłby najbardziej zaskoczony, gdyby wypadło mu stanąć w obliczu jakiegoś realnego ruchu politycznego, odpowiadającego jego własnym koncepcjom. Idea "krajowa" zepchnięta została w ten sposób w dziedzinę dialektyki kawiarnianej... W międzyczasie wybuchła wojna. (...) Litwini nie przyszli Nadchodził wieczór dnia 18 września, najbardziej niesamowity, jaki mi dane było przeżyć. W niedzielę grałem w szachy z Karolem Zbyszewskim (literatem: Niemcewicz od przodu i tyłu) na werandzie mego domu w Czarnym Borze pod Wilnem. Zaszczekały psy. U furtki stanął goniec przybyły na rowerze z redakcji, z ustną relacją od mego brata, że bolszewicy przekroczyli granicę, że Litwini zajęli rzekomo Święciany i Orany. Wiadomość o Litwinach sprawiła ulgę. - Oczywiście - powiedziałem - pomiędzy Litwą i Sowietami istnieje układ z lipca r. 1920, mocą którego wschodnia granica Litwy przebiega przez jezioro Narocz i Smorgonie. Sytuacja Wilna staje się przez to szczęśliwsza od innych miast polskich. Litwini uchronią nas przed okupacją sowiecką. Tak to jeszcze niedawno operowaliśmy dziwnymi pojęciami z dziedziny polityki traktatowej!... W ciemny wieczór walącego się w gruzy państwa, przyszliśmy ze Zbyszewskim piechotą do Wilna. Nad hotelem "St. Georges" powiewał sztandar litewski, jako widomy znak urzędowania w nim konsula litewskiego, Trimakasa. Hotel oblegany był już przez tych, którzy chcieli uciec przed bolszewikami, albo i tych, którzy się chcieli tylko dowiedzieć, czy Litwini nie zajmą wcześniej Wilna. Nastrój ten należałoby podkreślić ze względu na późniejsze stosunki polsko-litewskie i na kwestię, która ze stron mianowicie stała się winowajcą szalonej nienawiści, jaka wybuchła pomiędzy tymi narodami na terenie Wilna. Nastrój był taki, że powszechnie oczekiwano wkroczenia Litwinów, a plotki o zajęciu przez nich Oran czy Święcian, były niczym innym jak typowymi plotkami o takich zdarzeniach, których się pragnęło. Jak liczna była, że się tak wyrażę "partia" ludności oczekująca ratunku ze strony Kowna, dowodzi reakcja na nią ze strony "partii" przeciwnej. Ludzie zaczęli się nagle kłócić o coś, co w ogóle nie miało zaistnieć, bo... Litwini wcale nie zamierzali maszerować na Wilno. W poniedziałek, dnia 18 września, o godzinie 6 p.p. (tegoż dnia wieczorem wkroczyli bolszewicy) zadzwonił do mnie do redakcji naczelnik wydziału bezpieczeństwa, Jasiński. - Czy to prawda - zapytałem - że bolszewicy zatrzymali się na linii przewidzianej traktatem litewsko-sowieckim z r. 1930 i nie idą już dalej? - Bujda! Niestety, bardzo powoli, ale posuwają się wciąż naprzód. Zajęli już Oszmianę. - Hm.... jakiż to artykuł na jutro napisać... - powiedziałem żartobliwie w telefon. - Niech pan napisze przeciwko tym głosom, które podszeptują oddanie Wilna Litwie. Niech pan napisze, że nie mamy nic do oddania ani rozdawania z państwa polskiego. -A czy jednak istotnie nie byłoby lepiej znaleźć jakowejś bezbolesnej formy przekazującej Wilno Litwie i chroniącej je tym samym od bolszewików? - Wykluczone - odpowiedział Jasiński. Przypuszczam, że naczelnik bezpieczeństwa, człowiek mały, nie zabierałby w tej sprawie głosu w formie tak apodyktycznej, gdyby nie otrzymał od kogoś wskazówek. Tym kimś był przypuszczalnie poseł polski w Kownie Charwat, który, jak się później dowiedziałem, przyjechał do Wilna samochodem z Kowna, w niedzielę. Opowiadał mi później o tej podróży, ale do rozmowy tej powrócę później. Chodzi mi tylko o podkreślenie, że do jesieni roku 1939 żadnej nagminnej nienawiści do Litwinów nie dało się zaobserwować w Wilnie. *** W redakcji Słowa paliły się już lampy. Ktoś pozapalał je wszystkie i poszedł sobie. Na pustych stołach walały się normalne porcje papieru, rękopisów, gazet. Nikt nie pracował. Był moment, gdy pozostałem zupełnie sam. Sam jeden w wielu pustych pokojach, oświetlonych niewzruszonym blaskiem żarówek. Nagle zadzwonił telefon. Krzykliwie, głośno, wśród otaczającej pustki, jak człowiek wołający o pomoc. Był to ostatni, jaki przyjąłem w niepodległej Polsce... Mówił Aleksander Zwierzyński, b. wicemarszałek sejmu, jeden z najwybitniejszych leaderów Stronnictwa Narodowego. Zapytał o wiadomości i w końcu dodał: "Co tam z tymi Litwinami?" Ale Litwini nie przyszli. Zamiaru nie mieli przychodzić. Bo nigdy w tych zamiarach nie leżało realne odebranie Wilna. Tymczasem wielkie, 52-tonowe czołgi sowieckie gniotły ziemię. Ich gąsienice dzwoniły po ojczystych drogach jak straszne kajdany, zwiastujące niewolę, coraz bliżej, coraz bliżej... Na trzeci dzień po wkroczeniu bolszewików, żona moja, która pozostała w Wilnie (literatka znana pod nazwiskiem Toporska), rozmawiała z tymże Aleksandrem Zwierzyńskim. Wciąż jeszcze łudzono się wówczas jakąś ingerencją litewską. Zwierzyński nie negował, że dla Wilna byłoby lepiej, gdyby je zajęli Litwini, ale był zdania, iż każda inicjatywa w tym kierunku ze strony Polaków, równałaby się zdradzie. Jednakże wykazał wielkie zainteresowanie postanowieniem mojej żony pójścia do Trimakasa. Zastawszy go, zapytała wprost: czy Litwini przyjdą, czy nie? - Trimakas rozwodził rękami, wskazywał na skomplikowaną sytuację... wreszcie napomknął w sposób niewiążący, iż w tym kierunku mogłaby rzecz posunąć jakaś uchwała... na przykład Wileńskiej Rady Miejskiej. - Bez wątpienia byty to jednak prywatne tylko supozycje p. Trimakasa.

Jedenasta zmiana warty

Od czasu wojny roku 1920, kiedy walczyliśmy z bolszewikami o wolność (w tym ostatnim słowie zawiera się kompletna treść każdej walki z bolszewikami), nie widziałem ich. Minęły lata, dokładnie dziewiętnaście lat, które przeistoczyły mnie z kilkunastoletniego chłopca w mundurze ułańskim, w dojrzałego człowieka. - Jadąc ze wsi Majdany do Wilna, przez Troki i Landwarów, ujrzałem ich w Landwarowie po raz pierwszy. Stało dwóch na warcie. Stare rosyjskie szynele z carskiego okresu, stare rosyjskie karabiny z trójgraniastym bagnetem, na głowach hełmy ozdobione gwiazdą. Nogi obute w nieprawdopodobnie zniszczone trzewiki i takoż postrzępione owijacze. Gdyby nie hełmy, wyglądaliby raczej na członków jakiejś bandy, na partyzantów raczej, a nie żołnierzy.

Na dworcu powiewał sztandar litewski, straż trzymali żołnierze sowieccy, kolej obsługiwali kolejarze polscy. Wokół tłum niewyraźny, zbiedniały i sztucznie sproletaryzowany: każdy wkładał na siebie co miał najgorszego. Żydzi z czerwonymi kokardami w klapie. A wśród tego galimatiasu pełno mundurów i czapek żołnierzy polskich pułków, które już dawno przestały być pułkami. Mundury te donaszał każdy w pracy codziennej, oszczędzając ubrania cywilne. (...)

Po trakcie kowieńskim posuwały się pierwsze patrole litewskie. Kolejna, historyczna zmiana warty nad Wilią. Siedziałem na chłopskiej furmance, zwiesiwszy nogi, obute w cholewy, odziany w kożuszek, do niepoznania zlany z tłem, ludźmi, klimatem kraju rodzinnego. Patrzyłem na dziwny los tego kraju, rzuconego między wschodem i zachodem Europy. Fatalne położenie przy wielkiej drodze europejskiej. Jednak, cóż za śródlądowy, międzynarodowy "Szanghaj"! Miasto wyjątkowe w Europie, miasto tylekroć palone, deptane, kopane, wznoszone w egzaltacji na podium świętości i ciskane stamtąd w błoto politycznych szacherek, sołdackich samowoli, okopów, spowite drutem kolczastym z Pierwszej Wielkiej... wciąż na nowo, wciąż na nowo przechodzące z łap do łap. Miasto o wielu bardzo twarzach, z których każda ma jeszcze sporo wyrazów w rezerwie. Miasto, które kocham i dlatego mówić o nim mam prawo wszystko, co wiem.

Zamieszkałe jest przez Polaków, ale też i przez ogromny procent Żydów. Na wpół kościelne, na wpół synagogalne. Jednocześnie pchające się ku niebu kopułami cerkwi prawosławnych. Czwarty odsetek wyznaje tu prawosławie. Tylko 0,73 procent Litwinów, ale jednocześnie 0,28 procent Niemców; poza tym Tatarzy, Karaimi... Kto chce, może szukać w Wilnie swoich rodaków, sojuszników, współwyznawców.

Historia Wilna od 1914 da się ująć w następującą litanię:
1.1914 w granicach cesarstwa rosyjskiego
2.1915 jesienią przechodzi do rąk niemieckich
3.1918 jesienią do grupy wojskowej1 samoobrony przed bolszewikami
4.1919 w styczniu do rąk bolszewickich
5.1919 w kwietniu z powrotem do Polaków
6.1920 w lipcu do bolszewików
7.1920 tegoż miesiąca oddane Litwinom
8.1920 październik - opanowane przez Żeligowskiego, stolica Litwy Środkowej.
9.1922 w lutym wcielone do Polski
10.1939 we wrześniu wkraczają bolszewicy, wcielając do Białorusi sowieckiej
11.1939 w październiku oddają Wilno Litwie.

Zatrzymuję się na razie na tym punkcie 11, choć mógłbym już recytować dalej.

Otóż w ciągu tych licznych przemian, zawsze znajdował się w Wilnie pokaźny odłam mieszkańców, który wkraczające nowe wojska, a z nimi zapowiedź nowego ładu, witał z kwiatami i szczerą albo udaną radością.

Byłem głęboko przekonany, że wojska litewskie w r. 1939 witane będą z ulgą i radością przez absolutną większość mieszkańców, bez względu na narodowość i wyznanie chrześcijańskie, tudzież przez ogromny odłam Żydów, reprezentujący sfery ortodoksyjno - zamożne.

Chciałem widzieć w tym powitaniu wojsk litewskich przez całą ludność chrześcijańską nie jakieś akcenty polsko-litewskiego wyrównania stosunków, ale przede wszystkim zapowiedź solidarności narodów i wyznań wobec czerwonego imperializmu Bolszewii. Rękę wyciągniętą do zgody nie przez podkreślenie oddania Wilna Litwie, ile przez deklarację wspólnej sprawy. Tę wspólną sprawę traktowałem w tej chwili jako nadrzędną: odebranie Wilna od bolszewików, w zestawieniu z podrzędną: czy ono ma należeć po wojnie do Polski, czy do Litwy.

Omyliłem się kompletnie. Społeczeństwo polskie zachowało się wrogo wobec faktu wkroczenia wojsk litewskich. Społeczeństwo zaś litewskie uczyniło wszystko, aby wrogość tę spotęgować i rozłam pogłębić.

Symbolem ciemnoty politycznej, głupoty mas, symbolem krótkowzroczności, jakiegoś specyficznego chamstwa, ciasnoty nieprawdopodobnej, obłędu nieomal - niech służy fakt następujący, który z szeregu niezliczonych wyliczam na miejscu pierwszym:

Oto nad Wilnem, nad lotniskiem Porubanku, błyszczy czerwona gwiazda bazy sowieckiej. Wojska sowieckie rozrzuciły swe gniazda po całej Litwie. Rząd sowiecki trzyma losy kraju i mieszkańców Wilna w swoim ręku... Straszliwy cień czerwonego terroru pada na życie, mienie i sumienie chrześcijańskiej ludności...

...Tymczasem ludność ta nie ma nic lepszego do roboty, jak tłuc się wzajemnie po własnych świątyniach, tłuc do krwi podczas modłów, spierając się o to - czy w kościołach katolickich śpiewane być mają pieśni w języku polskim, czy litewskim!!!

I przyznać muszę, że winę za obłędną nienawiść i najgłupsze rozłamy w obliczu wspólnego wroga, w lwiej części przypisać należy stronie litewskiej.
Nie całą winę, ale jej część - lwią, jak się wyraziłem. Bo nie zaczęło się od razu. Zaczęło się niby z dobrą wolą i już miałem wrażenie, że kowieńskie zapewnienia istotnie zostaną spełnione. Stało się inaczej.

Stało się zupełnie inaczej.

Polityka na własną niekorzyść Litwini, wkraczając do Wilna, nie powinni byli podkreślać momentu polsko-litewskiego sporu o to miasto. Nie zajmowali go przecie w wyniku zwycięskiego zakończenia tego sporu, ale odbierali je z rąk bolszewickich, wspólnego wroga wszystkich mieszkańców. Dawało to niezaprzeczony atut w ich ręce i otwierało nieograniczone perspektywy dla zjednania sobie sympatii nawet, wśród absolutnej większości mieszkańców, tzn. Polaków. - Ale tego rodzaju wyzyskanie sytuacji wymagało z ich strony wielkiego taktu politycznego i powagi państwowej.

Oczywiście klęskę, jaką było dla nich otrzymanie Wilna, przy jednoczesnym narzuceniu warunków sowieckich i przejście z państwa suwerennego pod półprotektorat sowiecki, mogli maskować rzekomą radością "odzyskania" stolicy. Być może, tego wymagała sytuacja rządu, utrzymanie nastroju w kraju. Należało to jednak robić tylko na wewnątrz, w Kownie, a nie w Wilnie. Że studenci kowieńscy łazili z dziękczynną manifestacją przed poselstwo sowieckie w Kownie (obrzydliwość), tego ostatecznie w Wilnie można było nie wiedzieć.

Wojska litewskie, wkraczające do Wilna, jeżeli nawet oficjalnie nie mogły tego podkreślić, winny były przynajmniej zachować oblicze, "dać do zrozumienia", że przychodzą tu jako oswobodziciele miasta, ale nie od "polskiego jarzma", tylko od bolszewickiego. Wtedy sympatia mas byłaby po ich stronie, jeżeli nie od pierwszego dnia, skutkiem negatywnego stosunku Polaków, to od dni następnych.

Litwini nie okazali jednak ani taktu politycznego, ani rozumu politycznego. Mając dodatkowy atut w postaci zasobów gospodarczych, mogąc trafić nie tylko do duszy, ale i do żołądka wygłodniałych wilnian, wyzyskali te momenty wręcz na opak.

Wilno ujrzałem pod reżimem jeszcze sowieckim, z zamkniętymi okiennicami, szare, wystrachane, jedzące w cukierniach czarny chleb, pijące kawę z landrynkiem. Dużo tylko było straganów z jabłkami - produktem sezonu. Nie było chleba, masła, słoniny, mięsa, były tylko jabłka.

Litwini przywieźli swe świetnie prosperujące przedsiębiorstwa: mięsne "Maistas", zbożowe "Lietukis", mleczne "Pienocentras". Mogli, byli w stanie nakarmić głodnych, przywrócić własność, wolność osobistą, swobodę ruchu..

Jeżeli do jakiegokolwiek chama pasowały słowa Wyspiańskiego o "złotym rogu", to chyba najbardziej do chama litewskiego z roku 1939, który wkraczał do Wilna.

Mimo jednak całej niechęci, ba, nieskończonej nienawiści, jaką nabrało społeczeństwo polskie do Litwinów, po dwóch latach zetknięcia z nimi, nie wierzę, żeby nie istniały wśród nich osoby poważne, inteligentne, politycznie dojrzałe i dobrej woli, które by nie chciały tej woli wprowadzić w czyn.

Oczywiście, wszystkie zarządzenia ukazały się jednocześnie w języku polskim. Wprowadzono radio polskie o dużej ilości godzin. Nie widziało się w pierwszych dniach żadnego dążenia do obrazy polskich uczuć narodowych.

W pierwszych dniach...

Przeciwnie, oburzała mnie natomiast postawa Polaków, która wydawała mi się zbyt mało antybolszewicka, zbyt krótkowzroczna politycznie wśród rzeczywistości nas otaczającej.

Gdy przechodziły wojska litewskie, niosąc sztandary z "Pogonią", szpalery ludności litewskiej zdejmowały, jak każe zwyczaj, okrycia głowy. Większość Polaków nie zdejmowała. Ze szczerym oburzeniem zwróciłem się do jednego ze swoich przyjaciół:

- Nie chcesz zdjąć czapki przed znakiem "Pogoni", który od wieków był naszym godłem. A jak bolszewicy każą, będziesz się kłaniał czerwonym sztandarom! - W tym momencie przepychało się właśnie po trotuarze kilku krasnoarmiejców, dodałem więc zapalczywie: - Chcesz pokazać tani patriotyzm, to lepiej bij w mordę bolszewików! (...)

Szczytowym gestem, że się tak wyrażę, wyciągniętej dłoni litewskiej należałoby uważać Dzień Zaduszny. Wilią tego dnia, wieczorem, na zapełnionej tłumem głównej ulicy Mickiewicza, słyszałem radio, które obwieszczało: "W dniu jutrzejszym społeczeństwo litewskie złoży hołd na grobach poległych żołnierzy litewskich i grobie Bassanowicza. Społeczeństwo zaś polskie złoży hołd na grobach poległych żołnierzy polskich i grobie serca marszałka Piłsudskiego".

Przyznać musiałem, że był to gest rycerski i dalej posunąć się było niepodobna, chybaż w postawieniu na pierwszym miejscu "społeczeństwa polskiego", a na drugim "litewskiego", czego, zdaje się jednak, nikt wymagać nie mógł. Jeszcze krok, jeszcze krok i bylibyśmy w domu...

Nagle, jak nożem uciął.

Zaczęło się od policji. Wiele narodów narzeka na swą policję. Rzekomo "wersalski" naród francuski, który w istocie jest jednym z najgorzej wychowanych narodów, posiada istotnie policję brutalną. W Polsce policja była na ogół grzeczna. O policji litewskiej nie da się inaczej powiedzieć, niestety, jak - chamska. Chamska dosłownie, w znaczeniu nieokrzesanego, brutalnego z natury, nieinteligentnego człowieka, któremu raptem dano władzę do ręki. Mówi o tym przysłowie białoruskie:

"Nie daj Boh świnni roh, da mużyku państwa".

Tłukli bez pardonu gumowymi pałkami; tłukąc zaś2 Polak. Litwin w Wilnie stał się zjawiskiem3. Nauka języka litewskiego zaczęła się od tych metod policyjnych. "Nauczycielami" byli policjanci, ci najbardziej potrzebni i najbliżej stojący szerokich mas, symbolizujący widomy znak państwowości. Odpowiadali tylko po litewsku, niektórzy nie rozumieli, inni nie chcieli rozumieć po polsku. Dożywianie ludności wileńskiej, za pośrednictwem państwowych sklepów spożywczych, przeistoczyło się też niebawem z momentu propagandowego, jakim być musiało, w szkołę nienawiści do Litwinów. Jeść chciał każdy. Przed sklepami stały ogromne kolejki. Policja wyrównywała je pałkami, a poza kolejką puszczała każdego, kto mówił po litewsku. Przekleństwa, krzyk, wzajemne wymyślania, bijatyki i pierwszy zarodek nienawiści do Litwinów, do ich języka, ich sposobu bycia, wybuchł wśród najszerszych, dosłownie, mas ludności, bo, powtarzam, jeść musiał każdy.

A potem potoczyło się już po równi pochyłej.

Zmiana nazw ulic. Główna ulica w Wilnie, zupełnie szczęśliwym zbiegiem okoliczności, nosiła nazwę Mickiewicza, czyli wspólnego Polakom i Litwinom poety. Trzeba więc było okazać się kompletnym matołem politycznym, albo kierować wyłącznie złą wolą, aby zamiast wyzyskać ten moment przez podkreślenie go - zmienić nazwę Mickiewicza na Gedymina, budząc w ten sposób sztuczne podrażnienie wobec imienia Gedymina, któremu w zasadzie nikt w Wilnie nie mógł być przeciwny. Następnie wszystkie prawie ulice uległy zmianie nazw, w sposób najbardziej dziwaczny, a szyldziki przybito oczywiście w jednym tylko języku litewskim. Potem poszły szyldy sklepowe, oczywiście też tylko w jednym języku litewskim, wraz z obowiązującym "zlitewszczeniem" nazwiska właściciela.

Odtąd, dwustutysięczne miasto, w którym język litewski znało nie więcej jak dwa procent, musiało się już tylko domyślać, co zawierają do sprzedaży sklepy, nie mogąc się połapać, gdzie jest szewc, a gdzie krawiec, że "kirpykla" to fryzjer, a "kepykla" to piekarnia, a "skalbykla" to pralnia. Potem nastąpiło litewszczenie miejscowości, nawet w polskich tekstach obwieszczeń urzędowych. W ten sposób zainteresowana osoba mogła zapoznać się z nowym rozporządzeniem, ale nie wiedziała często rzeczy najważniejszej, gdzie ono obowiązuje. Któż bowiem mógł się domyśleć, że na przykład miejscowość "Czarny Bór" nazywa się nagle "Juodsiliai", albo "Porubanek" - "Kirtimai" albo "Nowa Wilejka" - "Naujoji Vilnia"!... itp. Oczywiście, że głupota władz działała tu na własną niekorzyść, albowiem każdej władzy zależeć winno na dokładnym zrozumieniu rozporządzeń przez całą ludność.

W ten sposób zaczęła się akcja litewszczenia kraju, jak się okazało - jedyna państwowa myśl przewodnia, na jaką Litwini w odniesieniu do Wileńszczyzny zdobyć się mogli. (...)

Martyrologia

Mówiąc o martyrologii, zastrzegłem sobie prawo bezstronnego sądu o stronie krzywdzącej i krzywdzonej. Histeryczne oczernianie jednych i sztuczne idealizowanie drugich, nie jest drogą wiodącą do ujawnienia rzeczywistości. To, cośmy nazywali martyrologią Polaków za czasów carskich, przesiąkniętych liberalizmem, wydaje się dziecinną zabawką w zestawieniu z życiem w tzw. reżimach totalnych. Z drugiej strony, ci wyidealizowani Polacy "zakuci w carskie kajdany", potrafili we własnym państwie zastosować reżim o wiele surowszy (Bereza!). Czyśmy, na wiosnę r. 1939 jeszcze, mogli na przykład wyobrazić sobie wojewodów Bociańskiego albo Kostka w roli anielskiej ofiary zaborców? Nie. (...)

Litwini, po wkroczeniu do Wilna, na jesieni r. 1939 wydali: "Ściśle tajny memoriał Wojewody Wileńskiego Bociańskiego z dnia 11 lutego 1936 r. O posunięciach władz administracji ogólnej w stosunku do mniejszości litewskiej w Polsce, oraz o zamierzeniach w tym względzie na przyszłość. - Dwa załączniki z dn. 11 i 21 marca 1938 r." "Memoriał" ukazał się w formie małej broszury, która kosztowała jednego lita. W ten sposób, za tanie pieniądze każdy Litwin kupić mógł sobie autentyczny dokument martyrologii litewskiej, o której tyle krzyczano w Kownie, a w którą ja swojego czasu szczerze wierzyłem i byłem nią serdecznie oburzony.

Książeczka zawiera zbiór antylitewskich zarządzeń rządu polskiego. Gdybym ją czytał o rok wcześniej, byłbym niewątpliwie szczerze poruszony. Czytając ją w okresie panowania Litwinów w Wilnie - uśmiechałem się tylko. Prawdziwy niesmak budzi jedynie następujące zdanie:

(...) unormowanie kwestii racjonalnej współpracy władz administracji ogólnej z władzami sądowymi w dziedzinie spraw litewskich - wymaga nacisku Rządu na władze sądowe(...)

Dowodzi ono, iż w liberalnej Polsce nie było niezależnego sądownictwa, które stanowi niewątpliwie o praworządności każdego demokratycznego państwa. - Ale to wszystko, co zdołałem wyłowić. Poza tym w "tajnym memoriale" nie znalazłem nic takiego, co by się równać mogło z "posunięciami władz administracji litewskiej"... w stosunku do Polaków.

Każdy Litwin, powtarzam, mógł sobie kupić za jednego lita i przekazać potomstwu dokument cierpień narodowych, ale - tego nie czynił... Ach! Tam nie było nic takiego. To były śmiesznie łagodne zarządzenia w zestawieniu z tymi, które nastąpiły w Wilnie zimą 39/40 r. Książeczka nie miała powodzenia, znikła niebawem, więcej się nie ukazała i nikt o niej nie mówił, bo mówić właściwie nie było o czym. Chyba iżby Polacy chcieli się na nią powołać i domagać zastosowania do nich tej samej miary.

Z innej zupełnie strony należy się zdobyć na bezstronność, ściślej: na bezstronną fantazję. Stykając się bowiem z Polakami o typie, powiedzmy, jakichś średnich urzędniczków, jakichś pół- i trzy-ćwierci inteligentów, zarażonych nienawiścią (zresztą zrozumiałą), myślałem sobie częstokroć: mój Boże! dać takim władzę w ręce... to by dopiero pokazali co umieją! A przecież trzeba wziąć pod uwagę, że władza na Litwie spoczywała właśnie w rękach ludzi takiego pokroju, że tam minister odpowiadać mógł poziomowi naszego półinteligenta, a już dyrektor departamentu na pewno i nieraz. Cóż dopiero mówić o niższych urzędnikach albo policjantach.

Jako przyrodnik z wykształcenia, nie wierzę w zło i dobro, nie wierzę więc w ludzi złych i dobrych, a tym bardziej w podobny podział narodów. Polityka litewska w Wilnie nie była też przede wszystkim zła, była nade wszystko głupia, nieraz bezdennie głupia. Oddawała jednak zarazem czymś dziwnie wstrętnym, czymś niesłychanie obniżającym poziom stron walczących, obniżającym aż do upodlenia.

Gdy w rezultacie "reorganizacji" szkół polskich, wyrzucono większość nauczycieli na bruk i mianowano dyrektorów Litwinów do polskich gimnazjów - wybuchł w nich, w grudniu r. 1939, strajk młodzieży szkolnej. Władze zastosowały różne represje, co samo przez się nie stanowiło niespodzianki. Ale te same władze dopuściły się opublikowania w prasie... "Uchwały uczniów Litwinów". Było coś niezwykle obrzydliwego w tym fakcie, że młodzież, że kilkunastoletnie dzieci, koledzy... w publicznej enuncjacji (denuncjacji) domagali się represji w stosunku do własnych kolegów innej tylko narodowości, domagali się zamknięcia szkół polskich. Dzieci domagały się niedopuszczenia do nauki innych dzieci. - Wstrętne.

Podobnie obrzydliwą była enuncjacja (denuncjacja) studentów Litwinów, skierowana przeciwko uczelni Wileńskiego Uniwersytetu, opromienionego nb. tradycjami Mickiewiczowsko - romantyczno-"litewskiego" rozkwitu.

W rezultacie Uniwersytet Stefana Batorego został zamknięty, profesorowie powyrzucani. Pozdzierane wszelkie nadpisy, wszelkie tablice pamiątkowe w języku polskim, wyrzuceni nawet starzy woźni Polacy. Wprowadzona została nauka w języku litewskim.

Na rok szkolny 1939/40 na uniwersytet, mimo wszelkich trudności i ograniczeń, zapisało się według danych urzędowych: Polaków 2.010, Żydów 436, Rosjan 121, Białorusinów 53, Litwinów 51, innych 24. Wykłady rozpoczęto zatem w języku, którego nie rozumiało przeszło 2 tysiące studentów, a rozumiało nie więcej ponad setka.

Trzeba się uczyć litewskiego! - wołali w jakiejś spazmatycznej, chorobliwej ekstazie Litwini, dla których kwestia języka zamykała, zdawało się, całokształt zagadnienia państwowego bez reszty. Język litewski w kościołach, w których co niedziela prawie (zwłaszcza w katedrze) urządzano krwawe bójki. Język litewski w sądach, którego nie rozumiały ani strony cywilne, ani oskarżony, ani adwokaci wileńscy, za wyjątkiem jednego. Język litewski w uniwersytecie, którego nie rozumieli studenci. Język litewski na szyldach, których odczytać nie mogli przechodnie. (...)

***

(...) Mówiono mi, że w okresie litewskim, tzw. "smetonowskim", istniało w Wilnie 49 tajnych organizacji polskich. Już sama ich liczba wskazuje, że nie kierowała nimi jednolita myśl polityczna. Pożal się Boże! Co to były za organizacje. Zbierało się po kilku uczniaków i uczennic i padało wielkie słowo: organizacja.

Opowiadał mi pewien Litwin, człowiek uczciwy, wilnianin, sam wzdrygając się z oburzenia:

"Idzie ulicą dwóch uczniaków i rozmawia głośno po polsku. Podchodzi do nich mała dziewczynka. Bóg ją wie... pewnie była to Litwinka... wtyka jednemu z uczniaków papierek do ręki. Ten ze zdziwieniem zaczyna rozwijać... Łap! go z drugiej strony za ramię policjant. Tajna odezwa. Dziewczynka, prowokatorka, Litwinka, dziecko jeszcze prawie... śmieje się. Chłopca (to syn mego znajomego - mówi opowiadający) odprowadzają do komisariatu policji, tam oczywiście biją po twarzy i odsyłają do więzienia na Łukiszki..."

Czy w takich okolicznościach 49 tajnych organizacji młodzieżowych wydaje się komuś liczbą przesadną?

Za szkolne guziki polskie policjant bije w twarz. Za czapkę polskiego kroju pałką przez łeb.

Restauracje były pełne i więzienia były pełne. Areszty, areszty, areszty wciąż nowe. Rewizje. Rewizje. W więzieniach siedziały dzieci po lat czternaście, piętnaście. Oczywiście, pisać nie wolno było o tych sprawach.

Zimą nastały mrozy. Mrozy były tego roku straszne. Wymarzły sady, wymarzły kartofle w dołach. Istnieje taki przepis od mrozów: spisać na kartce nazwiska dwunastu łysych panów i wyrzucić kartkę przez lufcik - mrozy ustaną. Ktoś w towarzystwie zabawiał się tą receptą. Spisali dziewięć osób, kartki nie wyrzucili, spis został. Nazajutrz była w tym domu rewizja. Policja litewska znalazła spis dziewięciu: "listę nowej polskiej organizacji".

Przyszedł wreszcie dzień pogromu Polaków. Bito wszystkich, kto mówił po polsku na ulicy. Zdemolowano lokal operetki polskiej, szyby w polskich redakcjach, rwano na ulicach gazety polskie.

Po kościołach zaczęto więc śpiewać "Boże coś Polskę". Nowe bicie, nowe areszty.

A Sowietom kłaniano się coraz niżej, coraz uprzejmiej salutowano na ulicach.

Wreszcie wykoncypowano "Ustawę o obywatelstwie" jako szczytowy punkt głupoty politycznej, najbardziej sprzeczną z interesami kraju, najbardziej antykrajową, jaką kiedykolwiek skomponowano na ziemiach wielko - litewskich, podcinającą wszelkie możliwe zainteresowanie ludności we wspólnym działaniu z Republiką Litewską na tym terenie.

Teraz tendencje polityczne Litwy stały się kartą otwartą. Poprzednio rozmawiałem z p. Czeczetą, naczelnikiem wydziału politycznego przy urzędzie pełnomocnika na "Kraj Wileński", na temat plotek, jakie powstały wokół rzekomo projektowanego wysiedlenia wszystkich Białorusinów do Sowietów i osiedlenia na ich miejsce Litwinów sprowadzonych z Ameryki. Czeczeta przyznał, że podobny projekt nie jest skonkretyzowany, ale mógłby "okazać się celowym".

Niewątpliwie impulsem dla projektodawców posłużyły masowe, niewidziane dotychczas, a możliwe tylko w państwach totalnych, wędrówki ludów, jak w Sowietach i Niemczech.

Pokrewnym też duchem owiana była litewska "Ustawa o obywatelstwie", zastosowana do Wileńszczyzny. Wytwarzała ona stan kompletnie paradoksalny. Gdyby została przeprowadzona w całej rozciągłości, wytworzyłaby się sytuacja, w której na terenie 665 tysięcy hektarów, świeżo pozyskanych przez Litwę, liczba "obcokrajowców" przekraczałaby dziesięciokrotnie liczbę obywateli. W samym Wilnie, czyli w stolicy państwa litewskiego, liczącym 200 tysięcy mieszkańców stałych, około 150 tysięcy okazałoby się "obcokrajowcami". Istotnie, stolica państwa w trzech-czwartych zamieszkała przez ,,obcokrajowców" to zjawisko jeszcze nie notowane w podręcznikach geografii!

Prócz tego nadmienić wypada, że do liczby "obcokrajowców" nie zaliczano jeszcze "uchodźców", tzn. kilkunastu tysięcy Polaków, którzy znaleźli się w Wilnie na skutek działań wojennych. Ci podlegali specjalnym prawom, które polegały właściwie na ograniczeniu ich we wszelkich prawach.

Nie będę się tu wdawał w szczegółową analizę ustawy o obywatelstwie, ani przytaczał jej całkowitego brzmienia, albowiem ulegała ona w przeciągu kilku miesięcy różnym zmianom, odchyleniom i poprawkom, a wkroczenie wojsk czerwonych w czerwcu 1940 roku przeszkodziło jej wykonaniu w pełnej rozciągłości.

Chodziło w niej głównie, aby wszystkim nie-Litwinom utrudnić uzyskanie praw obywatelskich, zwłaszcza zaś Polakom. Poza tym wyraźnie kładła kres wszelkim dążeniom i aspiracjom Litwy do terenów b. W. Księstwa Litewskiego i to w sposób tak drastyczny, że większość mieszkańców, nawet z najbliższych okolic, położonych w obrębie odwiecznego promieniowania Wilna, traciła prawo do obywatelstwa.

Granica sowiecko - litewska, rzucona dowolnie o kilkanaście kilometrów na wschód, południe i północ od Wilna, podcinała historyczne korzenie jego rozkwitu nieomal u nasady. W myśl zaś ustawy, odwieczni mieszkańcy kraju, których ruch populacyjny odbywał się normalnie w rejonie 50 do 200 kilometrów wokół centrum - Wilna, uznani być mogli za "obcokrajowców", o ile urodzili się zaraz za obecną granicą, powiedzmy w Smorgoniach, Bieniakoniach, Brasławiu...

Trudno sobie wyobrazić politykę "krajową" w Wilnie, która by się godziła z uznaniem za obcokrajowca mieszkańca na przykład... Smorgoń. Tego jednak chciała polityka litewska.

To były założenia teoretyczne, które, zadając cios śmiertelny tradycjom Litwy historycznej, w praktyce wyglądały zgoła ponuro: "obcokrajowcy" (powtarzam, nie należy ich mieszać z uchodźcami. "Obcokrajowcy" w subtelnościach litewskiej ustawy, to nieraz odwieczni mieszkańcy, posiadający tu nieruchomości) pozbawieni być mieli nie tylko praw obywatelskich, ale również pracy, swobody poruszania. Wydane już zostało nawet zarządzenie, że nie mają prawa korzystać z pociągów inaczej jak za specjalną przepustką. Rygorystyczne wykonanie tego zarządzenia okazało się niemożliwe. Tak na przykład większość bab mleczarek, przywożących codziennie mleko podmiejskimi pociągami do Wilna, okazało się... "obcokrajowcami".

Prócz tego, istniał jeszcze punkt ustawy specjalnie złośliwy: można było od urodzenia nie ruszać się z Wilna i pochodzić z dziada-pradziada wilnianina, tym niemniej traciło się prawo do obywatelstwa, o ile nie było się zameldowanym tu dnia 6 sierpnia 1920 roku. Ten paragraf skierowany być miał przeciwko tym, którzy służyli w armii polskiej i którzy mogli w ten sposób brać udział w wojnie przeciwko Litwie. Że ci ludzie wyciągnęli przede wszystkim w pole, aby bronić Wilna przed bolszewikami, nie obchodziło projektodawców ustawy.

Ustawa o obywatelstwie była produktem złośliwej głupoty, jej forma objawem tępego kabotynizmu.

Oczywiście, w praktyce uderzała przede wszystkim w aspiracje "krajowe", których ideologiczną dążnością było połączenie Litwy historycznej z równouprawnieniem wszystkich narodowości. Na drugim dopiero miejscu uderzała w Polaków w ogóle.

Ale szerokie warstwy społeczeństwa polskiego, złośliwie podszczuwane przez pewne grupy polityczne, usiłujące identyfikować "krajowość" z zaprzaństwem i renegactwem na rzecz litewskości, nie rozumiały tego wówczas, jak często nie rozumieją po dziś dzień. Słyszało się przecie nieraz, już po zajęciu Wilna przez Niemców, takie zdanie wśród Polaków:

"Oho, Litwini się teraz cieszą i chcą rozciągnąć Litwę po Dniepr". - Tymczasem Litwini tego właśnie najbardziej ze wszystkich możliwości na świecie - nie chcą.

Bolszewik w roli anioła sprawiedliwości

W Sowietach można by żyć, tylko tam życia nie ma. A w Litwie życie jest, tylko żyć nie można...

(Dorożkarz wileński, luty 1940)

Cóż się działo na umęczonej Wileńszczyźnie, w tę najsroższą zimę, w którą Bałtyk zamarzł od Łotwy po Szwecję? Kraj nasz rodzinny! (...)

***

W małym drewnianym kościółku śpiewają "Boże coś Polskę". Nie wszyscy wiedzą, że to pieśń patriotyczna, ale brzmi ładnie, po katolicku. Lud na kolanach. Ksiądz oczy ma przymknięte.

Czego nie dokonało dwadzieścia lat rządów polonizacyjnych, to dopełniło, przyśpieszyło, spopularyzowało kilka miesięcy rządów litewskich. Patriotyzm polski buchnął jasnym płomieniem, ogarnął indyferentnych chłopów, w większości swej Białorusinów. Ludzie zwani w urzędowych polskich raportach: bez skrystalizowanej przynależności narodowej, sami siebie nazywający "tutejszymi", przeistoczyli się w świadomych "Polaków".
Kilka tygodni poprzednich rządów bolszewickich, choć w chaosie dały im jaki taki przybytek (od niego głowa nie boli), ale otwarły jednocześnie oczy na bolszewicką rzeczywistość.

Nędza sowieckiego państwa jest tak przeogromna, iż nie dała się ukryć nawet w tak krótkim okresie, mimo wielkich wysiłków propagandowych. Nic nie mają, niczego nie widzieli, na wyroby wszelakie, zegarki, materiały, buty, ba! na żarcie rzucali się z apetytem wygłodniałej szarańczy.

- To nie ludzie - powiada do mnie chłop - toż to czyste karajedy! (korniki)

Na zmianę im miała przyjść zasobna i świetnie zagospodarowana Litwa. Na terenie wileńskim mogłaby żdziałać cuda, tak wdzięcznym wydawał się ten teren, po wielkiej klęsce Polski, po widmie bolszewickiej gospodarki.

Język, przymus językowy litewski wytworzył błyskawicznie przepaść, dalsze szykany polityczne rozproszyły ostatnie złudzenia pojednawczych możliwości.

Najbardziej niesłuszny jest pogląd na naszego chłopa, jako na stwór jakiś odrębny, rządzony odmienną psychologią od reszty ludzi. Teorię tę wymyślili nieinteligentni ziemianie. Nie ze złej woli, tylko z braku doświadczenia życiowego, ograniczonego wyłącznie stosunkami materialnymi. (...)

Tymczasem niejeden chłop wydawał mi się mniej zmaterializowany od niejednego ziemianina-szlachcica, jeśli się rzuci na szalę stopień wykształcenia i uświadomienia politycznego. Za czasów bolszewickich chłopi i robotnicy, w masie swojej, zachowali bezwzględnie więcej godności, niż masa polskiej inteligencji. Zresztą, dopatrując się specjalnie brzydkiej karty w historii naszej inteligencji okresu bolszewickiego, nie czyniłbym i w tym wypadku granicy różniącej te dwie zbiorowości. W rezultacie chłop jest zupełnie tym samym człowiekiem. Nie ma nic błędniejszego pod słońcem, niż przypuszczenie, że zatka mu się gębę dobrobytem materialnym, przy jednoczesnym deptaniu jego godności, zwyczajów, języka, takim czy innym szykanowaniu. Każdy dobrobyt materialny wlecze za sobą aspiracje moralne.

Można by się zatem dziwić, że kierownicy Litwy, sami z chłopów powstali, mogli dopuścić się takiego błędu w opracowaniu politycznego pozyskania kraju. Ale to nie był żaden błąd w opracowaniu. To była po prostu głupota, która nie dopuściła ich do żadnego zastanowienia nad jakimś pozyskaniem. Upór, brak programu, a raczej zacieśnienie tego programu do ślepej polonofobii, w której jako jedyny twórczy paragraf traktowali: język. "Wszyscy niech mówią po litewsku".

Później już, po dwukrotnym utraceniu niepodległości przez Litwinów, raz na rzecz Sowietów, drugi na rzecz Niemców, wiedzieliśmy, że praktycznie hasło to stawiali ponad ideę samej niepodległości.

Polityka językowa litewska rozdrażniła całą ludność, od nacjonalistycznej, uświadomionej inteligencji polskiej począwszy, po proletariat miejski i najbardziej indyferentną i zmaterializowaną biednotę wiejską. Zaś grubiańska metoda w praktycznym stosowaniu tej polityki, zrodziła nienawiść.

Mam pewnego sąsiada chłopa, o którym za czasów polskich mówiono, że jest Litwinem. Puszczał to mimo uszu i robił swoje. Ostatecznie nie wiedziano, czy jest Litwinem, czy Polakiem. Dopiero za czasów litewskich wyszło na jaw, gdy zaprotestował głośno, iż Litwinem nie jest. Zaprotestował właśnie w okresie, gdy mógł ze swej litewskości czerpać korzyść materialną...

Inny mój sąsiad, Białorusin rodem z Inflant, do dziś władający kiepską tylko gwarą polską, przyszedł się ze mną pożegnać w styczniu 40 roku.

- Dokąd? - pytam.

- A! Nie moga już strzymać. Ida do Polszczy, niechaj daje karabin Litwinów przepędzać!

Kwestia języka zaprzepaściła sprawę litewską. Odrębność geo-psychiczna Wileńszczyzny od reszty Polski, mimo wiekowego współżycia, jest tak duża, tak często była podkreślana przez niefortunne za czasów polskich centralistyczne posunięcia, czy to drogą osadnictwa obcych tutejszej psychice i wymowie poznaniaków, warszawiaków, Ślązaków, czy to przez nasyłanie obcego tym terenom elementu urzędniczego i nauczycielskiego, że gdyby Litwini przyszli tu z - językiem polskim, właśnie lokalnie polskim, to mimo pozornej paradoksalności zawartej w tej tezie, podejmuję się twierdzić, iż zaistniałaby możliwość pozyskania najszerszych mas ludności dla państwowej idei litewskiej.

Ale Litwinom nie chodziło o żadną ideę państwową litewską, tym mniej o historyczno-litewską, im chodziło o język litewski. Poza tym, w chorobliwej manii znęcania się nad polskością, nie mogli pominąć tej "szalonej okazji", gdy mieli polskość przed sobą bezbronną, słabą po rozgromie. Tej "okazji" nie chcieliby pominąć na pewno nawet za cenę utrzymania, czy utracenia, własnej suwerenności. Dlatego rozumiem pewnego Polaka, który wzruszając ramionami powiedział:

"Litwin to nie narodowość, to choroba".

W biedzie teraźniejszości zapomina się najłatwiej najgorszą nawet przeszłość. Bolszewicy przestali się nagle wydawać tak straszni. A ich metody działania były tak zupełnie odmienne! Oficjalna propaganda antysowiecka, zwłaszcza zaś niemiecka, operuje fałszywymi argumentami, zgęszczając barwy terroru fizycznego i ponure obrazy "azjatyckiej przemocy". Niczego podobnego się nie widzi. Na zewnątrz widzi się ludzi cichych i grzecznych. Zdeptanie jednostki przez reżim sowiecki, zniszczenie indywidualizmu bez reszty, dało możność bolszewikom tworzenia szablonu mas, a w tym szablonie wyrobienia standardowej grzeczności. Żelazna dyscyplina, panująca wszechwładnie nad jednostką, nakazała zdwoić tę grzeczność ze względów propagandowych i oczywiście do wymogów dyscypliny się zastosowano.

Bolszewicy, jadący drogą autem, podwożą ludzi. Zatrzymują się, gdy koń się spłoszy. Pomagają, gdy się komuś coś popsuje. Zabroniono im wymyślać, więc nie wymyślają. A przede wszystkim nie czynią żadnych różnic językowych.

I oto w zetknięciu z brutalną pięścią litewskiej administracji, ludność zaczęła tęsknić do grzeczności bolszewickiej. Tęsknić raczej podświadomie, raczej z zemsty na Litwinów, niż z korzyści dla siebie, bo do samego reżimu bolszewickiego nie tęsknił świadomie nikt.

Gdy szykany litewskie doszły do punktu kulminacyjnego, gdy ustawa o obywatelstwie i nieznajomość języka groziła nieraz ruiną materialną, gdy nawet dorożkarzom konnym w mieście dano miesięczny termin na nauczenie się języka litewskiego, pod groźbą odebrania prawa jazdy, usłyszałem od jednego z dorożkarzy tę świetną sentencję, obrazującą porównanie dwóch okupacji po upadku Polski.

W Sowietach żyć można, ale życia nie ma

W Litwie życie jest, ale żyć nie można.
***
(...) Otóż nękani przez Litwinów maluczcy spośród ludności polskiej, wbrew nawet własnym sympatiom, mimo swej woli, widzieli w bolszewikach stacjonujących na Litwie, tę władzę silniejszą, która jedynie może się skutecznie przeciwstawić rozpasaniu.

Czy był taki wypadek? Nie wiem. Ale nie chodzi o fakt. Chodzi raczej o tragiczną popularność podobnego wypadku, przekazywanego z ust do ust jak jasną legendę:
"Słyszał pan, co się zdarzyło na ulicy Kalwaryjskiej? Policjant litewski uderzył babę, a przechodził tamtędy bolszewik i w mordę policjanta, w mordę! w mordę!" - powtarza ze smakiem.
"Słyszałem, ale to nie było na Kalwaryjskiej, tylko na Popławach"
"To może drugi wypadek".
W "Bristolu" rzekomo pijany oficer litewski zaczepił Polkę, oficer bolszewicki ją obronił...
Dorożkarz wiózł bolszewików późno wieczorem na bazę w Porubanku. Wracał już po godzinie policyjnej. Złapali go policjanci i zbili do krwi. Dorożkarz powrócił do Porubanku i poskarżył się bolszewikom. Ci wsiedli do sanek, przyjechali do komisariatu i nabili porządnie Litwinów.
I jeszcze, i jeszcze, i jeszcze... takich powiastek i temu podobnych można się było nasłuchać i przytoczyć setki. W ich autentyczność osobiście nie wierzę i dlatego tym bardziej popularność ich wydawała mi się zgubną i smutną. Tym bardziej przerażała mnie głupota polityki administracyjnej litewskiej, która z bolszewików robiła jakichś generałów Dragomirowów, jakichś srebrnych rycerzy sprawiedliwości, jakichś obrońców uciśnionych, miast piętnować ich tym, czym byli w istocie - zarazą i nieszczęściem świata, wspólnym wrogiem Polski i Litwy.
Ale masy wileńskie nie znały innej apelacji. Nie miały się komu poskarżyć. System policyjny litewski wykluczał nieomal dochodzenie przeciwko policjantowi w praktyce, tym bardziej Polak nie mógł o takim dochodzeniu marzyć. Pozostawało więc... skarżyć się bolszewikom.
Oto w jak ponurą rzeczywistość przeistoczyły się moje marzenia o wspólnej, zgodnej, trzeźwej akcji wobec wspólnego wroga.
Akcja litewska szła na rękę temu wrogowi, a nie przeciw niemu.


W mrożącym milczeniu Europy Zachodniej


Sposób,(1) w jaki Niemcy zajęli Danię i Norwegię, można by nazwać oszałamiającym, w jaki rozbili Holandię, Belgię, Anglików i Francję - bezprzykładnym. Upadek Paryża, zdobycie największych i najnowocześniejszych fortec świata - to były wypadki, mogące w tym krótkim terminie przyprawić człowieka o zawrót głowy. Ale bardziej od wypadków, powtarzam raz jeszcze, zdumiewali mnie ludzie, biorący w nich udział, ludzie, którzy tworzyli te wypadki.
Zresztą my, Polacy, pierwsi mieliśmy okazję do oszołomienia, bo pierwsi padliśmy ofiarą. Sposób, w jaki dostaliśmy, krótko mówiąc, po łbie, tak dalece odbiegał od naszych pojęć i tradycji, wyssanych dosłownie z mlekiem matki, że trudno się było utrzymać na nogach.
Nasze cierpiętnictwo i stuletnia martyrologia w zestawieniu na przykład z martyrologią Żydów pod reżimem hitlerowskim, zdawała się lekkim bluffem. Czyżby i nasze tradycje rycerskie także? Nie zdaje mi się.
W jednej z najpopularniejszych książek Francji środka ubiegłego stulecia, wydanej w r. 1864 pt. L'Histoire d'un Conscrit de 1813, która doczekała ponoć niebywałego na owe czasy nakładu, Erckmann-Chatrian zamieszczają opis "Bitwy Narodów" pod Lipskiem w 1813 roku. Znajdujemy w nim następujące zdanie:
...to byli Polacy! Najbitniejsi i najodważniejsi wojownicy, jakich w życiu widziałem!

A przecież żołnierz francuski, którego słowami przemawiają, widział na wojnie Francuzów, Anglików, Austriaków, Rosjan, Niemców, Włochów, Hiszpanów i Szwedów. Nie potrzebuję zresztą sięgać ani do kronik historycznych, ani do faktów powszechnie znanych, ani do literatury pięknej. Tak, tradycję wojenną posiadaliśmy niewątpliwie.*

Tymczasem Norwegowie roku 1940, którzy do tradycji wojennej wcale się nie kwapili, walczyli ponoć jak lwy. Podobnie walczyli Finowie.

Francuzi, otoczeni ciepłą jeszcze aureolą Marny, Sommy i Verdun, zachowali się jak stado baranów.
Belgia! Zacny literat polski starej daty, Czesław Jankowski, pisał dnia 12 listopada 1914 roku:
Wskażcie mi rozdział romansu historycznego mogący iść w zawody z legendową epopeją Belgii współczesnej! Co za aureola heroizmu, co za blask patriotyzmu, co za porywająca waleczność, co za hart ducha... Belgia współczesna zadała kłam twierdzeniom, że nie ma dziś na świecie ludzi na miarę bohaterów starożytnych. Znaleźli się... itd. w tym tonie, w którym pisała zresztą cała Europa. Belgia rok 1940. Atak niemiecki na fortecę Leodium, uważaną za najsilniejszą na świecie. 11 maja, godzina 10 rano, rozpoczęty szturm na fort Eben Emael. Godzina 12 minut 15, Belgowie wywiesili białą flagę. Tylko stu zabitych. Tysiąc poddaje się do niewoli. W wydanej przez Niemców książce Der Sieg über Frankrgich w ten sposób jeden z uczestników opisuje wkroczenie do Antwerpii:

Koło jednego z domów na peryferium miasta znajdujemy stosy porzuconej broni i mundurów. Żołnierze bełgijscy przebierali się czym prędzej, aby tym łatwiej uciekać.

Jak wiadomo, po kilku dniach oporu, król Belgów poddaje się razem z całą armią i całym państwem.
Kiedyś przy piwie rozmawiałem z lotnikiem niemieckim, który był wszędzie. Na pierwszym miejscu stawia Greków.

Jest to, oczywiście, najmniej spodziewana gradacja: Na wschodzie Europy Greka uważano potocznie za coś mniej więcej lepszego od Żyda, coś pośredniego między żydowskim i ormiańskim handlarzem. W Polsce mówiło się "Nie rób z siebie Greka", to znaczyło: nie wyczyniaj z siebie durnia, wariata. Tymczasem Grecy okazali się bohaterami. Tylko Włosi nie zgotowali żadnej niespodzianki.

Trudno określić, jak dalece sięgać powinna znajomość ludzi, ażeby w życiu chroniła nas przed zawodem. I czy w ogóle można w tym względzie mówić o jakiejś świadomej "znajomości", czy tylko polegać na podświadomej intuicji? Śmiesznie jak dużo miejsca poświęca się "psychologii kobiecej". Gdyby tyleż energii wyładować w prawdziwie naukowym kierunku psychologii zwierząt, może by nareszcie logika ta wyszła z pieluszek opisowo-dyletanckich i przyczyniła się do poznania "naszych młodszych braci", jak ponoć nazywał zwierzęta św. Franciszek z Asyżu. Tymczasem istnieje niewyczerpana wprost litania wszechświatowej literatury poświęconej "znawstwu" kobiet. Kobietę, którą opisuje się na wszystkie możliwe sposoby, a są to właściwie sposoby arcyludzkie, traktuje się jako coś obiektywnie odrębnego, coś pozagatunkowego. Wszystkie nieobliczalności, jakie normalnie popełniane bywają w stosunkach pomiędzy bliźnimi, w odniesieniu do kobiety przeradzają się w naszej, podnieconej tylko erotyką, fantazji, w swoistą, kobiecie tylko przyrodzoną, nieomal cechę gatunkową. Według mnie, świadczy to nie tyle o znajomości kobiety, co raczej o braku znajomości ludzi w ogóle, albo przypomina laika, który sądzi, że kruk jest samcem wrony i bardzo się dziwi, że istnieją zarówno samice kruka, jak samce wrony, których życie duchowe i fizyczne upływa w przyrodzonych ramach, właściwych dla całego gatunku.

Jeżeli chodzi, na przykład, o moje osobiste doznania życiowe, o wiele bardziej zaskakiwany bywałem i oszukiwany przez mężczyzn, niż przez kobiety, które rzekomo mają stanowić źródło niewyczerpanych niespodzianek. Gdy miałem lat szesnaście, pierwszy prawdziwy tzw. zawód życiowy sprawił mi niejaki Grigorij Kowalenko, "wachmistrz 14-go Jej Cesarskiej Mości Elżbiety Pietrowny dragońskiego pułku". Leżeliśmy razem na jednej sali w szpitalu i byliśmy przyjaciółmi. Następnie Kowalenko wywiódł mnie, jak to się mówi, w pole, okradł z premedytacją i porzucił chorego jeszcze, w beznadziejnych okolicznościach, w Puszczy Białowieskiej. Zdarzyło mi się później coś podobnego doznawać raz po razie ze strony różnego rodzaju kolegów czy pseudo-przyjaciół. Coś takiego, po czym człowiek zwykł mówić w przygnębieniu: "No, no, tego się po nim nie spodziewałem", albo: "Kto by się tego mógł po nim spodziewać!"

Otóż przysłowie twierdzi, że prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie. Jest to mądre przysłowie, ale powiedziałbym, że nie tylko przyjaciół, ile ludzi w ogóle. Najczęściej właśnie wojny i katastrofy żywiołowe wydobywają z ludzi ich przyrodzone właściwości charakterów. Dlatego też ostatnia wojna rozwarła taki upust nieoczekiwanie zróżniczkowanych charakterów, o których nie śniło się nawet naszej dobrej, przedwojennej, pokojowej literaturze, nawet w jej najszczerszym wysiłku wydobycia "sfinksów", "czarnych charakterów" i "kobiet zagadki".

***

Może to nikogo nie obchodzić, o czym opowiem poniżej. To moje sprawy osobiste pośród przeciętnych ludzi, którzy mnie otaczali. Ale właśnie dlatego, że byli przeciętni, ich postępowanie wydaje mi się godne zanotowania. Ich postępki przekraczały, oczywiście, moje oczekiwania osobiste i to właśnie może nikogo nie obchodzić. Ale w równym stopniu przekraczały oczekiwania całego Narodu, którego członkami były te pojedyncze, przeciętne osoby i to powinno obchodzić cały naród.

Jak już zaznaczyłem, w połowie zimy władze litewskie odebrały mi koncesję na redagowanie pisma, pozostawiając jedynie prawa współwydawcy. Szukając odpowiednich ludzi na stanowisko redaktora, natknąłem się kilkakrotnie na nazwisko Węckowicza. Mówiono o nim, że "człowiek uczciwy".

W naszej sytuacji chodziło nam właśnie o takiego przede wszystkim. W tym czasie najzaufańszym członkiem mojej redakcji był Teodor Bujnicki, literat wileński. On, siostrzeniec tego Węckowicza, również popierał jego kandydaturę. Doszło do układu z Węckowiczem, mocą którego redagować gazetę mieliśmy wspólnie, ja nieoficjalnie, on oficjalnie i żadne poważne stanowisko polityczne nie mogło być powzięte bez obopólnej zgody. Węckowicz dobrze był widziany w sferach litewskich.

I otóż tenże Romuald Węckowicz, liberał i demokrata, raczej socjał niż nacjonalista, "krajowiec" i Polak, okazał się w praktyce absolutnym ugodowcem w stosunku do eksterminacyjnej, antykrajowej, nacjonalistyczno-polakożerczej polityki litewskiej. Pchał Gazetę w kierunku gadzinowym. Już nie pro-litewskim, ale wprost pro-rządowo-litewskim kierunku. Korzystając zaś z ustawowych praw redaktora, poczynał sobie coraz bardziej samowolnie.

Pod wiosnę zaszły w Wilnie smutne wypadki pogromowe. Poczęto bić Polaków coraz jawniej. Ucisk policji rósł z każdym dniem. Nagle zamordowano policjanta.

Nazajutrz drugiego

Kto był właściwym sprawcą i jakie podłoże miało to morderstwo, nie zostało bliżej wyjaśnione. Ale zarówno strona litewska zapisała je na rachunek "Polaków" w ogóle, jak też strona polska przyjęła w cichości ten zarzut na siebie, że to niby odwet, choć anonimowy, za brutalność policji.
Odbył się pogrzeb policjantów. W kondukcie z wielką paradą wzięły udział tłumy Litwinów, tzn. importowanych do Wilna urzędników itp. elementy, głównie zaś młodzież akademicka litewska. Jak to zazwyczaj bywa, wielkie skupiska chrześcijan wokół chrześcijańskiego obrządku, rzadko mają(2) wspólnego z prawdziwą nauką chrześcijańską, a często wyradzają(3) się w najbardziej antychrystusowe wyczyny. Religia stosowana nie jest tym, czym jest sztuka stosowana, jest najpodlejszym i najbardziej zakłamanym przejawem ludzkiej hipokryzji. Specjalnie zaś młodzież, często religijnie indyferentna, zaprawiana jest w tym duchu kościelno-pogromowym. Podobnie rzecz miała się w Polsce, gdy wszelkie powroty z cmentarza po złożeniu do grobu "ofiar" politycznych, przeistaczały się w dzikie pogromy żydowskie, ukraińskie itd. Identycznie postąpiła "młodzież" litewska. Tłumy jej zalały ulice z pałkami w rękach, bijąc każdego Polaka, zrywając polskiej młodzieży czapki z głowy, drąc każdy nadpis polski, gazety, rozbijając szyby w redakcjach polskich; cuchnący bezkarnością tłum wdarł się do lokalu operetki polskiej, zerwał przedstawienie, potłukł szyby. W końcu zawezwano policję pieszą i konną, której zachowanie było kompletnie bierne. Krew i podarte strzępy ubrania, pośród stłuczonego szkła, znaczyły chodniki polskiego Wilna.

Naturalnie zakazano nam o tym pisać.

Natomiast nazajutrz zawezwano redaktorów pism polskich i domagano się od nich ostrych notatek potępiających... fakt zabójstwa policjantów.

Moje stanowisko było takie: o ile pozwolą nam potępić ekscesy antypolskie, zgadzamy się potępić również skrytobójstwo, dokonane na policjantach. O ile nie - nie piszemy w ogóle nic.

Tymczasem Węckowicz zjawił się z gotowym, podławym artykulikiem, ustalonym w cenzurze litewskiej i oświadczył, że on, jako redaktor, zobowiązał się do zamieszczenia tego artykułu wobec władz litewskich. Zwróciłem mu uwagę na naszą umowę. Oświadczył wtedy, że on, a nie kto inny, jest tu redaktorem.
Powiedziałem mu wprost, że jest: "politycznym szantażystą".

- Ja z panem inaczej załatwię - odpowiedział ten "krajowy demokrata" polski, popierający nacjonalizm litewski, i poszedł do władz litewskich ze skargą na mnie.

Nazajutrz pismem oficjalnym odebrana mi została koncesja ostatecznie, nawet jako wydawcy.
Tak postąpił ów "uczciwy" człowiek. - Leon Bortkiewicz, podówczas jeszcze wierny "mój przyjaciel", dał Węckowiczowi po pysku w cukierni. Ale Węckowicz pozostał przy swojej gadzinowej robocie, a raczej zamierzał ją rozwinąć właśnie na całego... Nawet zakupił był portret prezydenta Litwy Antoniego Smetony, żeby go powiesić w swoim gabinecie redakcyjnym i w tym celu odesłał przez woźnego do sklepu dla dorobienia odpowiednich ram, gdy...

Ramy do portretu nie zostały nigdy wykupione. Natomiast zakupiono dwa inne portrety: przewodniczącego Litewskiej Republiki "Ludowej" Paleckisa i Józefa Wissarionowicza Stalina.

***

Rząd sowiecki, działający notorycznie z "woli mas pracujących", który w dniu 16 grudnia 1918 roku uznał za istniejącą tylko Sowiecką Republikę Litewską, w dniu 12 lipca 1920 roku zmienił zdanie "mas pracujących" i uznał burżuazyjną Republikę Litewską, odstępując jej zdobyte na Polakach Wilno. We wrześniu r. 1939, z woli mas pracujących, przyłączył Wilno do Białorusi Sowieckiej, ale już po miesiącu "wola mas pracujących" tak kardynalnie przeobraziła swe przekonania, że decyzją rządu sowieckiego, już nie białoruskie Wilna, tylko litewski Vilnius oddany zostaje w ręce litewskiego rządu Smetony.
Państwa Europy zachodniej zachowały wobec tego faktu zupełną obojętność.

Wilno było częścią suwerennego państwa polskiego. Wcielone, bez zgody tego państwa, do Republiki Litewskiej. Z Francją łączyły Polskę układ polityczny z 19 lutego 1921 i Traktat Gwarancyjny z 16 października 1925. Dnia 13 kwietnia 1939 premier Francji Daladier oświadczył w Izbie Deputowanych:
Francja i Polska nawzajem udzielają sobie gwarancji niezwłocznej i bezpośredniej [pomocy] przeciw wszelkiej groźbie bezpośredniej lub pośredniej, która mogłaby narazić na szwank ich żywotne interesy.**
Przytaczaliśmy już powyżej oświadczenie premiera Chamberlaina z dnia 31 marca i 6 kwietnia 1939:
...zagwarantowanie Polsce... wzajemnej pomocy na wypadek wszelkiego zagrożenia bezpośredniego lub pośredniego...

W dniu 31 marca dodał jeszcze:

Rząd francuski upoważnił mnie do wyraźnego stwierdzenia, iż zajmuje takie samo stanowisko w tej kwestii, jak rząd Wielkiej Brytanii.

***

Ale ani rząd francuski, ani rząd królewski angielski, tak samo jak palcem nie ruszył w obronie Polski wobec agresji sowieckiej, nie ruszył też palcem wobec wkroczenia na terytorium Polski wojsk litewskich.
Tymczasem rząd sowiecki, który jeszcze 28 września 1920 roku zawarł z Litwą pakt o nieagresji, a w r. 1934 przedłużył go na lat 10, a dnia 9 października [ 1939] narzucił Litwie "traktat o wzajemnej pomocy" i wprowadził swe bazy wojskowe, ogłosił w początkach czerwca 1940 rzecz niespodzianą:

Rząd litewski uprawia antysowiecką propagandę, tworzy organizację mającą na celu porywanie i mordowanie żołnierzy czerwonych stacjonujących w Litwie.

O tych "niesłychanych prowokacjach" ze strony Litwy rozgłosiło radio sowieckie we wszystkich językach. I oczywiście znowu niezliczone wiece niezliczonych "mas pracujących" poparły "mądre stanowisko rządu radzieckiego" i dały upust, w niezliczonych uchwałach, swemu oburzeniu na rząd litewski.

Naturalnie nikt na świecie nie troszczył się o to, że artykuł 7 zawartego traktatu sowiecko-litewskiego brzmiał dosłownie:

Zawarty traktat w niczym nie narusza suwerenności obydwóch układających się stron. Zachowana zostaje zasada nie mieszania się wzajemnego w wewnętrzne stosunki układających się stron. Miejscowości, w których rozlokowane zostają powietrzne i lądowe siły sowieckie w Litwie, pod każdym względem należą do Republiki Litewskiej.

Oczywiście, o żadnej prowokacji ze stromy rządu litewskiego mowy być nie mogło. Rząd litewski, a z nim społeczeństwo litewskie, posuwały swoją uległość do granic najdalszych, czyniono wszystko co możliwe i płaszczono się przed Sowietami w sposób odrażający. O rzekomej "propagandzie antysowieckiej" możemy powiedzieć najlepiej my, mający do czynienia z cenzurą, która wykreślała nam wszystko, co mogłoby nasuwać choćby cień podejrzenia, że jest dla Sowietów nieprzychylne. Komuniści w ogóle uznani byli nagle jako przyjaciele Litwy, a ci spośród nich, którzy ze względu na utrzymanie ładu wewnętrznego, musieli być jednak przyskrzynieni, rejestrowani byli oficjalnie jako - "trockistowcy".

W gruncie rzeczy nastał obecnie niby moment, o którym marzyłem na jesieni 1939. Mianowicie konflikt sowiecko-litewski. Ale nie miałem już złudzeń: ani Litwa nie będzie się bronić, ani tym mniej nie będzie popierana w tej walce przez Polaków, czy Białorusinów. Jeżeli chodzi o Polaków, o ich masy, to te zupełnie świadomie, natomiast inteligencja polska raczej podświadomie, odczuwały coś w rodzaju Schadenfreude.
Było to oczywiście najgłupsze, najbardziej ślepe, najbezsensowniejsze uczucie polityczne, na jakie właśnie zdobyć się może tylko masa, niewyrobiona i nie kierowana politycznie opinia, a tak dalece pozbawiona instynktu samozachowawczego, iż cieszyć się może z własnej zguby. Ale uczucie to było zaraźliwe. Zdawało mi się chwilami, że ulegam mu również. Do tego stopnia znienawidzone były w kraju rządy litewskie. Na poczekaniu wyprodukowano nawet piosenkę:

Raz po zwycięskiej bitwie,
Musu Wilnius przypadł Litwie,
A że kobyłka zbyt skakała,
Musu Wilnius postradała.
O jej-jej, ponas Bobras nie gieroj! itd.

Ta wesoła piosenka zapowiadała jednak w gruncie naszą wspólną(4) zgubę.

Dnia 14 czerwca 1940 roku, o godzinie 23 (moskiewskiej 24) Mołotow wręczył ministrowi spraw zagranicznych Litwy, Urbszysowi, ultimatum, w którym domagał się wypełnienia do godziny 9 rano dnia 15 czerwca następujących punktów:

1) Oddanie pod sąd ministra spraw wewnętrznych Skuczasa i dyrektora departamentu bezpieczeństwa Povilaitisa, jako bezpośrednio winnych w porywaniu, męczeniu i mordowaniu żołnierzy sowieckich stacjonujących w Litwie.

2) Utworzenie nowego rządu, który by zajął zdecydowane stanowisko do uczciwego wypełnienia postanowień traktatu sowiecko-litewskiego i ukrócenia działalności wrogów Związku Sowieckiego na Litwie.

3) Gwarantowanie wojskom sowieckim swobodnego przemarszu przez terytorium Litwy i dyslokacji ich w ważniejszych centrach kraju w takiej ilości, jaka potrzebna się okaże dla zabezpieczenia wykonania traktatu.

Rząd litewski warunki przyjął.

W obronie Litwy, a następnie Łotwy i Estonii, żadne z mocarstw Europy zachodniej nie ruszyło palcem, tak samo jak poprzednio w obronie pogwałconego art. 15 Konwencji Kłajpedzkiej, tak samo jak w obronie Polski.

Jednocześnie w samej Litwie nie było nawet mowy o jakimkolwiek proteście.(5) Ta sama młodzież litewska, która po kościołach i na ulicach biła bezbronnych Polaków, nie zdobyła się na najmniejszą bodaj manifestację patriotyczną w chwili, gdy ginęło państwo ich, ojczyzna.

W Kownie próbowano powołać rząd generała Rasztikisa, ale Mołotow oświadczył przebywającemu wciąż w Moskwie ministrowi spraw zagranicznych Litwy Urbszysowi, że kandydatura Rasztikisa nie zadowala rządu sowieckiego.

Tego dramatycznego dnia 15 czerwca, o godzinie 2 po południu, minister Urbszys nadał następującą depeszę z Moskwy:

Przewodniczący Rady Komisarzy Ludowych i Komisarz Ludowy do Spraw Zagranicznych, Mołotow, wręczył mi następujące żądania:

1) Wojska sowieckie przekroczą granicę litewską dziś o godz. 3 pop. w następujących punktach: Ejszyszki, Druskieniki, Gudogaje, Ekszty, Podbrodzie.

2) Poszczególne oddziały wojsk sowieckich po przekroczeniu granic wmaszerują do Wilna, Kowna, Rosień, Poniewieża i Szawel.

3) Inne oddziały zostaną rozlokowane w poszczególnych miejscowościach Litwy, które ustalone zostaną w porozumieniu, ze strony sowieckiej, generała Pawłowa, z generałem Vitkauskasem, ze strony litewskiej.

4) Generał Pawłow i generał Vitkauskas spotkają się dnia 15 czerwca o godzinie 8 wieczorem na dworcu kolejowym w Gudogajach. Ażeby uniknąć wszelkich nieporozumień, rząd litewski wyda odnośne rozporządzenia do wojska i ludności, aby ruch wojsk sowieckich odbywać się mógł bez przeszkód.

Istotnie, generał Vitkauskas udał się natychmiast do Gudogaj, przedtem jednak zdążył wydać zarządzenia, wzywające ludność i wojsko, aby przyjaźnie i z "godnością" spotkało wkraczającą armię sowiecką.

Niepodległość litewska przestała istnieć. Dnia 17 czerwca powołano uległy Sowietom rząd litewski.

Ucieczka prezydenta Smetony i kilku jeszcze osób spośród świata politycznego i plutokracji litewskiej, była jedynym widomym znakiem narodowej kontrakcji. Ale uciekło tylko kilku. Nawet minister Skuczas, rzekomy główny sprawca prowokacji antysowieckich, pozostał, jak królik zahipnotyzowany wzrokiem węża. Aresztowanego, odesłano do Moskwy, gdzie nb. spotkał się w więzieniu z b. premierem polskim, płk Kozłowskim.

Pozostała na swych miejscach, ciepłych dochodach, (1) gospodarstwach, posadach, urzędach, sztabach i ministerstwach - cała Litwa. Dyrektorzy departamentów i generałowie, oficerowie i urzędnicy, poczta, koleje, teatry, kina, gazety, orkiestry wojskowe, sztandary, godła państwowe. I wszystko to razem przeszło bez słowa, jeżeli nie liczyć słów podłego przypochlebstwa i sztucznego entuzjazmu na rzecz Sowietów - pod obce panowanie. Wyrzekło się własnej państwowości, ojczyzny, wolności. Oficerowie zdjęli po prostu epolety i naczepili sierpy z młotem. W ciągu dwudziestu czterech godzin zastąpiono godło Pogoni - gwiazdą czerwoną, jakby chodziło tu o jakieś wewnętrzne, drobne zarządzenie administracyjne.

Z całym przekonaniem oświadczam, że świat nie znał jeszcze takiego upadku i bezmiaru upodlenia. Bywało tak, iż jakieś państwo widziało się zmuszone do poddania. Bywało, że w obronie swej zostało zdradzone. Bywało zaskoczenie, które nie dało czasu na wydobycie miecza z pochwy. Bywały chwile słabości narodu, iż tylko nieznaczna jego mniejszość porywa się w męskiej obronie i rozpaczliwym proteście. Bywały samobójstwa ludzi opuszczonych, generałów bez wojska, wodzów bez narodu. Ale żeby wszyscy jak jeden mąż, z orkiestrą i rozwiniętymi sztandarami ojczyzny, z całym aparatem państwowym nie tyle poddawali się, co przechodzili na stronę i w niewolę obcego, starzy i młodzi! Pod najpotworniejsze jarzmo bolszewickie! Takiego wypadku w historii narodów jeszcze nie było.

Działo się więc coś takiego, od czego ni to mrówki chodziły po skórze, ni to wrażenie jakiegoś zanurzania w kadzi obrzydliwości. Oficer litewski, który nie zdążył jeszcze połapać się w rangach wojskowych sowieckich, salutował na chybił trafił każdemu z nich. A żołnierze czynili to już z jakąś masochistyczną rozkoszą... Z dworca wileńskiego wychodzi jakiś bolszewik, idzie mimo autobusowej stacji, gdzie na barierce skweru siedzi z dziesiątek konduktorów i szoferów. Porywają się zaraz z jakąś obleśną, niewolniczą, rabską wiernopoddańczością i salutują. Mają durny, psi wyraz i czynią tak właśnie, tak jak to zwykł czynić pies, gdy ma okazję polizać rękę albo zamerdać ogonem. Bolszewik spogląda na nich raczej zdziwiony i odsalutowuje szybko. Nie ma pojęcia, co to są za mundury.

Gdy się weźmie pod uwagę, że 98 procent ludności uważało inwazję bolszewicką za katastrofę... ale nie przekraczało szlabanu, za którym zaczęło się już normalne życie sowieckie. Jeszcze się ono nie rozpoczęło w pierwszych dniach. Słychać tylko zbliżające się kroki straszliwego buta, słychać jak idzie, miażdżąc po drodze charaktery, indywidualności, własną miłość, własną radość. Jak po żwirze, tak skwierczą te podeszwy sowieckiego reżimu po godności ludzkiej.(6)

Jeszcze nie przyszedł, a już na jego spotkanie wymiata się na czysto izbę i z niej tę godność ludzką(7) przede wszystkim.

Nie mogłem się nadziwić. Spotykam na ulicy Kelotisa, redaktora największego w Litwie czasopisma literacko-artystycznego, Naujoi Romuva.

- No, co będziecie teraz robić? - pytam.

- A co? - patrzy ze zdziwieniem. - Pisać będziemy w dalszym ciągu. Przecież w Sowietach literatura kwitnie... No, trochę trzeba będzie na czerwono... he, he, he!

Tfu! Tenże Rafał Mackonis, tenże nacjonalista polakożerczy, wierny sługa poprzedniego reżimu, pozostaje w tej samej gazecie, której był redaktorem, a która teraz do nazwiska Smetony dodaje tylko przydomek: "krwawy".

- Jakże to tak?

- A cóż w tym złego? Ja... zostałem tylko teraz technicznym redaktorem, do polityki się nie mieszam...

Tfu! Zaiste Węckowicz nie zdążył jeszcze wykupić ramek do portretu Smetony. Podpisuje i redaguje dalej Gazetę Codzienną, przeze mnie założoną gazetę, już w duchu bolszewickim. Ten typ wysługujący się smetonowskiemu reżimowi, ten "krajowiec" i "demokrata", wraca z konferencji prasowej i w ciągu dwudziestu czterech godzin przestawia gazetę na przyjęcie stalinowskiej konstytucji.

Tfu i tfu!

Ale co tu mówić o "węckowiczach"! Recenzentem muzycznym jeszcze w Słowie a później w mojej Gazecie, był Michał Józefowicz. Cichy muzyk, nad grobem stojący staruszek, uczciwy Polak, uczciwy człowiek, któremu nikt nie kazał, a przecież podpisuje ogłoszoną przez współpracowników deklarację lojalnej i twórczej współpracy z bolszewizmem.

Profesor Mieczysław Limanowski również. Egzaltowany uczony, mesjanistyczny patriota dyletant, który gdy mówił, to gestykulował, a jak gestykulował, był jak trzepoczący na wietrze sztandar polskości. On później pracował w wileńskim teatrze sowieckim.

Profesor Otrębski podpisał również, i stary wyga dziennikarski Franciszek Hryniewicz... Teodor Bujnicki, literat i poeta, onże później pisarz bolszewicki i sekretarz Prawdy Wileńskiej, piewca Stalina... Fryderyk Łęski, b. urzędnik kolejowy i referent prasowy Dyrekcji Wileńskiej, pobożny katolik, sowiecką limuzyną rozjeżdżający następnie z czerwoną gwiazdą w klapie, w charakterze bolszewickiego reportera Prawdy.

Nie podpisali na razie: wspomniany już Bortkiewicz, następnie komunista z przekonań. Konstanty Szychowski, wychowanek jezuitów, polityczny płód mocarstwowców, hrabiów Bocheńskich i Pruszyńskich, współpracownik Buntu Młodych i monarchistycznego Słowa, korporant, pałkarz-antysemita, oficer rezerwy - wychwalający(8) gwiazdę Stalina, przeklinający "zgniłą" Polskę.

Tacy oni byli wszyscy. Z całego zespołu redakcyjnego Gazety Codziennej wyszliśmy uczciwie zaledwie czwórką: Kazimierz Luboński, żona moja Barbara Toporska, Władysław Łepkowski, redaktor techniczny.

***

Halo, halo! - okrzyknie mnie może ktoś - jakże to tak, powiadaj pan dalej coś zaczął o społeczeństwie polskim. Więc jakże to było?

Oj, było źle. Ale to co było, było już pod panowaniem bolszewickim w latach 1940/41. To specjalny rozdział, po który jeszcze sięgnę. To już należy do tamtej strony szlabanu, gdy zapadł nad tą częścią Europy Wschodniej, zdradziecko i strasznie, wśród mrożącej, przyzwalającej ciszy Europy Zachodniej.

Ale początek był równie straszny, gdy jeszcze ten szlaban wisiał i drgał nad naszymi głowami jak gilotyna. Przykro się to zaczęło, gdy taki Ludwik Chomiński, jeszcze nie proszony i nie straszony, nie popędzany, a już pisywał skwapliwie o "słońcu Stalina", a później go widzę, gdy wkoło cukierni chodzi pod rękę z hr. Michałem Tyszkiewiczem i rozmawiają, na oko zdaje się jak dwaj Polacy, tam i z powrotem się przechadzają, tam i z powrotem, a ja stoję tylko i oczy przecieram, i uwierzyć nie mogę.

Na zmianę złych i dobrych dni, złej i dobrej polityki, głupoty i mądrości, ludzkich tęsknot i ludzkiej niesprawiedliwości, napaści i obrony, walki i nadziei - przyszła beznadziejność. Na zmianę tego wszystkiego, co ludzkie, wydaje się nawet, że na zmianę pór roku i tego, co zwykliśmy czekać z każdym dniem jutrzejszym - przyszło powolne gnicie godności ludzkiej, przyszła jednolita, bez zmian, bez nadziei, wykoślawiona szaruga bolszewickiej rzeczywistości.

Nikogo na razie nie bito, nie kopano, nie strzelano. To wszystko o terrorze - przesada. Po prostu tylko odebrano nagle radość życia i cel życia. A to było gorsze od terroru.

Wszystkie plany, kalkulacje polityczne, przyszłość zginęła wobec ogromu tego nieszczęścia. Pozostała pustka. Wypełnić ją może tylko jeden warunek: Bolszewia rozbita być powinna, zgnieciona, wypalona, unicestwiona raz na zawsze i po wieki wieków. Amen.

Przypisy:

* I nawet w tej ostatniej wojnie, tak sromotnie przegranej kampanii r. 1939, nie brakło przykładów, przed którymi nawet wróg zdejmował swój ociężały hełm. Czytamy w książce Blitzmarsch nach Warschau:

"Trzeci bunkier bronił się tak długo i tak zacięcie, że tylko przypadkowe trafienie w szczelinę strzelniczą i rozbicie szybkostrzelnej armaty Polaków, umożliwiło jego zdobycie. Wybuch granatu zapalił wszystko we środku i wysadził żelazne drzwi z zawiasów. Gdyśmy weszli, bohaterski obrońca leżał w poprzek tych drzwi, zwęglony, nie do poznania..."

A o naszym biednym lotnictwie:

"Ale przez brak organizacji i dowództwa, nie powinniśmy zapominać, że lotnicy polscy walczyli zacięcie. W pierwszym, drugim, trzecim i jeszcze czwartym dniu rzucali się wściekle (wiitend) na nasze maszyny".

Berliński Signal z 2 listopada 1943 r. (nr 28) pisał w artykule pt. "Die zehnte Kompanie nach sechzehnhundert Tagen...":

"Dzisiaj, po czterech latach, zapytani o najcięższe przeżycia wojenne, odpowiadają członkowie dziesiątej kompanii: Polska. Trzeba się zastanowić, czego ci ludzie dotychczas dokonali, walki w Holandii i Belgii, przekroczenie Mozy, przekroczenie kanału Alberta, przełamanie głównych linii francuskich, trzy dni trwająca bitwa nad Skaldą i później kampania wschodnia od pierwszego dnia jej trwania. Oni byli przy przełamaniu linii Stalina, szturmowali Starą Russę, siedzieli okrągły rok w kotle Demiańska i w pięciu wielkich bitwach odparli ataki bolszewików na Starą Russę. Jednakże powiada każdy z nich: Wówczas, w Polsce, wówczas było najciężej." (Była to 10 kompania 6 pułku grenadierów, włączona do armii Blaskowitza, która miała zadanie nie dopuścić polskiej armii spod Kutna, do połączenia się z Warszawą.)

** Charakterystyczne i... historyczne jest w danym wypadku zachowanie mocarstw zachodnich zarówno wobec agresji sowieckiej na Polskę, jak i jej późniejszej na państwa bałtyckie. Do wszystkich bowiem układów powersalskich dochodzi jeszcze ten, podpisany w Londynie 3 lipca 1933 r. pomiędzy Sowietami, Polską, Rumunią, Turcją, Łotwą, Estonią, Persją i Afganistanem, do którego przyłączyły się następnie Litwa i Finlandia, a który raz wreszcie ustala definicję napastnika. Układ ten nie tylko w art. 2 uznaje za napastnika państwo, które przez wypowiedzenie wojny albo bez wypowiedzenia, wkracza na terytorium drugiego, ale zawiera prócz tego załącznik, który powiada jasno: żaden akt napaści nie może być usprawiedliwiony przez jakąkolwiek z następujących okoliczności: położenie wewnętrzne państwa, jego budowa polityczna, gospodarcza lub społeczna, rzekome braki jego administracji, zamieszki wywołane przez strajki, rewolucje, kontrrewolucje, wojny domowe, pogwałcenie praw lub interesów materialnych, albo moralnych, zerwanie stosunków dyplomatycznych, zatargi, zajścia graniczne itd. itd.

*** W r. 1940 rząd polski zwrócił się do rządu angielskiego z propozycją, aby ten, łącznie z rządem francuskim, wystąpił przeciwko agresji sowieckiej i znęcaniu się nad obywatelami polskimi na terytorium okupowanym przez Sowiety. Rząd angielski odmówił żądaniu polskiemu, zawiadamiając jednocześnie o swojej odmowie rząd francuski.

Józef Mackiewicz Prawda w oczy nie kole. Kontra. Londyn, 2002

Nasz Czas

Zwyciestwo prowokacjiMonachium, 1962

Spis rzeczy

Na równi pochyłej
"Niedozwolone przez cenzurę"

O suwerenność myśli

Polska nie leży już pomiędzy Niemcami i Rosją
Czy istnieje jeszcze Rosja?

Opinie
Spór teologiczny
Dwie miary
Czy istnieje "dusza wschodnia"?
Związek Radziecki to: nie dalszy ciąg; to: zaprzeczenie dawnej Rosji
Tajemnica komunizmu leży na Zachodzie
Fenomen komunizmu
Polska pod Rosją i Polska pod komunizmem
Strona polska i strona rosyjska
Strona komunistyczna
Konstanty Pawłowicz i Konstanty Rokossowski
Sedno polityczne na wywrót
Porуwnanie: "człowiek"
Nie pod zaborem państwa, lecz pod zaborem partii

Między bolszewizmem i nacjonalizmem

Z innymi nacjonalizmami przeciwko bolszewikom?
Czy z bolszewikami przeciwko innym nacjonalizmom?
Finlandia
Estonia
Litwa
Białoruś
Ukraina Piłsudski
"Jedinaja i niedielimaja"
Teoria o ewolucji komunizmu z przed 43 lat!

Mikaszewicze

Kołczak
W ryzach doktryny
"Najkrytyczniejszy moment socjalistycznej rewolucji!"
Zamiast "Mozyrza" – "Mikaszewicze"
Najskrytyczniejsza chwila Polski
Tajemnica Traktatu Ryskiego

"Gomułkizm" z lat dwudziestych

Nacjonał – komunizm przez ogłoszenia gazetowe
Narodzenie pierwszego "poputniczestwa"
Narodowo – komunistyczny front antypolski
Dlaczego koniecznie "Rosja"?
Rozgromienie "Nacdemszczyny"
Teza "rosyjska" równa się tezie "antypolskiej"
Teza "rosyjska" – tezą "antyniemiecką"

Pierwsza wielka prowokacja o rzekomej ewolucji komunizmu

Tajna afera "Trustu" GPU
Leninowska teoria o "głuchoniemych ślepcach"
Rapallo
Od białego Petersburga do czerwonej Moskwy

...Już tylko między wartością życia i wszechkomunistyczną nudą

Druga faza narodowego komunizmu
Przed nową wojną światową
Wschodnia granica Polski – granicą dwóch światów
Stalinowski NEP

Sojusz czy kolaboracja z sowieckim najeźdźcą?

Nie było żadnej praktyki "dwóch wrogów"
Kto ponosi winę za dezinformację?
Kolaboracja z wrogiem komunistycznym
Legioniści na wywrót

Jak i z czego powstał "PAX"

"Wskrzeszenie obozu myśli konserwatywnej"
Nic tylko: "Rosja"
Spotkanie w hotelu "Pod Rуżą"
Stryczek, czy legalna opozycja?
Polityczna linia
Agentura
Potentat prowokacji
Faryzeizm contra agentura
Grupa ZNAK-u
Umowa z 14 kwietnia 1950
Nie było żadnej umowy nowej pomiędzy Gomułką i Kościołam
Konkurencja
Ekspozytura prokomunistycznego faryzeizmu
Pierwsza runda
Zasługa Stommy
Druga runda
Agentura Nr. 2

Druga wielka prowokacja

Znaczenie słów
Gomułkizm
Genialna mistyfikacja
Gomułka mianowany przez Chruszczowa
"Bohater narodowy"
"Po prostu"
Dalsza "ewolucja"
Technika dezinformacji

Na drodze klasycznego poputniczestwa

"Polski Październik"
Co to jest prowokacja?
Emigracja polska nie jest emigracją antykomunistyczną
"Wspуlny front" z komunistami
Jedna literatura
Obalać czy poprawiać?

Kompleks Niemiecki

Fetysz udanej prowokacji
Odra i Nysa
Cel główny
Odcinek graniczny ważniejszy od niepodległości
Wymowa dwóch miar
Dlaczego milczenie o Królewcu?
Czy istnieje zagrożenie ze strony rewizjonizmu niemieckiego?
Oficjalna teza polrealizmu
Licytacja, czy prowokacja?

Kultura w zacisku przymusowego infantylizmu
Prawdziwe zagrożenie niemieckie

Antyfaszyzm
Rapallo

Realizmy contra rzeczywistość

"Ros – realizm"
"Realizm" – manny z nieba

Patos contra zaraza

"Niedozwolone przez cenzurę"

Jeden z najznakomitszych adwokatów rosyjskich ubiegłego stulecia, Polak, nazwiskiem Spasowicz, występując w Petersburgu w roku 1871 w słynnym procesie 79 nihilistów – "nieszajowców" – tych samych, którzy posłużyli Dostojewskiemu za wzór do jego "Biesów" – powiedział w swej mowie obrończej:

"Polak może spoglądać na wiele rzeczy z przeszłości, na wspomnienie których serce jego bije żywiej. Gdy odtworzy w myślach wspaniałą wielkość tej przeszłości, spowitą w złocie i purpurze, ucieka w jej ramiona, aby marzenia demokratyczne utulić w narodowym romantyzmie. Przeszłość Rosjan jest bardzo biedna, a teraźniejszość jest sucha, nędzna i naga jak step, który jest wprawdzie bezbrzeżny, ale nie pozbawiony kamieni milowych. Radykalizm, ten charakterystyczny rys młodzieży rosyjskiej pochodzi stąd, iż nie posiada ona nic trwałego za co by się mogła uchwycić; tłumaczy się brakiem tradycyjnej kultury..."

Trudno chyba w kilku słowach oddać bardziej precyzyjnie usankcjonowaną przez pokolenia charakterystykę Polaka, przejętą przez historiozofię i literaturę polską. Do niej dopasowano wszystkie powstania i rewolucje sprzed pierwszej wojny światowej; wszystko cokolwiek było zabarwione ideałami romantyzmu narodowego polskiego w okresie porozbiorowym, włącznie do sloganu Piłsudskiego o wstąpieniu "do czerwonego tramwaju, aby wysiąść na przystanku: Polska". Do tej charakterystyki pasuje rуwnież owo pogardliwe wzruszenie ramion, gdy w początkach 1944 roku w Warszawie, w rozmowie z członkami Podziemia próbowałem im uplastycznić niebezpieczeństwa okupacji sowieckiej. Usłyszałem w odpowiedzi: "My, którzy mimo szalonego terroru, potrafimy stawiać skuteczny opуr, ktуrzy potrafiliśmy zastrzelić w biały dzień takiego Kuczerę!... Zgładzać szefуw Gestapo i SS, mielibyśmy nie dać rady jakiejś Wasilewskiej, jakimś Putramentom, czy innym Osóbkom na usługach sowieckiej agentury?! Ależ to dla nas dziecinna zabawka!" – Były to głosy szeregowych Polaków, wychowanych w popularnej tradycji.

Jakże więc doszło do tego, co jest w tej chwili?

Na kilka lat przed wybuchem drugiej wojny światowej premier Sławoj – Składkowski zgłosił demonstracyjnie dymisję na ręce Prezydenta Rzeczypospolitej, w znak protestu przeciwko "crimen laese maiestatis", którego dopatrzył się w samowolnej decyzji arcybiskupa krakowskiego przeniesienia zwłok marszałka Piłsudskiego do krypty Srebrnych Dzwonów na Wawelu. Powstał o ot hałas w całym państwie i przysporzył wielu wrogów arcybiskupowi krakowskiemu. Gdyby jednak wówczas powiedział by ktoś: "Ks. Arcybiskup Metropolita Kardynał książę Sapieha jest człowiekiem zdolnym uznać agenta NKWD "Prezydentem Rzeczypospolitej", a okupację bolszewicką nazwać "wyzwoleniem Polski" – to należy przyjąć, że nawet najwięksi przeciwnicy ks. Arcybiskupa uznaliby wówczas taką potwarz za niesmaczną przesadę. Gdyby zaś przepowiedzieć było, że to nie tylko nastąpi w niedługim czasie, ale ponadto książe metropolita nazwany zostanie po swojej śmierci, przez najbardziej patriotyczny odłam Polaków: "Księciem Niezłomnym"... – nikt by zapewne nawet nie pojął gdzie jest sens tego nihilistycznego dowcipu, oszczerstwa czy też po prostu szaleństwa?

Niewypowiedziana nigdy przepowiednia stała się rzeczywistością. Wychodzący od roku 1945 "Tygodnik Powszechny", oficjalny wtedy organ kurii metropolitalnej krakowskiej, nazywa wkroczenie wojsk bolszewickich "wyzwoleniem Polski"; w roku 1947, b. Agent NKWD, Bolesław Bierut, przyjmuje tytuł "Prezydenta Rzeczypospolitej" i w tym charakterze uznany zostaje przez episkopat polski; w roku 1951 umiera metropolita Sapieha, i w nekrologach mu poświęconych, nazwany zostaje w prasie emigracyjnej polskiej: "Księciem Niezłomnym", dlatego że będąc biskupem katolickim przeciwstawiał się przeistoczeniu Kościoła w narzędzie bezbożnego bolszewizmu.

Te czasy w zestawieniu z dzisiejszymi, wydają się wszelako już bardzo odległe.

W latach 1945/47 większość emigracji polskiej piętnowała, nazywając "zdrajcą" b. Premiera Stanisława Mikołajczyka za to, że zgodził się wejść do koalicyjnego rządu z komunistami. Gdyby w tym czasie powszechnego oburzenia i przygnębienia z powodu odmowy dalszego uznawania prawowitego rządu polskiego przez mocarstwa zachodnie, przepowiedzieć było, że wkrótce cała emigracja nie tylko popierać będzie nawiązywanie stosunków dyplomatycznych z komunistycznym rządem w Warszawie, ale nawet zabiegać o pożyczki zagraniczne dla tego rządu, ba! Kolei nazywać "zdrajcami" tych spośród Polaków, którzy by się tym zabiegom chcieli przeciwstawiać... – to by rуwnież w taką możliwość jeszcze nie uwierzono. Takoż nie uwierzono by w tym czasie, że w roku 1957 prymas Polski poprze wybory jedynej listy komunistycznej, że grupa katolicka "Tygodnika Powszechnego" zaangażuje się bardziej we współpracy z komunistami, niż to czynił PAX w początkach swego istnienia, a mimo to uznawana będzie nadal za grupę patriotyczno – polską. Słowem nie uwierzono by w możliwość tych wszystkich innych, niewyliczonych tu przytoczyłem, to nie z chęci przyczynienia komuś ujmy osobistej. Przeciwnie, leży w moim zamiarze możliwie pomijać stronę emocjonalną. Tak niestety popularną w polskim piśmiennictwie politycznym, a sprowadzać rzecz do spokojnej oceny rzeczywistości. Doskonały eseista polski, Wacław Zbyszewski, słuszną zwrócił uwagę, że mamy za dużo ocen moralnych, za mało ocen faktów.

Osobiście z wykształcenia jestem przyrodnikiem. Profesor mój, zoolog, ś.p. Konstanty Janicki, zwykł był mawiać, że tylko nauka porównawcza jest nauką ścisłą; tylko przez porównanie dochodzi się do wiedzy obiektywnej. Pouczenie to próbuj zachować do dziś jako drogowskaz, gdyż wydaje mi się jedynie słuszną metodą przy ocenie wszelkiej, dostępnej człowiekowi prawdy.

Faktów, które zaszły w Polsce po roku 1945, nie można oczywiście traktować w oderwaniu od reakcji wywołanej w znacznym stopniu na poprzednią okupację niemiecką. Tak np. przytoczony powyżej zwrot: "wyzwolenia jej spod okupacji niemieckiej, i tylko komuniści i ich stronnicy rozciągają go również na wyzwolenie spod Polski kapitalistycznej. Niemniej fakt ten stanowi w danym wypadku raczej tylko ilustrację, komentarz do zdarzeń. Nie zmienia natomiast przesunięcia psychologicznego, które nastąpiło, a które posiada wszelkie cechy tzw. Równi pochyłej. To bowiem, co nastąpiło, jest przejściem ze stanowiska negacji wobec ustroju bolszewickiego, na stanowisko li tylko opozycji wobec ustroju bolszewickiego w Polsce. Używam tu drażniącego konformistów określenia: "bolszewizm", z całą świadomością. Jest to bowiem termin ścisły, dziś bardziej nawet niż przed laty. Słusznie wskazuje się na zwrot w kierunku tzw. "czystego leninizmu". Z tą wszakże poprawką, że leninizm nie istniał nigdy w praktyce za życia Lenina. Termin powstał po jego śmierci. Za jego życia istniał bolszewizm, który był właśnie klasyczną kreacją Lenina, wraz z jego licznymi formami taktycznymi, a w tej liczbie i bolszewickim NEP – em. I ten to bolszewizm, niedouznania ongiś dla wszystkich Polaków z wyjątkiem nieznacznej garstki komunistów, przeszedł de facto w stan uznania. Jednocześnie zarysowała się niejaka, a – drogą do kapitulacji poza krajem.

Naturalnie nie żyjemy w próżni, lecz związani z ogólnym procesem przemian zachodzących w świecie, o których poniżej będzie mowa. Nie można jednak, jak to się czyni, wyłączną odpowiedzialność za wytworzony stan składać na świat otaczający, na mocarstwa zachodnie, na politykę Stanów Zjednoczonych w szczególe. Wytykanie mocarstwom zachodnim ich błędów, ich "zaślepienia", ich "głupoty" jest tematem bardzo popularnym w publicystyce polskiej. Zapominamy wszakże, że te mocarstwa z ich tradycyjnie przez nas piętnowaną "krótkowzroczną" wobec Sowietów i komunizmu, postawy własnej – należy do tematu w publicystyce polskiej najbardziej niepopularnego, unikanego lub wręcz zabronionego. Szczególnym tabu objęte są te momenty, które mogłyby wskazywać, że postawa polityczne pewnych sfer polskich w nie małym stopniu przyczynia się do wytwarzania fałszywej oceny istotnego zagrożenia ze strony międzynarodowego komunizmu, oraz ponosi częściowo odpowiedzialność za stan dezinformacji, jaki panuje dziś w zachodniej opinii politycznej. Dyskusja na ten temat, o ile przedostaje się kiedy na łamy prasy polskiej, nosi charakter z góry umowny, obraca się w granicach niedomówień i cenzury narzuconej przez narodowe postulaty. Takoż istnieje z góry wytyczona reglamentacja krytyki cech narodowych, o ile przekracza mniej więcej te ramy, które nakreśliliśmy powyżej z mowy adwokata Spasowicza.

Zastanawiając się nad łańcuchem przyczyn, które doprowadziły do dzisiejszego położenia w kraju i na emigracji, próbowałem kilkakrotnie te bariery, krępujące publicystykę polską przekroczyć. Przeważnie bez powodzenia. W niniejszej książce znajdzie więc czytelnik m.in. sporo tych rzeczy, których druk niedozwolony został przez cenzurę emigracyjnych pism polskich.

O suwerenność myśli

Nie stawiam sobie za cel narzucenia komuś moich poglądów. Z góry zakładam, że istnieją niewątpliwie poważne argumenty, mogące podważyć nie jeden z moich własnych. Natomiast przekonany jestem głęboko, że emigracja polska – jak każda zresztą emigracja spod komunistycznego panowania – ma do spełnienia i spełnić może pewne ważne posłannictwo. A mianowicie: po utracie suwerenności państwa – ratować suwerenność myśli.

Uroczystymi uchwałami, postulatami, patriotycznymi dezyderatami, a tym mniej sloganami i zakazami, suwerennej myśli się nie ratuje.

Całkowitej prawdy nie zna żaden człowiek na tym świecie. To co my, ludzie, nazywamy "prawdą" jest zaledwie jej szukaniem. Szukanie prawdy jest tylko możliwe w wolnej dyskusji. Dlatego ustrój komunistyczny, który tego zakazuje, musi być siłą rzeczy – wielką nieprawdą. Znalazłszy się tedy w świecie uznającym wolność jednostki i wolność myśli, winniśmy czynić wszystko aby nie zacieśniać horyzontуw myślowych, ale rozszerzać; nie zacieśniać dyskusji, a ją poszerzać. Jeżeli zatem książka moja w najskromniejszym chociażby stopniu przyczyni się do tego poszerzenia, cel jej będę uważał za osiągnięty.

***

Przyznać należy, że środek XX wieku nie stwarza pomyślnej po temu koniunktury, nawet w świecie wolnym od komunizmu. Świat ten, od roku 1914, dokonał wielkich przeobrażeń i osiągnął dużo. Między innymi zlikwidował większość krуlуw, cesarzy i carуw, a powołał na tron zasadę totalnej Demokracji. Czy to jednak dlatego, że ten nowy władca występuje właśnie tak totalnie, czy też dlatego że nastawiony jest na człowieka masowego, dość że sprzyja wytwarzaniu ubocznego produktu, który by nazwać można: kolektywnym sposobem myślenia. Stary, wybujały indywidualizm wyszedł z mody. Jak każda rzecz staromodna, poddany został gruntownemu przefasonowaniu, w niektórych wypadkach zbyt może radykalnemu. Niestety, dzieje się to właśnie w epoce, gdy zarówno totalny jak totalitarny komunizm światowy, skolektywizowaną myśl ludzką podniósł do godności sztandaru. Wiele wskazuje na to, że po drugiej wojnie światowej, demokracje zachodnie skłonne są nie tyle komunizm zwalczać, ile raczej z nim konkurować. Rodzi się z tego tendencja do jednostronności, prawie niezaprzeczalnej jednostajności.

Kiedyś, papież Leon XIII, przyjmując na audiencji kanclerza Niemiec von Bulova, wyraził przekonanie, że złem najgorszym jest socjalizm i demokracja. Były to więc czasy, które słusznie zaliczyć możemy do reakcyjnych. Jednocześnie jednak nasuwają się pewne porównania. Między innymi, że nieraz łatwiej było w czasach cesarzy i królów być rewolucjonista niż dziś kontrrewolucjonistą; socjalista niż dziś antysocjalistą z przekonań. Lenin, twórca największej niewoli w dziejach ludzkich i największy wróg starego świata, gdy został w tamtych czasach zesłany na Sybir, to w porównaniu do dzisiejszych, w warunkach, które ktoś dowcipnie określił "Wiśniowym Sadem".

Porуwnanie innych swobуd ludzkich nie zawsze wypada na korzyść ustawionych dziś przez demokracje. Weźmy na przykład stosunek do wojny. Każda wojna, nie tylko dziś, ale zawsze, uważana była za nieszczęście. O konieczności pokoju mówiono nie mniej w czasach minionych. Podobnie zwoływano konferencje i obmyślano sposoby utrzymania pokoju. Tak pierwsza haska konferencja pokojowa, zwołana z inicjatywy cesarza Mikołaja II w sprawie ograniczenia zbrojeń, zgromadziła w roku 1899 26 państw: druga, w roku 1907 już 44 państw, które uchwaliły szereg ważnych dla utrzymania pokoju konwencji. Słowo "pokój" było na ustach wszystkich; tym niemniej wolno było o wojnach wyzwoleńczych nie tylko mówić i pisać, ale je rуwnież gloryfikować. Rzućmy okiem po miastach Europy, a dostrzeżemy w nich masę pomników postawionych wyzwoleńczą. Turysta we Włoszech nieomal w każdym miasteczku, które siebie ceni, zastanie pomnik Garibaldiego, z szablą w ręku, lub ze sztandarem porywającym ludzi do wojny. Niektóre z tych pomników są jeszcze wcale świeżej daty. Gdy się wszakże porówna tyranię dawnej Austrii, przeciwko której Garibaldi porywał ludzi do wojny, z dzisiejszą tyranią Związku Radzieckiego, przeciwko której nie wolno porywać ludzi do wojny, myślący człowiek odczuje pewne zakłopotanie. Narzucić się musi pytanie: jak to się stało, że dziś, gdy zaistniała największa w dziejach tyrania, która ujarzmiła setki milionów ludzi, słowo "wojna" jest w praktyce nieomal policyjne zakazane przez demokratyczną opinię publiczną? A każdy, kto je ośmieli się wypowiedzieć, piętnowany jest mianem "zbrodniarza" lub "szaleńca". Nb. przy absolutnej zgodności tej opinii od Watykanu po zwolennika ateizmu.

W rzeczywistości sprawa przedstawia się jeszcze bardziej jednostronnie, niż to pozornie mogłoby się wydawać. Albowiem dziś nie każda "wojna wyzwoleńcza" jest w równym stopniu potępiana, a jedynie wojna o wyzwolenie ludów spod panowania sowieckiego. Nie każda też rewolucja jest potępiana; czasem przeciwnie – odkąd słowo "rewolucja" pod wpływem Ameryki, uznane zostało za pojęcie pozytywne, rewolucje np. Przeciwko państwom kolonialnym, cieszą się nawet sympatią. Potępiana jest tylko (kontr-)rewolucja przeciwko komunizmowi. I dzieje się to w chwili, gdy ten sam komunizm rozszerzając swe podboje, jawnie i na oczach wszystkich, może sobie pozwolić na gloryfikowanie ich pod obłudnym mianem "rewolucji", lub "wojny wyzwoleńczej". Prawda, że wielu ludzi się na to zżyma, ale nikt z tego powodu Związku Radzieckiego nie przezywa: "szaleńcem"!

Słowo to naprowadza nas ubocznie na inny fenomen dzisiejszych czasów, a mianowicie na stanowisko jakie zajmują obecnie tzw. Sfery intelektualne prawie całego świata, sfery artystyczne, literackie, młodzież uniwersytecka etc. W dawnych czasach, właśnie spośród tych sfer rekrutował się największy procent "szalonych głów", szokujących swymi wywrotnymi ideami solidnych obywateli istniejącego układu rzeczy. Nagle te zapaleńcze głowy gdzieś zniknęły. Gdzie się podzieli ci indywidualiści starych czasów, ci rozczochrańcy ideowi wzywający do czynów niemożliwych? Wprawdzie po wszystkich bulwarach wielkomiejskich spotykamy dziś nie mniej, a więcej rozczochranych egzystencjonalistów, ale nie stanowią już typu indywidualnego, a raczej kolektywny; nie reprezentują zwolenników obalania tyranii, a przeważnie zwolenników zgodnego współżycia z tą tyranią. Mamy więc do czynienia z niezwykłym paradoksem:

Gwałt fizyczny i masowe zbrodnie, nie stanowią jakościowo charakterystycznej cechy ustroju komunistycznego. Hitleryzm potrafił w licznych wypadkach przelicytować te zbrodnie pospolite. Najcharakterystyczniejszą cechą systemu komunistycznego jest natomiast totalna niewola ludzkiego ducha, zniewolenie ludzkiej myśli, ludzkiego intelektu. Zdawałoby się więc, że największych wrogów tego systemu należałoby szukać nie tyle wśród robotników, chłopów, rzemieślników, burżujów i szarego tłumu ulicznego, co właśnie wśród sfer tzw. Postępowych, które ideał wolnej myśli tradycyjnie wygestykulowywały ponad tłum; które sprawę ducha, wynosiły ponad sprawę chleba powszedniego. Logicznie spodziewać by się należało, że właśnie sfery intelektualne wszystkich krajów staną się awangardą walki z komunizmem. Nic podobnego nie zaszło. Stało się wbrew logicznym przewidywaniom: ci, którzy się buntują, okrzyczani zostali "reakcjonistami"; ci zaś którzy posłusznie wkładają szyję w obrożę komunistycznej tyranii, mianują siebie "progresistami".

***

Szczytowym przykładem powyższego paradoksu służyć może stanowisko zajęte przez sfery światowej literatury, zgrupowane w międzynarodowym PEN Klubie.

Jak wiadomo ustrój komunistyczny przeistoczył wielką literaturę rosyjską w bezwartościowy kicz. We wszystkich innych krajach, gdzie nastaje komunizm wolna literatura zostaje podcięta, lub zniszczona. Tymczasem PEN Klub, który zobowiązany jest przestrzegać zasad swej pięknej brzmiącej "Karty" o wolności ducha, myśli i twórczości – zamiast walczyć o te wzniosłe ideały, przeciwnie – wykazuje wyraźną tendencję do współpracy z tymi, którzy te ideały depczą. Zaprasza do swego grona komunistów, wybiera na prezesów literatów o skłonnościach wobec komunizmu ugodowych, odwiedzających Moskwę; a ostatnio na wiceprezesa nawet przedstawiciela państwa komunistycznego, Polaka Parandowskiego, który jeżeli osobiście komunistą nie jest, wiadomo że będzie we wszystkich wypadkach głosował po stronie komunistów.

To stanowisko najwyższej reprezentacji światowej literatury nie jest wszakże odosobnione, a raczej stanowi odbicie przeciętnych nastrojów panujących w świecie intelektualnym w ogóle, a literackim w szczególności. Nie tylko w zachodniej Europie, ale i w Ameryce. Promieniowanie tych nastrojуw jest ogromne.

W roku 1955 literacką nagrodę Nobla otrzymuje słaby pisarz, komunista z Islandii, H. Laxness. W tym samym roku pewien poeta włoski, Salvatore Quasimodo, zamieszcza w organie komunistycznej partii Włoch, "L’Unita", wiersz:

"Najpierw Bóg stworzył ziemie i niebo
O właściwym dniu zawiesił też
Światła na niebie
Po milionach lat zapalili ludzie
Inne światła na radosnym niebie
- Nocy Październikowej,
Podobne do tych, ktуre krążą od stworzenia
Świata. Amen."

To o bolszewickiej rewolucji październikowej. Dwa lata później, w r. 1959, Quasimodo otrzymuje literacką nagrodę Nobla. – Agent komunistycznego rządu warszawskiego dla spraw literatury, literat Jarosław Iwaszkiewicz, pisze o nagrodzeniu Quasimody w "Życiu Warszawy" (27.10.1959):

"Przyjaciel naszej kultury... Przyjaciel naszego narodu! W r. 1948 był na kongresie intelektualistów we Wrocławiu; w r. 1950 na kongresie pokoju; w r. 1955 na uroczystościach Mickiewiczowskich"...

Nie trzeba chyba dodawać, że wszystkie wymienione tu imprezy, były imprezami komunistycznymi. Literaci sowieccy wysyłają depeszę do Włoch:

"Jest Pan pierwszym poetą na zachodzie, który napisał poemat o naszym ‘Sputniku!..."

Korespondent "Figaro Litteraire" pyta Quasimodo, czy to prawda, że odmówił podpisu pod protestem przeciwko uwięzieniu pisarzy węgierskich? – "Tak", odpowiada laureat Nagrody – Nobla, "gdyż okoliczności zaistniałe w Budapeszcie nie były mi znane..." Zapytany o życie literackie w Moskwie, do której często zagląda, odpowiada: "Życie literackie w Moskwie rozwija się normalnie, bez żadnego nacisku z zewnątrz... Naturalnie są pewne granice, związane w sposób naturalny z każdym społeczeństwem politycznym. Inaczej nie bywało nawet w Grecji za czasуw Peryklesa."

Jeżeli bywają klasyczne przykłady hipokryzji, to niewątpliwie tego rodzaju odpowiedź winna być do nich zaliczona. Naturalnie też, nikt na zachodzie nie będzie twierdził, że Quasimodo, że podobni mu pisarze i artyści nagradzani są, lub w inny sposób robią karierę, dlatego że są komunistami lub prokomunistami. Zarzut tego rodzaju odrzuca się normalnie z pogardą i wzruszeniem ramion. Jeżeli chodzi o ich oblicze światopoglądowe, to cechuje się ich jako ludzi będących: "za pokojem". W ten sposób slogan: "Pokój", wynosi się ponad inne wartości bezwzględne, jak: prawda, wolność myśli, wolność ruchu, dobro jednostki etc. Wszystko jest mniej warte od względnego pojęcia "pokoju", gdyż wiadomo, że w istocie nie chodzi tu o pokój bezwzględny, a jedynie o – pokój ze światem komunistycznym.

Jest rzeczą zrozumiałą, że skoro takie stanowisko zajmują przodujący przedstawiciele ducha, "Weltgeistu", trudno załamywać ręce nad konformizmem zwykłego zjadacza chleba, współczesnej kultury masowej.

***

W grudniu r. 1958, gdy należałem jeszcze do międzynarodowego PEN – Klubu (z którego wystąpiłem na kongresie frankfurckim, po przyjęciu komunistów węgierskich do PEN), wygłosiłem przemówienie na zjeździe emigracyjnego "Centrum" w Monachium, z którego wyjątki pozwolę tu sobie przytoczyć:

Czytałem Borysa Pasternka "doktor Żiwago" i przyznać muszę, że byłem zachwycony. Pozwalam sobie jednak wyrazić przekonanie, że pod względem literackim ustępuje takiemu talentowi jak Bunin, na przykład. Jeżeli zaś chodzi o filozoficzne naświetlenie przebiegu rewolucji, o wiele ciekawsze wydają mi się np. Wspomnienia prof. Fedora Stepuna. Mówię: "na przykład", gdyż emigracja rosyjska ma po zatem wiele pierwszorzędnych talentów, które wszelako pozostają zupełnie nieznane. Trudno się przeto oprzeć wątpliwości, czy "Doktór Żiwago" osiągnąłby ten stopień rozgłosu, gdyby autor książki przebywał na emigracji. W wątpliwości tej utwierdzają doświadczenia z "Odwilżą" Erenburga i "Nie samym chlebem" Dudincewa. "Odwilż" jest książką literacko bezwartościową, a utwór Dudincewa zdecydowanym kiczem. Ale dlaczego wydawane są we wszystkich językach i ludzie biegną do księgarni wydawać swe dobre pieniądze na złe książki? Dlatego, że pasują one do współczesnych koncepcji politycznych. Cokolwiek by się powiedziało o dziele "Nowa Klasa" Dżilasa, jedno jest pewne, że w przeciągu ubiegłych czterdziestu lat, odkąd na wschodzie panuje bolszewizm, tuziny autorów lepiej i trafniej sprecyzowały istotę komunizmu niż Dżilas. Dlaczego stało się nie skaził się on nigdy robotą antykomunistyczną, a w gruncie pozostał komunistą jakim był zawsze.

Inaczej niż w odniesieniu do bojowników antyfaszyzmu, nie ceni się, albo nawet zwalcza, starych bojowników antykomunizmu. Nawet, gdy się przypadkiem nie traktuje ich jako "reakcjonistów", to w każdym razie uważa za starych nudziarzy. I to nie tylko w kołach lewicowych.

Gdyby np. Jakiś pisarz emigracyjny zwrócił się do uchodzącego za prawicowe "Figaro Littиraire", z wyliczeniem pomordowanych przez komunistуw milionуw ludzi, potrafiono by go już spławić z redakcji, łącznie z jego wyświechtanymi frazesami. Ale oto nagle zjawia się w redakcji pisarz reprezentujący młode pokolenie niezadowolonych komunistów, którego ani jednej książki nikt w redakcji nie czytał. – (Mowa tu o Marku Hłasko. – Przyp. autora) – I zaraz robi się z nim wielki wywiad, a nowa gwiazda marszcząc rozumnie czoło objawia, że "za Żelazną Kurtyną brakuje szczoteczek do zębów..." I to oświadczenie pojawia się na pierwszej stronicy paryskiego tygodnika, jakby brak szczoteczek do zębów, po tym wszystkim co wiemy od czterdziestu lat o rzeczywistości życia pod komunizmem, stanowić mogło jakąś rewelację.

Casus z tym pisarzem wydaje się typowym dla oceny współczesnej mody na zachodzie, którą bym nazwał: polityczną mademoiselle Sagan... Wiele kobiet napisało lepiej o przeżyciach miłosnych; ale nie każda mając dopiero lat 18-cie... Nie każdy też, kto pisze o komunizmie, jest lub był – komunistą.

Nie zestawiając oczywiście talentów literackich, ale Casus – Hłasko w zestawieniu z Casus – Pasternak, pozwala nam na wyciągnięcie pouczającej analogii: W Sowietach związki zawodowe, załogi fabryczne, komsomolcy i tysiące innych ludzi nazwało Pasternaka, na rozkaz partii – świnią i zdrajcą. Skąd jednak wiedzieli ci wszyscy ludzie, że Pasternak jest zdrajcą i świnią, skoro nikt z nich książki jego nie czytał, gdyż w Sowietach nie była wydana? W naszym, wolnym świecie zrobiono Hłasce dużą reklamę i ukazało się setki o nim wzmianek i wywiadów, zanim w ogóle książki jego zostały przetłumaczone na obce języki. Skądże więc wiedziano o tym, że tej dużej reklamy jest wart?...

Warszawska "Trybuna Ludu" wystąpiła z "oskarżeniem" Hłaski, że się włączył do antykomunistycznej literatury. I na to, ów laureat najnowszej europejskiej mody, odpowiada z Paryża z oburzeniem: "To jest oszczerstwo! To jest policyjna denuncjacja!" – I nie ma nikogo, kto by się tym oburzeniem zgorszył. A czy mogą sobie państwo wyobrazić, jakby to zainteresowano, gdyby ktoś pomówiony o "włączenie się do antyfaszystowskiej literatury", odkrzyknął publicznie: "To oszczerstwo! To denuncjacja"!?...

***

Niewątpliwie tak znaczne wyniesienie moralne komunizmu ponad faszyzm, w oczach opinii publicznej świata, zawdzięczamy Hitlerowi i jego zbrodniczym metodom, które skompromitowały ideę krucjaty antykomunistycznej.

Z drugiej strony demokracje Zachodu, ktуre wsparły centralę międzynarodowego komunizmu podczas wojny, nie tylko materialnie ale i moralną propagandą, znalazły się po zwycięstwie odniesionym przez Sowiety w przymusowej sytuacji, którą komunizm potrafił z łatwością wyzyskać.

Żadna z działających na zachodzie potęg, nie miała zamiaru przyznać się do popełnionego błędu. Nikt się do błędów nie lubi przyznawać, a już tym bardziej potężni tego świata. Wprowadzone więc zostało na zachodzie, po zakończeniu wojny, jakby swoiste nowe Calendarium polityczne, o podziałce na: zło i dobro, a którego dzień pierwszy datuje się 22-gim czerwca 1941 roku. Od tej daty wszystko jest – dobrem, cokolwiek czyniło się dla poparcia Sowietów, a wszystko jest – złem, cokolwiek czyniło się ku przeszkodzie ich zwycięstwa nad Niemcami. Kto Sowietom podczas wojny pomagał, bez względu na osobiste przekonania polityczne, ma dziś prawo do zabierania głosu w wolnym świecie. Kto przeszkadzał, nie ma nic do gadania. W przeniesieniu na stosunek do narodów przez komunizm ujarzmionych, formuła ta wyglądałaby następująco:

Każdy naród ujarzmiony przez komunizm posiada wprawdzie, w oczach Zachodu, prawo do samoobrony, względnie do zniknięcia z powierzchni ziemi i wtedy może liczyć na wspуłczucie, - nie miał jednak prawa od roku 1941, opierać się Sowietom, gdy znalazły się one w wojnie; a tym bardziej we współdziałaniu z armią niemiecką. Gdyż w takim wypadku, bez rozpatrywania jego interesów narodowych, ipso facto zaliczony zostaje do wrogów demokracji. – Tego rodzaju obowiązująca formuła zmusiła emigracyjnych przedstawicieli tych narodów wschodniej Europy, które podczas ostatniej wojny podniosły broń przeciwko komunistom, do konstruowania politycznego alibi. Ażeby przedstawić Zachodowi okoliczności łagodzące i uzyskać z jego strony pobłażanie, należało we własnym interesie zdeformować rzeczywisty przebieg wypadkуw, w mniejszym lub nawet większym stopniu. Stąd liczne zaklęcia z ich strony, że zbuntowali się wprawdzie przeciwko "tyranii Stalina", ale oczywiście nienawidzili Niemców tak samo. Lub bardziej skuteczne zapewnienie, że w istocie: "walczyli od początku na dwa fronty". Nawet uczestnicy armii Włąsowa próbowali "okupić swą winę", rozdmuchując do możliwie dużych rozmiarów końcowy epizod wojny, gdy to w porozumieniu z czeską organizacją podziemną w Pradze, zwrócili broń przeciwko Niemcom. Jak wiadomo, w pierwszej fazie powojennej, nie na dużo się im to przydało, gdyż łącznie z Kozakami i innymi formacjami antybolszewickimi, wydawani byli przez Zachód, częściowo na pewną śmierć, w ręce Sowietów.

W nowowprowadzonym Calendarium, Hitler odgrywa rolę zbliżoną do roli Lucyfera z czasów surowego średniowiecza, rolę kanonicznego zła, bez prawa wdawanie się w bliższą analizę tego kanonu, pod groźbą wykluczenia z demokratycznego kościoła powszechnego; w danym wypadku w dosłownym brzmieniu, gdyż obejmującego zarówno świat bolszewicki jak nie – bolszewicki. Dawne liberalne prawo do nie ograniczonych porównań, ograniczone zostało moralnym zakazem, którego nawet ściśle naukowym badaniom naruszyć nie wolno. A rzecz zrozumiała, że każdy przejaw antykomunizmu w czasie ostatniej wojny, przy odpowiedniej dialektyce oskarżycielskiej, w ten czy inny sposób powiązany być może łatwo z osobą Hitlera.

Stąd nigdy chyba jeszcze po żadnej wojnie, nie nawodniała świata taka masa kłamców przymusowych. Mnoga ilość ludzi znalazła się w sytuacji koniecznej, zmuszającej ich do fałszowania nie tylko własnego curriculum vitae, ale i swoich narodów, przebiegu zdarzeń i faktów historycznych. Nawet osoby o tak nieposzlakowanej przeszłości, jak np. marszałek Finlandii Mannerheim, uważał za stosowne zaraz po wojnie udzielić przygnębiająco – poniżającego wywiadu, w którym prawie całkowicie przemilczał lata walki z bolszewizmem, a uwypuklał jedynie moment zerwania sojuszu z Niemcami. Osobiście zetknąłem się z ludźmi z b. armii Własowa, którzy do dziś dnia nie mogą się wyzbyć odruchu instynktownego obejrzenia za siebie i zniżenia głosu, gdy przyznają się do walki z bolszewikami w tym czasie.

Nie można się dziwić tym ludziom. Zaraz po wojnie, największy poeta amerykański, a jeden z największych na świecie, Ezra Pound, za to, że opowiedział się po stronie faszyzmu włoskiego, wsadzony został do żelaznej klatki przeznaczonej dla małp, i trzymany w niej tak długo, aż w drodze ułaskawienia przeniesiony został do szpitala wariatów. Do szpitala wariatów wsadzono też jednego z największych prozaików literatury światowej, 86-letniego Knuta Hamsuna, który podczas wojny opowiedział się za sojuszem z Niemcami.

Podczas gdy innego wielkiego prozaika o sławie Światowej, Tomasza Manna, który oświadczył, że: "Największym szaleństwem świata jest – antykomunizm"... nikt nie podejrzewa nawet o utratę zdrowych zmysłów. Nawiasem, niewątpliwie słusznie.

***

Ostatnio wydano na Zachodzie przekłady doskonałego sowieckiego pisarza wcześniejszego okresu, Izaaka Babla. W Niemczech zachodnich, aż trzy wydawnictwa pośpieszyły w roku 1961, wystąpić z jego książkami. Wznowienia te przyjęte zostały przez krytykę z dużym aplauzem.

Babel był do końca życia ideowym bolszewikiem, a karierę swą rozpoczął w – budzącej swojego czasu dreszcz grozy – "Czeka", późniejszym GPU. Utalentowany pisarz z sympatią pisze o swej służbie w "Czeka", zabarwiając wspomnienia swoistym dla jego pióra wdziękiem abstrakcyjnej surowości, realizmem i ciepłem romantycznych porywów.

Skądinąd wiemy, że w tym okresie, gdy autor pełnił właśnie służbę w bolszewickiej policji politycznej, - według obliczeń zapewne przesadnych, jak wszelkie obliczenia masowych mordów i masowych strat – wymordowała "Czeka" w ciągu jednego tylko roku (1918 – 1919) i tylko na obszarze południowej Rosji, 1700000 ludzi. Na Kubaniu zabawiano się rabaniem szablami ustawionych na dnie starych barek, zamkniętych w masowym stłoczeniu, razem mężczyzn, kobiety i dzieci, w nieludzkich warunkach i straszliwym smrodzie własnych ekskrementów, po czym topiono ich w Wołdze; w Charkowie specjalizowano się w skalpowaniu i ściąganiu tzw. "rękawiczek"... etc.

Cyfry porуwnawcze pouczają nas, że bolszewicka "Czeka", wraz z późniejszymi transfiguracjami: GPU, NKWD-NKGB, MGB i MWD, dokonała cyfrowo w ciągu 40 przeszło lat, więcej "Genocidium", niźli to mogło zdążyć uczynić GESTAPO w krуtkim stosunkowo czasokresie swego istnienia.

Izaak Babel cieszy się zasłużonym powodzeniem literackim na Zachodzie. Zwróćmy jednak uwagę na powszechne oburzenie, jakie wywołało swojego czasu "zdemaskowanie" rumuńskiego emigranta Georghiu, autora "25-ej godziny", lub na skandal o światowym rozgłosie, wywołany nieopatrznym nagrodzeniem przez L’Academie Goncourt pisarza emigracyjnego Vintila Horia, za książkę "Dieu est ne en exil". A przecież żaden z tych pisarzy nie służył Babel, a jedynie "ponoć", w przeszłości, wyrażali poglądy nie dające się pogodzić z obowiązującymi dzisiaj.

Zajmuję się sobą Babela, gdyż służy mi za obiekt w metodzie porównawczej. Jest to zresztą pisarz świetny. Między innymi zieje nienawiścią do wszystkiego co polskie, a zwłaszcza do katolicyzmu. W jego książkach jest wiele bluźnierstw i świętokradczych tendencji. Opisuje kapłana katolickiego, który rozwiesza wyprane biusthaltery, swej księżniczki Deborah była kochanką Chrystusa i tp. – W uchodzącym za szczerze katolicki, krakowskim "Tygodniku Powszechnym", pisarka katolicka Starowieyska – Morstinowa, pisze o twórczości Babela:

"...to życie tak realistyczne ukazane, tak brutalnie, układa się równocześnie w... fascynującą kompozycję chagallowską. Wszystko tu jest i arcyrealistyczne i równocześnie wizyjne. A jakież piękne! Po prostu zachwycam się tym światem rojnym i bogatym... Co za pisarz! Naprawdę godny stanąć obok największych asów wielkiej prozy rosyjskiej. Czym jest sztuka pisarska... która umie wszystko przenieść w ową stratosferę, gdzie nie ma już słowa 'ładny' i 'brzydki'... A jest tylko słowo: "piękne". ("Tyg. Powsz.", 1.10.1961.)

Osobiście pierwszy bym zaprotestował przeciwko umieszczaniu książki Izaaka Babela na jakimkolwiek indeksie. Osobiste poglądy nie zmienią tu wszakże obiektywnego stwierdzenia, że przed rokiem 1941 żaden z katolickich pisarzy na świecie nie napisałby takiej o tej książce recenzji, ani żadne z katolickich pism na świecie takiej o tej książce recenzji nie zgodziło by się zamieścić. Pozornie wynikałoby tedy, iż nastąpił pewien pozytywny przełom, że mamy do czynienia z niewątpliwym postępem w dziedzinie tolerancji i wielostronności poglądów. – W istocie byłby to wniosek najbardziej błędny, wyciągnięty z mylących pozorów. Gdyż jest raczej świadectwem kolektywnej jednostronności dziś panującego, a której wyraz obserwować możemy m.in. w "otwarciu na lewo", nawet włoskiej chrześcijańskiej – demokracji.

***

Już proces norymberski, mający stanowić trybunał sprawiedliwości światowej, zaskoczył swą jednostronnością, a w rezultacie nie tyle treścią ujawnionych zbrodni hitlerowskich, co niebywałym podeptaniem poczucia obiektywnej moralności. Przedstawiciele Związku Radzieckiego, którzy winni byli podlegać dosłownie każdemu z punktów oskarżenia, nie zasiedli na ławie oskarżonych. Przeciwnie: zasiedli na fotelach sędziów! W konkretnym fakcie oskarżali kogoś innego o zbrodnię przez nich samych popełnioną. I cały skład sądu wiedział oczywiście, że tak jest, bo inaczej nie wycofałby dyskretnie sprawy Katynia. I oto doszło do tego, że już samo tylko nieobarczenie Niemców zbrodnią sowiecką, a schowanie jej pod zielone sukno, uznane zostało za przejaw sprawiedliwości, bezstronności międzynarodowej... Cokolwiek byśmy o tym procesie mówili, rzuca się w oczy, że od początku do końca prowadzony był w sposób, który w minionych czasach nazywał się: nie-fair. O żadnej też obiektywności nie mogło być mowy, gdyż z góry odrzucone zostało wszelkie kryterium porównawcze.

To był zły początek okresu powojennego. Między innymi jemu to zawdzięczać należy powstanie pewnej charakterystycznej, a do dziś prawie obowiązującej formuły ubocznej: Można być ofiarą "stalinizmu", ale nie wypada być otwartym wrogiem komunizmu. – Formuła ta dopasowana została do nowego Calendarium i przetrwała nawet późniejszy okres "zimnej wojny".

W ten sposуb cała wiedza o przeszłości komunizmu ulegała niejako urzędowemu zapomnieniu. W szczytowym okresie zimnej wojny można było porównać Stalina do Hitlera, ale nigdy odwrotnie. Gdyby się bowiem powiedziało, że Stalin zawsze był gorszy od Hitlera, wywracałoby się zarówno świętych jak diabłów nowego Calendarium, a sens ostatniej wojny i powojennego szematu, odwrócony by został do góry nogami. Stąd dopuszczalne jest wytykać Stalinowi, że zawarł układ z Hitlerem, ale nie do pomyślenia zarzucać Hitlerowi, że zawarł układ ze Stalinem; dopuszczalne jest zestawianie sowieckich łagrów z hitlerowskimi kacetami, niedopuszczalne wszakże zestawienie odwrotne. Tymczasem chronologia historyczna mówi co innego. Dekret o ustanowieniu "obozów pracy przymusowej" w Sowietach podpisany został przez przewodniczącego Wszechrosyjskiego Centralnego Komitetu Wykonawczego (WCIK), M. J. Kalinina 15 kwietnia 1919 roku – (Sobr. Uzakon. 1919 g. Nr. 12, str. 124), 17 maja tegoż 1919 roku, dekret ten na mocy uchwały WCIK-u, za podpisem W. Awanesowa, rozszerzony i opracowany w szczegółach, przydał organizacjom tych obozów klasycznych typ, skopiowany później przez Hitlera. Tegoż 1919 roku, tzn. W czasie gdy Hitler był jeszcze nikomu nieznanym włóczęgą, powstało na terenie Sowietów 97 obozów koncentracyjnych. – W ten sam sposób przestawione zostały inne fakty historyczne. Umożliwiło to w praktyce traktowanie wszelkiego ruchu antykomunistycznego sprzed roku 1941, za coś podejrzanie "reakcyjnego", a w okresie pomiędzy 1941 – 1945 za "zdradę ojczyzny". Tak, jakby rzeczywistość bolszewicka pomiędzy 1917 i 1945 nie istniała, a świat zapoznał się z rzeczywistością komunistyczną dopiero z początkiem konfliktu "Wschód-Zachód" po drugiej wojnie światowej. Przyczyną tej zbiorowej mistyfikacji jest m.in. konieczność moralnego usprawiedliwienia sojuszu z międzynarodowym komunizmem podczas wojny. Bez tego usprawiedliwienia ideowa wykładnia wojny Hitlerem nie byłaby możliwa, albo co najmniej utrudniona.

Na tle deformacji prawdy historycznej powstało szereg legend, które się dziś utrwaliły. Do nich należy przede wszystkim legenda, jakoby rewolucja bolszewicka w Rosji była w każdym razie ("mimo wszystko") postępem, w zestawieniu z reakcyjnym ustrojem carskim. Legenda o rzekomym "staliniźmie" w przeciwstawieniu "lepszemu" (lub zgoła "dobremu") "leninizmowi". Legenda o faszyzmie hitlerowskim jako "czarnej reakcji".

Ta ostatnia zwłaszcza nie podlega żadnej dyskusji. Tym czasem wiadomo, że przywódcy hitlerowscy, mimo stosowanej przez nich taktyki w dojściu do władzy, nienawidzili w głębi duszy bardziej konserwatystów niż bolszewików. Goebbels był jakiś czas nawet entuzjastą metod bolszewickich. Himmler mówił w roku 1937 do wysokiego komisarza Ligi Narodów w Gdańsku, C. J. Burckhardta:

"Zwiedziłem właśnie obozy koncentracyjne w Austrii. Zawierają Żydów i arystokratów; jedni są za brzydcy i za ruchliwi, drudzy za piękni i za nieudolni."

A Hitler w roku 1939:

"Niech Pan nie zapomina, że jako proletariusz, nie mogę zawdzięczając memu pochodzeniu, memu wyniesieniu i memu sposobowi myślenia, patrzeć na rzeczy tak jak Pan." – (Carl J. Burckhardt – "Meine Danziger Mission".)

Hitleryzm oparł się na systemie i terrorze typu niewątpliwie socjalistycznego, jakkolwiek w odróżnieniu od bolszewizmu, niemarksistowskiego. Takoż spisek antyhitlerowski w Niemczech, miał niewątpliwe cechy klasycznej kontrrewolucji z prawa, jakkolwiek ze względu na obowiązujący dziś nastrój usiłuje mu się nadać ze strony niemieckiej charakter "demokratyczny". Wśród 158 osób spisku, powieszonych, zamordowanych lub ratujących się przed torturami samobójstwem, znalazło się hrabiów i baronów – 25, szlachty rodowej z przydomkiem "von" – 31; razem 56, czyli ponad trzecią część ogуlne liczby straconych.

Przefasonowanie prawdy historycznej stało się konieczne jednak i z tego względu, gdyż w przeciwnym wypadku nie tylko granica pomiędzy zbrodniami hitlerowskimi i komunistycznymi mogłaby ulec zasadniczemu przesunięciu, ale nawet granica pomiędzy zbrodniami hitlerowskimi i mocarstw zachodnich, uległaby niejakiemu zatarciu. Tak np. zbombardowanie Hiroszimy, gdzie zginęło 60 tysięcy cywilnej ludności, zbombardowanie Drezna, gdzie zginęło ponad 200 tysięcy (wg. innych źródeł ok. 400 tys.) cywilnej ludności, masowe wydawania ludzi po wojnie w ręce sowieckich katów, etc. podpadać by mogło pod moralny i prawny paragraf "ludobójstwa", za co właśnie wieszano ludzi skazanych w Norymberdze.

Polityka Zachodu podczas wojny kierowała się względami narzuconymi jej przez sojusz z Sowietami; polityka Zachodu po wojnie kieruje się względami narzuconymi jej przez chęć pokojowej koegzystencji z Sowietami. Dyspropozycja zachodząca pomiędzy traktowaniem zbrodni hitlerowskich, a zbrodni komunistycznych, nie ma podłoża moralnego, ale wyłącznie polityczne. Wynika z różnicy w stosunku do zbrodniarza, którego się zniszczyło, a do zbrodniarza, z którym się chce współżyć, aż do "wymiany kulturalnej" włącznie. Czyli jest rezultatem tzw. "realnej polityki". Niestety, każda polityka, jeżeli uważać ją za kunszt przewidywania lub wpływania na historyczny rozwój w przyszłości, opierać się musi na znajomości przeszłości. Fałszując tę przeszłość, zastępując fakty historyczne faktami zmyślonymi, lubo przystosowując rzeczywistość do bieżącego "wishful-thinking", może stać się polityką najbardziej nierealną.

***

Narzekania na rozpiętość podwójnej moralności jest rzeczą dosyć bezpłodną. Podwójna moralność istniała zawsze na świecie. W życiu jednostek i w życiu zbiorowisk ludzkich. W tej chwili chodzi nam tylko o stwierdzenie obiektywnego stanu faktycznego, że po-norymberska norma moralno – prawna, mimo wszystkie wstrząsy ostatnich lat 17-tu, wciąż dominuje we współczesnym sposobie kolektywnego myślenia.

W Izraelu powieszono Eichmanna, skazanego za wymordowanie, wspуłdziałanie w wymordowaniu 6 milionów Żydów. Do powszechnego rozgłosu wokół tego procesu, włączyły się w pierwszym rzędzie państwa komunistyczne. Eichmann bronił się w ten sposób, że był tylko wykonawcą rozkazów, podrzędnym ogniwem totalnego aparatu. I oto w komunistycznym organie warszawskim, "Polityka" (17.6.1961) czytamy na ten temat co następuje:

"Ten fragment wyznań Eichmanna jest najbardziej przerażający... Ujawnia bowiem psychologiczny mechanizm zbrodni – reprezentuje eichmanowski sposób myślenia... Wszystko co służy narodowi niemieckiemu jest dobre i pożyteczne...!"

Wykrzykniki mają wykazać głęboko moralne oburzenie autora – komunisty. Tymczasem wystarczy zajrzeć do: "Politiczeskij Słowar" (Moskwa, Państw. Wyd. Lit. Polit., 1958), aby przeczytać na str. 362:

Moralność – Przeciwstawienie moralności burżuazyjnej stanowi moralność komunistyczna. Z punktu widzenia moralności komunistycznej, moralne jest wszystko to, co służy i przyczynia się do zwycięstwa i umocnienia nowego komunistycznego społeczeństwa..."

A więc zastępując słowa: "narodowi niemieckiemu", słowami: "komunizmowi", otrzymamy następujące zdanie: "Wszystko co służy komunizmowi, jest dobre i pożyteczne"... Czyli formułę analogiczną. Wiemy, że w przeciągu ponad czterdziestu lat odbywał się w Sowietach proces eksterminacji milionów ludzi, a liczba stale zamkniętych w sowieckich obozach koncentracyjnych wahała się przeciętnie od 10 do 20 milionów ludzi. Wiemy też, że w ustroju komunistycznym nie może mieć miejsca przejaw jakiegokolwiek nieposłuszeństwa; nie ma opozycji, nie ma veta, nie ma sprzeciwu, nie ma strajków, nie ma innego zdania. Ślepe posłuszeństwo w służbie komunizmu było i jest bardziej totalne, bardziej bezapelacyjne i usankcjonowane urzędową moralnością, niż kiedykolwiek w jakiejkolwiek służbie, jakiegokolwiek innego ustroju.

Ale jednocześnie cały świat z okazji procesu Eichmanna, zajął się ponownie rozpamiętywaniem zbrodni hitlerowskich, słowem nie wspominając o zbrodniach komunistycznych. Akademia zorganizowana w Domu Żołnierza w Nwe Yorku, w dniu 12 marca 1961 roku ku czci ofiar Katynia, zgromadziła zaledwie 65 Polaków...

Eichannowi zarzucono, że winien jest unicestwienia 6 milionów Żydów. Źródła ukraińskie twierdzą, że w okresie "czystki" i "rozkułaczania wsi", wymordowano na Ukrainie 3 do 6 milionów chłopów. Niektórzy tę cyfrę podnoszą do 7 milionów. Inni mówią tylko o 2 milionach. Prawdopodobnie cyfry te są przesadzone. Ale nie chodzi chyba tylko o stronę ilościową. Niech będzie 6 milionów Żydów i "tylko" 1 milion chłopów. Sedno sprawy nie ulegnie wskutek tego zmianie. Tak samo jak nie ulegnie zmianie fakt, że stopień odpowiedzialności Nikity Chruszczowa, ówczesnego sekretarza partii na Ukrainie, za eksterminację kułaków albo morderstwa na Węgrzech, jest personalnie większy niż Eichmanna za eksterminację Żydów. Eichmann nie należał do wodzów partii hitlerowskiej i nie ogłaszał płomiennych wezwań do morderstw w "Volkischer Beobachter". Natomiast Chruszczow pisał w "Prawdzie" moskiewskiej z dnia 31 stycznia 1937 roku, na temat opozycji partyjnej co następuje:

"Padliną śmierdzi od plugawych i obmierzłych wyrodków. Ci mordercy celowali w serce i mózg naszej partii. Oni podnosili rękę na towarzysza Stalina... Podnosząc rękę na towarzysza Stalina, podnosili ją oni na wszystko to, co człowieczeństwo posiada najlepszego, gdyż Stalin – to nadzieja i upragnienie, to latarnia morska całej przodującej i postępowej ludzkości! Stalin – to nasze zwycięstwo. Podli bandyci ponieśli zasłużoną karę... Gad rozdeptany został w Związku Sowieckim."

A eksterminacje na Ukrainie, gloryfikował w ten sposób ("Wisti Centralnoho Wykonawczoho Komitetu USSR" nr 144, z dnia 25 czerwca 1938 r.):

"Dziś, gdybyśmy zdemaskowali machinacje... burżuazyjnych nacjonalistów ukraińskich... tych kanalii etc. wiemy dobrze, że Ty, Nasz Stalinie, położyłeś najwięcej zasług dla zdemaskowania tych kanalii. My dziękujemy i pozdrawiamy Ciebie Wielki Stalinie, oraz Twego najlepszego ucznia Mikołaja Iwanowicza Jeżowa! Was, którzyście zniszczyli to robactwo."

"Padlina, gad, kanalie, robactwo" etc. są to wyrazy chyba nie mniej dosadne, niż stosowane przez hitlerowców wobec Żydów. Narzuca się przeto pytanie: Gdzie, w jakiej księdze praw Bożych czy ludzkich powiedziane jest, że prześladowanie za rasę, czy narodowość, jest większym przestępstwem niż prześladowanie za pochodzenie społeczne, wyzwanie religijne, lub światopoglądowe? Dlaczego mordowanie ludzi tylko dla­tego, że są Żydami, ma być czymś gorszym od mordowania ludzi tylko dlatego, że osiągnęli pewien stan majątkowy, lub hołdują innym ideałom? Tymczasem Eichmann porwany został podstępnie, z pogwałceniem praw obowiązujących cały świat cywilizowany, na oczach całego świata i bez protestu ze strony jakiejkolwiek organizacji "obrony praw człowieka", powieszony - podczas gdy Chruszczow na oczach tejże cywi­lizowanej ludzkości, obwieszany jest wieńcami w Indiach, jak święta krowa, kładziony spać do łoża po-królewskiego we Francji, a jego zdrowie jest tak cenione, że tych emigrantów, których nie zdążył wymordować, deportuje się na wyspy, aby czasem wrogą manifestacją nie zepsuli mu apetytu. I pierwsi mężowie stanu wolnego świata, ściskają mu serdecznie rękę, wznoszą kielichy na bankietach, życząc mu długich lat życia.

Naturalnie dzieje się tak nie dlatego, że cały świat kocha Żydów, a nie kocha np. chłopów ukraińskich. A dlatego, że ulega naciskowi psychicznemu nie tylko obowiązujących formuł spuścizny powojennej, nie tylko naciskowi "realnej polityki" i propagandy, ale też dominującym sferom intelek­tualnym, wytwarzającym pewien prąd, kierunek myślowy, aurę niesprzyjającą ludzkiemu indywidualizmowi, a przez to krępującą swobodę porównań.

***

Scharakteryzowanie panującej obecnie aury, wymyka się definicjom, które kiedyś znajdowały swój wyraz w banalnych uproszczeniach a la: "Żydokomuna", "Fołksfront" itp. Niektórzy mówią o: "dyktaturze intelektualnej lewicy". Nie jest to wszakże określenie ścisłe, odkąd pierwotne pojęcie "lewicy" i "prawicy" znacznie się zatarły, nie stanowią dawnego rozgraniczenia, a ponadto ulegają dowolnej interpretacji. Tak np. system panujący w Izraelu, albo reformy socjalne Nassera w Egipcie, mają dużo pokrewnego z faszyzmem, choć po­traktowano by za obrazę je tak nazywać.

Czasem wydaje się, że arystokrację intelektualną, sprawującą dziś tzw. "rząd dusz", porównać by można do sprzysiężenia pewnego rodzaju snobów, traktujących przekroczenie niektórych granic światopoglądowych za równie niedopuszczalne, jak niedopuszczalne było kiedyś w sferach ekskluzywnych przekraczanie ściśle przestrzeganych form towarzyskich. "Antykomunizm" budzi w nich podobny odruch niesmaku, jak jedzenie ryby nożem wśród dobrze ułożonych biesiadnikуw.

Gdyby powiedzieć, że typowym reprezentantem tego obozu, są odgórnie popierane przez odnośne czynniki amery­kańskiego departamentu stanu takie instytucje jak "Kongres Kultury", takie pisma jak angielski "Encounter", francuskie "Preuves", "Esprit", rosyjski "Socjalisticzeskij Wiestnik", polska "Kultura", niemiecki "Der Monat" i rozmaite "Kon­takte" "Brucke", "Begegnung" itp. analogiczne organy we Włoszech, Hiszpanii po Japonię, - toby się rzecz przesadnie zawęziło. Nie ułatwi i rozszerzenie na paryski "Express", włoską partię Nenniego czy angielską Labour Party. Były też niesprawiedliwym uproszczeniem pogląd, że znamienną sztancą tego obozu jest stanowisko, iż nie człowiek ma prawo zabierać głos, a wyłącznie antyfaszysta.

W istocie obуz ten reprezentowany jest przez niezliczone szeregi dzisiejszych "postępowców", bardzo różnych odcieni. Są naturalnie wszyscy demokratami, ale kto dziś nim nie jest! Nie to więc jest cechą wspólną, jeżeli chodzi o stosunek do teraźniejszości. Natomiast pewnej wspólnej, a charakte­rystycznej więzi dopatrzyć by się można w stosunku do przeszłości. Mianowicie w jakimś stopniu, ale pozytywnej i oceny rewolucji bolszewickiej w Rosji, z roku 1917.

W latach trzydziestych zarysował się wyraźny trzon we wspólnym froncie antyfaszystowskim, podczas wojny domowej w Hiszpanii. Widzimy go na stanowisku antyfrankistowskim, w niewątpliwym połączeniu z prokomunizmem, w pewnym stopniu z prosowietyzmem. Przykładowym typem tego okresu jest niekomunista Hemingway: "Jeżeli tu zwyciężymy, zwyciężymy wszędzie! ..." ("For Whom the Bell tolls", wydanym zresztą w książce dopiero w r. 1940). Wszakże rozczarowania lat następnych, a zwłaszcza sojusz hitlerowsko­sowiecki z sierpnia 1939 roku, narzucił konieczność pewnej rewizji dotychczasowego stanowiska. Dokonano jej przez znalezienie szczęśliwej formuły, która nie narażając ani na utratę twarzy, ani ciągłości ideologicznej, ani tradycji prorewolucyjnej, pozwalała wybrnąć z położenia. Tą magiczną formułą stał się: "antystalinizm", w odróżnieniu od "reakcyjnego" antykomunizmu. Wprawdzie w okresie drugiej wojny światowej wypadło go schować do szuflady, tym większego wszakże nabrał znaczenia po wojnie, a z początkiem, "wojny zimnej". Od tej chwili bohaterem dnia staje się były komunista, przez Stalina rozczarowany. Moda i zapotrzebowanie na ludzi typu Koestlera, okazała się tak duża, iż znaleźli się tacy, którzy nic poprzednio ani z komunizmem, ani nawet socjalizmem nie mając wspólnego, poczęli się pod byłych komunistów podszywać.

Klajstrem zewnętrznym pozostał nadal "antyfaszyzm" i antywszelka reakcja; ironiczny, choć nie pozbawiony pobłażliwego wzruszenia ramion, stosunek do minionej, monarchicznej, liberalnej, dziewiętnastowiecznej, przedrewolucyjnej epoki, i do wszystkiego co było z nią związane. A więc i do indywidualizmu tej epoki.

To wszystko jednak są widome znaki tego, co nazwaliśmy dominującym dziś obozem intelektualnym. Bardziej charakterystyczne są może jego oznaki ukryte.

***

La dolce vita wspуłczesnego "Asfaltintelektualizmu", nie pozbawione jest wszakże kolców. Stanowią je pytania za­sadnicze:

1.- Czy ludzie przed rewolucją żyli w Rosji lepiej, czy gorzej niż po rewolucji? - Ponieważ wszystko wskazuje, że żyli lepiej, więc postanowiono nie zgłębiać kłopotliwego pytania.

2. - Czy leninowski pierwowzуr bolszewickiej rewolucji, jest czy nie jest bardziej zbliżony do faszyzmu niż do liberalnych "reakcji" epoki przedrewolucyjnej? - Ponieważ wszystko wskazuje, że pomiędzy komunizmem i faszyzmem zachodzi większe pokrewieństwo, niż pomiędzy faszyzmem a "reakcją" dawnego typu, więc postanowiono nie zgłębiać kłopotliwego pytania.

3. - Czy w "staliniźmie" można doszukać się organicznych różnic od klasycznego "leninizmu"? - Ponieważ wszystko wskazuje, że organicznych różnic doszukać się niepodobna, a jedynie różnice metod, więc postanowiono nie zgłębiać kło­potliwego pytania.

Są to pytania przykładowe. Może nie najlepiej dobrane. Ale notoryczne uchylanie się od jasnych odpowiedzi, wyrzucanie porównań poza nawias rozprawy filozoficznej, stwarza właśnie ten stan nieszczerości wewnętrznej, który w znacznym stopniu cechuje dzisiejszy kolektywizm intelektualny. Jeżeli np. Albert Camus, laureat Nobla, napisze w swym: "L'homme revolte":

"Żyjemy w czasach premedytacji i doskonałej zbrodni. Nasi zbrodniarze... mają filozofię, która może służyć do wszystkiego, i mordercуw nawet zamienia w sędziów"...

- to zdawałoby się, że na poparcie tego twierdzenia, autor przytoczy najbardziej klasyczny ze wszystkich przykładów, jaki zdarzył się w tej dziedzinie, gdy sowieccy mordercy z Katynia zasiadając na fotelach sędziów, oskarżyli o to Niemców. Ale Camus omija tego rodzaju przykłady i nawraca do "Apokalipsy hitlerowskiej"... etc., czyli da prawomyślnej dla jego środowiska formuły. Otóż zdaje się czasem, że tego rodzaju niedomówienia wytwarzają ten stopień nieszczerości, która zaczyna budzić już wątpliwość nawet w samą szczerość potępienia zbrodni. Albowiem zachodzi jakby odwrócenie kolejności, czyli nie wina Hitlera wynika z tego, że popełniał on zbrodnie, lecz zbrodnia wynika z tego, że popełniał ją Hitler...

Tego rodzaju odwrócenie rzeczy do góry nogami obserwujemy m.in. w sposobie traktowania problematyki współczesnej. Przy ciągłym potępianiu nacjonał-socjalizmu hitlerowskiego, popiera się jednocześnie nacjonał-komunizm, mimo iż jego granica z hitleryzmem zaciera się nieraz tak dalece, że dzieli ją, chyba tylko brak przymusowego antysemityzmu. Nikt też nie zadaje pytania, dlaczego jeżeli totalitarny komunizm jest rzeczą ujemną i nacjonalizm też ujemną, to połączenie tych dwóch ujemnych w jeden nacjonał-komunizm, ma dać w wyniku rzecz dodatnią?

***

W tak zwanych "starych dobrych czasach" Rosja uchodziła za kraj szczytowego wstecznictwa i reakcji. Stamtąd pochodził rozpowszechniony termin: "prawomyślny" ("błagonadiożnyj") w odróżnieniu od "nieprawomyślnego" człowieka, tj. buntu­jącego się przeciw istniejącemu porządkowi rzeczy. W tych to czasach, szef osobistej "ochrany" cesarza Mikołaja II, generał żandarmerii Spiridowicz, opracował książkę p.t. "Partia socjalrewolucyjna i jej poprzednicy", i egzemplarz tej książki przesłał uprzejmie słynnemu rewolucjoniście, Władimirowi Burcewowi podziękował mu, odpisując:

"Pański stosunek do problemu ruchu rewolucyjno-wyzwoleńczego jest tego rodzaju, że stwarza możliwość sporu. A tam, gdzie możliwy jest spór, tam zawsze jest nadzieja na odszukanie prawdy."

Były to czasy szeroko otwartego wachlarza dyskusji. Dziś dominują czasy wachlarza zamkniętego. Nie dyskutuje się z tymi, którzy nie należą do towarzystwa prawomyślnego. Paradoksalnym zbiegiem okoliczności, do towarzystwa tego przyjmowani są jednak sympatycy ustroju, który wszelką dyskusję uważa za przestępstwo.

***

Powyższy szkic jest próbą nakreślenia pewnego szematu, przy pomocy dowolnie dobranych przykładów. Naturalnie wyjątków potwierdzających regułę, jest mnogość wielka. Dyktatura kolektywnej myśli w wolnym świecie nie może stać się ani kompletną, ani w tym stopniu groźną dla zniszczenia myśli suwerennej, już chociażby przez samą fizyczną mnogość zamieszkujących wolne kraje ludzi, kraje gwarantujące wolność jednostce ludzkiej. Suwerennością myśli nazywam stan, w którym myśl ludzka nie ulega ślepo i nie daje się bezapelacyjnie powodować i kształtować z gуry narzuconym dogmatom. Jeżeli bowiem jednym ze sprawdzianów suwerenności państwowej jest nieograniczone prawo wyboru własnych sojuszników, to sprawdzianem suwerenności myśli winno być nieograniczone prawo w wyborze własnych poglądów.

Polska nie znajduje się wśród wolnych narodów, a w wię­zieniu systemu komunistycznego. Korzystać z wolności myśli może jedynie emigracja, garstka w porówniu ilościowym do całości narodu. Ta garstka musi siłą rzeczy ulegać w ja­kimś stopniu naciskowi otaczającej ją atmosfery. Dlatego bez uwzględnienia tej atmosfery któreśmy powyżej naszkicowali, krytyka li tylko polskiego stanowiska, musiałaby wypaść jednostronnie, a nawet niesprawiedliwie. Z drugiej jednak strony nie dostrzegamy w emigracji polskiej wysiłku wyzwo­lenia się spod ucisku kolektywnego sposobu myślenia, a raczej przeciwnie, całkowite nieomal jemu podporządkowanie. I tak na przykład, miast komunistycznej "myśli w obcęgach" w kraju przeciwstawiać uratowaną na emigracji wolną myśl ludzka, - przeciwstawia się jej produkt myślowy, jeżeli nie równie, to w każdym razie możliwie zawężony, w postaci: POLREALIZMU.

Pomiędzy komunistycznym "socrealizmem", a nacjona­listycznym "polrealizmem" istnieje bliskie pokrewieństwo. Obydwa odrzucają indywidualną ocenę spraw, na rzecz oceny kolektywnej. Socrealizm poucza, że to jest tylko realne i słuszne co służy interesom socjalistycznej (komunistycznej) partii; polrealizm poucza, że to jest tylko realne i słuszne, co służy interesom polskiego narodu. Na tym jednak to bliskie pokrewieństwo się kończy. Gdyż socrealizm rozciąga swą akcję na wszystkie narody świata, podczas gdy polrealizm przeciwstawia mu akcję jednego tylko narodu. O ile nie ma wątpliwości co do tego, kto kieruje i ustanawia wytyczne soc­realizmu, o tyle nie ma nigdy pewności, kto właściwie roz­strzyga o wytycznych polrealizmu, a tym samym o słuszności lub niesłuszności interesów narodowych i każdorazowych postulatów, podnoszonych nieraz do rangi świętych dogmatów.

Jest rzeczą naturalną, że w zestawieniu z sytuacją pod rządami komunistycznymi, na emigracji słusznie mówi się o wolności słowa. Jeżeli chodzi jednak o wolność jego wyrazu, to nie zawsze jest on w praktyce dostępny dla wyrażania poglądów sprzecznych z obowiązującym polrealizmem - we wszystkich rzeczach istotnie ważnych, w sprawach naprawdę i zasadniczych. Nie podjąłbym się tu jednym tchem wyliczyć tych ważnych problemów, które zgodnie z postanowieniem polrealizmu, nie podlegają krytyce, lecz - jednomyślności. Stan jednomyślności w sprawach zasadniczych, czy jeżeli kto woli: ilość spraw narodowych nie podlegających dyskusji, która nas wyróżnia od innych społeczeństw wolnego świata i nawet w obecnej atmosferze kolektywnego ich sposobu myślenia - datuje się nie od dziś. Tradycyjnie narzekamy na polskie "warcholstwo" i "polską niezgodę". W rzeczywistości, w porównaniu do innych narodów, staliśmy się nie od wczoraj jednym z najbardziej zdyscyplinowanych narodów na świecie. Jest to niewątpliwy skutek wiekowej niewoli i narzuconej przez to jednokierunkowości myśli politycznej. Rzeczy te są zbyt znane, aby je tu omawiać. Nie wchodząc tedy w bliższą ocenę dyscypliny narodowej, wypadnie jednak stwierdzić obiektywnie, że już w okresie zaborów, zwłaszcza zaś pod wpływem przypadającego w tym czasie rozrostu idei nacjonalistycznych, nastąpiło w Polsce znaczne "odhumanizowanie" myśli narodowej na rzecz jej "upolitycznienia". Miejsce "człowieka", coraz bardziej począł wypełniać "Polak". Proces ten uplastycznić nam może zestawienie literatury pol­skiej z literaturą rosyjską XIX wieku. Podczas gdy w literaturze rosyjskiej bohaterem głównym był człowiek, w litera­turze polskiej wydawał się być nieraz tylko pretekstem, za ktуrym ukrywał się istotny bohater - Polska. Stąd wielka literatura rosyjska cieszyła się dużym wzięciem w całym świecie, gdyż człowiek - interesuje każdego innego człowieka. Podczas gdy polska literatura, mimo talentów pisarskich, takiego wzięcia nie miała, gdyż Polska - interesowała tylko znikomą ilość ludzi na świecie.

Oczywiście, w atmosferze wielkich ruchów humanistycznych XIX wieku i myśl polska odznaczała się w tym okresie jeszcze stosunkowo szerokim wachlarzem w zestawieniu że stanem, do jakiego doszła w dobie totalizmów XX wieku. Szczytowy punkt kolektywnej jednomyślności osiągnięty został w czasie i po drugiej wojnie światowej. I trwa do dziś dnia, mimo mylących czasem pozorów, wywołanych różnicami raczej taktycznej, a często tylko personalnej natury, i mimo podziału na kraj i emigrację.

W czasie wojny rozbudowany został jednostronny totalizm polrealistyczny nieomal do stanu ekstazy. Nie pomógł on w niczym do odzyskania suwerenności państwowej po wojnie. A przyczynił się znacznie do zdegradowania suwerenności myśli.

To skarłowacenie prawie do wewnętrznej dyscypliny jednego stronnictwa, wydaje się dlatego szczególnie fatalne, gdyż następuje właśnie w chwili, gdy czarna chmura niosąca zniszczenie wolności ducha ludzkiego, objęła już pół nieba nad światem.

Polska nie leży już pomiędzy Niemcami i Rosją
Czy istnieje jeszcze Rosja?

Koncepcja dzisiejszego POLREALIZMU opiera się na dwóch fundamentalnych tezach: 1. Państwo polskie w dalszym ciągu istnieje, mimo że opanowane jest przez "reżym" komunistyczny. 2. Polska w dalszym ciągu położona jest pomiędzy Rosją i Niemcami.

Naszym zdaniem obydwie tezy są błędne i pochodzą od pierworodnego nierozpoznania istoty rewolucji bolszewickiej 1917 roku. Całość koncepcji wychodzi z założenia, że Związek Radziecki, a dziś centralna tzw. "Światowego systemu socjalistycznego (komunistycznego)" jest w substancji swej dawną Rosją. Ponieważ jednocześnie wielu innym czynnikom w wolnym świecie – jakkolwiek z rozmaitych względów – takoż zależy na utrzymywaniu definicji: "Rosja", przeto polrealizm nie tylko włącza się do akceptowanej powszechnie, mylącej percepcji politycznej, ale przyczynia się do jej pogłębienia, a tym samym do podtrzymywania kapitalnej dezinformacji. Dezinformacji na temat, co to jest Rosja, co to jest w ogуle tzw. "wschуd europejski".

Opinie. – Nie obniżając w niczem zasług wielu uczonych, polityków, pisarzy, ma się czasami wrażenie, że gdyby o Wschodzie europejskim napisano nieco mniej, może byśmy go znali lepiej. Zdarza się często, że specjaliści, nawet w dziedzinie mniej konkretnie określonych. Do nich należy właśnie "europejski wschód". Znane jest przysłowie o drzewach, które zasłaniają widok lasu. Otóż dziedzina europejskiego wschodu jest tak obszerna, że z natury rzeczy dostarcza niezliczonej ilości drzew, które wcale skutecznie potrafiają zasłaniać widok lasu.

Jedną z najbardziej rozpowszechnionych zasłon tego typu jest teoria, że bolszewizm stanowi rzekomo historyczną konsekwencję dawnej Rosji. Że jest wytworem typowo wschodnim, skoro sama Rosja była zawsze wytworem Wschodu. Teoria ta po prostu nie uwzględnia faktów tak prostych jak ten np., że Rosja przedrewolucyjna, państwo (ustawowo nawet!) związane z wiarą w Boga, oparte na moralności chrześcijańskiej, własności prywatnej, wolnej konkurencji, kapitalistycznej strukturze gospodarczej, indywidualności ludzkiej itd. – bardziej zbliżone było, powiedzmy, do Portugalii położonej na zachodnim cyplu Europy zachodniej niż do dzisiejszego państwa Sowietów, jeżeli już o porównania chodzi. Nie można naturalnie zaprzeczać specyficznym rуżnicom geograficznym, klimatycznym, etnicznym, obyczajowym, historyczno-rozwojowym i mnogim innym. W sumie jednak nie tworzyły one różnic organicznych większych od tych jakie normalnie zachodzą pomiędzy tym czym innym krajem zachodnioeuropejskim. Życie w Petersburgu czy w Moskwie bardziej podobne było do życia na Sycylii. W rzeczywistości nie istniała ta, podniesiona nieomal do mitycznej potęgi linia podziału na Wschód i Zachód europejski, którą się zwykło przeciągać.

Spуr teologiczny. – Mimo to ta linia podziału jest bardzo stara. Zrodziła się ze sporu między Kościołami zachodnim i wschodnim, między katolicyzmem i prawosławiem. Spór czysto teologiczny. To co się obecnie zwie kulturą zachodnią jest spuścizną kultury łacińskiej, krótko: katolickiej. Propaganda nie jest wynalazkiem ostatnich czasów. Propaganda była zawsze. Klasycznym jej pierwowzorem była propaganda kościelna. Na Zachodzie całe pokolenia pozostawały pod wpływem propagandy katolickiej, która przez długie wieki formowała poglądy. Dziś jeszcze przeciętny Europejczyk, gdy mu się zaproponuje, by w trzech słowach sformułował historię Europy, odpowie: Rzym – średniowiecze – odrodzenie. Prawie nie ma miejsca w jego pamięci na dzieje 1000-letniego cesarstwa bizantyjskiego. W istocie zaś Bizancjum było długowiecznym ośrodkiem kultury europejskiej i to wtedy właśnie, gdy zachodnia jej część tonęła w tzw. mrokach średniowiecza. Stało się jednak tak, że propaganda łacińska w jej sporze z prawosławiem nie tylko postarała się o zapomnienie tej historycznej roli, ale przeistoczyła ją nawet w pojęcie ujemne. Co oznacza określenie: "bizantyjski", wiemy wszyscy. Natomiast nie wszyscy zdają sobie sprawę, że ów "mot d’ordre" miał wtenczas identyczne znaczenie co w dobie nacjonalizmów hasła służące do rozbudzenia – rzekomo historycznych – niechęci między narodami. Tak więc cokolwiek było złego w Bizancjum, piętnowano jako "bizantyjskie", czyli wschodnie. Natomiast takie same zło na Zachodzie pozbawione było stałego epitetu i uchodziło za objaw przejściowy, niejako chwilowego pobłądzenia.

W istocie nie było zasadniczej różnicy jakościowej, ani w dodatnich, ani ujemnych objawach Wschodu i Zachodu europejskiego. Mordowano i wyłupiano oczy tu i tam. Objawy barbarzyństwa musiały być wszędzie analogiczne, jeżeli nie identyczne. Gdy się dziś często we Włoszech ogląda zabytki sztuki bizantyjskiej, częściowo pozmazywane lub poniszczone tylko dlatego, że nie były łacińskie, trudno się oprzeć wrażeniu że takie postępowanie poczytano by za typowo "bizantyjskie", gdyby właśnie nie było rzymskie. Podobnie wiele okropności, wojen, prześladowań religijnych, a już na pewno procedurę Św. Inkwizycji, zaliczono by do kategorii typowo wschodnich, gdyby nie były zachodnimi.

Terytorialną granicę podziału, zbliżoną zresztą do obecnej, charakteryzowała nazwa "przedmurza chrześcijaństwa". W istocie jednak przedmurze to nie leżało na granicy chrześcijaństwa, a jedynie na rubieżach Kościoła katolickiego. Kawalerowie Mieczowi największą swą bitwę stoczyli na jeziorze Pejpus w r. 1242 nie z poganami, lecz z Aleksandrem Newskim, późniejszym świętym Kościoła wschodniego. Pod datą r. 1386 występuje w historii Polski chrzest Litwy. W istocie jednak Wielkie Księstwo Litewskie wykazywało w tym czasie znikomą ilość pogan, a olbrzymia większość mieszkańców dawno już przyjęła chrześcijaństwo pod postacią religii prawosławnej. Najstarsze świątynie w Wilnie i Grodna należą właśnie do tego obrządku. Mianem więc chrztu ochrzczono właściwie tylko intronizację Kościoła katolickiego na Litwie.

I odwrotnie: gdy 29 maja 1453 r. padała pod naporem niewiernych stolica 1000-letniego cesarstwa chrześcijańskiego na Wschodzie, Zachód łaciński nie udzielił jej żadnej pomocy, z wyjątkiem floty weneckiej, a i ta nie przybyła do Konstantynopola wskutek niepomyślnych wiatrów.

Dwie miary. – Z tej tradycyjnej, wzajemnej zresztą niechęci dwóch Kościołów bierze swój początek owa podwójna miara w ocenie tzw. Wschodu i Zachodu europejskiego, która przetrwała do naszych czasów. Pamiętam jak w okresie przedrewolucyjnym niemetryczny system w Rosji traktowano jako typowe zacofanie. Analogiczny system w Rosji traktowano jako typowe zacofanie. Analogiczny system w Anglii, nb. panujący do dziś dnia, ma świadczyć tylko o przywiązaniu do tradycji. Gdy ostatni cesarz, Mikołaj II, piastował godność głowy Kościoła, stanowił przykład "typowego bizantynizmu". Gdy natomiast młoda pani, królowa Elżbieta II, jest dziś głową dwóch Kościołów naraz, świadczy to o "popularności monarchii". Gdy w dzisiejszej nędzy bolszewickiej ludzie potulnie stają w kolejkach przed sklepami, mówi się często o rabskiej uległości, spuściźnie Iwana Groźnego itd. Gdy w Londynie przy mniej ważnych okazjach ludzie z niejaką przyjemnością ustawiają się w posłuszne kolejki, cytuje się to jako przykład dyscypliny społecznej. Gdy carski gorodowoj tłukł w zęby pięścią, był przykładem barbarzyńskiego Wschodu. Gdy policja francuska z powodów, bywa, mniej koniecznych, tłucze po głowie pałkami, nie jest to traktowane jako typowe dla Zachodu. Możemy być przekonani, że gdyby Szwajcaria nie leżała w środku Europy, a na jej wschodzie, znalazłoby się wielu rzeczoznawców, któryby pozbawienie kobiet prawa głosu w wyborach potrafili naukowo uzasadnić jako przeżytki tatarskiego wpływu. Podobnie pogromy żydowskie z r. 1905 w Rosji, proces Bejlisa w Kijowie o rzekome zabójstwo rytualne w r. 1913, również uchodziły swojego czasu za możliwe tylko na ciemnym Wschodzie. A przecież samo zestawienie tamtych ekscesów ze straszliwą formą jaką przybrało prześladowanie Żydów przez Hitlera, odbywały się jednak w całej Europie, dokonywane rękami Węgrów, Francuzów, Holenderów, Belgów i wielu innych zachodnio – europejczyków.

Wieleż to erudycji przelano na papier gazet zachodnich podczas procesów moskiewskich z lat 1937/38, dla przeprowadzenia dowodu, że niesłychany wylew pokajań oskarżonych objaśnić można jedynie spuścizną bizantyjskiej psychiki i wychowania w wiecznym rabstwie. Gdy jednak po roku 1945 w analogicznych procesach bolszewickich analogiczne pokajania składali: generał niemiecki, attache brytyjski, biskup katolicki, kardynał rzymski – nie było już mowy o "wschodnich duszach", tylko o tajemniczych pigułkach.

Czy istnieje "dusza wschodnia"? – Jest wielu fachowcуw tej dziedziny, ktуrzy podkreślają rzekomą odrębność duszy wschodniej, zwłaszcza duszy rosyjskiej, powołując się na wypowiedzi filozofów, wielkich pisarzy rosyjskich, sytuacją Hercena, Bakunina, Gogola, Chomiakowa, Aksakowa, Tiutczewa, Dostojewskiego i innych: "Posłuchajcie co sami piszą o sobie!". Nie będziemy się tu zagłębiać aż tak dalece w polemikę historiozoficzną, jak nie będziemy zabierać głosu w sporze, który z Kościołów ma rację: czy też ten co twierdzi, że od Ojca i Syna? Bo to, jak wiadomo, jest główną podstawą rozbieżności. Wydaje się, że obie polemiki, tamta z VI do XI w. I obecna z XIX i XX w., mają pewne cechy wspólne w ich nieco zawiłym talmudyźmie. Natomiast trudno oprzeć się przekonaniu, że trudności na jakie natrafia wielu specjalistów w poszukiwaniu "duszy rosyjskiej" polegają na tym, że poszukują rzeczy, która nie istnieje.

Istniejąca odrębność pomiędzy psychiką zachodnioeuropejską i wschodnioeuropejską, tam gdzie ona występuje, tkwi raczej w zacofaniu cywilizacyjnym wschodnich połaci Europy i wywodzącego się stąd analfabetyzmu. Pamiętam, jak w roku 1911, gdy jako dziecko po raz pierwszy byłem we Francji, zwrócono mi uwagę: "Patrz! Dorożkarz na koźle czyta gazetę!. Chłop rosyjski gazet nie czytał. Nie interesowało go zagadnienie, która drużyna zwycięży w footballu, i wiele innych zagadnień poruszanych w gazetach. W wolnych od zajęć chwilach interesowało go zagadnienie bardziej do rozmyślań dostępne: czy Bóg jest i gdzie leży prawda? Stąd owe przysłowiowe, rzekomo typowo rosyjskie "bogo- i prawdoiskatielstwo", które znalazło też odbicie w literaturze. – W Ameryce, Ernest Hemingway napisał książkę pt. "The Old Man and the Sea", za którą w roku 1954 otrzymał Nagrodę Nobla, gdzie czytamy że stary człowiek, rybak, walcząc z oceanem i rybą, sam między niebem i wodą, myślami wciąż powraca do "Baseball", do "American League" w zawodach z inną Ligą sportową.

Z drugiej jednak strony, w tejże Ameryce istnieje 118 Kościołów przeróżnych wyznań, a zarówno w literaturze zachodniej, jak w życiu i kronikach kryminalnych, czyli w milionach i milionach przypadków, odnajdziemy identyczne tematy, identyczne odruchy, pobudki, tęsknoty i czyny, które rzeczoznawcy od kartotek rozdzielczych przypisaliby w każdym poszczególnym wypadku "psychice wschodniej", gdyby na Wschodzie je zanotowali. Podobnie zresztą jak się w dobie nacjonalizmów uważa pochopnie za typowo francuskie, angielskie, polskie czy niemieckie coś co w istocie swej jest tylko – typowo ludzkie.

W czasach przed pierwszą wojną światową, za typowo rosyjskie uważano: "czełowiekolubje", "nihilizm", "dostojewszczyznę" etc. Dziś "miłości do człowieka" nie dużo pozostało w Sowietach, a jeżeli chodzi o typ "dostojewszczyzny", jako odbicie czarnych stron duszy ludzkiej, to czytając niektórych pisarzy zachodnio-europejskich, wydaje się że prześcignęli nieraz starą "dostojewszczyznę". U Jean Anouilh’a np. młoda dziewczyna chodzi – o ile sobie przypominam, - goła po pokoju i dla zabicia czasu pluje na portret matki... U Graham Greene’a np. w noweli o dzieciach niszczących dom, albo w powieści "Black Rock", nasycenie instynktów zła, mordu, zniszczenia i skrajnego nihilizmu, nie dorasta wprawdzie do talentu przedstawienia w "Biesach" Dostojewskiego, ale ilościowo przelicytowuje ich daleko. – We Frankfurcie nad Menem został niedawno zamordowany człowiek przybity do krzyża. Policja ujawniła, że był przywódcą sekty religijnej, którą potrafił wprowadzić w stan takiej ekstazy, iż polecił współwyznawcom ukrzyżować siebie jak Chrystusa. Gdyby coś podobnego zdarzyło się nie w środku Europy współczesnej, a w głuchej tajdze Sybiru, łatwo sobie przedstawić komentarze specjalistуw od "duszy wschodniej".

Nie traktujemy tych porуwnań ani jako "zarzut" pod adresem Zachodu, ani jako "obronę" Wschodu. Wypada po prostu stwierdzić, że zagadnienia Boga i prawdy nie stoją niżej pod względem kulturalnym od zagadnień bieżącej polityki, sportu czy kina. Człowiek zadeptany na śmierć przez tłum, który choć z daleka chce dostrzec mistrza "rock’n’rolla" w ekstazie zachwytu – nie zginął śmiercią bardziej kulturalną, niż człowiek zamordowany w ekstazie współwyznawców sekty religijnej.

Analfabetyzm, słusznie zwalczany przez wszystkie narody świata, w praktyce Europy wschodniej odegrał też pewną rolę dodatnią. Mianowicie w okresie przedrewolucyjnym pozbawiał doły społeczne tej pseudokultury, która dziś zalewa Zachód, znajdując odbiorców wśród mas pół- i ćwierćinteligenckich. Na wschodzie tzw. "społeczeństwo" stanowiło wówczas wyłącznie warstwy górne o kulturze nie ustępującej najwyższemu poziomowi kultury zachodniej. Self-made-man z dołów społecznych, przechodził obrazu do tej kultury i zaczynał od czytania klasyków z pominięciem tego pośrednika, który w języku niemieckim nosi miano: "Schundliteratur".

Związek Radziecki to: nie dalszy ciąg; to: zaprzeczenie dawnej Rosji. – Dopiero październikowa rewolucja bolszewicka dokonała w Rosji przemiany odwracając porządek rzeczy. Zniósłszy, jako "burżuazyjną", dawną kulturę warstw wyższych, "podniosła" masy z analfabetyzmu, ale właśnie do poziomu pseudokultury. Obejmując policyjnym zakazem zagadnienia Boga i prawdy nie dała wzamian innych, gdyż wszystkie zagadnienia świata zostały już z góry rozstrzygnięte przez Lenina i wystarczy je tylko umieć na pamięć. Wątpienie stało się karalne. A tam, gdzie nie ma wątpliwości, nie może być zastanowienia, a więc nie może być myśli poszukującej. Stąd dawna Rosja, przesadnie być może, słynąca z "rozcinania włosa", przeistoczyła się w kolektyw bezmyślnie powtarzający wersety leninowskich dogmatów.

Niewątpliwie należy się zgodzić ze zdaniem wypowiedzianym przez J. A. Kurganowa ("Nacii SSSR i russkij wopros", 1961) że: "Rosja nie tylko się zmieniła, lecz stała się ZSSR, to znaczy w istocie nowym krajem prawie zupełnie niepodobnym do poprzedniej Rosji, ani do żadnego innego kraju wolnego świata." – Wydaje się jednak, że można zaryzykować twierdzenie, że ZSSR jest więcej niż tylko zmianą dawnej Rosji, bo jest niejako jej – odwróceniem. I to pod każdym względem: polityczno-ustrojowym, gospodarczym, filozoficznym, obyczajowym a najbardziej może – psychicznym. Zachowując zewnętrzne ramy imperium, zmieniono jego substancję wewnętrzną.

W szematycznych skrуtach można by powiedzieć, że: Rosja XIX wieku była krajem spiskowców i buntowników, Sowiety stały się krajem milczącego posłuszeństwa; symbolem Rosji były jej kopulaste cerkwie ze złotymi krzyżami, symbolem Sowietów jest zniesienie krzyża; poezja rosyjska opiewała lasy i przestrzenie, poezja sowiecka opiewa kominy fabryczne; literatura rosyjska opanowana była duchem sprzeciwu i krytyki, literatura sowiecka duchem uległości i pochwały; w dawnej Rosji gromadzili się ludzie, by bronić pokrzywdzonego, w Sowietach schodzą się ludzie, by bronić pokrzywdzonego, w dawnej Rosji ulubionym tematem była wątpliwość wszystkiego, w Sowietach jedynym tematem jest niezachwiana pewność; w Rosji szpieg i donosiciel pogardzany był nawet przez tych, którzy się nim posługiwali, w Sowietach donosicielstwo podniesione zostało do godności cnoty obywatelskiej; Rosja XIX wieku wytworzyła warstwę "inteligencji" społecznej i krzykliwej opinii publicznej, Sowiety zniosły społeczeństwo i unicestwiły opinię publiczną; Rosja, po reformie sądownictwa, zasłynęła z najbardziej krwawej parodii sądownictwa w dziejach; można by w ten sposób mnożyć porуwnania nieomal bez końca.

Wielu powołuje się na politykę zagraniczną Sowietów wskazując na jej częstą analogię z polityką zagraniczną carskiej Rosji. Ale wytyczne polityki zagranicznej wynikają z położenia geograficznego. Gdybyśmy Włochów zastąpili Chińczykami lub Skandynawami, poprowadzą taką politykę zagraniczną, jaką narzuca im położenie geograficzne półwyspu Apenińskiego.

Lenin pouczał, że dla osiągnięcia celu dopuszczalny jest dosłownie każdy chwyt taktyczny. Byłoby więc raczej dziwne, gdyby wykluczał przy tym chwyty dawnej Rosji. Ale może właśnie całość polityki zagranicznej Sowietуw stanowi moment najbardziej rуżniący od dawnej Rosji. Polityka sowiecka nie jest bowiem polityką państwa, a polityką spisku przeciwko innym państwom. Byłoby bez sensu, gdyby placówki dyplomatyczne dawnej Rosji np. w Chili, Argentynie, Kongo, Indiach, Malajach i na całej kuli ziemskiej, przeznaczone były głównie do tego, aby obalać rządy i ustroje tych krajów, przy których są akredytowane. W polityce sowieckiej stanowi to ich główny sens działania. Nie rosyjski zatem imperializm posługuje się międzynarodowym komunizmem, lecz międzynarodowy komunizm posługuje się metodami rosyjskiego imperializmu, w wypadkach gdy mu to na rękę.

Niekiedy słyszy się pytanie mające służyć za argument: "Czym się jednak tłumaczy, że komunizm zapuścił korzenie właśnie w Rosji?" – Można na nie odpowiedzieć obszernym traktatem, można też lapidarnym kontrpytaniem: A czym się tłumaczy, że krwawa rewolucja francuska zapuściła korzenie we Francji, czy też czym się tłumaczy powrót restauracji? Czym się tłumaczy, że twórca europejskiego romantyzmu, naród "Dichter und Denker", dopuścił do hitleryzmu? Hitleryzm był rzeczą antypatyczną, więc wrogowie Rosji starają się dowieść, że "skaził naukę Marksa" przez wprowadzenie do niej pierwiastków czysto rosyjskich. Tymczasem zapanowanie komunizmu w Rosji jest analogicznym wynikiem zbiegu wielu okoliczności, jak zapanowanie hitleryzmu w Niemczech, faszyzmu we Włoszech, czy chociażby tegoż komunizmu na Kubie. Nie wiele, jak wiemy, brakowało do jego tryumfu na zachodnim krańcu Europy, w Hiszpanii.

"Tajemnica" komunizmu leży na Zachodzie. – Zazwyczaj tajemniczej dyspozycji psychicznej bolszewików szuka się w Moskwie. Niesłusznie. W Moskwie panuje przymus zewnętrzny, czyli uboczny czynnik mechaniczny, wpływający na zniekształcenie badanego przedmiotu. Poza tym dostęp do Moskwy jest utrudniony. Wydaje się więc, że byłoby bardziej celowe przeniesienie badań na teren, gdzie fenomen komunizmu występuje w formie prawie czystej, tzn. Bez przymieszki zewnętrznego nacisku policyjnego, a jednocześnie w ośrodkach ogólnie i łatwo dostępnych. Tak np. we Włoszech p. Togliattiego lub we Francji p. Thoreza, gdzie do 30% ludności głosuje na komunistów z wolnego, nieprzymuszonego wyboru. Nie da się również zaprzeczyć, że komunizm jest wytworem nie wschodniej, ale zachodniej Europy.

Rozpowszechniony jest slogan głoszący, że bolszewizm jest wytworem wschodu ("Azji"). Slogan ten kursuje często zarówno w zachodnich sferach tzw. Antysowieckich (antyrosyjskich), jak i wśród filorewolucyjnych poprawiaczy bolszewizmu, wśród "rewizjonistów", nacjonał – komunistów itp. Był on też głęboko zakorzeniony wśród hitlerowców. Głosił go w III Rzeszy dr. Alfred Rosenberg. W lipcu 1941 roku przekonywał Hitlera, że: "Bolszewizm zniósł dawną panującą warstwę Rosji i zastąpił ją nową, o pochodzeniu kaukasko-azjatyckim." – Legenda ta wszakże stoi w jawnej sprzeczności z prawdą historyczną. Właśnie w azjatyckich prowincjach Rosji walka z bolszewizmem trwała najdłużej, bo aż do roku 1927. Jedyni autentyczni Azjaci w Rosji europejskiej, buddyści, nadwołżańscy Kałmucy, należeli do najbardziej zaciętych wrogów bolszewizmu i dlatego użyci zostali przez kontrrewolucję do tzw. oddziałów karnych.

Lenin, jak wiadomo, przybywał więcej w Szwajcarii, Berlinie, Paryżu, Londynie itd. aniżeli w Moskwie. Nie z Rosji, lecz z zachodniej Europy czerpał swe inspiracje ideologiczne. Był przeciwnikiem wszystkich typowo rosyjskich, niemarksistowskich partii rewolucyjnych. I marksizm kroczył drogą z Zachodu na Wschód, a nie odwrotnie. W końcu XIX wieku z niemieckiej socjal – demokracji przeniknął najpierw do Polski i opanował Polską Partię Socjalistyczną (PPS). Głównie jednak znalazł charakterystyczny i radykalny wyraz – już wtedy zbliżony do bolszewizmu – w partii "Socjal Demokracji Królestwa Polskiego i Litwy" (SDKPiL), na czele której stanęli, tak słynni w przyszłości komuniści jak: Róża Luxemburg, Marchlewski i pierwszy czekista w Rosji, Polak, Feliks Dzierżyński. Byli oni najściślej związani z niemiecką Socjaldemokracją przez prekursorów światowego komunizmu w typie Karola Liebknechta i Karola Radka, i z Berlina czerpali natchnienie ideologiczne. Lenin pisał w "Raboczej Prawdzie" (z 16. 7. 1913) o niemieckiej socjaldemokracji:

"...jedynie całkowicie postępowa i w najlepszym sensie... masowa partia robotnikуw..."

Chronologicznie, marksizm przejęty przez przywódców żydowskiego "Bundu" w Wilnie, w porozumieniu z "Bundem" kijowskim, dał początek Rosyjskiej Partii Socjaldemokratycznej (SDPRR), założonej na tajnym zjeździe w Mińsku, w marcu 1898 roku. Dopiero po formalnym przystąpieniu do niej Lenina, doszło na drugim zjeździe partyjnym w Londynie, w lipcu – sierpniu 1903, do rozłamu na "mieńszewików" i "bolszewików".

Bolszewikуw nie było prawie w Petersburgu w chwili wybuchu rewolucji lutowej 1917 i abdykacji cesarza. Główna ich czołówka przewieziona została z zachodniej Europy, z inicjatywy rządu i sztabu generalnego cesarskich Niemiec, w "zaplombowanych wagonach", 500 osób wraz z rodzinami przy usłużnym współdziałaniu rządów Szwajcarii i Szwecji. Wszystkie więc drogi wiodły z Zachodu na Wschód, a nie odwrotnie...

Wielu zwłaszcza spośród b. Komunistów i filo – komunistów europejskich, zrażonych co nieco do metod "stalinowskich", upiera się przy tym, że "rosyjski bolszewizm" to nie to samo co "europejski komunzim". Trudno z twierdzeniem tym polemizować, gdyż oparte jest na jawnym lekceważeniu powszechnie znanych faktów, które świadczą o identycznej ideologii, ścisłych więzach i jednakiej dyscyplinie wewnętrznej całego międzynarodowego komunizmu, pod każdą szerokością geograficzną. W dostrzeganiu więc różnic zasadniczych występuje raczej typowy "wishful thinking", czyli widzenie tego co się chce widzieć.

Fenomen komunizmu. – O komunizmie napisano tysiące książek. Chciałbym tu wskazać na fenomen. Moim zdaniem, najbardziej charakterystyczny. Jest nim odebranie ludzkim słowom ich pierwotnego znaczenia. Fenomen ten występuje pod rozmaitą postacią. Czasem chodzi tylko o zamącenie znaczenia słowa, czasem o nadanie mu wręcz odwrotnego sensu. To zdegradowanie mowy ludzkiej, a tym samym głównego instrumentu kultury ludzkiej, do rzeczy bez wartości, występuje w epoce po XX a zwłaszcza po XXII zjeździe partii i "destalinizacji", w sposób może jeszcze bardziej rażący niż w okresie Lenina – Stalina. Nigdy bowiem z taką wyrazistością nie stwierdzono dotychczas z trybuny partyjnej, że miliardy słów, wygłaszane w przeciągu dziesiątków lat w najwyższych areopagach politycznych, w literaturze, w teatrach, w szkołach, na wiecach etc. nie tylko nie mają żadnego pokrycia w rzeczywistości, ale zwalniają od odpowiedzialności wskutek masowego charakteru.

Zarуwno w samym Związku Radzieckim jak w jego filiach "ludowych", przy całkowitym zachowaniu ustroju, główni aktorzy pozostali z reguły na swych stanowiskach, mimo iż lata całe mówili i pisali rzeczy dzisiaj potępione. Byle dzisiaj mówili i pisali to, co jest nakazane. Zresztą w tych samych słowach i tym samym tonem. To administrowanie z góry sensem, a raczej bezsensem słów, przybrało rozmiary nie notowanej w dziejachżonglerki. Tak np. procesy czystek stalinowskich z lat 1936/38 i pokajania starych komunistów, wydać się mogą mniej dziwne, niż w roku 1961 oskarżanie Woroszyłowa, zasiadającego na podium prezydialnym, w obliczu 5 tysięcy delegatów z całego świata. Co za fenomenalny nacisk psychologiczny, aby starzec całe życie poświęciwszy rewolucji bolszewickiej, mógł się w takich warunkach kajać w sposуb najbardziej absurdalny! Tym razem nie z więzienia, a z wolnej stopy...

Możliwe to jest tylko w systemie, który na zdewaluowanie ludzkiego słowa zużywa w istocie materialną energię bloku państw obejmującego największy obszar na świecie. Rzecz jest bez precedensu, gdyż przeciw deprecjacji słowa nie wolno w ustroju komunistycznym bronić się nawet milczeniem. Odwrotnie, wszyscy muszą mówić. Mуwić to co im się każe.

W ten sposуb komunizm staje się w hierarchii zjawisk politycznych fenomenem nadrzędnym, ponadnarodowym i ponadpaństwowym. W żadnym razie nie może być identyfikowany z Rosją, tak samo zresztą jak z żadnym narodem czy państwem na świecie. Przez pozbawienie słów ich pierwotnego znaczenia, nazywani agresji "wyzwoleniem", niewoli "wolnością", nietolerancji "tolerancją", nominacji "wyborami" etc. etc. zmierza do zmuszenia, nie narody, lecz wszystkich ludzi do posługiwania się językiem – na własną niekorzyść. Tzn. obiecując w nagrodę za wyrzeczenia się dotychczasowych słów, kultury i wolności ducha – niewolę totalną.

Polska pod Rosją i Polska pod komunizmem

Jeżeli porównamy sytuację Polski po roku 1945 z sytuacją Polski pod zaborem rosyjskim do roku 1914, to przy obiektywnej ocenie rzeczy musimy dojść do wniosku, iż zachodzi tu nie analogia sytuacji historycznej, a raczej odwrócenie sytuacji. Odwrócenie wynikające logicznie z takiegoż odwrócenia rzeczy w Rosji.

W końcu XVIII stuleciu Polska została napadnięta przez trzy państwa sąsiednie i przemocą pomiędzy te trzy państwa podzielona. Przemoc tę, którą możemy emocjonalnie piętnować jako "niesłychaną" w słusznym oburzeniu, w rzeczywistości jednak "niesłychaną" nie była. Stanowiła rodzaj przemocy, którą by można określić mianem: konwencjonalnej, w odwiecznych stosunkach między narodami i państwami. Niemal cała historia ludzkości składa się z wojen zaborczych, w których państwo silniejsze pognębia lub zagarnia terytoria państwa słabszego. Bardziej niezwykłym wydać się może prawie zupełny brak skutecznego oporu ze strony królestwa tak ongiś potężnego. Ale i to nie stanowi wyjątku w historii, ani nie nakłada szczególnie ujemnego piętna na naród polski, gdyż chyba wszystkie narody świata przeżywały i przeżywają przejściowe okresy wzlotu i upadku, głębokie kryzysy wewnętrzne i związane z tym przemiany psychologiczne. Raczej powinno służyć za ostrzeżenie przed zbyt pochopnym wyciąganiem wniosków uogólniających "organiczną" charakterystykę poszczególnego narodu na podstawie li tylko któregoś z jego okresów historycznych.

"Strona polska" i "strona rosyjska". – Polska popadła pod wpływ Rosji jeszcze przed rozbiorami. Ostatni król, Stanisław August, uważany jest przez niektórych historyków za bezwolne narzędzie a nawet marionetkę w rękach Katarzyny II. Inni temu zaprzeczają. Nie wchodząc w istotę sporu i historycznych interpretacji, wypada wszelako stwierdzić że jakkolwiek ocenimy jego skłonność do kompromisуw, Stanisław August pozostawał w każdym wypadku "stroną" przeciwstawną w politycznym znaczeniu, "stronie rosyjskiej". Innymi słowy w stosunkach Polski z Rosją reprezentował (znów, abstrahując od tego, czy źle czy dobrze) interesy państwowości polskiej i narodu polskiego. To samo dotyczy osób go otaczających, rządu, sejmu polskiego. To samo dotyczy osób go otaczających, rządu, sejmu polskiego. Ta "strona polska" zmuszona jest przeciwstawiać się, czy w inny sposób reagować na nacisk i wpływy rosyjskich posłów w Warszawie, powiedzmy, Repnina czy Stackelberga, którzy w miarę wzrastania potęgi rosyjskiej i osłabienia państwa polskiego, wpływ swój zwiększają aż do roli faktycznych dyktatorów, narzucających Polsce interesy państwowe rosyjskie. Jest to więc forma postępowania i nacisku nie odbiegająca od konwencjonalnego typu przemocy zewnętrznej w stosunkach pomiędzy państwami.

"Strona komunistyczna". – Z chwilą gdy Polska znalazła się pod panowaniem komunistycznym, zaszła rzecz nie analogiczna lecz odwrotna. Najwyższy przedstawiciel "Polski Ludowej", szef komunistycznej partii, reprezentuje w rzekomo "międzypaństwowych stosunkach polsko – radzieckich", nie stronę polską, lecz przeciwnie, radziecką. To samo dotyczy osób go otaczających, członków partii rządzącej, samego rządu, sejmu, a zresztą całego bez wyjątku aparatu państwowego i wszystkich innych instytucji narzuconych krajowi. Państwowość tzw: Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej (PRL) staje się "stroną" nie przeciwstawną państwowości radzieckiej, a prze­ciwstawną polskiemu narodowi. Jest to państwowość nie broniąca interesów narodu polskiego w stosunkach z państwem radzieckim, a przeciwnie - narzucająca narodowi polskiemu interesy międzynarodowego komunizmu, reprezen­towane przez państwo radzieckie.

Podobnie odwrуcona zostaje i rola posłów radzieckich w Warszawie. Jeżeli pominiemy drobne poruczenia obserwacyjno-szpiegowskie, rola posła sowieckiego w Warszawie sprowadza się do roli figuranta. Gdyż w hierarchii międzynarodowego komunizmu, szef partii polskiej zajmuje wyższe stanowisko od dyplomaty sowieckiego. W ten sposób, gdyby teoretycznie zaszła taka potrzeba, nie poseł radziecki Gomułce, a Gomułka posłowi radzieckiemu mógłby powiedzieć co ma czynić.

Konstanty Pawłowicz i Konstanty Rokossowski. - Charakterystyczną ilustracją odwrócenia sytuacji w porównaniu z zaborem rosyjskim, a zarazem ilustracją tego uporu, z jakim polrealizm usiłuje nie dostrzegać stanu faktycznego i podtrzymywać dezinformację, - służyć może porównanie roli w. ks. rosyjskiego Konstantego Pawłowicza z rolą marszałka sowieckiego, Konstantego Rokossowskiego.

Jak wiadomo Kongres Wiedeński 1815 roku ustanowił Królestwo Polskie ("kongresowe") pod berłem Aleksandra I cesarza Rosji, ale z własnym rządem i sejmem. Namiestnikiem Królestwa został gen. Józef Zajączek, wszelako dowództwo armii oddane zostało nie w ręce polskie, a Rosjaninowi, bratu cesarskiemu, w. księciu Konstantemu Pawłowiczowi, który niebawem stał się pierwszą osobą w Warszawie. - Gdy w roku 1949 naczelnym wodzem w Polsce Ludowej mianowano radzieckiego marszałka Konstantego Rokossowskiego, który wszedł jednocześnie do prezydium polskiej partii komunistycznej, zwolennicy polrealistycznej wykładni politycznej dopatrzyli się w tym analogii historycznej, przypisując Rokossowskiemu rolę w. ks. Konstantego. Ponieważ działo się to w okresie "zimnej wojny" i dozwolonej przez mocarstwa zachodnie antysowieckiej propagandy radiowej, przeto wszystkie polskie oddziały amerykańskich, brytyjskich, francuskich etc. rozgłośni, specjalnie na kieł wzięły osobę Rokossowskiego. Zwłaszcza wyzyskano identyczność imienia: Konstanty. Posypały się na ten temat docinki i dowcipy, zruszczono imię na: "Kanstantin", albo zgoła: "Kostja", wymawiano nazwisko akcentem: "Ra-ka-ssow-skij". Wszystko to miało podkreślić "rosyjskość" Rokossowskiego, jako rzecz decydującą przy jego nominacji.

W rzeczywistości Rokossowski jest autentycznym Polakiem. Nie narodowość jednak i nie to, że był marszałkiem sowieckim, decydowało o jego nominacji na "polskiego marszałka", a brak wśród ówczesnej generalicji polskiej kandydata o równym stażu partyjnym. Słowem Moskwa kierowała się nie kryterium: Polak czy Rosjanin, ale: zaufany lub nie zaufany komunista.

Natomiast w upartym zestawianiu Konstantego Rokossow­skiego z w. ks. Konstantym, przezierała niedwuznacznie tendencja mająca wykazać, że Polska Ludowa "stacza się" niejako do sytuacji z okresu Polski Kongresowej; do analogii z zaborem rosyjskim. W rzeczywistości żadna analogia tu nie zachodziła. Rokossowski nie miał wpływu na bieg wydarzeń w Warszawie, bo nie on wydawał rozkazy partii lecz partia jemu. Nie miał, i zresztą jak każdy zawodowy wojskowy w ustroju komunistycznym, nie mógł mieć większego znaczenia w Moskwie od polskich dygnitarzy partyjnych. Żadnej poważniejszej roli nie odegrał, a jak wykazały późniejsze wypadki, odwołanie jego w najmniejszym stopniu nie wpłynęło na zmianę sytuacji. Analogia nie mogła powstać poza tym dlatego, gdyż stopień zależności Polski pod panowaniem komunistycznym jest wielokrotnie większy ilościowo, a odwró­cony jakościowo, niż pod panowaniem rosyjskim. Świadczy o tym proste porównanie "treści polskiej" z okresu zaboru rosyjskiego, z "formą polską" obecnego zaboru komunistycznego.

Sedno polityczne na wywrót. - W okresie zaboru rosyjskiego nawet kierunek skrajnie kompromisowy pozostał do końca wspomnianą wyżej: "stroną polską" w jej przeciwstawieniu "stronie rosyjskiej". Obóz ugodowy, począwszy od polityki hr. Aleksandra Wielopolskiego w połowie XIX wieku, poprzez późniejsze formy reprezentujących go przed pierwszą wojną ugrupowań, mimo wszelkich kompromisów, wygradzał interesy polskie od interesów rosyjskich. Granica przebiegająca pomiędzy tymi przeciwstawnymi interesami była wyraźnie nakreślona. W okresie przeprowadzanej przez rząd rosyjski rusyfikacji, obrona interesów polskich sprowadzała się do uzyskania istotnych ulg i uprawnień umożliwiających polską działalność narodową: szkoła z polskim językiem wykładowym, książka, gazeta, teatr w języku polskim, polskie stowarzyszenie, wyższe kursy w języku polskim i td. stanowiło istotę ówczesnego interesu polskiego, w obronie polskiej treści przed groźbą rusyfikacji. Stanowiło przedmiot "koncesji" uzyskiwanych od strony rosyjskiej.

Pod panowaniem komunistycznym polska treść przeobraziła się w rzeczywistości w polską formę, gdyż istotną treścią stał się "socjalizm" (komunizm). W ten sposób typ poprzednich "koncesji" utracił wszelki sens, gdyż istota tych koncesji przeobraziła się w jej przeciwstawność, i stała się nie ustępstwem na rzecz narodu polskiego, a odwrotnie, narzędziem oddziaływania wrogiej władzy na naród. Szkoły, uniwersytety, książki, gazety, teatry i kina, radio, stowarzyszenia, organizacje, kółka, działalność społeczna, nawet nauki ścisłe, nawet muzyka i malarstwo - wszystko to, bezpośrednio lub pośrednio, w mniejszym lub większym stopniu, służy komunistom za skuteczny instrument tzw. przekuwania wolnego narodu, wolnego społeczeństwa, w komunistyczny kolektyw. Instrument tym skuteczniejszy ile stosowany w języku danego narodu. Stąd powstało zjawisko pozornie paradoksalne: nie, jak poprzednio, rusyfikacja, lecz odwrotnie: "polonizacja" stała się narzędziem ujarzmienia narodu polskiego. Paradoks zanika, gdy się zważy, że chodzi naturalnie o "polonizację" tylko z formy, z treści zaś o bolszewizację, sowietyzację, komunizację.

Jeżeli zaś chodzi o koncesje treści "organicznej", tzn. oczyszczonej z przymusowej infiltracji komunistycznej, to w przeciwieństwie do zaboru rosyjskiego, uzyskanie ich jest niemożliwe, ani w postaci szkoły, ani kursów, ani gazety, ani organizacji, która stanowiłaby opozycję lub w innej postaci przeciwstawiała się panującej władzy.

Wprawdzie polrealizm emigracyjny dla odwrуcenia uwagi od rzeczywistego stanu rzeczy i podtrzymania swej tezy o Związku Radzieckim jako "Rosji" - wielokrotnie próbował lansować dezinformację o rzekomo uprawianej w kraju rusyfikacji, ale próby te należy odnieść do kategorii takiej samej legendy, jak zestawiania "dwуch Konstantych". Mniej więcej wg. wzoru: Obchód Puszkina w Warszawie - "rusyfikacja"; ale obchód Mickiewicza w Moskwie - nie jest "polonizacją". Takoż objazdy teatrów warszawskich nie tylko w Moskwie, ale w Litwie, na Białorusi, Ukrainie etc. nie są objawem "polonizacji". Problem ten wchodzi w zakres ogólnej polityki narodowościowej ustroju komunistycznego i roztrząsanie go tu, zajęłoby za dużo miejsca. Zauważmy jedynie na marginesie, że w Moskwie można i tańczyć i śpiewać "Krakowiaka" i nabywać płyty w sklepach; podczas gdy "Czubczika", "Stień­ka Razina", "burłackie" i inne rosyjskie pieśni przedrewolucyjne dziś zakazane, fabrykuje się ręcznym sposobem na starych płytach, i sprzedaje na rynku spod poły. Zresztą trzeba przyznać, że w ostatnich czasach wersja o rzekomej rusyfikacji, gruntownie, pozbawiona podstaw, została prawie całkowicie wycofana z obiegu polrealistycznej dezinformacji.

Porуwnanie: "człowiek". - Rosja carska była państwem stanowym. Nie tyle państwem niesprawiedliwości społecznej - bo w przeliczeniu na dzisiejsze czasy, łatwiej w niej było nieraz o sprawiedliwość niż w późniejszych demokracjach ­ile wielkiej nierówności społecznej. Mimo przeprowadzanej czasem drakońskimi środkami rusyfikacji, opierała się nie na narodzie, a na warstwach stanowych. Jeżeli chodzi o życie codzienne w Polsce, to prawdziwym "panem" na swojej ziemi pozostał więc jak był, szlachcic polski, a nie urzędnik lub policjant rosyjski, który mu się raczej nisko kłaniał. Przeglądając roczniki nominacji oficerskich przed rewolucją, największą ilość szlacheckich nazwisk polskich znajdujemy w Korpusie Paziуw, w pułkach kawalergardów, kirasjerów gwardii i innych gwardyjskich. Odsetek ten gwałtownie ma­leje w piechocie zwykłej armii, ustępując nazwiskom wyłącznie prawie rosyjskim. To jest tylko ilustracja na marginesie, ale zarazem wskazówka, że błędem jest identyfikować уwczesne pojęcie "prześladowania narodowego" per analogiam z prześladowaniami wieku XX. Albowiem pojęcie "prześladowania" łączy się dziś niejako automatycznie z pojęciem losu ludzkiego. Tymczasem wówczas, wskutek tego, że 80% polskich działaczy niepodległościowych rekrutowało się jeszcze z uprzywilejowanej klasy szlacheckiej, wytwarzała się sytuacja, w której 80% narodu rosyjskiego, nie posiadającego praw szlacheckich, mogło raczej zazdrościć losowi "prześladowanych" Polaków...

Odwrotne też było podejście do tzw. "przestępstw politycznych". Prof. Władysław Studnicki, wielki wróg Rosji, duszą i sercem nienawidzący wszelkiej rosyjskości, ale człowiek z gruntu prawy i brzydzący się kłamstwem, opowiadał mi kiedyś o swoim zesłaniu na Sybir w okolice Minusinska. Słuchając na emigracji jego relacji o warunkach ówczesnego zesłania, miałem wrażenie żebym chętnie zamienił swój los dzisiejszego emigranta na jego ówczesny, zesłańca politycznego... Los prof. Studnickiego na zesłaniu wynikał nie tylko z jego przynależności do stanu uprzywilejowanego, lecz ze stosunku do - niejako "uprzywilejowanego" przestępstwa. Albowiem przestępstwo polityczne należało do kategorii jakby "honorowej" i traktowano go w przeciwieństwie do dzisiejszych norm komunistycznych, nie jako coś "gorszego", lecz jako coś "lepszego" od innego rodzaju przestępstw.

Sądzę, iż podłoża tego odmiennego traktowania można by szukać w odmiennym podejściu do jednostki, człowiek a (zresztą zgodnie z panującą wówczas w świecie atmosferą), jako obiektu chronionego zasadniczo przez prawo boskie, ludzkie i państwowe. Żadne z tych praw nie chroni dziś człowieka, poddanego ustroju komunistycznego, przed normami prawa partyjnego.

Znany przed rewolucją w Rosji adwokat Gruzenberg, Żyd rosyjski, wydał na emigracji swe wspomnienia. Z treści wynika, że autor pała szczerą nienawiścią do ustroju carskiego, do tego co wówczas było. M. in. opisuje słynny proces Bejlisa w Kijowie, Żyda oskarżonego o zabójstwo rytualne. Z gnie­wem i oburzeniem przytacza Gruzenberg chwyty, za pomocą których władze policyjne usiłowały wpłynąć na chłopów wybranych do kolegium ławy przysięgłych, aby osiągnąć skazanie Bejlisa. I oto po tych licznych zabiegach - jak twierdzi - szalę na rzecz uniewinnienia przechylił chłop, sędzia przysięgły, który podczas narady wstał nagle, przeżegnał się na ikonę i powiedział: "Nie będę brał grzechu na sumienie i głosował za skazaniem niewinnego." - Cytując z głęboką odrazą przebieg tego procesu, adwokat Gruzenberg nie przeprowadza porównań. Gdyby to uczynił, sam by się może zdumiał do jakiego stopnia cała ówczesna procedura nacisku policyjnego wydaje się dziś naiwnie anachroniczna. A ogromny wkład energii aparatu policyjnego, zmarnowany w końcu wskutek przeżegnania się jednego chłopa na ikonę, świadczy o liczeniu się z człowiekiem. Podczas gdy dziś podejście do mas odbywa się w Sowietach za pociśnięciem guzika, a pojedynczy człowiek w ogóle nie jest brany w rachubę. Na jedno skinienie palca nie tylko wszyscy sędziowie bloku komunistycznego, ale wszystkie miliony zamieszkujących go ludzi, wydadzą każdy wyrok i powezmą każdą uchwałę, jakiej by od nich zażądała władza partyjna.

O ile życie polityczne w Polsce pod zaborem rosyjskim podlegało ograniczeniu władz, o tyle z reguły nie istniała ingerencja tych władz w życie prywatne człowieka. Słusznie zwraca uwagę prof. Fedor Stepun w swych wspomnieniach ("Bywszeje i niesbywszejesia", 1956):

"Jakaż ogromna różnica pomiędzy caryzmem i bolszewizmem... Despotyzm państwowy straszny jest nie tyle w jego politycznych zakazach, ile w jego kulturalno-politycznych nakazach, w jego pomysłach stworzenia nowego człowieka i nowego człowieczeństwa. Przy całym swoim despotyzmie, Rosja carska nikogo duchowo nie zamierzała wychowywać, i w dziedzinie duchowo-kulturalnej nic nikomu nie przykazywała. Byłaby to zresztą rola wykraczająca poza jej możliwości. Poszczególne anegdoty w niczym nie zmieniają zasadniczego faktu."

Niewątpliwie różnica pomiędzy: tylko zakazem, a po­wszechnym nakazem, stanowi różnicę najbardziej istotną pomiędzy zaborem rosyjskim i zaborem komunistycznym.

Nie należy zapominać, że demokracja to jeszcze nie wolność. Demokracja to tylko rуwność. Dopiero liberalizm jest ­wolnością. Połączenie równości z wolnością ma wreszcie stwarzać уw ideał, który wszyscy pragniemy osiągnąć. Otóż Rosja carska nie była państwem demokratycznym, ale w końcu swego istnienia była państwem liberalnym. Ustrój komunistyczny liberalizm uważa za swego największego wroga.

Nie pod zaborem państwa, lecz pod zaborem partii. - Widzimy, że po roku 1945, obecni władcy Polski, polscy komu­niści, są najbardziej gorliwymi rzecznikami nie polskich, lecz sowieckich interesów politycznych. Zachodzi więc pytanie: kim są oni, tj. nie w swych przekonaniach ideowych, a w ich stosunku do Polski? Urzędnikami państwa Radzieckiego? Gdyby tak było, to Polska zostałaby niewątpliwie podporządkowana wewnętrznemu aparatowi sowieckiego państwa. Tymczasem nie tylko formalnie, ale nawet praktycznie, Polska Ludowa nie jest włączona do wewnętrzno-państwowej aparatury sowieckiej. Mamy do czynienia z zupełnie nową struk­turą, wynikająca ze specyficznej struktury Związku Radzieckiego, a odrębnej od reszty świata. W myśl tej struktury obecni rządcy Polski zaliczeni są nie do wewnętrzno państwowych instancji Sowietów, a do wewnętrzno-partyjnego centrum. W ten sposób Polska nie jest podporządkowana państwu sowieckiemu, a podporządkowana bezpośrednio komunistycznej partii, która tym państwem rządzi.

Interesy partii stoją ponad interesami państwa, czy to Związku Radzieckiego, Polski Ludowej, czy innych członów bloku komunistycznego. W ten sposób Polska, jako kraj, w stosunku do Rosji jako kraju, pozostaje nie w stosunku zależności, lecz jakby w stanie "koleżeństwa" we wspólnym podporządkowaniu tej samej partii. Rzec by można, we wspólnocie nieszczęścia, jakie na obydwa kraje i zamieszkujące je, narody, spadło.

Polska nie została włączona do Związku Radzieckiego jako jej 17 Republika Związkowa, co może odpowiadałoby interesom radzieckiego państwa, ale nie pokrywało się z interesem światowej polityki partii. W interesie "światowego systemu socjalistycznego" leży utrzymanie fikcji suwerenności Polski, podobnie jak innych republik "ludowych". Fikcji zupełnej, a jednak jak widzimy, wcale skutecznej.

Obecne położenie Polski podporządkowanej nie państwu sowieckiemu, a komunistycznemu centrum światowemu, nie oznacza oczywiście że, Polska Ludowa rozporządza wskutek tego tymi, czy innymi wartościami ilościowymi w zestawieniu np. z Ukraińską SRR, czy innymi włączonymi do Związku Sowieckiego republikami, gdyż sprawa nie leży w tej płaszczyźnie. Oznacza tylko że Polska, w myśl planów międzynarodowego komunizmu, została "dyslokowana" w inną i płaszczyznę, i odgrywa w tych planach inną, niż republiki związkowe wyznaczoną jej rolę - jakościową. Zarazem oznacza to, że Polska znajduje się w większej - jeżeli użyjemy potocznego określenia - niewoli, niż kiedykolwiek na przestrzeni całej swej historii. A mianowicie pod działaniem sprężonego ucisku, który nie tylko odbiera jej niepodległość, ale paraliżuje treść jej organicznego bytu, zagrażając tym samym przeistoczenie całego narodu w odmienny, wg. planów komunistycznych, "socjalistyczny naród".

***

Czy do tego dojdzie, nie wiemy. Narazie interesuje nas pytanie, jak doszło do tego, że wtrącenie Polski w największą niewolę myśli i ducha traktowane być może przez wielu Polaków za ciągłość państwowości polskiej, a tylko w najgorszym wypadku zestawiane z niewolą "rosyjską", która była ilościowo mniejsza, a jakościowo zupełnie odmienna?... Ażeby odpowiedzieć na to pytanie, nie wystarczy uświadomić sobie w pełni otaczającą nas atmosferę światową, której szemat próbowaliśmy przedstawić w poprzednim rozdziale. Trzeba sięgnąć do praźródła tej fałszywej diagnozy, która stała się wszelkim początkiem dzisiejszej dezinformacji. Czyli cofnąć wstecz do historycznych elementуw, ktуre przyczyniły się do obecnego przeobrażenia wschodniej Europy, a stały jedno­cześnie zagrożeniem współczesnego świata.

Między bolszewizmem i nacjonalizmem

W życiu nie ma nic stałego, ani nic niestałego. Historia może się powtarzać, albo nie powtarzać. Czasem ma się wra­żenie, że ci którzy upierają się, że "historia się nigdy nie powtarza", czynią tak bo lenią się z nią zapoznać. W dziejach komunizmu, od jego powstania do dnia dzisiejszego, główne elementy powtarzają się jak na zgranej taśmie. Czy był to przypadek, czy też Lenin przewidział genialnie rolę jaka przypadnie nacjonalizmowi w dziele ugruntowania bolszewizmu?

Przewrót bolszewicki oparł Lenin na dwóch dekretach: "Dekrecie o pokoju" i "Dekrecie o ziemi", ogłoszonych już nazajutrz po wybuchu rewolucji, tj. 8 listopada 1917 roku. Ale zaledwie po tygodniu, dnia 16 listopada, dołącza słynną "Deklarację Praw Narodów Rosji", która obwieszcza: "prawo wszystkich narodów b. imperium do samostanowienia i nie­podległości, włącznie z oderwaniem i stworzeniem samodzielnego państwa". Pozornie akt ten mógł doprowadzić do zupełnego rozproszenia sił rewolucyjnych, a tym samym do unicestwienia rewolucji bolszewickiej, która wobec znikomej garstki jej zwolenników, widoki powodzenia oprzeć mogła wyłącznie na potężnym scentralizowaniu władzy. Czy więc znajomość mentalności nacjonalistycznej, czy po prostu psy­chiki ludzkiej, podpowiedziała Leninowi, że w ten sposób przede wszystkim i w pierwszym rzędzie potrafi rozproszyć - solidarność wszystkich sił antybolszewickich? ­ Prawda, że w istocie "Deklaracja" była pustym frazesem, gdyż decyzja co jest "prawdziwym wyrazem woli narodu", oddana została nie w ręce narodu, lecz w ręce jaczejek bolszewickich. Tym niemniej potwierdziła słuszność taktyki Lenina w całej rozciągłości. Mimo, iż oczywiste zafałszowanie ujawniło się prawie natychmiast, absolutna większość przywуdcуw nacjonalistycznych uznała, że przy pewnym kompromisie i współdziałaniu z bolszewikami, raczej można się spodziewać uzyskania niepodległości, niż we współdziałaniu z kontrrewolucją.

Z innymi nacjonalizmami przeciwko bolszewikom? Czy z bolszewikami przeciwko innym nacjonalizmom? - Postawione przed szematem tego pytania, poszczegуlne nacjonalizmy (można by je dziś nazwać: "nacjonałrealizmy") wybrały z reguły to drugie. Żaden z zainteresowanych narodów, z rosyjskim włącznie, nie wziął pod uwagę pozanarodowej, czysto ludzkiej strony zagadnienia i nie rozeznał w bolszewizmie-komunizmie właściwej jego istoty, nowej treści, stanowiącej nadrzędne, ponadnarodowe niebezpieczeństwo. Kierownicze czynniki narodów dążących do samodzielności i wyzwolenia spod panowania rosyjskiego imperium, dostrzegły w bolszewizmie raczej osłabienie tego imperium, czyli z reguły "mniejsze zła", większe upatrując w zwycięstwie kontrrewolucji, a niebawem i w roszczeniach sąsiednich narodów. Zaś kierownicze czynniki rosyjskiej kontrrewolucji potraktowały w wielu wypadkach niepodległościowe dążenia, wzglę­dnie "separatyzmu" poszczególnych nacjonalizmów, za większe dla Rosji niebezpieczeństwo niż groźbę bolszewizmu.

W ten sposуb doszło do historycznego rozwoju wydarzeń, których przypomnienie dziś wydaje się nie tylko aktualne, ale nade wszystko pouczające przez ich analogię do tych współczesnych poglądów, które w tym świetle wydają się, jakby od tego czasu nie uległy zmianie. Czasem wsłuchując się w dzisiejsze koncepcje, chciałoby się po prostu wykrzyknąć: Ale przecież to już raz było! Dlatego, sądzę, że ludzie, którzy chcą obiektywnie ocenić to co dziś jest, muszą się przede wszystkim z tym właśnie - co było, zapoznać.

Finlandia wycofała się z frontu antybolszewickiego, w chwili gdy los rewolucji bolszewickiej wisiał na włosku. Dnia 10 października 1919 grupa wojsk rosyjskich, tzw. "Armii Północnej" pod wodzą gen. Judenicza, przerywa linie 7 armii bolszewickiej koło Jamburga. 21. 10. zajmuje pozycje na wzgórzach Pułkowskich, ostatniej rubieży południowych przedmieść Petersburga. W Petersburgu wybuchają antybolszewickie rozruchy. Lenin woła: "Nigdy jeszcze sowiecka republika nie stała w obliczu tak śmiertelnego niebezpieczeństwa!" - Oficjalna sowiecka "Kratkaja Istoria Grażdanskoj Wojny" (Moskwa, 1960) pisze o tym okresie:

"W najostrzejszym momencie walki małe burżuazyjne państwa odmówiły na szczęście pomocy Judeniczowi. Pierwsze oświadczenie o odmowie pomocy złożyła Finlandia. Próba wciągnięcia do walki z Rosją Sowiecką burżuazji małych państw, nie udała się... Finlandia otwartej wojny przeciwko bolszewikom nigdy nie podjęła..."

Istotnie, Finlandia zajęła pozycję "zbrojnej neutralności". Raz tylko, z osobistej inicjatywy Mannerheima w maju 1919 fiński oddział partyzancki pod wodzą Elwengreina, uderzył w kierunku Karelii. Był to epizod bez znaczenia.

Estonia nie miała w ogóle wojsk do obrony przeciwko bolszewikom w pierwszym okresie, i dlatego przy pomocy Anglii wypłacała nawet żołd oddziałom "północnej armii" Judenicza, które ją przed bolszewikami zasłaniały: Ale już 28 lipca 1919 r. generał angielski, March, wystosował do niego ultimatum żądając uznania niepodległości Estonii w przeciągu - 40 minut..., w przeciwnym wypadku groził wstrzymaniem wszelkiej pomocy do dalszej walki z bolszewikami, która właśnie zaczęła się rozwijać pomyślnie. - (Ach, jakże znamy te gesty!) - Uznanie takie nastąpiło wprawdzie dopiero 18 sierpnia, ale już Estończykom, którzy w międzyczasie starali się nawiązać rokowania z bolszewikami, dalsza ofensywa kontrrewolucji była nie na rękę i nie tylko odmówili dalszego wsparcia, ale natychmiast po jej nieudaniu przystąpili do rozbrojenia białych oddziałów rosyjskich. Pokój Estonii z bolszewikami podpisany został 2 lutego 1920 r. gdy jeszcze na pozostałych frontach toczyły się zmagania z rewo­lucją bolszewicką. Był to pierwszy pokój i pierwsza "ko­egzystencja", pomiędzy Sowietami i państwem kapi­talistycznym. J. Majskij, późniejszy ambasador sowiecki w Londynie, nazwie ją: "...oknem do Europy przebitym po raz drugi w historii..."

Litwa zajęła od początku bardziej przychylne stanowisko wobec bolszewików niż wobec Polski, ze względu na spór o Wilno. W grudniu 1918 r. rząd polski zaproponował rządowi litewskiemu zawarcie porozumienia celem wspólnego odparcia nawały bolszewickiej. Rząd litewski uzależnił takie porozumienie od uznania Wilna stolicą Litwy. Rząd polski odmówił. Tymczasem wojska sowieckie podchodziły już pod Wilno. W mieście, Komitet Polski zaimprowizował własną "samoobronę" Wilna i zwrócił się do rządu litewskiego z propozycją wspólnego odparcia najazdu. Rząd litewski nie tylko propozycję odrzucił, ale ponadto zgłosił uroczysty protest przeciwko organizacji antybolszewickiej polskiej samoobrony i opuścił miasto 1 stycznia 1919 r., udając się do Kowna pod osłonę wojsk niemieckich, które tam jeszcze stały. Słaba polska "samoobrona" została przez bolszewików rozbita i wojska czerwone zajęły kraj do linii Szawle-Możejki-Kowno-Olita-Grodno-Prużany-Kobryń. - Gdy w lutym 1919 Polska zaczęła oswobadzać kraj od bolszewikуw, rząd litewski i współdziałający z nim rząd "Narodowej Republiki Białoruskiej", mimo iż same nie rozporządzały własnymi siłami dla wyparcia bolszewików z okupowanych terytoriów, zaprotestowały formalnie przeciwko ofensywie polskiej, która 19 kwietnia osiąga Wilno, a 8 sierpnia Mińsk.

Spуr o granice terytorialne i roszczenia narodowe, przesłaniał całkowicie świadomość wspólnego zagrożenia ze strony bolszewizmu. - W czasie wielkiego odwrotu armii polskiej latem 1920 r., Litwa podpisuje 12 lipca traktat pokojowy z Sowietami, który zawiera tajną klauzulę o przemarszu wojsk bolszewickich przez terytorium Litwy przeciwko Polsce. Mimo, iż jednocześnie istnieje formalnie komunistyczny rząd "Litewsko-Białoruskiej Republiki" bolszewickiej, roszczący pretensje do tych samych terytoriów! ("Lit-Bieł"). Ale Litwa przytrzymuje się polityki, którą uważa za "realną", a która traktuje Polskę za większe zagrożenie niż zagrożenie komunistyczne. Jakiekolwiek minimalne rozpoznanie istoty bolszewizmu, musiałoby unaocznić zupełną iluzoryczność tego rodzaju polityki. Jedynie zwycięstwo polskie pod Warszawą uchroniło Litwę przed włączeniem do Związku Sowieckiego już w r. 1920.

Po złamaniu przez Piłsudskiego polsko-litewskiego traktatu w Suwałkach z 7 października 1920 r., oraz zajęciu Wilna przez Żeligowskiego, Litwa w stosunku do Polski staje się notorycznym partnerem Sowietów. Wyłamuje się też z popieranego jakiś czas przez Zachód, antybolszewickiego "Cordon-sanitaire", ponieważ główne ogniwo tego łańcucha stanowi Polska. - Ten stan przetrwał aż do drugiej wojny światowej, gdy wraz z upadkiem Polski Litwa, i inne Państwa Bałtyckie zagarnięte zostały przez Sowiety.

Białoruś zajęła jeszcze bardziej jednoznaczne stanowisko, gdy chodziło o wybór "raczej" po stronie bolszewickiej, a przeciw nacjonalizmom rosyjskiemu, a głównie polskiemu. Decydujący wpływ miał przy tym radykalizm społeczny, który cechował białoruski ruch narodowy. Po wybuchu rewolucji bolszewickiej, hasła rzucone przez białoruską "Hramadę" w praktyce nie różniły się prawie od bolszewickich haseł socjalnych. Za głównego wroga "Hramada" uznała: "polską reakcję i rosyjską kontrrewolucję". Wprawdzie już 28 grudnia 1917 roku zwołany został do Mińska "Ogólnobiałoruski Kongres", który powołując się na "Deklarację" Lenina, żądał niepodległości, i niepodległość "Białoruskiej Republiki Narodowej" (BRN) istotnie została proklamowana 9 marca 1918 roku - to jednak przeszła bez większego echa w kraju, zarówno ze względu na brak rozporządzalnej siły, jak indyferentyzm narodowy mas białoruskich. Po wycofaniu Niemców, bolszewicy zajęli 7 grudnia 1918 Mińsk bez żadnego oporu. Rada BRN uciekła do Kowna.

Gdy natomiast 30 grudnia 1918 r. tzw. "VI Kongres Komunistycznej Partii Pуłnocno-Zachodniego Kraju" przybrał nazwę "I Kongresu Komunistycznej Partii Białorusi" i proklamował utworzenie "Białoruskiej Socjalistycznej Republiki" w granicach obejmujących terytorium od Smoleńszczyzny po Augustów (uroczysta proklamacja nastąpiła 1. 1. 1919), znaczna część działaczy narodowego ruchu białoruskiego przeszła już otwarcie na stronę bolszewicką, a nawet wstąpiła do partii. Historyk białoruski J. Mienski tłumaczy to w ten sposób ("Die Grundung der weissruthenischen SSR" - Sowjetstudien, Nr 1, Monachium 1956):

"Przez długi czas należeli oni do narodowych organizacji, dążących do przeistoczenia Białorusi w państwo narodowe. Dla nich strona narodowa była decydującą w danym wypadku... Również białoruscy komuniści udzielali pierwszeństwa sprawie narodowej. W ten sposób wszakże, iż wyzwolenie narodowe usiłowali skoordynować z ideologią komunistyczną."

Mamy więc tu do czynienia nie tylko z pierwszym zalążkiem klasycznego "narodowego komunizmu", ale i z argumentacją, która do dziś, po 43 latach, służyć będzie za wzór uzasadnienia "koordynacji komunizmu z interesem narodowym", albo "stawiania sprawy narodowej ponad ideologiczną".

Analogiczną też taktykę zastosował Lenin i w stosunku do emigracji białoruskiej. W czerwcu 1920 r., za pośrednictwem rządu łotewskiego, nawiązał tajne kontakty z Radą Białoruską w Kownie i zaprosił poufnie jej przedstawicieli do Moskwy. Zaproszenie zostało przyjęte; delegaci Rady udali się na tajne narady, które obracały się wokół utworzenia "niezależnej" Białorusi pod protektoratem komunistycznej Moskwy. Od tej chwili w kołach białoruskich przeważać poczęło tzw. "realne podejście do sprawy narodowej", uwieńczone niebawem szczytowym osiągnięciem taktyki leninow­skiej w postaci pierwszego narodowego NEP-u.

Ukraina. - Pomijamy okres hetmana Skoropadzkiego, związany całkowicie jeszcze z okupacją niemiecką. - Z chwilą załamania się Niemiec w listopadzie 1918, Skoropadzki podpisuje 14 listopada 1918 "Hramotę" o federacji Ukrainy z Rosją, usiłując w ten sposób znaleźć oparcie w walce z bolszewikami wśród antybolszewickich sił rosyjskich. W dwa dni później, 16 listopada, zostaje obalony przez ukraińskie lewicowe partie opozycyjne. Dnia 19 grudnia 1918 powstaje tzw. Dyrektoriat, na czele którego staje Winniczenko obok Petlury. Ale w tym samym czasie wkraczają już na Ukrainę wojska bolszewickie w imieniu "Sowieckiej Socjalistycznej Republiki Ukraińskiej". Dyrektoriat uchodzi do Równego na Wołyniu. Wytwarza się chaotyczna sytuacja, Ukrainę reprezentują trzy rządy jednocześnie: Dyrektoriat, marionetkowy rząd sowiecki oraz prowizoryczny rząd ZUNR (Zachodnio Ukraińskiej Narodnej Republiki), ten ostatni zajęty przede wszystkim walką przeciwko Polsce o Lwów i Galicję.

W tej sytuacji Dyrektoriat stawia problem wprost: Z kim iść? Na kim się oprzeć? Na mocarstwach zachodnich, ktуre doraźnie wspierają antybolszewicką Rosję, względnie Polskę, czy też z bolszewikami przeciwko Rosji i Polsce? Przewodniczący Dyrektoriatu, Winniczenko, opowiada się raczej za bol­szewikami. Rozumowanie jego nie jest pozbawione znowuż tychże "narodowo-komunistycznych", czy jeżeli wolimy: "narodowo-realnych" argumentów, które wysunięte były przez działaczy białoruskich. Winniczenko tłumaczy: Państwa Antanty popierają Rosję kontrrewolucyjną i Polskę reakcyjną. W rezultacie Rosja i Polska podzielą Ukrainę między sobą, jak to było przed wiekami. Lepiej niech będzie Ukraina chociażby bolszewicka, aniżeli pod panowaniem Polski czy Rosji. Interes narodowy przed interesem ideologicznym.

Większość Dyrektoriatu opowiada się przeciwko "wszelkiej interwencji", co w praktyce oznacza kompromis z bolszewikami. Jedynie Petlura wypowiada się raczej za sojuszem z Polską, przeciwko bolszewikom. Dochodzi do rozłamu, w wyniku którego Petlura ogłasza się "naczelnym atamanem Ukrainy".

Tymczasem rząd ZUNR zawiera wprawdzie 6 listopada 1919 przejściowe porozumienie z Denikinem w Ziótkowiczach, podporządkowując mu swą "Ukraińską Galicyjską Armię" (UGA), ale już 12 stycznia 1920 r. przechodzi ona w całości na stronę bolszewików, przemianowując się po prostu z UGA na CUGA (Czerwona Ukraińska Galicyjska Armia).

W tym czasie przewodniczący Dyrektoriatu, Winniczenko, dołącza już jawnie do bolszewików. Ogłasza on Polskę za pierwszego wroga, i zostaje zastępcą przewodniczącego ukraińskiego Sownarkomu. (Przewodniczącym był wtedy znany K. Rakowski, stary bolszewik, mianowany następnie am­basadorem sowieckim w Paryżu, do r. 1928.)

Po stronie antybolszewickiej pozostaje w praktyce jedynie Petlura. Podpisuje on 22 kwietnia 1920 tzw. "Pakt Warszawski" z Piłsudskim, stymulujący wspólne działanie przeciwko bolszewikom i wytyczenie przyszłych granic między Polską i Ukrainą. Ale oczekiwane spontaniczne opowiedzenie się ludności ukraińskiej po stronie Petlury zawiodło. Petlura rozpoczął wprawdzie formowanie dwóch dywizji, które miały walczyć w składzie 3 i 6 armii polskiej, nie odegrały jednak dużej roli. - Piłsudski nie dotrzymał "Paktu Warszawskiego", w którym to obydwie strony zobowiązały się uroczyście do nie zawierania oddzielnego pokoju, i po nieudanej wy­prawie Kijowskiej, taki pokój, jak wiadomo, zawarł z bolszewikami w Rydze. Po czym nastąpiło rozbrajanie i internowanie - (podobnie jak w Estonii armii Judenicza) - oddziałów ukraińskich w Polsce. Protest Petlury zgłoszony w imieniu "Ukraińskiej Narodowej Republiki", pozostał bez echa.

Piłsudski. - Naturalnie żadna ze stron zainteresowanych, nie przedstawia przebiegu wypadków w tym świetle, jak to czyni powyższy skrót. Każda wykazuje tendencję obarczania winą za to co było, inną stronę. Młode nacjonalizmy, wcho­dzące ongiś w skład historycznego polsko-litewskiego pań­stwa, główne zarzuty kierują pod adresem Polski, a zwłaszcza jej ówczesnego kierownika, Piłsudskiego. Przeważnie jest w tym dużo niesłuszności, ale też i sporo racji. – Piłsudski przeszedł do historii jako "romantyk" polityczny. Legenda ta zakorzeniła się nie tylko w Polsce, ale utrwaliła również na Zachodzie. Jak wiele tego rodzaju legend wydaje się nie do obalenia. W istocie rzecz miała się raczej odwrotnie.

Piłsudski był nie za dużym, ale za małym "romantykiem". Jego zwolennicy i apologeci przyznają, iż nikt jego planów nie znał dokładnie, gdyż nie leżało w jego zwyczaju dzielić się nimi nawet z najbliższym otoczeniem. Działo się tak nie tylko dlatego, że raz uznany za geniusza, nie potrzebował się liczyć z otoczeniem, a wymagał jedynie ślepego posłuszeństwa od tych, którzy w ten geniusz wierzyli. Bardziej może dlatego, że przez całe życie przywykł działać w atmosferze spisku, konspiracji. Wyniesiony na piedestał męża opatrznościowego, niewątpliwie sam głęboko wierzył we własne posłannictwo. Stąd pozwalał sobie w stosunkach z ludźmi na kostyczność, ostrość i lekceważenie, drażniąc i zrażając tych, których powinien był zjednać. Dotyczy to przede wszystkim zachowania wobec przedstawicieli młodych nacjonalizmów, opanowanych obsesją jeszcze stanowo-społecznego kompleksu, a tym samym niezmiernie drażliwych na każdy przejaw pogardy. Piłsudski za bardzo sądził, że wszystko da się osiągnąć za pomocą faktów dokonanych - "z rewolwerem w ręku", jak to pisał 4 kwietnia 1919 w liście do Wasilewskiego. Ten jego przesadny "realizm" wykazywał jednocześnie głęboką nieznajomość psychologii ludzkiej. Stąd zupełna niezdolność rozpoznania m. in. i fenomenu bolszewickiego, opartego właśnie na psychologii mas.

Sprawę litewską chciał Piłsudski rozwiązać za pomocą konspiracji POW, czym przyczynił się do zatrucia atmosfery polsko-litewskich stosunków. W ciągu jednego roku 1920 zła­mał dwa traktaty, z Litwinami "Suwalski", z Ukraińcami "Warszawski". Zwłaszcza złamanie umowy Suwalskiej było zupełnie zbyteczne i tłumaczy się wyłącznie zamiłowaniem do skostniałych form konspiracyjnych. "Bunt Żeligowskiego", jeżeli już chciał, dałby się uskutecznić tymi samymi środkami i w tym samym czasie, bez narażania honoru Polski na szwank przez kładzenie podpisu pod traktat z przesądzonym z góry zamiarem niedotrzymania go nazajutrz; w dodatku w odniesieniu do "bratniego" narodu... Ta niezmiernie przykra afera Suwalska, pokryta w Polsce częściowo zakłamaną, częściowo tromtadracką apologetyką, wystarczyłaby sama dla wykazania braku poczucia "romantyzmu" w działaniach Piłsudskiego. - Skończyło się na tym, że Piłsudski, który w przeciwieństwie do endeków wyciągał rzekomo braterską dłoń do Litwinów, Białorusinów i Ukraińców, i dążył do współżycia na zasadach federacji, został przez nich znienawidzony i stał się symbolem "złej Polski" bardziej niż naj­zacieklejsi nacjonaliści polscy.

Nie te jednak fragmenty polityki Piłsudskiego zaważyły znacznie na losach Europy wschodniej. Oceniając rzecz obiektywnie, można przypuszczać, że gdyby nawet polityka Piłsudskiego na "wewnętrznej" linii, w stosunku do Litwinów, Białorusinów i Ukraińców, była inna, w małym tylko stopniu potrafiłaby wpłynąć na "zewnętrzną", w stosunku do bolszewików, postawę tych narodów. Albowiem zacietrzewienie w dziedzinie interesów narodowych, połączenie radykalizmu narodowego z radykalizmem społecznym, narzucało powszechnie stosunek do bolszewizmu jako "mniejszego zła", które można raczej wykorzystać do walki z sąsiednim nacjonalizmem. Otóż w tym właśnie fragmencie, najważniejszym w obliczu dziejowego przeobrażenia, Piłsudski nie tylko nie wyróżniał się odmienną koncepcją, ale przeciwnie, był tej powszechnej koncepcji przodującym wyrazicielem i pierwszym prekursorem utrwalonych do dziś poglądów.

Z jego błędnej diagnozy wynikała naiwna wiara, że wy­starczy wystąpić ze sloganami narodowymi, aby Ukraina i ludy b. W. Ks. Litewskiego zjednoczyć "przeciw Rosji". Tymczasem nie tylko przywуdcy nacjonalizmu litewskiego woleli wуwczas Rosjan od Polakуw (pierwsze zadanie: "odpolszczyć Litwę!"), ale grający na radykalizmie społecznym przywódcy Białorusinów i Ukraińców licytowali się z bolszewikami w podżeganiu przeciw "panom polskim". Jednocześnie zaś bolszewicy grali na hasłach niezależności narodowej o wiele skuteczniej od Piłsudskiego.

Chłopskie powstania i rozruchy antybolszewickie tamtych czasów miały charakter jednoznacznie kontrrewolucyjny. Wynikały z prostej, ludzkiej nienawiści do systemu. Nie potrafiły jednak wytworzyć syntezy ideologicznej, gdyż zainteresowani przywódcy narodowi wtłaczali je w sztuczne ramki ruchów nacjonalistycznych, którymi w istocie nie były. Natomiast bolszewicy, operując tymi samymi sloganami odbierali im "wiatr z żagli". Formuły skostniałe w walce z dawnym im­perium rosyjskim, nie miały i nie mogły znaleźć zastosowania w walce z bolszewikami. Były anachroniczne.

"Jedinaja i niedielimaja". - W tej fałszywej diagnozie istoty bolszewizmu, nacjonalizm rosyjski nie stanowił wy­jątku. Rosyjska kontrrewolucja nie potrafiła zdobyć się na przeciwstawienie mu czegoś innego poza kryterium interesu ściśle państwowego. Hasło "jednej i niepodzielnej Rosji" prze­słoniło rozpoznanie rzeczywistości do tego stopnia, że przywódcy "białego ruchu" byli raczej gotowi zrezygnować z po­mocy antybolszewickich "separatystуw", niż w czymkolwiek uwzględnić ich roszczenia. - "Za pomoc w walce z bolszewikami - pisał Denikin - ani piędzi ziemi rosyjskiej!"

Minister Sazonow złożył w końcu roku 1918 przedstawicielom rządów państw zachodnich w Ekaterynodarze memo­riał, w którym m. in. zaznaczał:

"Efemeryczne twory państwowe, które uzyskały pozory niezależności, nie mogą brać udziału w procesie oswobodzenia (od bolszewików) Rosji, dopóki nie zrzekną się swych pretensji do samodzielnego istnienia. Należy z dużą ostrożnością odnosić się do roszczeń Ukrainy, Donu, Litwy, Krajów Bałtyckich, Kaukazu..."

Rosjanie uznali jedynie za bezsporną niepodległość Polski ("w granicach etnograficznych"). Ale już w stosunku do Fin­landii wysuwano zasadnicze zastrzeżenia. W maju 1919, po uznaniu niezależności Finlandii przez W. Brytanię i Stany Zjednoczone, Denikin pisał:

"Rosja odnosi się do tego przychylnie... Ale decyzja powzięta bez jej zgody, jest dla narodu rosyjskiego nie do przyjęcia."

Generał Judenicz, aby uzyskać pomoc w walce z bolszewikami dążył do bezwzględnego uznania Finlandii. Na to minister Makłakow: "Nie możemy go w tym zamiarze hamować, ale rуwnież nie możemy podtrzymywać." - Oświadczenie "najwyższego rządcy Rosji", admirała Kołczaka złożone mocarstwom Antanty w dniu 4 czerwca 1919 r., zawierało m. in. takie punkty:

"..........

3. ... uznanie Polski i nawet Finlandii; ale wytyczenie i ich ostatecznych granic, odłożyć należy do zwołania Zgromadzenia Ustawodawczego.

4. ... Estonia, Łotwa, Litwa, Kaukaz - winny uzyskać autonomię zatwierdzoną przez Zgromadzenie Ustawodawcze."

Gdy Bratianu, w sierpniu 1919 zwrуcił się do Denikina z propozycją, że Rumunia udzieli mu wszelkiej pomocy w walce z bolszewikami, w zamian za zrzeczenie się Besarabii na rzecz Rumunii - Denikin wspomina z dumą: "Tego weksla nie podpisałem." - Podobnie odrzucił z góry propozycję pułk. Stryżewskiego, którą ten w imieniu, dosyć zresztą niepewnych sił ukraińskich, wysunął za pośrednictwem gen. Gerua w Bukareszcie, aby prowadzić wspуlną walkę z bolszewikami bez przesądzania z góry rozwiązań politycznych. Denikin odpowiedział, że "walczy za jedną i niepodzielną Rosję. W jej granicach Ukraina może liczyć jedynie na uzyskanie autonomii. Jeżeli natomiast pragnie się oderwać, jest takim samym wrogiem jak bolszewicy."

Jakkolwiek więc w odróżnieniu od innych nacjonalizmów b. imperium, wszystkie partie rosyjskie poza skrajnie lewicowymi, uważały bolszewików za "bandę morderców i bandytów", odmawiały każdego z nimi kompromisu, oraz odrzuciły stanowczo wysunięty 12 stycznia 1919 przez Wilsona i Lloyd George'a projekt rokowań z bolszewikami - (Nawet perswazję lorda Curzona: "Rozmawiać z rozbуjnikami, nie oznacza przecie uznawać rozboju.") - mimo groźby cofnięcia pomocy zachodniej, to jednak w zasadzie zachowały podobnie do innych nacjonalizmów, prymat interesów narodowo państwowych przed interesem wspólnego zwalczenia "zarazy bolszewickiej". Trzymano się kurczowo programu: "Przywrócenie całkowitego status quo... za wyjątkiem ziem mających odejść do Polski."

"Ale - pisze Denikin w swych wspomnieniach już na emi­gracji - gdybyśmy nawet uznali roszczenia niepodległościowe wszystkich tych narodów, czy takie uznanie pobudziłoby je do ofiar w walce o uwolnienie Rosji? (Nazwijmy to kon­kretniej: zniszczenia ośrodka powszechnego zagrożenia.) Dalsze dzieje mówią nam co innego."

Istotnie, wydaje się iż sceptycyzm Denikina co do tego, jest bardziej niż uzasadniony, a powołać się nań mógłby z tym większą słusznością, gdyby był dożył do dni dzisiejszych.

Teoria o "ewolucji komunizmu" sprzed 43 lat! – W tej krуtkiej relacji pomijamy уwczesne stanowiska państw Antanty, które dziś występują pod mianem "mocarstw zachodnich". Byłyby to analogie nazbyt stereotypowe. Polityka Lloyda George'a i polityka dzisiejszej W. Brytanii polityka późniejszego Roosevelta i dzisiejszego Kennedy, polityka ówczesnego i późniejszego Bevina ("Ręce precz od Rosji!"); węszenie wówczas w antykomunizmie "reakcji", jak dziś "faszyzmu", to są już powtórzenia banalne.

Nie można się jednak powstrzymać od przytoczenia frag­mentu, mogącego zainteresować polrealistуw, ktуrzy jednomyślnie dziś popierają pomoc amerykańską dla komunistycznego rządu Gomułki pod szyldem "pomocy dla narodu polskiego". I to już było! W asyście identycznych prawie slo­ganów, identycznych spekulacji politycznych...

W końcu roku 1919, czyli w okresie trwających jeszcze walk z bolszewizmem, Lloyd George znosi nagle blokadę Sowietów, postanawia nawiązać stosunki handlowe z komunistami i udzielić im pomocy gospodarczej pod pretekstem nawiązania kontaktu z "narodem rosyjskim", oraz "pomocy narodowi rosyjskiemu". Był to niewątpliwy cios zadany siłom antybolszewickim w ich ciężkiej walce o wolność. O tych po­stanowieniach donosi z Londynu min. Makłakow w liście do Denikina:

"...Ale co ważniejsze, że mnóstwo Rosjan uważa za "przestępstwo" nie poparcia decyzji Lloyda George'a. Twierdzą oni, że dopóki wyzwolenie Rosji zdawało się bliskie, blokada mogła być utrzymana. Skoro jednak wyzwolenia nie osiąg­nięto, dalsze utrzymanie blokady byłoby "przestępstwem wo­bec narodu rosyjskiego"... Jeżeli zaś chodzi o polityczne sfery zachodnie, to są one zdania że nawiązanie stosunków z Sowietami, przez sam fakt kontaktu ich z zagranicą, może wpłynąć na zmianę istoty bolszewizmu, na jego przeobra­żenie..."

Widzimy z tego, że nawet współczesna teoria o "ewolucji komunizmu" i wpływie jaki na tę ewolucję wywrzeć może pomoc gospodarcza Zachodu, nawiązanie kontaktów i "wymiana kulturalna", - uważana dziś przez niektórych za ostatni krzyk mody politycznej - jest w istocie stara jak sam bolszewizm, i odgrzewana z koncepcji powstałych już nieomal pół wieku temu.

***

Przyczyn ostatecznego zwycięstwa bolszewizmu było naturalnie wiele. Na tym świecie żadna rzecz nie powstaje z jednej przyczyny, lecz z wielorakiej ich sumy. Zapoznaliśmy, czytelnika z rolą, jaką w tym łańcuchu przyczyn i skutków, odegrały racje widziane pod kątem wyłącznie interesów narodowych. Poniżej spróbuje przedstawić fragment z tego łań­cucha najdonioślejszy. Nie tylko dlatego, że walnie przyczynił się on do uratowania międzynarodowego komunizmu w momencie najbardziej dlań krytycznym. Ale też dlatego, że mimo odległości lat, wpłynął pośrednio na ukształtowanie mental­ności i poglądów dzisiejszego polrealizmu.

Mikaszewicze

Przedstawiony poniżej przebieg wypadków nie jest znany na ogół większości czytelników polskich, gdyż tradycyjnie naświetlany był wyłącznie pod kątem uważanym wówczas za "polską rację stanu" i za polski interes narodowy". W rzeczywistości było tak:

Kołczak. - Za wodza wszystkich sił antybolszewickich w Rosji uznany został admirał Kołczak, rozporządzający, w końcu roku 1918 i początkiem 1919 największą siłą militarną, zgrupowaną w zachodniej Syberii. Wiosną 1919 roz­począł on wielką ofensywę w ogólnym kierunku na Wołgę. Po jej sforsowaniu zamierzał iść na Moskwę. - W tym czasie wybuchają powstania antybolszewickie w Homlu, Symbirsku i Samarze. 14 marca Kołczak zajmuje Ufę. Źródła sowieckie ("Istoria Grażdanskoj Wojny") przyznają:

"Sytuacja naszych wojsk komplikowała się wskutek kułackich buntów na naszych tyłach, które przecinały połączenia, niszczyły koleje."

Bolszewicy wytężyli wszystkie siły aby zahamować ofensywę Kołczaka i odrzucić go z powrotem za Ural. Dnia 29 maja 1919 r. Lenin depeszuje do "Rewolucyjnego Sowietu Wschodniego Frontu":

"Jeżeli do zimy nie opanujemy Uralu, uważam klęskę rewolucji za nieuniknioną!" - (Lenin, "Soczinienija", t. 35, str. 330.)

Tymczasem fala powstań antybolszewickich narasta. Mnożą się spiski i tajne kontrrewolucyjne organizacje. Wybuchają strajki, zamachy i bunty. Zwiększa się dezercja z armii czerwonej; niektóre oddziały w całości przechodziły na stronę białych. Dnia 31 maja 1919 Lenin i Dzierżyński podpisują odezwę wzywającą ludność do "czujności", donosów i td.; rozpętany zostaje terror o niebywałych dotąd rozmiarach. W nocy na 14 czerwca "Czeka" dokonała masowych obław w Petersburgu; rzekomo znaleziono wielką ilość ukrytej broni i amunicji. Następują masowe rozstrzeliwania ludzi posądzanych, o sprzyjanie kontrrewolucji. Mimo tej atmosfery strachu i terroru, antybolszewicka organizacja, tzw. "Centrum Narodowe", pod wodzą porucznika Nekliudowa, chwyciła za broń opanowując główny fort na dostępach do Petersburga, Krasnaja-Gorka. Na stronę powstańców przeszła znaczna część sowieckiej załogi, a wkrótce forty Sieraja-Łoszad i Obruczew. W 7 armii sowieckiej wybuchły rozruchy anty­bolszewickie. Kronsztadt znalazł się pod obstrzałem zbuntowa­nych fortów. Powstańcy oczekiwali lada chwila interwencji ze strony floty brytyjskiej, pomocy ze strony Finlandii, Estonii i gen. Judenicza. Ale pomoc z nikąd nie nadeszła, a Judenicz, sam walcząc z trudnościami, spóźnił się. Bolszewicy zdławili powstanie i zdążyli wszystkie siły obrócić przeciw Kołczakowi.

W ryzach doktryny. - Piłsudski, całe swe życie poświęciwszy walce z carską Rosją, z właściwym dla polityków o jednostronnej rutynie uporem, był najdalszy od poddania rewizji starej doktryny. Fenomenu rewolucji bolszewickiej nie rozumiał. Traktował ją po prostu jako osłabienie Rosji, zaś obalenie bolszewizmu przez kontrrewolucję, jako jej potencjalne wzmocnienie. Stąd stawiał na Rosję "słabszą", a więc stanowiącą mniejsze zagrożenie dla Polski. Pewną rolę musiały też odgrywać momenty emocjonalne. Zapewne musiał odczuwać odrazę na samą myśl wspierania b. carskich generałów przeciwko rewolucjonistom, do których przez całe życie sam się zaliczał. Łączyły go też ścisłe więzy z PPS, czyli kierunkiem narodowych socjalistów, pokrywającym się w pewnym sensie z lewicowo-radykalnym nacjonalizmem sąsiadów.

W połowie maja 1919 roku przybywa do Warszawy, wysłany z tajną misją przez Lenina, najwybitniejszy wówczas komunista polski, Julian Marchlewski. Zostaje dobrze przyjęty w kołach PPS i w bliskim otoczeniu Piłsudskiego. Konferuje z ówczesnym wiceministrem spraw wewnętrznych Józefem Beckiem, Tadeuszem Hołówką etc. Dziś nie może ulegać wątpliwości, że już wtedy musiała zapaść ostateczna decyzja co do tego, której "z dwóch Rosji" należy życzyć zwycięstwa.

Piłsudski stawia na "Rosję czerwoną", na bolszewików. W chwili, gdy Lenin rozpoczyna decydującą kontrofensywę przeciwko Kołczakowi, na łamach naczelnego organu PPS, "Robotnika", pojawia się długa seria znamiennych artykułów:

"Kołczak nie został uznany przez Koalicję!" (Nr. 201, z 29.5.19); "Kołczak i Denikin łączą się" (Nr. 202, z 30.5.); "Jeszcze o Kołczaku" (Nr. 203, z 31. 5.); "Ameryka nie uznaje Kołczaka" (Nr. 206, z 3.6.); "Kołczak działa" i "O Kołczaku" (Nr. 207, z 4. 6.).

A więc dzień po dniu. Następne artykuły ukazują się w dniach 11, 12, 15 i 16 czerwca. Aż wreszcie programowy artykuł Tadeusza Hołówki w dniu 17 czerwca 1919 r. pt. "Widmo caratu".

O wszystkich tych i pуźniejszych artykułach, pisze obecnie komunista polski, Józef Sieradzki:

"Sprawa nie schodziła dosłownie ze szpalt naczelnego organu PPS, co świadczy o całej akcji publicystycznej, co najmniej inspirowanej przez Juliana Marchlewskiego... Uchwytujemy tu bez wątpienia wątki rozmów warszawskich Marchlewskiego z ludźmi, z którymi się spotykał... Tak czy owak, widmo kontrrewolucyjnej Rosji dla wskrzeszonej Polski, a także logika argumentacji sprawiała, że Piłsudski "pozwalał im na kontynuowanie jego (Marchlewskiego) dzieła", a po pewnym czasie władze polskie wydelegowały oficera mają­cego towarzyszyć Marchlewskiemu, udającemu się do Lenina w celu odbycia z nim narady." - ("Przegląd Kulturalny", Warszawa, I. 1958.)

W tym czasie wojska polskie stoją na linii Berezyny. Działania wojenne zacichły prawie zupełnie. - Wydana przez 2. Korpus Polski w Rzymie 1945 r. broszura pt. "Polska, a ka­pitalistyczna interwencja w stosunku do ZSRR", pochwala tę decyzję Piłsudskiego, pisząc (str. 16):

"Wojska polskie zatrzymują się mimo jak najbardziej sprzyjającej sytuacji dla kontynuowania dalszej ofensywy. Głównym powodem tego zatrzymania było głębokie uświadomienie sobie przez ówczesny rząd polski i polską myśl społeczną przekonania, że dalsza ofensywa polska mogłaby w dużym stopniu przyczynić się do zwycięstwa kontrrewolucji rosyjskiej... Polska, jak to świadczą dokumenty, uczy­niła wiele, by ułatwić sytuację czynnikom rewolucyjnym rosyjskim w zduszeniu kontrrewolucji reakcyjnej i zapewnić zwycięstwo czynnikom politycznym, które uważała za po­stępowe."

W maju i czerwcu 1919 udało się wprawdzie bolszewikom odeprzeć ofensywę Kołczaka i odrzucić jego wojska na wschуd od Wołgi, ale już po kilku tygodniach narasta nowe, tym razem śmiertelne niebezpieczeństwo dla bolszewizmu, od południa. Istnienie dzisiejszego centrum międzynarodowego komunizmu, zawisło wówczas, rzec można, na włosku. Wystarczyłoby ten włosek przeciąć, a runęłoby w przepaść na zawsze...

"Najkrytyczniejszy moment socjalistycznej rewolucji!" ­Tak właśnie nazwał Lenin ówczesną sytuację. ("Soczinienija", t.29, str.402.)

W czerwcu 1919 Denikin zdobywa Charkуw, Carycyn (Stalingrad-Wołgograd), Ekaterynosław. Kozacy nad Danem chwytają za broń. Prawie wszędzie na tyłach armii sowieckiej wybuchają powstania chłopskie. Na Ukrainie operują bandy Machno, Grigorjewa i in. Dnia 4 lipca 1919 rozpoczyna się wielka ofensywa Denikina w głównym kierunku na Kursk­Orzeł-Tułę-Moskwę. Dnia 9 lipca Lenin ogłasza swe słynne wezwanie:

"Wszystko do walki z Denikinem! Wszystkie siły robotników i chłopów, wszystkie siły sowieckiej Republiki winny być rzucone dla odparcia Denikina!..."

29 lipca Denikin zajmuje Połtawę; w sierpniu uwalnia od bolszewików Nikołajew, Cherson, Odessę; 10 sierpnia konny korpus gen. Mamontowa przerywa front i zajmuje Tambów; 31 sierpnia Denikin zajmuje Kijów. W Sarańsku wybucha bunt antybolszewicki w sowieckim konnym korpusie Miro­nowa. Dnia 12 września Denikin wydaje rozkaz marszu na Moskwę i zdobywa Kursk; 6 października Woroneż; 13-go Orzeł. W tym samym czasie Judenicz ponawia atak na Petersburg. Lenin pisze:

"Nigdy jeszcze wrуg nie był tak blisko Moskwy, nigdy jeszcze nie był tak blisko Piotrogrodu!" ("Soczin." t. 30, str. 30.)

W Petersburgu, Penzie, Saratowie i samej Moskwie powstały liczne spiski antybolszewickie. Dnia 25 września rzucone zostały bomby w czasie posiedzenia moskiewskiego komitetu partyjnego, które zabiły 12 wybitnych członków partii.

Lenin i Dzierżyński odpowiadają krwawym terrorem, który zaćmił poprzednie. - Do października 1919 Denikin uwolnił od bolszewików 18 guberni i okręgów, łącznie 810 tys. kw. wiorst o ludności co 42 miliony.

Ale już począwszy od 25 września, bolszewicy wycofują z frontu polskiego, najpierw "Łotewską Dywizję", później brygadę Pawłowa i nowosformowaną kawalerię "czerwonego kozactwa", i rzucają na odcinki najbardziej zagrożone. Wojska polskie, na rozkaz Piłsudskiego, stoją z bronią u nogi.

Zamiast "Mozyrza" - "Mikaszewicze". - W wytworzonej sytuacji strategicznej, Denikin zaproponował Piłsudskiemu, aby wykonał uderzenie w ogólnym kierunku na Mozyrz z wyjściem na prawy brzeg Dniepru. Nie będziemy omawiali projektowanej operacji w szczegółach. Rzut oka na mapę ówczesnych frantów wystarcza, aby się przekonać, iż byłby to cios śmiertelny zadany w bok prawego skrzydła głównych sił sowieckich. W ten sposób cała 12 armia sowiecka utrzymująca front przeciw Polsce, od Białorusi po Wołyń, znalazła się w potrzasku i ulegała zniszczeniu. Jednocześnie zwolnione zostałyby wojska polskie na odcinku południowym i zabezpieczone lewe skrzydła armii Denikina. Ostateczna klęska bolszewików byłaby nieunikniona.

Piłsudski zdawał sobie z tego w zupełności sprawę, pisząc: "Uderzenie na bolszewików w kierunku na Mozyrz niewątpliwie mogłoby się stać momentem decydującym... Polska na froncie poleskim miała dostateczną ilość sił, by takie uderzenie wykonać." - (Por.: Kutrzeba: "Wyprawa Kijowska".)

Dlaczego nie zostało wykonane? Tłumaczy to sam Piłsudski:

"Współpraca z Denikinem w jego walce z bolszewikami nie odpowiada polskim interesom państwowym... Podstawą polityki naczelnika Państwa Polskiego jest fakt, że nie chce dopuścić, aby rosyjska reakcja zatriumfowała w Rosji. I dlatego będzie on robić wszystko, by do tego nie dopuścić."

Zamiast zniszczenia głównej siły bolszewickiej, zaszło coś odwrotnego: wojska polskie nie ruszają się, a bolszewicy wyciągają z frontu polskiego 43 tysiące żołnierza i całą 12 armię, która po prostu robi zwrot w tył i całym ciężarem runie na lewo skrzydło rosyjskich wojsk antybolszewickich... A oto jak da tego doszło:

Za pośrednictwem Marchlewskiego Piłsudski utrzymywał stały kontakt z Leninem. Rzecz była zachowana w największej tajemnicy, jak to zresztą leżało w konspiracyjnych zamiłowaniach Piłsudskiego. W pierwszej dekadzie lipca 1919, Marchlewski ponownie przybywa do Polski. W Białowieży nastąpiło spotkanie z pełnomocnikiem Piłsudskiego, hr. Kossakowskim. Bliższe szczegóły tych narad nie są znane. Musiało jednak dojść do zasadniczego porozumienia, że Polska nie wesprze antybolszewickich sił rosyjskich. Marchlewski wraca z tym do Moskwy. W początku października 1919 jest już z powrotem z Polsce. Tym razem jako oficjalny, choć tajny, wysłannik rządu sowieckiego. Pełnomocnictwo wystawione mu przez "Ludowy Komisariat Spraw Zagranicznych RSFSR" nr. 11/853, podpisane jest przez ludowego komisarza Cziczerina dnia 4 października 1919 r. Ze strony Piłsudskiego występuje kapitan Ignacy Boerner, późniejszy attache w Moskwie (1924/25), a następnie minister poczt i telegrafów w Warszawie. Jakąś rolę pośrednika odgrywa również dziennikarz, w wojsku porucznik, M. Birnbaum. Na miejsce tajnych rokowań wyznaczono Mikaszewicze, małą mieścinę na Polesiu. O tych rokowaniach napisze później sam Marchlewski ("Rosja Proletarjacka a Polska Burżuazyjna", Moskwa, 1921):

"W czasie rokowań mikaszewickich położenie Rosji Sowieckiej poprawiło się znakomicie... Judenicz został rozgromiony, Denikin również. Kołczak odparty daleko na wschód..."

Istotnie, zawdzięczając przyjaznej neutralności Piłsudskiego, udało się bolszewikom zgromadzić wszystkie rozporządzalne siły do rzucenia ich przeciwko Denikinowi. Już w końcu października odzyskują Orzeł, w listopadzie zajmują Kursk i Czernihów, w grudniu wypierają białych z Charkowa i Kijowa. – Tymczasem Marchlewski, otrzymawszy dyrektywy od Piłsudskiego udaje się do Moskwy i 21 listopada 1919 wraca do Mikaszewicz z odpowiedzią Lenina "precyzującą stanowisko radzieckie we wszystkich sprawach objętych oświadczeniem Piłsudskiego".

Piłsudski nie byłby urodzonym konspiratorem, gdyby w międzyczasie nie wysłał jednocześnie polskiej misji do Denikina. Przybywa ona do Taganrogu 13 września 1919, w składzie: gen. Karnickiego, Iwanickiego i mjr. Przeździeckiego. Cel tej misji nie jest jasny. Być może miała wysondować prawdziwe zamiary i postawę polityczną Denikina. Raczej jednak właściwym jej celem było uśpienie ewentualnych podejrzeń, a także odwrócenie uwagi tych kół mocarstw zachodnich, które popierały Denikina. W każdym razie Karnicki wyraźnie grał na zwłokę, a na pytania: dlaczego Piłsudski nie rusza?, - dawał wymijające odpowiedzi. Tymczasem sytuacja antybolszewickich sił rosyjskich pogarsza się katastrofalnie.

26 listopada 1919 Denikin wysyła osobiste pismo do Piłsudskiego, prosząc go o pomoc w imię wspólnej sprawy, w obliczu zagrożenia bolszewickiego. Jest to właśnie dzień, w którym kpt. Boerner składa raport Piłsudskiemu o wynikach rokowań mikaszewickich oraz treść odpowiedzi Lenina. Indagowany przez misje zachodnie, Piłsudski oświadcza, że "nie ma z kim rozmawiać, bo i Kołczak i Denikin, to reakcjoniści i imperialiści". – A bolszewicy zwyciężają na całym froncie wojny domowej. – Jak dokładnie zwyciężają na całym froncie wojny domowej. – Jak dokładnie konspiracja była zachowana i jak wielka była dezorientacja dowództwa rosyjskiej, antybolszewickiej tzw. "Armii Ochotniczej", świadczy memoriał gen. Wrangla jeszcze 25 grudnia 1919, w którym proponuje on zerwać z dotychczasowym oparciem o Kozakуw, - ktуrzy pod wpływem propagandy nacjonalistycznej ("separatystycznej") coraz częściej odmawiają walki poza granicami własnego obszaru – a oprzeć się całkowicie o Polskę... – Na ponawiane prośby o pomoc, Piłsudski oświadcza w styczniu 1920 r., że być może będzie mógł udzielić pomocy na wiosnę... Brzmi to jak szyderstwo, gdyż w międzyczasie następuje agonia wszystkich antybolszewickich "sił południa Rosji". Niedobitki chronią się na Krym.

Najkrytycznejsza chwila Polski. – Piłsudski dokonał wyboru. Katastrofalne skutki tego wyboru są znane. Bolszewicy po rozgromieniu armii białych, wszystkimi siłami runęli na Polskę i w pół roku później, już nie egzystencja bolszewizmu, a z kolei los Polski zawisł na włosku. Tenże sam Julian Marchlewski, wczoraj jeszcze pośrednik tajnego porozumienia pomiędzy Piłsudskim i Leninem, staje teraz na rozkaz Lenina, na czele pierwszego komunistycznego rządu polskiego ("Tymczasowy Komitet Rewolucyjny"), do którego wchodzi ponadto Feliks Dzierżyński, Feliks Kon, Edward Pruchniak, oczekując w Białymstoku na zdobycie Warszawy, aby przeistoczyć Polską w to, w co zostanie przeistoczona 25 lat później, w 1945 roku.

Czego Piłsudski, tak samo zresztą jak Denikin, jak inni ówcześni przywódcy narodowi, a dziś ich epigoni reprezentujący tzw. "realnych polityków" – nie rozumiał i nie rozróżniał, to jest: nie – równorzędność płaszczyzn zachodząca pomiędzy bolszewizmem i Rosją, jak zresztą każdym innym państwem na świecie; a wykluczająca wybór w tej samej płaszczyźnie np. pomiędzy "Rosją białą" i "Rosją czerwoną". Albowiem treść, czy to rozgrywki, czy porozumienia, odbywa się w danym wypadku w różnych poziomach. Treścią stosunku do bolszewizmu nie może być zagadnienie takiego, czy innego terytorium, takiej czy innej granicy. Lenin bynajmniej nie dążył do "inkosporowania" Polski do państwa sowieckiego, lecz do opanowania Polski dla przemarszu przez nią, celem opanowania innych krajów dla rewolucji bolszewickiej. Doraźnym celem marszu w roku 1920 była nie Warszawa, a Berlin. Słynne jest powiedzenie Lenina:

"Berlin jest kluczem do Europy. Kto posiada Berlin ten posiada Europę. Kto posiada Europę, ten posiada świat."

Już 20 czerwca 1920 r. omawiano w Moskwie plany organizacji "Sowieckiej Polski", "Sowieckich Niemiec", "Sowieckich Węgier" i "Sowieckiej Finlandii". Dnia 2 lipca 1920 r. rozpoczynając wielką ofensywę, Tuchaczewski ogłosił swój znamienity rozkaz do podległych mu dwudziestu dywizji uderzeniowych:

"Na Zachodzie rozstrzygnie się los Rewolucji Światowej! Poprzez trupa Polski wiedzie nas droga do powszechnego pożaru światowego! Naprzód, na Mińsk – Wilno – Warszawę!"

Rozkaz Rewwojensowietu frontu, za nr L. 1847 z dnia 20 lipca 1920 głosi:

"Żołnierze Czerwonej Armii, pamiętajcie że front zachodni, jest frontem światowej rewolucji!"

Dnia 19 sierpnia 1920, C.K. partii bolszewickiej wydał odezwę podpisaną przez Lenina, Krestyńskiego, Trockiego, Stalina i Bucharina:

"W związku z wszechświatowym historycznym znaczeniem polskiego frontu, C.K. uważa siebie za uprawnionego wezwać wszystkich komunistуw świata do heroicznego wysiłku!"

Polska znalazła się na skraju przepaści. Piłsudski, który onegdaj jeszcze oskarżał Denikina i Kołczaka o "imperializm i reakcyjność", wygrywając niejako przeciwko nim lewicowe sympatie Zachodniej Europy, teraz sam stał się celem ataków ze strony europejskich "postępowców". 6 sierpnia 1920, sekretarz brytyjskiej Labour Party, Henderson, ostrzegał z naciskiem przed jakimkolwiek popieraniem Polski; 10 sierpnia Ernest Bevin, przewodniczący brytyjskiego związku transportowców, protestował przeciwko wysyłaniu do Polski broni i amunicji; opanowane przez lewicowe partie Niemcy i Czechosłowacja, odmówiły tranzytu sprzętu wojennego; robotnicy portowi w Gdańsku odmówili wyładowania amunicji; rząd czeski w Pradzie nie zezwolił na przemarsz 30 tysięcy kawalerii węgierskiej na pomoc Polsce itd.

Wiadomo, że prawie tylko "cudem" udało się powstrzymać nawałę bolszewicką i rozbić ją w bitwie pod Warszawą. Nie w "cudzie" jednak leżał zalążek przeszłego dramatu, - jak to na łamach "Izwestij" kpił sobie Karol Radek: "Nie jest dobrze polegać na cudach, albowiem wszelkie cudy mają tę właściwość, że się na zamówienie nie powtarzają...", - a w tym, że z tego wielkiego doświadczenia nie wyciągnięty został właściwy wniosek. Zwycięska bitwa pod Warszawą uchroniła Polskę i Europę, odroczyła zalew komunizmu na lat przeszło 20. Stąd lord d’Abernon, gdy wypowiadał swą słynną sentencję, zaliczając bitwę warszawską do " 18 decydującej bitwy w dziejach świata", miał oczywiście słuszność. Ale czy sam Piłsudski, który stał wtedy na czele zwycięskich wojsk polskich, podzielał istotne znaczenie sentencji lorda d’Abernona? Wydaje się, że nie.

"Tajemnica" Traktatu Ryskiego. – Lord d’Abernon w "Eighteenth Decisive Battle of the World" tak określa cele polityki sowieckiej w r. 1920:

"Jedyną ich wiarą, była wiara w zniszczenie istniejącego porządku, jedyną ich polityką, chęć zniweczenia wszystkiego, co jest zgodne z naszymi pojęciami... Trudno jest ocenić względną ważność wydarzeń z dziesiątego i siedemnastego stulecia w zestawieniu z bitwą pod Warszawą w naszych czasach, ale można z całą pewnością przypuszczać... że gdyby armie sowieckie przełamały opór Polaków i zdobyły Warszawę, bolszewizm byłby z pewnością zapanował w całej Europie..."

Inaczej Piłsudski. Istniała ogromna różnica w pojmowaniu celów prowadzonej wojny, pomiędzy Piłsudskim i Leninem. Piłsudski usiłował wojnie z bolszewikami wbrew oczywistym faktom, nadać charakter narodowy, na wskroś bilateralny, sprowadzić do sprzeczności interesów państwowych; obrony interesów polskich i tylko polskich. Odbierał jej przeto charakter ideologiczny, integralnej walki z "zarazą bolszewicką". Lenin ujmował ją dialektycznie. Dla niego nie była to wojna narodowo-państwowa a wojna rewolucyjna. Stosunek do Polski był sprawą podrzędną i schodził niejako na plan drugi. Nie był to konflikt pomiędzy państwami, lecz integralna walka z ustrojem kapitalistycznym wszystkich państw świata. A zatem rozgrywka nie bilateralna, lecz globalna. Identyczną interpretację spotykamy we wszystkich wypowiedziach leaderów bolszewickich, nie tylko Lenina, ale i Trockiego, Zinowjewa, Stalina, Kamieniewa etc. Nie chodzi im o Polskę, chodzi o rozdmuchanie rewolucji w całej Europie. Tuchaczewski w swej książce pt. "Pochód za Wisłę", wyraźnie przyznaje, że wojna sowiecko-polska traktowana była jako środek rewolucyjnego opanowania całej Europy zachodniej. L. Diegtiarow w swej pracy: "Politrabota w Krasnoj Armii" (Moskwa 1930), pisze:

"Szczególnie ważny wpływ na międzynarodowy ruch rewolucyjny miał nasz pochód na Warszawę w 1920. Po­ciągnął on za sobą polityczny kryzys w Europie i współdziałał z rozwojem ruchu rewolucyjnego. Na skutek powodzeń czerwonej armii powstały w Anglii "Komitety Akcji", w Italii robotnicy poczęli zagarniać fabryki i zakłady przemysłowe, całe Niemcy zakotłowały się. Nie było chyba kraju, w którym robotnicy i chłopi nie śledziliby ze zdenerwowaniem i pełni nadziei powodzenia wojennego armii czerwonej. Przeciwnie znów: porażka czerwonej armii pod Warszawą, pociągnęła za sobą klęskę klasy robotniczej w całym szeregu państw."

Marchlewski - (ktуrego z obiektywną ścisłością określić możemy, jako niedoszłego wówczas poprzednika Bieruta i Gomułki) - w pracy swej pt. "Wojna i Pokój" (1921) w ten sposób, z punktu bolszewickiego logiczny, wykłada:

"Kiedy wojna jest prowadzona pomiędzy dwoma państ­wami tego samego typu społeczno-ustrojowego, np. pomiędzy państwami kapitalistycznymi, wchodząca na terytorium przeciwnika armia organizuje "władzę okupacyjną" w celu administracyjnym... Inaczej rzecz się ma, gdy wojnę pro­wadzą dwa państwa innego typu ustrojowego. W tym wypadku armie wchodzące na teren przeciwnika... siłą konieczności niszczą istniejący w okupowanym kraju ustrój społeczny. Czerwona armia państwa proletariackiego, wchodząc do Polski burżuazyjnej, niszczyła ustrój burżuazyjny i wymiatała śmieci kapitalizmu, niszczyła prawa własności, wprowadzała system sowietów..."

Temu kryterium globalnego przewrotu Piłsudski usiłował przeciwstawić partykularyzm interesуw polskich, podkreślając z naciskiem brak jakiejkolwiek ich łączności z interesami międzynarodowej, antybolszewickiej interwencji. - Analogia z dzisiejszym polrealizmem rzuca się w tym wypadku w oczy. Nie mniejszej analogii dopatrzyć się można w optymizmie, pomniejszającym fenomen niebezpieczeństwa bolszewickiego. W wywiadzie dla londyńskiego "Times" z dnia 14 lutego 1920, Piłsudski oświadcza:

"Nie sądzę, ażeby propaganda bolszewików stanowiła niebezpieczeństwo dla tych, którzy ich znają."

A powinien był raczej powiedzieć: "Niebezpieczeństwo propagandy bolszewików ocenić mogą w całej pełni dopiero ci, którzy ich znają..." Widzimy więc, że uporu, z jakim Piłsudski reprezentował sztywność anachronicznych poglądów, nie zdołały przełamać nawet doświadczenia.

W takich to okolicznościach i atmosferze, po wygranej bitwie warszawskiej, dochodzi do podpisania traktatu pokojowego z bolszewikami w Rydze. Jest on zaprzeczeniem "idei federacyjnej Piłsudskiego". Wszyscy są zdumieni: Jakże to?! Piłsudski, naczelnik państwa, który robił dotychczas co chciał, nie licząc się z większością swych oponentów decydował o losach wojny i Polski, skapitulował nagle na rzecz tych oponentów, właśnie w chwili gdy autorytet jego, zwycięskiego wodza, doszedł chyba do zenitu?!... Pytanie to pozostaje dotychczas zagadką, nękającą jego stronników i apologetów. Próby zrzucania winy na "intrygi opozycji" i "niedojrzałość społeczeństwa", nie tłumaczą niczego, albowiem "niedojrzałość" i "intrygi" były też przedtem. Jeden z bezwzględnych wielbicieli Piłsudskiego, pisał jeszcze kilka lat temu:

"Wydaje się, że nikomu z dotychczasowych biografów Piłsudskiego nie udało się rozwiązać tajemnicy; dojść źródła Jego wуwczas psychicznej rezerwy..."

Rzecz w tym, że armie bolszewickie nie tylko zostały rozbite pod Warszawą, ale w dalszym ich odwrocie poszły prawie w rozsypkę. Droga dla zwycięskiej armii polskiej stała otworem. I oto mamy do czynienia z ponownym, tajemniczym ich zatrzymaniem na ćwierć drogi. Piłsudski sam wypowiedział się na ten temat raz tylko, w odczycie wygłoszonym w Wilnie 24. 4. 1923 r.:

"Armia bolszewicka była wtedy tak doszczętnie rozbita na całej linii frontu, że nie miałem żadnej przeszkody w tym, aby sięgnąć tak daleko dokąd bym zechciał. To co mnie powstrzymało był brak moralnej siły w narodzie."

To, raczej mgliste powołanie się na raczej niekonkretną przeszkodę, z trudem zaledwie pokrywa się z pośpiechem, z jakim Piłsudski już 12 października 1920 roku zawiera z tymi doszczętnie rozbitymi bolszewikami "pokój prowizoryczny", zatrzymując dalszy pochód swych wojsk. Otóż ten "pokój prowizoryczny" podpisany w Rydze (formalny zawarty został dopiero 18 marca 1921) wydaje się stanowić istotny klucz do całej zagadki. Albowiem rozgromienie bolszewików przez Polskę w jesieni 1920, w znacznym stopniu przywróciło sytuację z jesieni 1919.

Podobnie jak w jesieni 1919 generał Denikin, tak teraz gen. Wrangel, który w kwietniu 1920 objął naczelne dowództwo na Krymie nad garstką niedobitków białej armii, przechodzi do ofensywy. Wprawdzie rozporządza względnie słabymi siłami, ale może skorzystać właśnie z klęski bolsze­wików w Polsce. Pozatym jego mała armia została zreformo­wana i obficie zaopatrzona w sprzęt, głównie francuski. Wykorzystując tedy moment ogólnego rozprzężenia po stronie bolszewickiej, wyszła z Krymu i posuwa się szybko naprzód. Niebawem przybył do Warszawy przedstawiciel Wrangla gen. Machrow, który przy energicznym poparciu Francji usiłował doprowadzić do uzgodnienia działań przeciwko bolszewikom, celem ostatecznego ich zniszczenia. Gen. Wrangel oświadcza i w wywiadzie ogłoszonym 14 października 1920 w "Wola Rossii":

"Polska winna wejść z nami w porozumienie i związać na swym froncie największą ilość wojsk; gdyby te warunki zostały dopełnione, do przyszłej wiosny 1921 roku nastąpi ostateczny upadek bolszewizmu."

Minister spraw zagranicznych rządu krymskiego, Piotr Struwe, w wywiadzie udzielonym paryskiemu "Matin", oświadczył:

"Główne zagadnienie to sprawa polska... od niej zależy, przyszłość. Jeżeli Polacy zaprzestaną wojny i podpiszą pokój z Moskwą, cała armia czerwona skoncentruje się przeciwko nam i rozdusi nas swą liczebnością."

Makłakow, z kolei, przedstawiciel Wrangla w Paryżu, dokładał ze swej strony wszelkich usiłowań, by rząd francuski przeszkodził pertraktacjom ryskim. Polityk i publicysta rosyjski, P. Mikulow, w swej historii rewolucji rosyjskiej, "Rossija na pierełomie" (Paryż, 1927), pisze:

"Prуba Wrangla, ktуrą podjął Struwe przez Paryż, aby utrzymać wojska polskie na froncie i skierować je na Kijуw nie odniуsł skutku. Polacy nie chcieli wojować, a w szczegуlności ni chcieli pomagać Wranglowi."

O odmуwieniu przez Piłsudskiego pomocy Wranglowi w jego zmaganiach z bolszewikami, znajdujemy ponadto szczegóły w książce G. Rakowskiego "Koniec biełych" (Praga, 1921), u A. Walentinowa. "Krymskaja epopeja" (T. 5. "Archiw russkoj rewolucji") i in. - Piłsudski nie dał się odwieść od swej doktryny, że "bolszewicy są mniejszym złem", ani argumentami, ani doznanym doświadczeniem. Wspomniana już raz broszura, wydana przez 2. Korpus w Rzymie, pisze:

"Podobnie jak przedtem w stosunku do Denikina, tak samo w r. 1920 w stosunku do Wrangla rząd polski i dowództwo polskie unika nawet pozoru jakiejkolwiek współpracy, a rządowa, i stronnictwa rządowe reprezentująca prasa polska, popierając polski wysiłek wojenny nie ukrywa jednocześnie swej radości, że rewolucja rosyjska dławi do reszty tak znienawidzoną przez Polaków białogwardyjską reakcję rosyjską."

Wydaje się więc, że "tajemnica traktatu ryskiego", a raczej jego prowizorium, podpisanego już w październiku 1920 r., wynikła z obawy Piłsudskiego, aby owa "białogwardyjska reakcja" nie zwyciężyła bolszewików, jeszcze w ostatniej chwili. Zatrzymał tedy wojska, aby bolszewikom po raz drugi ułatwić jej rozgromienie. Nawet za cenę oddania im wschodnich połaci Białorusi i Ukrainy. Siły antybolszewickie w Rosji istotnie zostały zdławione definitywnie.

***

Zatrzymaliśmy się tak szczegółowo nad wypadkami sprzed 43 lat, gdyż stanowią w istocie początek tego co jest dzisiaj. Zarazem genezę tej "bilateralnej" polityki w podejściu do globalnego problemu Związku Sowieckiego.

Generał Denikin, który swojego czasu sam uroczyście oświadczał: "Ani piędzi ziemi rosyjskiej za pomoc!" (przeciw bolszewikom), napisał już na emigracji, w latach trzydziestych, nawiązując do polityki Piłsudskiego, która doprowadziła Polskę na skraj katastrofy 1920 roku, - słowa mogące służyć za wzуr proroctwa: "Czy Nemesis historii za pomocą tej kata­strofy dokonała już wyroku za czyny wodzów, niewinnych temu narodów, czy był li to tylko piorun przed burzą?" - Dziś wiemy, że był to tylko ostrzegawczy "piorun"; w roku 1945 przyszła ta "burza", której już żaden drugi "cud" ode­przeć nie zdołał. I cała Polska znalazła się w niewoli komu­nistycznej, jak 25 lat przedtem, cała Rosja.

Historiografia polska stanęła na stanowisku, że ówczesne decyzje Piłsudskiego były jedynie słuszne i możebne, gdyż Kołczak, Denikin i inni przywódcy antybolszewickiej Rosji nie chcieli uznać innej Polski jak tylko w granicach "etnograficznych". To święta prawda. Ale ta sama historiografia nie bierze pod uwagę, że Lenin i wszyscy przywódcy bolszewiccy, nie uznawali w gruncie rzeczy nawet Polski "etnograficznej"... To znaczy nie dlatego, że byli "lepszą" czy "gorszą", "słabszą" czy "silniejszą Rosją", a dlatego po prostu, że z założenia doktryny, z założenia globalnej rewolucji wychodząc, nie mogli dążyć do uznania innej Polski jak ta, ktуrą reprezentował "Komitet Rewolucyjny" Marchlewskiego-Dzierżyńskiego w Białymstoku, a dziś reprezentuje Gomułka w Warszawie; tzn. Polski komunistycznej. W tym kontekście sprawa granic państwowych jest dla komunistów rzeczą w praktyce podrzędną, bądź wygrywaną jedynie dla celów taktycznych. Piłsudski natomiast popierając raczej bolszewi­ków przeciwko "białej" Rosji, dlatego że nie chciała ona uznać roszczeń polskich na wschodzie, sprowadzał swą politykę niejako do "obrony granic wschodnich". Dziś roszczenia do tamtych granic wydają się już wielu anachronizmem, natomiast współcześni "realiści" popierają z kolei - raczej komunistów przeciwko Niemcom, "w obronie granic zachodnich".

Piłsudski niewątpliwie wpłynął decydująca na ugruntowanie tej polskiej myśli politycznej która, mimo że wschodni sąsiad przeistoczył się z narodowej Rosji w centrum "między­narodowego systemu socjalistycznego", uznaje ciągłość położenia Polski "pomiędzy Niemcami i Rosją". W tym wypadku podtrzymany przez swego największego oponenta, Romana Dmowskiego, jakkolwiek z przeciwstawnych względów. Poli­tyka endecji, usiłując odwrócić uwagę od wschodu, a skiero­wać ją ku zachodowi, przeciwko Niemcom, których uważała za głównego przeciwnika, nie mogła naturalnie stać na stanowisku, że jednocześnie na wschodzie, tzn. na tyłach tego frontu, który pragnęła obrócić na zachуd, zaistniał przeciwnik­ super, przeciwnik nadrzędny, zagrażający nie tylko Polsce ale i całej Europie, ba, światu. Stąd konsekwentne podtrzy­manie tezy o ciągłości "tej samej Rosji" (Stanisław Stroński: "Nic, tylko Rosja!"). Rezultat był taki, że w ciągu niepodległego 20-lecia, - jak to w tendencyjnej formie, ale w niezbyt odbiegającej od stanu faktycznego treści, przedstawia komunistyczny publicysta, Mieczysław F. Rakowski w "Polityce" (z 21. 10. 1961):

"Cała machina propagandowa nastawiona była na realizację programu wychowawczego opartego na tezie: między Rosją carską i Rosją Radziecką nie ma żadnych różnic."

Jak widzieliśmy poprzednio (i z jakich względów), pogląd ten w ogólnych zarysach pokrywał się ze stanowiskami, wszystkich nacjonalizmów Europy Wschodniej, (z poprawką, że w gruncie Rosja Radziecka jest lepsza od Rosji carskiej) ­co oczywiście nie mogło pozostać bez wpływu na kształtującą się właśnie względem nowopowstałego Związku Sowieckiego, postawę Zachodniej Europy.

"Gomułkizm" z lat dwudziestych

Tytuł tego rozdziału jest naturalnie tendencyjny. Powinien brzmieć: "Leninowski NEP-narodowy", bo o nim tu będzie mowa. Tendencja tkwi w tym, aby zwrócić uwagę na identyczność taktyki komunistycznej, o której wielu bądź zapomniało bądź, nie znając historii, nawet nie słyszało. Roz­wiewa ona modne dzisiaj złudzenie o tzw. "ewolucji komunizmu", znajdującej rzekoma swój wyraz w przejściu do "narodowego komunizmu".

W rzeczywistości "narodowy komunizm" jest wynalazkiem b. starym, bo jeszcze Lenina, i stanowił w zaraniu rewolucji podstawę wyjściową taktyki bolszewickiej. Wywołał też identyczne skutki w postaci tzw. wówczas "poputniczestwa" ze strony "realistycznie myślących", nacjonalistycznych sfer nie­komunistycznych.

Nacjonał-komunizm - przez ogłoszenie gazetowe... ­ Klasycznym przykładem tworzenia "gomułkizmu" pierwszych lat rewolucji bolszewickiej, służyć może sowiecka Białoruś. ­Sądzę, że moi przyjaciele Białorusini nie wezmą mi za złe przytoczenie tych szczegółów. Nie może być bowiem nic ubli­żającego w stwierdzeniu, że narodowy ruch białoruski znajdował się w tym okresie w stadium zaczątkowym. Każdy ruch ma kiedyś swój początek. Ilość uświadomionych Białorusinów nie stała w żadnej proporcji do rozległych obszarów etnograficznie białoruskich, zjednoczonych od 30 grudnia 1922 r. w Związkowej Sowieckiej Republice Białoruskiej, czyli BSSR. W ten sposób eksperyment białoruski Lenina uważać można za wzorcowy w tej dziedzinie; tak jak całość eksperymentu "narodowego NEPu" stała się wzorcem dla przyszłych Republik Ludowych, a więc i dla PRL. Stwierdza to zresztą oficjalna wykładnia radziecka:

"Doświadczenia NEP-u miały znaczenie międzynarodowe... Obecnie w krajach ludowych demokracji, w zależności od ich właściwości, ich historycznego rozwoju i konkretnych warunków, stosowane są te same podstawowe zasady, które stanowiły fundament polityki NEPu w ZSRR." – ("Politicz. Słowar", Moskwa, 1958, str. 388.)

Na Białorusi rząd sowiecki przystąpił, podobnie jak w innych republikach związkowych, nie do rusyfikacji, a przeciwnie do odrusyfikowania. Okazało się jednak, że brakuje inteligentów władających językiem białoruskim. Wobec tego w lutym 1921 roku, Centralny Komitet Wykonawczy w Mińsku powziął uchwałę wzywającą wszystkich, ktokolwiek włada językiem białoruskim w piśmie do powrotu na teren Białorusi. Wezwanie to rozesłane zostało w formie ogłoszenia do gazet sowieckich:

"...Nie szkodzi nawet, jeżeli władacie swoim językiem niepoprawnie! Tu, wśród rodakуw, przypomnicie go sobie i opanujecie na nowo."

W marcu 1923, na XII kongresie związkowym potępiony zostaje system rusyfikacyjny Rosji carskiej i powzięta uchwała o praktycznym przeprowadzeniu białorutenizacji. W lipcu 1924, plenum CK partii BSSR postanawia wprowadzić przymusowo język białoruski we wszystkich urzędach, instytucjach i organizacjach partyjnych, państwowych i społecznych. Pracownicy, którzy nie nauczą się po białorusku w terminie przewidzianym, będą zwolnieni ze służby. W tym celu utworzone zostają przymusowe kursy języka białoruskiego. W październiku 1925 wyrażono naganę czynnikom odpowiedzialnym za niedostateczną białorutenizację kraju i polecono zdwoić wysiłki. W październiku 1926, plenum CK postanawia: "Cała komunistyczna partia bolszewików Białorusi musi rozmawiać po białorusku." - W roku 1927 jest już wiele tysięcy szkół początkowych, 4 białoruskie uniwersytety, 4 fakultety robotnicze, 30 szkół fachowych, 30 szkół zawodowych, 15 szkół rzemieślniczych, wszystko z językiem wykładowym białoruskim. Jednocześnie powstaje szereg instytutów naukowych, sztuk pięknych, muzeów, teatrów, bibliotek etc. na czele z "Instytutem Białoruskiej Kultury" (INBIEŁKULT). Wydawane są masowo gazety, czasopisma, książki i inne druki białoruskie.

Należy przyznać, że tempo tego eksperymentu jest za­wrotne, jeżeli się weźmie pod uwagę, że poczęte dosłownie z niczego. - Analogicznie przebiega proces ukrainizacji sowieckiej Ukrainy. "Encyklopedija Ukrainoznawstwa" na emi­gracji (New York - Monachium, 1949) pisze:

"Ukraińska literatura, sztuka, teatr i td. doszły w owych latach, (1922-1933) do niebywałego dotychczas rozkwitu."

Ze strony komunistycznej jest to tylko taktyka, obliczona na tym skuteczniejsze skomunizowanie mas ludzkich. Według klasycznej tezy: "Narodowa forma, socjalistyczna treść."

Narodzenie pierwszego "poputniczestwa". - Mimo iż taktyka wówczas, podobnie jak dziś, była w gruncie zupełnie jasna, a chwilami wydawała się naiwnie jawna, Lenin nie omylił się co do rezultatów jakie wywoła w "zbiorowisku oślepionym żądzą zrealizowania krzewionych przez nich sloganów". Stąd narodził się pierwszy wielki ruch "poputniczestwa", który po latach, w "gomułkiźmie" osiągnie punkt szczytowy, chociaż pierwotna jego nazwa wyjdzie z obiegu.

Już wtedy czołowi "realiści" narodowi wysunęli hasło, że to co się dzieje, dzieje się nie za sprawą taktyki komunistycznej, lecz: "pod naciskiem mas narodowych"... Jakkolwiek właśnie w klasycznym przykładzie Białorusi, o żadnym "nacisku z dołu, nacisku mas" już dlatego nie mogło być mowy, gdyż uświadomienie narodowe mas prawie nie istniało. Mimo to teza o decydującym wówczas "wpływie społeczeństwa", będzie obowiązywać nacjonalistуw białoruskich do dnia dzisiejszego, podobnie jak polrealistów obowiązuje teza o "Polskim Październiku". Analogiczna jest też argumentacja:

"Należy wyzyskać możliwości, aby w legalnej formie krzewić kulturę narodową i rozwijać poczucie własnej państwowości." - (Białoruski historyk, U. Hłybinny.)

Większość białoruskich i znaczna część ukraińskich działaczy narodowych, opowiedziała się za współpracą z komunistami. Wiele emigrantów zdecydowało się wracać "do kraju", aby podjąć tam pracę organiczną dla dobra narodu. Wśród Ukraińców powrócili m. in. tacy wybitni politycy i działacze jak: prof. M. Gruszewskij, A. Nikowskij, M. Czeczel, P. Christiuk, M. Szrug etc. Również spora liczba oficerów b. ukraińskiej armii narodowej.

Nacjonalista białoruski dr. S. Trampowicz decydując się na współpracę z komunistami, zwrócił , się do swych rodaków z wezwaniem:

"Inteligencja białoruska musi podjąć inicjatywę i dowieść, że pragnie ponosić odpowiedzialność za pracę i przyszłe losy narodu."

Senior historykуw i krytyk literacki białoruski, Wsiewołod Ignatowski, wzywał aby wszystko wykorzystać dla białoruskiego ruchu: "Z chwilą gdy ustrój stał się taki, że kieruje nim komunistyczna partia, należy wykorzystać tę komunistyczną partię." Następnie sam wstąpił do partii, twierdząc że tylko w ten sposób można realnie pracować dla dobra białoruskiej sprawy. - Taktyka ówczesnego, jak go nazwaliśmy "gomułkizmu" białoruskiego, nie pozostała bez wpływu i na białoruski kler katolicki. Ks. Adam Stankiewicz, w tym okresie poseł do sejmu polskiego, rzucił w roku 1926 z trybuny sejmowej w Warszawie oskarżenie pod adresem ad­ministracji polskiej, przeciwstawiając pozytywnie stan jaki panuje pod Sowietami:

"Faktem pozostaje, że tam... życie ludu białoruskiego płynie wartkim nurtem, że powstało tysiące szkół biało­ruskich w BSSR!"

W roku 1925 udał się z Mińska do Pragi i Berlina w tajnej misji z polecenia rządu komunistycznego, działacz białoruski Żyłunowicz, celem nawiązania poufnego kontaktu z ówczesnym rządem "Narodowej Republiki Białoruskiej" na emigracji. Potrafił on namówić dwуch kolejnych premierуw tego rządu, Ćwikiewicza i Łastowskiego, do powrotu. - (Dziwna koincydencja do akurat dwóch premierów polskiego rządu emigracyjnego, którzy w ten sam sposób dali się namówić trzydzieści lat później.) - Spowodowało to chwilowe rozpadnięcie, a nawet oficjalną "likwidację rządu emigracyjnego". W powziętej uchwale mówi się, że "narodowy NEP urzeczywistnił nadzieje co do przeistoczenia BSSR w prawdziwie narodowe państwo". Dnia 15 października 1925 r. podpisany został protokół likwidacyjny, który głosi m. in.:

"Uznając, że urzędujący w Mińsku, stolicy Sowieckiej Białorusi, rząd ludowy istotnie próbuje rozbudzić kulturalne i państwowe dążenia ludu białoruskiego, i że Sowiecka Białoruś jest dziś jedyną realną siłą, zdolną do wyzwolenia Zachodniej Białorusi spod jarzma polskiego... zdecydowaliśmy zlikwidować Rząd Białoruskiej Republiki Narodowej i uznać Mińsk jako jedyne, legalne centrum narodowego i państwo­wego odrodzenia Białorusi."

W uchwale tej znajdujemy dwa znamienne momenty: Po pierwsze uznanie BSSR, mimo niejakich zastrzeżeń ("prуbuje rozbudzić"), za państwo białoruskie; po drugie wspólny z komunistami interes w postaci wspólnego frontu antypolskiego. Nazwałem te momenty "znamiennymi", gdyż trudno doprawdy oprzeć się rzucającej się w oczy analogii z postawą dzisiejszych polrealistów: uznanie Polski Ludowej, mimo zastrzeżeń, za państwo polskie, oraz wspólny z komunistami front antyniemiecki.

(Porуwnaj, Juliusz Mieroszewski: "...odrzucamy zasadę prymatu jakiejkolwiek ideologii nad interesami narodowymi. Jesteśmy z komunistami wszędzie tam gdzie służą bezspor­nym polskim interesom ..." - Kultura, Paryż, nr. 12/170, grudzień 1961, str.6. - Oraz porównania w dalszych rozdziałach niniejszej pracy.)

Narodowo-komunistyczny front antypolski. - Komuniści, jeszcze z doświadczenia wojny domowej wiedzą, że niczym tak się nie przyciąga i nie wiąże ze sobą nacjonalizmu, jak popieraniem jego nienawiści do innego narodu. Z drugiej strony, unifikacja w komunizmie wymaga zatarcia roz­bieżności narodowych. Przeto umiejętnie niwecząc animozje narodowe w granicach ZSRR, potrafili celowo dynamikę tych animozji skierować na zewnątrz, w kierunku dla nich właśnie pożądanym. W Białoruskiej jak i Ukraińskiej republikach sowieckich krzewiona jest zatem konsekwentnie i systema­tycznie nienawiść do Polski, pod hasłem "odzyskania" zachodniej Białorusi i Ukrainy. Tak np. utworzona już w grudniu 1923 "Komunistyczna Partia Zachodniej Białorusi" (KPZB), łączy się w r. 1924 z "Białoruską Rewolucyjną Organizacją", a wkrótce jednoczy w białoruskiej "Hramadzie" elementy zarówno komunistyczne jak nacjonalistyczne; antypolskie. "Hramada" kierowana jest bezpośrednio z Mińska, a zasilana funduszami via Stockholm z Moskwy.

O identycznej akcji antypolskiej prowadzonej na Ukrainie, pisze, m. in. Witwicki i Baran w artykule "Ukrainski Zemli pid Polszczeju" (Encykl. Ukrainozn.) co następuje:

"Prosowieckie nastawienie wśród ukraińskich ugrupowań, miało swe podłoże zarówno w nierozsądnej polityce Polski, jak również w polityce sowieckiej w latach 1924/29... Budziła bowiem ona nadzieje, że ukraińska kultura narodowa uzyskała pod Sowietami możliwości rozwoju nie tylko w formie, ale i w treści... Do tego przekonania doszły nawet te sfery, które dotychczas z komunistycznym światopoglądem nic nie miały wspólnego."

Na płaszczyźnie tego "wspólnego interesu" doszło do coraz bliższych kontaktów pomiędzy komunistami i szeregiem wybitnych nacjonalistów ukraińskich. Wyraźnie prosowieckie stanowisko zajęli tacy nacjonaliści jak: Kruszelnicki, Bobinski, M. Łozinski, S. Rudnicki, M. Czajkowski, F. Samora, M. Gawriłow, J. Kossaki i wielu innych. Skrajnie antypolski i prosowiecki kierunek przyjął SELROB rozporządzający we Lwowie dwoma organami prasowymi, "Wola Narodu" i "Nowe Słowo". W r. 1927 powstała z rozłamu w UNDO, prosowiecka "Ukraińska Partia Robotnicza", wydając tygodnik "Rada". We Lwowie wychodzą za pieniądze otrzymywane z sowieckiego Kijowa: "Nowi Szlachi" A. Kruszelnickiego, oraz "Wikna" W. Bobinskiego. Równoległe rozwija intensywną działalność Komunistyczna Partia Zachodniej Ukrainy (KPZU), wydając m. in. nawet legalny organ "Nowa Kultura". To są tylko niektóre przykłady.

***

Polityka polska w stosunku do tzw. "mniejszości narodowych" była niewątpliwie fatalna, zwłaszcza w odniesieniu do Ukraińców i Białorusinów, zamieszkujących zwarte, historyczne tereny. Czy jednak gdyby była inna, potrafiłaby zmie­nić nastroje antypolskie tych narodуw, nastroje ktуre przy­brały z czasem charakter programowej nienawiści, i do dziś dnia piętnują nieraz każdą ówczesną próbę porozumienia z niniejszą namiętnością niż Polacy "kolaborację" z Niemcami? Prawdopodobnie by nie potrafiła. Z tej prostej przyczyny, że eksperyment уwczesnego "gomułkizmu", czyli narodowego NEPu, udał się komunistom znakomicie. Skoro większość działaczy białorusko-ukraińskich uznała, lub skłaniała się ku uznaniu BSSR i USSR za ich "państwa", Polska została kapitalnie przelicytowana przez taktykę komunistyczną, jeżeli chodzi o rozwiązanie problemu białorusko­ukaińskiego w ramach wewnętrzno-polskich.

Dlaczego koniecznie "Rosja"?

Dlatego aby nie dopuścić do tezy: - wspуlne zagrożenie ponadnarodowe.

Rozgromienie "Nacdemszczyny". - Leninowski NEP-narodowy zakończył się w pierwszych latach trzydziestych rozgromieniem tzw. "nacdemszczyny", czyli "burżuazyjno-nacjonalistycznego odchylenia od linii partii". Komuniści uznali w tym czasie, że taktyka nacjonał-komunizmu osiągnęła rezultaty wystarczające, zrobiła swoje, należy więc z nią skończyć i przejść do następnego etapu. Stalin przystąpił jednocześnie do przymusowej kolektywizacji. Nacjonał-komuniści natomiast skłaniali się (zresztą w naiwnej wierze) ku utrzymaniu indywidualnej gospodarki chłopskiej ("chutornoje choziajstwo"). W podjętej na wielką skalę "czystce" wszelkiej wewnętrznej apozycji i wszystkich odchyleń od linii partyjnej, rzecz jasna; że i "nacdemy" nie mogły być z niej wyłączone. Ofiarą padły w pierwszym rzędzie wszelkie zbyt wybujałe, jak na system komunistyczny, "wolności" i przywileje narodowościowe. (nacjonał-komunistyczne).

Należy zaznaczyć, że o jakiejkolwiek "rusyfikacji" w tym czasie mowy nie było i zresztą być nie mogło, gdyż w dalszym ciągu za wroga wewnętrznego nr 1 uważany był: wielkopaństwowy rosyjski szowinizm ("Wielikodierżawnyj russkij szowinizm"). W poprzednim okresie wszelka "rosyjskość" nie tylko nie była uprzywilejowana, a raczej wręcz przeciwnie: cieszyła się mniejszymi w praktyce przywilejami niż inne "formy narodowe". Obecnie nastąpiło skasowanie tamtych przywilejów i wyrównanie w ujednoliceniu wspólnej normy dla wszystkich. Był to zatem typowy proces pogłębiania komunizmu, z towarzyszącymi mu, zwłaszcza wskutek "rozkułaczania wsi", terrorem, zubożeniem miast, nędzą wsi aż do głodu, aż do ludożerstwa. Słowem kolejna, straszna w swej beznadziejności plaga, która spada na życie ludzkie pod panowaniem komunistów i nęka wszystkich, bez różnicy wieku, płci, rasy i narodowości.

Tymczasem zaszła rzecz taka: Wielu nacjonał-komunistów i niepotrzebnych już poputczików zostało aresztowanych, zesłanych, rozstrzelanych; znaczna większość, w tym częstokroć najwybitniejsi poeci narodowi etc. włączyli się do nowego kursu i poczęli wielbić Stalina. - Natomiast ci, ktуrym udało się zbiec za granicę, oraz przebywający od początku na emigracji, a obecnie rozczarowani do Sowietów, - wysunęli niespodziewaną "tezę rosyjską". To znaczy winę za obalenie NEPu zrzucili nie na partię, nie na komunizm, a na "szowi­nizm rosyjski", który rzekomo opanował szczyty partyjne i nawrócił do tradycyjnej polityki "odwiecznej Rosji", prześladującej inne narody. Od tej chwili ta "teza rosyjska" identyfikuje Sowiety ze starą Rosją, i ten znak równania staje się hasłem przywódców zniewolonych przez komunistów narodów, aż po dzień dzisiejszy. Głosi ona, że światowy komunizm jest li tylko produktem ubocznym, narzędziem w rękach rosyjskiego imperializmu. - Dlaczego tak się stało?

Z kilku względów. M. in. ujawnienie np. przez białoruskich i ukraińskich nacjonalistów, istotnej taktyki sowieckiej, równałoby się ujawnieniu własnych złudzeń i własnej naiwności, czyli gruntownemu skompromitowaniu polityki "poputniczestwa", której byli gorącymi zwolennikami jeszcze do niedawna. Zwalając natomiast winę na "Rosję" przedstawiali rzecz tak, jakoby komunizm w gruncie nie był zły, że zatem mieli rację iż z nim chcieli współpracować, i mogliby współpracować nadal, gdyby nie został on opanowany przez "imperializm rosyjski". Główna jednak przyczyna wysunięcia tej tezy tkwiła w czym innym, z czego zarówno wówczas, jak dziś, nie wszyscy zdają sobie sprawę.

Teza "rosyjska" rуwna się tezie "antypolskiej". - Brzmi ta wprawdzie paradoksalnie, ale paradoksem nie jest. Albowiem w całej sprawie chodziło nie tylko o rozbudzenie antagonizmów antyrosyjskich, ile niedopuszczenie tezy, że Sowiety mogą stanowić wroga hierarchicznie nadrzędnego. Gdyż z chwilą przyjęcia takiego stanowiska, czyli uznania Sowietów za centralę światowego zagrożenia, czy jak mówiono jeszcze wówczas: "zarazy", Polska automatycznie stawała się wrogiem mniejszym, a nawet mogła potraktowana zostać za sojusznika w obliczu wroga wspуlnego. A tego właśnie nacjonalizm białoruski i ukraiński, rozhuśtany w propagandzie antypolskiej, pragnął uniknąć za wszelką cenę. Natomiast sprowadzenie poziomu międzynarodowego komunizmu do poziomu narodowej Rosji, wytwarzało wartości z wagi gatunkowej równorzędne: Rosji i Polski, jako wrogów jednej płaszczyzny.

W praktyce zresztą, zwłaszcza niektórych ugrupowań ukraiń­skich, utrzymało się uznanie Polski za wroga większego, z którym żadne kompromisy nie są możliwe.

Właśnie, gdy w Sowietach kończył się fatalnie narodowy NEP, w Wiedniu zwołany został kongres ukraińskiej OUN; a 29 lipca 1930 rzucono hasło zbrojnych wystąpień antypolskich, które jak wiadomo pociągnęły za sobą smutną pamięć "pacyfikacji Galicji".

Teza "rosyjska" - tezą "antyniemiecką". - Jak to zaznaczyliśmy na wstępie, metodą niniejszej pracy jest metoda porównawcza. Porównując antyrosyjskie stanowisko nacjonalistów białoruskich i ukraińskich z początku lat trzydziestych, do antyrosyjskiego stanowiska dzisiejszych polrealistów, dostrzeżemy analogię historyczną.

W Niemczech istnieje, zwłaszcza wśród sfer szukających zbliżenia z Polakami, rozpowszechniony pogląd, że ci Polacy, którzy nastawieni są z pobudek narodowych antyrosyjsko, tym łatwiej przyjąć mogą postawę filoniemiecką. Jest to pogląd wynikający z anachronicznej oceny, przeważnie na podstawie doświadczeń z pierwszej wojny światowej (Włady­sław Studnicki). Dziś tezę "antyrosyjską", tzn., że Sowiety są w gruncie "tą samą Rosją", a międzynarodowy komunizm jest niczym więcej jak tylko narzędziem starego imperializmu rosyjskiego, reprezentują przed innymi najwięksi właśnie przeciwnicy Niemiec. Z tych samych bowiem względów, dla jakich najbardziej antypolskie sfery białorusko-ukraińskie sprowadzały Sowiety do hierarchicznie równorzędnej płaszczyzny: "Rosja-Polska", - polskie sfery antyniemieckie sprowadzają do równorzędnej płaszczyzny: "Rosja-Niemcy", a mianowicie dla niedopuszczenia poglądu, że Sowiety z wagi gatunkowej, stanowić mogą przeciwnika nadrzędnego. Albowiem utrwalenie tezy, że komunizm jest zagrożeniem ludzkości a nie narodu, sprowadzałoby automatycznie Niemcy do przeciwnika hierarchicznie mniejszego, lub nawet do potencjalnego sojusznika w walce z zagrożeniem powszechnym. Wywracałoby zatem koncepcję polrealistów, którzy uznanie granicy na Odrze-Nysie uważają za postulat ważniejszy niż odzyskanie wolności, a Niemców za przeciwnika nr 1.

Trudno orzec czy wielu zdaje sobie sprawę z roli, jaką sprowadzenie Sowietów ("Rosji") na jedną płaszczyznę z Niemcami, odgrywa w odwróceniu uwagi od międzynarodowego zagrożenia komunistycznego. Na pewno jednak najwybitniejsi z obozu polrealistycznego. Gdyż inaczej sformułowanie takie, jak na przykład:

"...Członkostwo w bloku antykomunistycznym oznaczać by musiało akceptację hegemonii Niemiec..." - (Kultura, Paryż, grudzień 1961, str.12.)

- mogłoby się wydać zaskakujące, lub wręcz niezrozumiałe. Niewątpliwie zdają sobie też z tego sprawę komuniści. Nie od dziś bowiem, propagując z jednej strony jawnie rewolucję światową, z drugiej strony profitują po cichu z tezy "państwo rosyjskie", a nawet, jak to zaraz zobaczymy, sami lansują podobną dezinformację.

Pierwsza wielka prowokacja o rzekomej "ewolucji komunizmu"

Tajna afera "Trustu" GPU. - Wskazywaliśmy na fakty historyczne, które działały na korzyść komunizmu. Oczywiście nie wszystko składało się tak jednostronnie. W pierwszej dekadzie po rewolucji bolszewickiej, mimo poputniczestwa nacjonalizmów, mimo prokomunistycznego nastawienie "progresistów" europejskich, istniały na Zachodzie potężne jeszcze czynniki, które ze szczerą odrazą odnosiły się do bolszewizmu. - (W Polsce samej, słowo: "bolszewik", uchodziło wśród szarych ludzi przez dłuższy czas za połajankę!) - Wiele państw odmawiało uznania rządowi bolszewickiemu. Z Państw Bałtyckich, Polski i Rumunii próbowano stworzyć cordon sanitaire przeciwko "zarazie bolszewickiej".

Zrozumiałe więc, że wysiłki sowieckie, równolegle do pod­minowania rewolucyjnego Europy i Ameryki, zmierzały jednocześnie do przełamania tego negatywnego nastroju. ­Wspominaliśmy, że stawka niektórych kół zachodnich na stopniowe złagodzenie, nadzieje na ewolucję komunizmu, datują się jeszcze z okresu wojny domowej. Nadzieje te kiełkowały nie tylko w głowie Lloyd George’a. Nawet separatyzm dońskich i kubańskich kozaków, zmęczonych wojną i odma­wiających walki poza granicami własnych okręgów, zaledwie dwa lata po rewolucji bolszewickiej posługiwał się już optymistycznym argumentem: "Ee..., bolszewicy już nie ci, co dawniej... Zmęczyli się, zmądrzeli...". - Optymizm jest, jak wiadomo, potężnym czynnikiem w życiu jednostki i w życiu zbiorowisk ludzkich. - Bolszewicy postanowili wyzyskać ten ludzki ciąg ku optymizmowi. W tym celu zmontowali jedną z największych prowokacji, znaną pod nazwą: "Trust".

Nie potrafię tej sprawy przedstawić lepiej od największego jej znawcy, oddaje przeto głos temu zresztą świetnemu publicyście i rzeczoznawcy, Ryszardowi Wradze. Poniżej wyjątki jego artykułu, zamieszczonego w londyńskich "Wiadomościach" z dnia 10 września 1961 r.:

"Afera ,Trustu’ jest, jak dotychczas, jedną z najbardziej ciekawych w historii prowokacji. Sens jej polegał na tym, że już w r. 1922 GPU drogą podstawionej własnej organizacji rozpoczęło opanowywanie najbardziej bojowych antybolsze­wickich organizacji rosyjskich, oraz wszystkich aktywnych wywiadów zachodnich. Podstawową ideą prowokacji było wmówienie w Zachód, że bolszewizm przeistacza się stopniowo w... kapitalizm, a Związek Sowiecki staje się ,normalnym państwem’, że wszelka interwencja z zewnątrz pociągnęłaby za sobą jedynie odrodzenie wojującego bolszewizmu, podczas gdy ,współistnienie pokojowe’ przyczynia się do wzmocnienia sił restauracji narodowej. - (Wszystkie podkreślenia moje.) - Kulminacyjny okres, bez przesady rzec można - światowych wpływów ,Trustu’ (objął on swą inspiracją również i Stany Zjednoczone), przypada na lata 1925-1926, kiedy to prowokacja sowiecka zabłysnęła niebywałym szlagierem: sprowadzono do Rosji ,konspiracyjnie’ jednego z najbardziej nieprzejednanych reakcjonistów rosyjskich, Szulgina, który zachwycony odrodzeniem Rosji, ogłosił po powrocie słynne ,Trzy stolice". Wyłożył w nich wiernie, pod dyktando GPU wszystkie te tezy, które jak najbardziej służyły do rozbrojenia nie tylko emigracji ale i Zachodu.

,Trust’ miał dziesiątki odgałęzień, włącznie ze ściśle naukowymi, jak eurazyjska, masońska, arystokratyczna, literacka etc. Prowokacja ta nie jest bynajmniej produktem czysto moskiewskim. W konstrukcji ,Trustu’ po stronie GPU Rosjanie nie odgrywali wielkiej roli. ,Trust’ był dziełem Polaków, Żydów, Łotyszy i różnych obieżyświatów, czerwonych kondotierów i fanatyków, którymi wypełnione były wówczas po brzegi takie instytucje bolszewickie jak Narkomindieł, Wniesztorg, biura Kominternu, a przede wszystkim GPU. Na całość afery złożyło się moc okoliczności: osobliwości NEPu; niedoświadczenie wywiadów europejskich w sprawach związanych z komunizmem; sprzeczności i konflikty powersalskie w Europie, a przede wszystkim fakt że naczelną zasadą wszystkich polityk Zachodu w stosunku do bolszewizmu już wówczas stało się wszechwładne "wishful thinking".

Gdy czyta się dzisiaj, po upływie bez mała lat czterdziestu, artykuły czy książki emigrantów rosyjskich, ma się ochotę pociągnąć do odpowiedzialności za plagiat dzisiejszych polskich - londyńskich, paryskich czy monachijskich publicystów i dziennikarzy. Różnice polegają jedynie na tym, że tamci stawiali na ,państwowe’, ,antykominternowskie’ ambicje Stalina i na ‘antystalinizm’ Trockiego, ci stawiają na ,patriotyzm’ i ,antyrosyjskość’ Gomułki i ,antystalinizm’ rewizjonistów.

W r. 1927 GPU dla wielu powodуw przerwało wielce owocną dla siebie zabawę... To że ,Trust’ został zdekonspirowany przez swych twórców, nie przesądziło o jego dalszym funkcjonowaniu. Idea ,Trustu’ zbyt głęboko tkwiła w nastrojach nie tylko emigracyjnych... zbyt głęboko była związana z kapitulacyjnym kołtuństwem ,pokojowego współistnienia’, żeby nawet ogłoszenie przez GPU prawdy mogło go zlikwidować. ,Trust’ odrodził się natychmiast, w wielorakiej postaci wśród różnych emigracji, przedostał się z zakamarków szpiegowskich do gabinetów ministerialnych i redakcji pism. Po drugiej wojnie światowej ,Trusty’ stały się czymś nieodzownym w życiu międzynarodowym, i nikt dziś nie jest w stanie stwierdzić, gdzie i kiedy są one organizowane przez komunistów, a gdzie powstają z inicjatywy ,prywatnej’..." ­

Wraga wspomina następnie o innych prowokacjach sowiec­kich, a m. in. o legendzie rzekomego spisku Tuchaczewskiego, stworzonej w istocie wspólnym wysiłkiem GPU i Gestapo, a - "...podchwyconą później przez tę część emigracji rosyjskiej, ktуra dla rуżnych powodów ogłupia Zachód wizjami... przewrotów pałacowych. Nie śpieszmy jednak z drwinarni pod adresem Rosjan. Te głupie, a szkodliwe legendy są akurat na takim samym poziomie co nasze, polskie gadania o wygrażaniu rewolwerem Chruszczowowi przez Gomułkę, o koncentrowaniu ,wojsk polskich’ pod wodzą ,dobrego Polaka’ gen. Komara przeciw ,brzydkiemu Moskalowi’ Rakossowskiemu, co wmawianie cudzoziemcom że w ,w Polsce nie ma komunistów’ a są sami ,agenci’ i temu podobne bujdy o ,polskiej rewolucji październikowej’." - Tyle Ryszard Wraga.

Inny ekspert do spraw sowieckich, Cz. Małamut, Amerykanin pochodzenia żydowskiego, pisze w wychodzącym w Monachium piśmie "Nasze Obszczeje Dieło" (Nr.18, wrzesień 1961):

"Jak wуwczas tak i dzisiaj podłożem wszystkich intryg sowieckiego wywiadu, od ,Trustu’ do ,Komitetu Powrotu do Ojczyzny i Rozwoju kulturalnych Stosunków z Rodakami’, pozostaje nęcąca lecz kłamliwa doktryna ,ewolucji komunizmu’. Wiele się zmieniło w ostatnich latach w Związku Sowieckim (czasem na lepsze, czasem na gorsze), ale istota dyktatury pozostała tym, czym była: policyjnym, totalitarnym reżymem. I reżym ten nie może stać się innym, gdyż korzenie jego tkwią w założeniu spisku skierowanego przeciwko całej ludzkości."

Leninowska teoria o "głuchoniemych ślepcach". - Malarz rosyjski, J. Annenkow, syn słynnego rewolucjonisty ("Na­rodnaja Wola"), malował portret Lenina w r. 1921. Po śmierci Lenina, Annenkowa zaproszono do "Instytutu Leninowskiego" w Moskwie dla zapoznania się z materiałami do projektowanego ilustrowania książek poświęconych Leninowi. W Instytucie Annenkow porobił kopie z pewnych notatek Lenina, nigdzie dotąd nie ogłoszonych. Obecnie opublikował je po raz pierwszy w kwartalniku rosyjskim "Nowyj Żurnał" (Księga 65. Wrzesień 1961. New York). Oto najważniejsze wyjątki z poufnych myśli i spostrzeżeń Lenina:

"W rezultacie moich obserwacji... doszedłem do przekonania, że tzw. kulturalne warstwy zachodniej Europy i Ameryki nie są zdolne zorientować się we współczesnej sytuacji i realnym układzie sił; warstwy te należy uważać za g ł u c h o n i e m y c h i odpowiednio z nimi postępować. Trzeba zastosować specjalny manewr...

a) Ogłosić dla uspokojenia głuchoniemych rozdział (fik­cyjny) naszego rządu... etc. od Politbiura i głównie od Kominternu, przedstawiając je za niezależne organizacje, tolerowane na terytorium SSSR. G ł u c h o n i e m i uwierzą.

b) Wyrazić chęć nawiązania stosunków z kapitalistycznymi państwami na zasadzie nie mieszania się do spraw wewnętrznych. Głuchoniemi uwierzą.

Mówić prawdę, to przesąd burżuazyjny. Przeciwnie: cel uświęca kłamstwo. Kapitaliści całego świata, goniąc za zyskami na rynku sowieckim, zamkną oczy na rzeczywistość i przeistoczą się w ten sposób w g ł u c h o n i e m y c h ś 1 e p c ó w. Oni udzielą kredytów, które posłużą nam do podtrzymania komunistycznych partii w ich krajach oraz zaopatrując nas w niezbędne materiały, odbudują nasz prze­mysł wojenny, potrzebny nam dla przyszłych zwycięskich naszych ataków skierowanych przeciwko naszym dostawcom. Inaczej mówiąc, będą pracować na własne samobójstwo."

Wydaje się wszelako, że Lenin mimo dosyć trafnych przewidywań, nie docenił stopnia "głuchoniemości" swoich przeciwników kapitalistycznych. Gdyż późniejsza praktyka wykazuje, że często pozostać mogą głuchoniemi nawet w tym wypadku, gdy bolszewicy przestają kłamać, a nawet wtedy, gdy bolszewicy bądź wskutek przesadnej pewności siebie, bądź wskutek prostej głupoty własnej, otwierają karty nie ukrywając swego celu.

W taki to sposуb rozpoczęła się wielka ewolucja, ale nie ewolucja komunizmu, tylko ewolucja stosunku do komunizmu, wolnego świata.

Rapallo

Od białego Petersburga do czerwonej Moskwy. - W wyniku "ewolucji stosunku do bolszewizmu", jedno państwo zachodnie za drugim poczyna, z biegiem czasu, nawiązywać sto­sunki dyplomatyczne z Sowietami i uznawać bolszewikуw za prawowitych przedstawicieli "Rosji", aż do szczytowego punktu osiągniętego przez sojusz i politykę przyjaźni Roosevelta.

Pierwszy krok w tym kierunku uczyniły Niemcy. Zaledwie w dwa lata po nieudanym marszu sowieckim, "przez trupa Polski", na Berlin, dnia 17 kwietnia 1922 r. podpisany zostaje w Rapallo historyczny traktat, a w istocie sojusz, pomiędzy Niemcami i Sowietami, dosyć przejrzyście skierowany swym ostrzem przeciwko Polsce. Niewątpliwie doszło do tego nie pod wpływem czy za sprawą, wspomnianego wyżej "Trustu" dezinformacyjnego. Ta prowokacja sowiecka była w tym czasie dopiero w stadium montowania. "Rapallo" niemieckie, może bardziej jeszcze niż "Mikaszewicze" Piłsudskiego, stanowią charakterystyczny przykład skostnienia ana­chronicznej doktryny politycznej.

Traktat w Rapallo gruntował współpracę sowiecko-niemiecką w dziedzinie zarówno politycznej, wojskowej, jak gospodarczej. M. in. Niemcy dostarczają maszyn dla tworzonego na gwałt ciężkiego przemysłu w Sowietach, w znacznym stopniu zaplanowanego dla celów zbrojeniowych. Typowym prekursorem wielu optymistycznych teorii dzisiejszych zachodnich mężów stanu, był hr. Brockdorff-Rantzau (jak wiadomo jeden z ekspedytorów Lenina w "zaplombowanym wagonie"), który wypowiadał pogląd, że przez kontakty i zbliżenie z Sowietami można je "nastroić bardziej pokojowo", a przez stosunki handlowe zapobiec temu by ściśnięta atmos­fera Sowietów "nie szukała wentyla na zewnątrz". W cztery lata później, 24 kwietnia 1926 r. dochodzi do podpisania tzw. Umowy Berlińskiej, która niedwuznacznie zacieśnia obręcz wokół Polski. Stresemann jawnie omawia z Cziczerinem możliwości wspólnej rewizji granic kosztem Polski. W tym czasie Reichswehra intensywnie wspomaga rozbudowę Czerwonej Armii, przyczyniając się znacznie do wzmocnienia zbrojnego potencjału międzynarodowego komunizmu. Po śmierci Stresemanna, niemiecka pomoc w rozbudowie militarnych sił sowieckich osiąga w latach 1929/30 punkt szczytowy, za sprawą Curtiusa i Treviranusa. Gen. v. Seeckt pisze: "Rosja i Niemcy w granicach 1914 - powinno stanowić podstawę porozumienia między nimi."

Jak wiadomo koncepcja Rapallo pomyślana była przez polityków i generałów niemieckich nie tylko jako pierwsza inicjatywa do zerwania krępujących więzów powersalskich i próba wybrnięcia z fatalnej sytuacji po przegranej wojnie, ale również coś w rodzaju nawrotu do koncepcji Bismarcka. W rzeczywistości nie była nawrotem do koncepcji Bismarcka, a odwróceniem tej koncepcji. Pomiędzy Bimsarckowskim dą­żeniem do zbliżenia z "białym" Petersburgiem, a Stresemannowskim zbliżeniem z "czerwoną" Moskwą, leżała przepaść. Z punktu widzenia polskiego, ani dawne porozumienie Niemiec z Rosją, ani nowe porozumienie Niemiec z Sowietami, nie mogło oczywiście leżeć w interesie Polski. Ale z punktu widzenia niemieckiego, polityka Bismarcka zmierzająca do zabezpieczenia wschodniej flanki Niemiec przez zbliżenie z Rosją (powiedzmy to spokojnie: kosztem Polski), leżała niewątpliwie w ich interesie. Rosja do roku 1914 nie rościła żadnych pretensji terytorialnych do Niemiec, a już tym bardziej nie roiła o zajęciu Berlina. Natomiast poparcie udzielone centrali międzynarodowego komunizmu przez układ w "Rapallo", nie tylko nie zabezpieczało Niemiec od wschodu, lecz odwrotnie, zwiększało niebezpieczeństwo od tej strony dla całych Niemiec, jeżeli nie całej Europy (organizowane niemieckimi rękami!). Terytorium Polski mogło stanowić za czasуw Bismarcka pomost pomiędzy Niemcami i Rosją. Terytorium Polski za czasów Stresemanna mogło stanowić tylko skuteczną barierę osłaniającą Niemcy. I oto właśnie polityka "Rapallo" dąży do zniszczenia tej bariery, która zaledwie dwa lata temu powstrzymała czerwony zalew, rozbijając pod Warszawą armie bolszewickie maszerujące na Berlin! Słusznie można by zapytać: Czyżby do polityków niemieckich nie dotarł nr. 92 "Prawdy" moskiewskiej z dnia 30 kwietnia 1920, zawierający przemówienie Lenina: "Polska wszczęła z nami wojnę, aby wzmocnić barierę, która dzieli nas od proletariatu Niemiec!" Czyżby generałowie i politycy niemieccy nie znali powiedzenia Lenina o Berlinie jako "kluczu"...? Nie znali, cytowanych wyżej, rozkazów Tuchaczewskiego, wezwań CK partii sprzed dwóch lat? Oczywiście musieli znać. Ale obiektywna wiedza przesłonięta została przez polityczny "wishful thinking".

Błąd zatem Stresemanna i generałów niemieckich nie mógł polegać na przeoczeniu tego kontrastu z polityką Bismarcka, gdyż w tej formie dostrzegalny byłby dla każdego. Błąd polegał po prostu na negowaniu istnienia kontrastu, przez doktrynalne a sprzeczne z rzeczywistością, wypełnianie Związku Sowieckiego starą biologiczną zawartością, czyli tą treścią, jaka wypełniała Rosję za czasów Bismarcka. Istotnie, podmieniając treść międzynarodowego komunizmu treścią: "Rosja", kontrast zanika. - Było to więc powtórzenie błędu Piłsudskiego, jedynie w odmiennym kontekście. O ile o "Mikaszewiczach" można by z dużą dozą słuszności powiedzieć, że uratowały bolszewików od zniszczenia, o tyle o "Rapallo", że znakomicie wzmocniło ich pozycję w świecie.

"Rapallo" nie jest symbolem współpracy z Moskwą, za co potocznie uchodzi. "Rapallo" jest symbolem współpracy z komunistyczną Moskwą. To też trudno się powstrzymać od wrażenia, gdy dziś słyszy się o projektach niemieckich polityków nawiązania ściślejszych kontaktów z komunistyczną Warszawą, że u podłoża tych projektów musi leżeć bądź iden­tyczna dezorientacja, bądź świadoma nieszczerość. Gdyż mówi się o kontaktach z "Polską", gdy w istocie chodzi o kontakty z "Polską Ludową". Czyli o powtórzenie inicjatywy z kategorii tegoż "Rapallo". Nie zachodzi bowiem żadna zasadnicza różnica ani w treści, ani w politycznej, ani ideologicznej zawartości, pomiędzy centralą w Moskwie i jej agenturą w Warszawie.

Na pozуr zdawałoby się, że kto jak kto, ale Niemcy nie powinni mieć co do tego złudzeń po doświadczeniach ze wschodnim Berlinem, po doświadczeniach z DDR ("Niemiecką Republiką Demokratyczną"), którą słusznie traktują jako po prostu sowiecką "zonę", a która jest tylko niemieckim odpowiednikiem komunistycznej Polski. - Na pozór zdawałoby się, że kto jak kto, ale Polacy nie powinni mieć co do tego złudzeń, utraciwszy wolność i niepodległość na rzecz komunistów. Dlatego zdawałoby się logiczne, że ludzie dobrej woli reprezentujący obydwa narody, powinni dokładać najlepszych starań aby do politycznej inicjatywy tego rodzaju nie dopuścić. Tymczasem jesteśmy świadkami czegoś odwrotnego: właśnie ci, którzy tę inicjatywę najbardziej popierają, uchodzą za wyrazicieli szczególnie dobrej woli; a czasem istotnie nimi są... Paradoks chce w dodatku, że ich się jeszcze mianuje: reprezentami "realnej polityki". Pomieszanie pojęć w tej dziedzinie jest tak duże, że jednocześnie za "realnych polityków" uważają siebie i tacy Niemcy, którzy by pragnęli odnowienia "Rapallo" z komunistyczną Moskwą dla skierowania go przeciwko komunistycznej Warszawie...

Niewątpliwie jedną z cech znamiennych współczesnego świata jest wielki rozbrat, jaki zachodzi pomiędzy tzw. "realną polityką" i - realną rzeczywistością.

...Już tylko między wartością życia i wszechkomunistyczną nudą

Druga faza narodowego komunizmu

Przed nową wojną światową. Istnieje utarty pogląd jakoby polityką światową kierowali ludzie dobrzy lub źli, mądrzy lub głupi - ale w każdym wypadku o poziomie wyższym od przeciętnego "polityka kawiarnianego". Jest dużo przesady w tym utartym poglądzie. Oto np. hr. Jan Szembek, podsekretarz stanu MSZ Polski, cytuje rozmowę z ambasadorem Stanów Zjednoczonych w Warszawie, George Biddle'm, z dnia 6 stycznia 1939, a więc na kilka miesięcy przed wybuchem drugiej wojny światowej:

"Biddle nie sądzi, aby Niemcy zdecydowały się wkrótce na zaatakowanie Rosji sowieckiej. Militarnie nie są do tego dostatecznie przygotowane. W pierwszym rzędzie nie posiadają dostatecznej ilości kawalerii, a zwłaszcza brak im małych koni, niezbędnych dla operacji w Rosji wschodniej. Kompetentne wojskowe władze niemieckie usiłowały wypełnić tę ważną lukę i zakupiły konie w Anglii, ale te konie okazały się nie do użytku." - (Szembek, "Journal", str. 104.)

A oto emisariusz Roasevelta, Patrick Hurley, wydelegowany do Czungkingu dla pogodzenia Czank Kai Szeka z Mao Tsetungiem, oświadcza w rozmowie z 6 września 1944:

"Moim zdaniem marszałek Stalin jest dziś głęboko przekonany, że komunizm może się udać wyłącznie w Rosji i nie czyni prób narzucenia go reszcie świata. Rosja dziś nie subwencjonuje i nie kieruje już działalnością komunistyczną wśród innych narodów. Rozumiem, że partie komunistyczne istnieją również w innych krajach, ale nie są już popierane nadal przez Rosję."

Zaś po powrocie do Stanów, w listopadzie 1945, oświadcza w National Press Club w Waszyngtonie:

"Jedyna rуżnica pomiędzy komunistami chińskimi i republikanami z Oklahomy jest ta, że ci ostatni nie są, uzbrojeni ..." - (L. M. Chassin: "L’Ascension de Mao Tsetung", Paryż, 1953.)

Naturalnie i cytowany powyżej hr. Szembek, stary dyplomata poaustriacki, potrafi powiedzieć w rozmowie z generalnym komisarzem Ligi Narodуw, Burckhardtem, 4 marca 1937:

"Obecny hitlerowski system w Niemczech jest dla Polski bardziej korzystny w zestawieniu ze starymi tendencjami pruskich konserwatystуw, lub z Centrum, obarczających nas ciągle swoimi roszczeniami i reklamacjami." - (C. J. Burckhardt, "Meine Danziger Mission", str.72.)

Nie należy jednak niczego generalizować, takoż ignorancji zawodowych polityków. Abstrahując od szczegółowej analizy wypadków i ocen politycznych przed drugą wojną światową, można wszelako pozwolić sobie na stwierdzenie, że obracając się wokół niezliczonej ilości spraw, proporcjonalnie najmniej uwagi poświęcają sprawie dla przyszłości świata najbardziej istotnej.

Jeżeli chodzi o Polskę, to pewną ilustrację do braku rozeznania otaczającej rzeczywistości, posłużyć może fragment restrykcji wobec ludności prawosławnej i niszczenie (palenie!) chrześcijańskich świątyń prawosławnych akurat wzdłuż wscho­dniej granicy, w okresie gdy za tą granicą, po stronie sowieckiej, prześladowana była wszelka wiara w Boga. Ten, nie najważniejszy naturalnie fragment z roku 1938, może wszakże symbolizować kompletne zatracenie wyczucia położenia Polski w czasie i w miejscu. - Natomiast za fragment przebłysku rozeznania jeszcze w ostatniej chwili, uważać można decyzję min. Becka, który mimo wyraźnego zagrożenia ze strony Niemiec i mimo nacisku ze strony mocarstw zachodnich, kategorycznie odrzucił "pomoc" sowiecką w po­staci przemarszu przez terytorium Polski. W tym wypadku Beck słusznie ocenił, że byłaby to "pomoc" przekreślająca byt Polski nie w jednym, a w każdym wypadku. To znaczy, nawet w razie wygrania wojny z Niemcami, Polska integrowana by została do bloku międzynarodowego komunizmu. Jak się też po sześciu latach i stało.

Jeżeli chodzi o Nicmcy, to za szczytowy brak rozeznania, można by uznać nagły zwrot Hitlera ku polityce "Rapallo", napaść na Polskę i zniszczenie przy pomocy Sowietów, "kordonu sanitarnego", którego Polska była centralnym ogniwem we wschodniej Europie. Ale wypadnie zwrócić uwagę, że decyzje Hitlera miały tylko pozory polityki państwowej. W istocie był to łańcuch nieobliczalnych wyskoków osobistych. Pod tym względem komuniści, choć nie gwoli ustalenia prawdy obiektywnej, a dla swoich celуw, używają jednak bardziej ścisłej terminologii: "hitlerowska polityka", "hitlerowski najazd", "hitlerowskie metody" itd. Hitler zrzucił po prostu z biurka montowany przezeń "pakt antykominternowski" i wygłosił przemówienie: "...Niemcy raz tylko prowadziły wojnę z Rosją i nigdy tego więcej czynić nie będą ..." W tej nieoczekiwanej transformacji pojęcia "Komin­tern" w pojęcie "Rosja", doszukać by się można niejakiego nawiązania do Stresemannowskiej polityki. Ale już karykaturalne hasło: "żydowski bolszewizm", pod jakim nastąpił kolejny zwrot w 1941, świadczy o zupełnej dowolności emocjo­nalnych pomysłów Hitlera.

Wschodnia granica Polski - granicą dwóch światów. ­Jeżeli mówiąc o Hitlerze i jego metodach, użyję takich określeń jak: "szaleństwo", "zbrodnia" etc. to czynię to nie w celu połajanki, ani też dla przystosowania się do panującej mody, która nie zezwala pisarzowi na opuszczanie tych epitetów. Bóg z nią, z modą. Żyję dość długo na świecie, ażeby wiedzieć, że jest zmienna. Nazywając politykę i czyny Hitlera, szaleństwem i zbrodnią, po prostu przekonany jestem o obiektywnej ścisłości tych demicji. Naturalnie na każdej wojnie popełnia się szaleństwa i zbrodnie. I zawsze się popełniało. I będzie popełniać. Od tego jest wojna. Najczęściej jednak te zbrodnie uderzają w jedną z walczących stron, a wychodzą na korzyść drugiej. Wtedy strona zwycięska kwestionuje ich zbrodniczość. Czyli zbrodnia z bezspornej, staje się sporną. Szaleństwa i zbrodnie Hitlera są bezsporne. Już przez to samo, że nieomal od początku rozeznane zostały za przynoszące nie korzyść a szkodę, nawet tej stronie, która ją popełniała. W tym leżała cała ich "gorszość" od zbrodni bolszewickich, a nie w ilości. Bolszewicy dokonali więcej zbrodni, ale czynią je "spornymi", gdyż leżą w ich interesie. Zbrodnie Hitlera nie leżały w niczyim interesie. Przeciwnie, stały się bezpośrednią przyczyną klęski Niemiec.

Fakt, że pomimo tych zbrodniczych metod, jeszcze co najmniej połowa ludności wschodniej Europy życzyła klęski raczej Sowietom, służyć może za wymowny przykład do jakiego stopnia ludzie nienawidzili ustroju komunistycznego. Przy tym jednak zachodził charakterystyczny podział: Litwini, Bałtowie, Białorusini i Ukraińcy po tej stronie granicy, wytkniętej przez traktat ryski, opowiadając się po stronie Niemiec czynili to, przynajmniej pod zewnętrznym hasłem, z pobudek narodowych, antyrosyjskich i antypolskich. Wszystko natomiast co powstało przeciwko Sowietom, bądź sprzyjało Niemcom po sowieckiej stronie tej granicy, czyniło to z prostego odruchu antykomunistycznego, bez względu na przynależność narodową, czyli z pobudek czysto ludzkich. Charakterystyczne jest uzasadnienie, które się słyszało często od prostych ludzi, nie biegłych w definicjach społeczno-politycznych, na pytanie czemu nienawidzą ustroju komunistycznego? - "Ech, nudno żyć..." - To określenie obejmowało nie tylko nudę w dosłownym znaczeniu, ale i nudę biedy, nudę strachu, nudę braku perspektyw, nudę jednostajności, beznadziejności życia-nie wartego-życia.

Naturalnie, jeżeli chodzi o regułę, to obfitowała ona i po tej i tamtej stronie w liczne wyjątki. W miarę jak metody hitlerowskie stawały się nie do zniesienia i rosło rozczarowanie, następowało znaczne przesunięcie na niekorzyść Niemcуw.

Stalinowski NEP. - Jak wiadomo Lenin uciekł się do swego NEPu i związanego z nim narodowego komunizmu, jako środka dla wydobycia bolszewizmu z poważnych trudności wewnętrznych. Wzór ten został przejęty przez Stalina, gdy Sowiety wskutek zwycięstw niemieckich i nastrojów ludności, znalazły się prawie na skraju przepaści. Wprawdzie sytuację na korzyść komunizmu przechylał raczej sam Hitler, który zamiast wbić klin pomiędzy partię i ludność, przyczynił się swymi metodami znacznie do wyrównania wewnętrznych antagonizmów, - wszakże i ze strony komunistów podjęte zostały poważne posunięcia taktyczne w tym samym celu.

Formalne rozwiązanie Kominternu i młodzieżowej międzynarodówki "Ikkim" nastąpiło dopiero w maju 1943, co znacznie usprawniło sojusz zachodnich demokracji z Sowietami. Cały świat zalała nowa fala optymizmu, głoszącego gruntowne przemiany i "wewnętrzną ewolucję" w Sowietach. Generał Kopański, szef sztabu polskiego na emigracji, przytacza rozmowę, jaką miał z lordem Selborne, kierownikiem Ministry for Economic Warfare w Londynie:

"Pamiętam, gdy zaproszony na kolację przez lorda Sel­borna w grudniu 1943, musiałem wysłuchać jego opinii o ewolucji, jaka w Rosji zachodzi w kierunku jej prawdziwej demokratyzacji, nawrotu do dawnego patriotyzmu (czego dowodem ordery Suworowa i Kutuzowa) i do religii itp." - (St. Kopański "Wspomnienia wojenne", Londyn, 1961.)

Tego rodzaju opinie stały się powszechne na Zachodzie. Tym bardziej, że Stalin de facto jeszcze przed rozwiązaniem Kominternu, wydobył z archiwum leninowską receptę narodowego komunizmu. Istnieje dosyć uproszczona wykładnia, że Stalin odwołał się do narodowego patriotyzmu rosyjskiego i w ten sposób uratował sytuację. W rzeczywistości zastosowany został klasyczny "narodowy NEP" z tą jedynie różnicą, że tym razem dotyczył również narodu rosyjskiego. Ze względu na ilościową przewagę, procentowy wkład odnośnych sloganów wypadł odpowiednio efektywnie i stąd mógł budzić wrażenie jednostronnej stawki na "rosyjski patriotyzm". Legenda ta utrzymała się do dziś na Zachodzie z kilku względów:

1. - Propagandy mocarstw zachodnich skorzystały z okazji, aby swemu sowieckiemu sojusznikowi przydać charakter "patriotyczno-narodowo-rosyjski".

2. - Antyrosyjskie nacjonalizmy Europy wschodniej wykorzystały ją dla potwierdzenia ich "rosyjskiej" tezy.

3. - Antykomunistyczna emigracja rosyjska na zachodzie skorzystała z niej na swój sposób, aby podkreślić cienką powłokę komunistycznej formy, pod którą "bije serce narodu rosyjskiego", zdolnego do bohaterskich czynów, z chwilą gdy się odwołać do jego narodowo-patriotycznych uczuć.

4. - Wreszcie najbardziej do rozpowszechnienia legendy przyczynił się "Wunschtraum" tych wszystkich, którzy pragnęliby widzieć w Sowietach nawrуt do dawnej Rosji.

W istocie Stalinowski NEP narodowy obejmował wszystkie narody Związku Sowieckiego, z pominięciem naturalnie tych, które podlegały likwidacji za "kolaborację" z Niemcami (Tatarów, Inguszów, Kałmyków etc.). Spiesznie rehabilitowano rosyjskich, białoruskich i ukraińskich bohaterów narodowych, którzy po rozgromie "nacdemszczyny" uznani zostali za historycznie reakcyjnych .Dotyczyło to nie tylko Kutuzowa, Suworowa etc., ale i np. F. Skorynty, drukarza z XVI wieku, który przywrócony został do postaci "wielkiego białoruskie­go humanisty"; wódz powstania 1863 na Litwie, Konstanty Kalinowski, ogłoszony został ponownie "białoruskim bohaterem narodowym" itp. Rząd sowiecki odwołuje się do białoruskich i ukraińskich pisarzy, w tej liczbie wielu zwolnionych naprędce z obozów koncentracyjnych i więzień, i poleca im tworzyć; zamуwienie społeczne pomija w tym wypadku czynnik socjalistyczny, a nawet po cichu zaleca wycofać go chwi­lowo z obiegu, a główny nacisk kłaść na aktualny temat patriotyczny i możliwie antyniemiecki. Przywróceni zostali do łask tacy poeci białoruscy jak literatka K. Bajła, Maksym Tank, Anton Bialewicz, A. Kułaszow i wielu innych. To samo w odniesieniu do Ukraińców. U. Hłybinny pisze:

"Ten zdecydowany zwrot do historycznego patriotyzmu, obudził duże nadzieje na nową, narodową politykę partii. Część inteligencji poczęła szczerze wierzyć, że z końcem wojny rozpocznie się nowa era rozwoju narodowej kultury."

I oto historia rozpoczyna się da capo. Zwłaszcza w odnie­sieniu do Polski zastosowano wzorce z roku 1920. Podobnie jak wówczas "Komitet Rewolucyjny" Marchlewskiego-Dzierżyńskiego, tak teraz powołany zostaje 8 maja 1943 "Związek Patriotów Polskich", który w rok później, 22 lipca 1944 ma się przeistoczyć w "Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego", a 1 stycznia 1945 w "polski rząd prowizoryczny". Zorganizo­wana zostaje "Dywizja Kościuszkowska" na podobieństwo komunistycznych formacji polskich z r. 1920. Władysław Gomułka wydelegowany zostaje przez rząd sowiecki do War­szawy dla zorganizowania tam "Polskiej Partii Robotniczej" (PPR), która jak to sam Gomułka przyzna w swej jubileuszo­wej mowie 20 stycznia, 1962, "zawsze uważała się za jeden z oddziałów międzynarodowego ruchu komunistycznego". Naturalnie za co się ona sama uznawała, nie ma znaczenia; znaczenie ma dyrektywa Stalina, który zleca Gomułce co prędzej odbudować rozgromioną w czystce, polską partię komunistyczną pod prowizorycznym szyldem PPR.

W całej tej robocie nie ma nic nowego. Prawie ani jeden szczegół nie jest oryginalny. Wszystko jest stare, wypróbowane, opatrzone i jasne dla każdego, kto chce robić użytek z rozsądku, a nie oddawać się złudzeniu.

Ale oto okazuje się, że większość przywуdcуw narodowych i politykуw zawodowych ("realnych") wykazuje wyraźną skłonność do oddawania się złudzeniom. I w tym więc wypadku, Stalin nie omylił się w swych rachubach, tak samo jak przed laty nie mylił się Lenin, mówiąc o sposobach tak­tycznych wobec "głuchoniemych".

Sojusz czy kolaboracja z sowieckim najeźdźcą?

Wielkie mocarstwa zachodnie mogły być w drugiej wojnie światowej sojusznikiem Sowietów i de jure, i de facto. Polska natomiast, ze względu na swą słabość i położenie geograficzne, mogła być sojusznikiem tylko de jure. Natomiast de facto stawała się przez ten sojusz "kolaborantem z najeźdźcą sowieckim".

Dobrze wychowani ludzie unikają zazwyczaj drażliwych porównań, które innych obrażają. Gdy się jednak stosuje metodę badań porównawczą, nie podobna uniknąć rуwnież i porównań drażliwych. - Niewątpliwie gen. Sikorski, bardzo wielu polityków i generałów polskich działało i chciało działać w najlepszej intencji i wierze. Ale wszystkie te działania reprezentowały pozory interesów polskich tylko tak długo, jak długo dokonywane były w złudzeniu, że pod postacią Związku Sowieckiego ma się do czynienia z państwem, w przybliżeniu chociażby różnogatunkowym ("Rosja"). Stąd ogromny nakład energii rządu i propagandy polskiej, dla świadomego lub nieświadomego podtrzymania, i nawet rozbudowania fikcji, że jest tak, jak w rzeczywistości nie jest. Musiało się to udać, gdyż mocarstwom zachodnim, w ręku znajdował się rząd polski na emigracji, również zależało na podtrzymaniu tej fikcji dla celów propagandy wojennej. Ale mocarstwa zachodnie mogły sobie na to pozwolić, gdyż były dość silne i dostatecznie odseparowane od bezpośredniego zagrożenia komunistycznego. Polska była bezsilna, graniczyła bezpośrednio z Sowietami i w praktyce zdana była na ich łaskę-niełaskę.

Wytworzyła się sytuacja niezwykła: jedyną osłoną Polski przed zalewem bolszewizmu stanowiły de facto armie nie­mieckie na wschodzie. O żadnym jednak porozumieniu, a nawet stwierdzeniu tego faktu, nie mogło być mowy, gdyż na przeszkodzie stała z jednej strony szaleńcza polityka Hitlera, z drugiej ślepa polityka Polski. Naturalnie byli ludzie dostatecznie światli, którzy rozumieli, że jedyną w tej sytuacji nadzieją jest powstrzymanie naporu sowieckiego przez Niem­ców tak długo, dopóki mocarstwa zachodnie nie uzyskają absolutnej przewagi na zachodzie.

"Co będzie? Co będzie jak zawiodą wszelkie kontrofensywy niemieckie i armia sowiecka, może jeszcze w tym roku, zacznie zalewać Polskę?... - Wiadomość, ktуra podziałała jak kojący balsam... Niemcy odebrali Charków!..." (Tadeusz Katelbach: "Rok złych wróżb.")

To są prywatne notatki, robione w dzienniku w r. 1943. Ale po pierwsze ludzi, którzy sobie z tego zdawali sprawę, było nie dużo, a po drugie wypowiadanie głośno takich poglądów nie było wówczas możliwe, gdyż zaliczano je do herezji może równie niebezpiecznej jak te, za które ongiś św. Inkwizycja paliła na stosie. Za główny ratunek Polski uznawano tedy zbożne życzenia. W dalekim Londynie fikcyjne pozory dawały się zachowywać z pewnym namaszczeniem. Natomiast w kraju, pod okupacją niemiecką, rzeczy musiały przy­brać obrуt zgodny z faktycznym stanem rzeczy.

Nie było żadnej praktyki: "dwóch wrogów". - Odtworzenie autentycznych dziejów tego okresu w kraju, jest prawie niemożliwe. Należą bowiem do historii najgruntowniej może zafałszowanej w konformizmie, bądź na użytek komunistów, bądź polrealistów. Naturalnie tak płasko, jak to się przedstawia być nie mogło. Przeciwnie, pod ciśnieniem atmosfery różnorakich namiętności, były to dzieje wielostronne, można by rzec niezwykle kolorowe, gdyby straszliwa ponurość tła na takie określenie zezwalała. Niestety o większości szczegółów nie dowiemy się nigdy. Atmosfera podziemnej cenzury przeniknęła tak głęboko, że osiągnęła nie bywały dotychczas stopień samodyscypliny. Któż, kto pamięta te czasy, nie przy­pomina sobie najbardziej rozpowszechnionego szeptu: "...ale nie można o tym mówić...", "...ale nie należy o tym mówić głośno...", "...ale to wielka tajemnica..." itp. – Zresztą zrozumiałe. Działo się wszystko w nastroju terroru i kontrterroru. W warunkach konspiracji, głębokiego podziemia, nie raz pod wpływem niekontrolowanych ambicji osobistych. Czyli w okolicznościach w najwyższym stopniu nienormalnych, w których rozplątać kłębek o ginących w tajemnicy niciach, jest niezmiernie trudno, a w praktyce nie udaje się zazwyczaj nigdy. Co do tego, nie można mieć pretensji, że tak było. Można natomiast mieć słuszną pretensję, iż rzeczywistość уwczesna przeniesiona została w zmonopolizowane zakłamanie dnia dzisiejszego.

Mimo obowiązującej bezapelacyjnie solidarności z koalicją antyniemiecką, władze podziemne widziały się zmuszone do zajęcia jakiegoś stanowiska wobec zagrożenia komunistycznego, jeżeli miały reprezentować oficjalne interesy Polski w kraju. W ten sposуb doszło do rzekomo podwójnej gry, którą wytyka do dziś propaganda komunistyczna, tzn. do "teorii dwóch wrogów". Teoria ta jednak nigdy nie przeistoczyła się w praktykę. Gdyż władze podziemne przestrzegały skrupulatnie, aby ci "dwaj wrogowie" nie zostali czasem uznani przez naród za sobie równych. O ile więc antyniemiec­kość obowiązywała wszystkich, o tyle antykomunizm dopuszczalny był jedynie w drodze wyjątkowo udzielonej na to przez władze podziemne koncesji, a i to w ramach, formie i postulatach zakreślonych z góry. Natomiast wszelkie indywidualne, bądź spontaniczne przejawy antykomunizmu traktowano z reguły jako łamanie dyscypliny narodowej, warcholstwo, lub zgoła współpracę z Niemcami.

W lapidarnym schemacie wyglądało to tak: antyniemcem musiał być każdy z obowiązku narodowego; antykomunistą tylko ten, kto uprzednio uzyskał na to pozwolenie władz podziemnych. - Ten, nieco anegdotyczny skrót, przeniesiony w praktykę, obalał oczywiście teorię "dwóch wrogów" i nadawał akcji antykomunistycznej formy nierzadko karykaturalne. Tak np. po wykryciu i ustaleniu winy sowieckiej za zbrodnię Katyńską, obowiązywała dziwaczna formuła, że "Niemcy też dorzucili tam część trupуw przez siebie pomordowanych". Każde wystąpienie w prasie podziemnej przeciwko Sowietom musiało być okupione długim elaboratem wstępnym przeciwko Niemcom. Jedno złe słowo pod adresem Stalina, wymagało ustalonej normy złych słów pod adresem Hitlera i td. Naturalnie rzecz jest przedstawiona w semantycznym skrócie. Ale ten mniej więcej szablon cenzury narodowej obciążał ogromnie publicystykę podziemną, a nie waham się twierdzić, że ją w dużym stopniu ogłupiał, tym bardziej gdy się zważy nie zawsze wysoki poziom wyrobienia politycznego i intelektualnego podziemnych "cenzorów".

Wszystko to razem, słusznej w zasadzie teorii "dwóch wrogów", nie pozwoliłoby nigdy przybrać kształtów realnych. Zresztą teorii tej przeczyły oficjalne wersje, głoszące o "zdradzie" sowieckiej podczas powstania warszawskiego; podczas aresztowania 16 przywódców podziemnych i itd. Jak wiadomo określenia "zdrady" nie stosuje się do wroga. Zdradzić może tylko ktoś bliski, przyjaciel, sojusznik, ale nie wróg. Z wrogiem się walczy, a nie przyjmuje zaproszeń na herbatki konferencyjne. W końcu wiadomym jest, że po zerwaniu stosunków dyplomatycznych między rządem polskim na emigracji i Moskwą, obowiązywała w stosunku do Sowietów wykładnia: "sojusznik naszych sojuszników", co również z trudem dałoby się podciągnąć pod definicję "wroga".

Kto ponosi winę za dezinformacje? - Pisząc o A. K. i akcji podziemnej unikam komunałów dla złagodzenia złego wrażenia, które może wywołać to co piszę. Utarły się w naszym piśmiennictwie konwencjonalne reweransy taktyczne celem zjednania sobie popularności. O taką popularność nie zabie­gam. Zazwyczaj pisze się u nas o AK z dodaniem przymiotnika "bohaterska". Jest w tym oczywiście ogromna przesada. Jeżeli chodzi o szeregowych AK, to byli żołnierzami walczącymi w podziemiu spełniającymi swój żołnierski obowiązek czasem w trudniejszych, czasem w łatwiejszych warunkach niż żołnierze na posterunkach bojowych wszystkich frontów świata. Nie wydaje się by byli gorsi, nie wydaje się też by byli lepsi od żołnierzy wielu innych narodowości biorących udział w drugiej wojnie światowej. Jak zawsze i wszędzie na wojnie, bohaterstwo i tchórzostwo, szlachetność i nikczemność, wspaniałe wyczyny i kompromitujące rejterady, maszerują ramię przy ramieniu. Nasza literatura wojenna cierpi na propagandową jednostronność. Gdy się jednak oprzeć na metodzie porównawczej i przewertować literaturę wojenną wszystkich stron walczących, musimy dojść do przekonania, że w liczbie heroicznych czynów zdystansowani jesteśmy znacznie. Nie sądzę by procentowo. Ale w bezwzględnych cyfrach na pewno. Jest to wynik zwykłego rachunku ilościowego. Większa ilość żołnierzy na lądach, morzach i w powietrzu, dostarcza więk­szej ilości niezwyczajnych okazji wojennych; a mniejsza ilość, odpowiednio mniej okazji. W tym nie ma żadnej ujmy.

Natomiast za niejaką ujmę poczytać można fryzowanie tych okazji przez dowództwo AK i nadrabianie fałszywą sta­tystyką. Prawda, że robili to i inni podczas wojny (zwłaszcza fantastycznie przesadne cyfry podawała Japonia i Sowiety). Nie zmienia to wszakże faktu, że dane dotyczące Polski od­nośnie strat swoich i przeciwnika, ilość wysadzonych torуw, zamachуw, ilość żołnierzy AK pod bronią, zwłaszcza zaś ofiar w ludności cywilnej, przesadzane były nieraz dziesięciokrotnie. Dopóki trwała wojna, tłumaczyć można wymogami propagandy. Gorzej, że po wojnie cyfry te uznane zostały za autentyczne. Nie ten jednak rodzaj dezinformacji zaważył na losach kraju.

Utarło się mniemanie, że za błędy podczas wojny winę ponosi wyłącznie rząd emigracyjny w Londynie, a nie władze podziemne w kraju. Wydaje się że było akurat odwrotnie. Polityka rządu polskiego na emigracji nie mogła mieć wpływu na wydarzenia międzynarodowe. Natomiast mogła i powinna była wywrzeć wpływ na wydarzenia w Polsce, przynajmniej w granicach tego marginesu ,jaki pozostał. Pierwszym wszelako warunkiem po temu musiały być ścisłe i rzetelne informacje. Tymczasem informacje nadsyłane z kraju, odpowiadały może zbożnym życzeniom, ale nie prawdzie. Przemilczano po prostu o kapitalnym, a groźnym wzroście nastrojów prosowieckich. Płk. Jan Rzepecki, jeden z tych, dosyć licznych zresztą przywódców AK (szef BIP), którzy przeszli następnie na stronę komunistyczną, cytuje rzekome słowa pierwszego komendanta AK gen. Roweckiego: "Przyszła Polska musi być czerwona, chłopsko-robotnicza." Czy odpowiadało to prawdzie, nie wiadomo. Natomiast niewątpliwie odpowiadało prawdzie, co Rzepecki pisał w swojej ocenie położenia:

"Nastąpiła daleko idąca radykalizacja... ogólne przesunięcie na lewo... Naczelny Wódz jest poinformowany o stanie kraju w stopniu zupełnie niewystarczającym... Uważam za bezwzględną konieczność obszerne i głębokie poinformowanie o położeniu w kraju N. W... . otwarcie mu oczu na naszą rzeczywistość." - (J. Rzepecki: "Wspomnienia i przyczynki historyczne", Warszawa, 1956.)

Naturalnie Rzepecki pragnie dziś tego "otwarcia oczu" w innej intencji, faktem pozostaje jednak, że rząd w Londynie miał oczy zamknięte. - Tymczasem przyczyny groźnego położenia miały podłoże zupełnie naturalne. Przed wojną Polska broniła się przed infiltracją bolszewicką zasiekami z drutu kolczastego, Korpusem Ochrony Pogranicza, kontrwywiadem, policją polityczną; poważny aparat państwowy ześrodkowany był na odparcie infiltracji bolszewickiej. A jednak infiltracja trwała i mieliśmy ciągle jej dowody to w armii, to administracji, w organizacjach społecznych etc. Łatwo więc sobie wyobrazić jakie rozmiary musiała przybrać z chwilą, gdy nagle granice zostają otwarte, strukturą, państwa wstrząśnięta i wrota dla agentów sowieckich na oścież otwarte... Mało tego: rząd polski zawiera z Moskwą układ przyjaźni i dotychczasowy, najniebezpieczniejszy infiltrator przeistacza się w sojusznika. A jedyna nadzieja narodu: mocarstwa zachodnie, nadają przez wszystkie radia prosowieckie informacje i propagandę. Ale to wszystko razem wydaje się jeszcze drobiazgiem w zestawieniu z propagandą prosowiecką, którą szerzy w kraju terror i metody postępowania okupantów hitlerowskich!...

Ci, ktуrzy kładli wówczas nacisk na obozy, więzienia i mordy, czyli na stronę li tylko eksterminacji fizycznej, przesuwają punkt ciężkości w niewłaściwym kierunku. Terror hitlerowski był straszny, w odniesieniu jednak do Polaków nie przekraczał znanych w historii miar terroru wojennego. Gdyż stosując metodę porównawczą, gdzież byśmy w takim razie mieli umiejscowić postępowanie względem Żydów, które te miary właśnie przekroczyło? Kto był w tym czasie w kraju pamięta dobrze, że Żyd, któremu udało się uzyskać dokumenty opiewające na Polaka "aryjczyka", uważał się w praktyce za uratowanego. Była więc przepaść między losem Polaków i losem Żydów. Nie terror zatem fizyczny w stosunku do Pola­ków stanowił punkt szczytowy szaleńczej polityki Hitlera, gdyż dotyczył tylko pewnego procentu ludności. Punkt szczytowy polegał na tym, że cała ludność bez wyjątku, poddana została obłędnej metodzie poniewierania jej godności na każdym kroku; w tramwaju, na ławce ogrodowej, w po­ciągu, w restauracji, na chodniku. - I oto ten właśnie ciemiężyciel znajdował się jednocześnie w wojnie z bolszewikami... Nienawiść do najeźdźcy odruchowo popularyzuje wszystko i każdego, kto jest jego przeciwnikiem. Nienawiść do okupanta niemieckiego wskutek doznanych krzywd przeistoczyła się nieomal w narodową idee-fixe. W ten sposób na odcinku antyniemieckim propaganda polska miała niejako rozwiązane ręce. Odcinek ten nie wymagał już żadnego wysiłku. Całą pracę wykonywała tu hitlerowska metoda okupacji. Każdy Polak był na tym odcinku po stokroć uzbrojony psychicznie. Tym bardziej jednak stawał się rozbrojony na odcinku antysowieckim. Wydawało się więc logicznie, że tu należało skierować gros wysiłku politycznego. Tymczasem władze podziemne, nawet po tym gdy przegrana Niemiec jest już rzeczą pewną, a ich ustąpienie z terenów Polski i wkroczenie w ich miejsce Sowietów, tylko kwestią czasu, - do­lewają coraz więcej oliwy do ognia, wyśrubowują agitację antyniemiecką do niemal ekstazy, mimo że kielich jest już dawno wypełniony po brzegi. Wynik w polityce jest taki sam jak w fizyce: olbrzymi potencjał antyniemieckiej propagandy przelewa się poza brzegi; a że nic w przyrodzie nie ginie, więc też te masy przelanej jednostronnie energii, nie będąc w stanie bardziej podsycać nienawiści do Niemców, podsycają przyjaźń do Sowietów.

Że pod ciężarem tych stu atmosfer prosowieckie nastawienie przybrało w Polsce tylko te rozmiary, a nie większe, że w gruncie rzeczy ulegano więcej naciskowi Londynu niż Moskwy (Radio Londyn, wiosna 1944: "Pamiętajcie, że wszelka akcja antysowiecka płynie wyłącznie tylko ze źródeł niemieckich!"), że PPR Gomułki miała bezpośredni wpływ minimalny, a jego dzisiejsze przechwałki są śmieszną bzdurą, jeszcze świadczyć może o stopniu zdrowego instynktu więk­szości narodu.

Ale o stanie faktycznym i rozmiarach tej pośredniej in­filtracji komunistycznej rząd w Londynie winien był zostać poinformowany. Poinformowany nie był. - Zresztą w jaki sposób mógł być poinformowany we właściwy sposób, skoro we władzach podziemia przeważali ludzie jawnie sprzyjający najdalej idącym kompromisom z Sowietami, a zastępca szefa sztabu AK, gen. Tatar, który sam przy pierwszej okazji przeszedł na stronę komunistów, mianowany był kierownikiem dla spraw krajowych przy Naczelnym Wodzu!..

Kolaboracja z wrogiem komunistycznym

Władysław Gomułka w przemówieniu wygłoszonym 20 stycznia 1962, z okazji dwudziestej rocznicy powstania PPR, poddał retrospekcji czasy okupacji i wojny. M. in. wspomniał, że już "w początkach roku 1943 odbyły się dwa spotkania między przedstawicielami kierownictwa PPR i Delegatury", celem nawiązania współpracy. Wprawdzie Gomułka utyskuje, że do współpracy wówczas nie doszło, wiemy jednak skądinąd że do kontaktów nieoficjalnych dochodziło później nieraz. A od roku 1944 począwszy, dochodzi już do jawnej kolaboracji z władzami sowieckimi i armią czerwoną.

Używamy słowa "kolaboracja" nie dla wysunięcia jakowegoś zarzutu, a dla ścisłego ustalenia stanu faktycznego. Współpraca bowiem z armią i kierownictwem ościennych władz na własnym terytorium, jest: kolaboracją. (Polski Słownik wyrazów obcych Lama, str. 322, nazwy te utożsamia.) Można by powiedzieć, że działanie aprobowane, lub wręcz nakazane przez legalny rząd i jego władze, nie może podpadać pod pojęcie: "kolaboracji z wrogiem". Słusznie, oczywiście; ale tylko w odniesieniu do tych, którzy międzynarodowy komunizm za wroga nie uważają. Gdyż sam fakt posłuszeń­stwa władzom legalnym nie przesądza jeszcze sprawy. We Francji, właśnie legalny rząd Petaina uznany został za "kola­boranta z wrogiem", a nieposłuszna mu garstka; początkowo ludzi prowadzonych przez De Gaulle’a, za wyrazicieli dążeń narodowych. Posłuch nakazom władz legalnych, jako zobowią­zująca norma postępowania, został też co najmniej zakwestionowany... orzecznictwem Trybunału Norymberskiego.

Powojenna literatura polrealistyczna usiłuje odwrócić sytuację, przez położenie nacisku na represje, aresztowania i likwidacje oddziałów AK przez władze sowieckie, potem gdy te oddziały wsparły armię czerwoną. Ma to przenieść punkt ciężkości na "zdradę sowiecką" i wystarczyć za alibi polityczne. Ten rodzaj komentarza wydaje się wszelako szczególnie niefortunny. Po pierwsze komuniści nikogo nie "zdradzają", dopóki likwidują nie-komunistów. Zdradzali by do­piero swoją doktrynę, gdyby przejściową taktykę wobec niekomunistów obracali w uczciwy i rzetelny z nimi kompromis. Po drugie sam fakt represji komunistycznych względem kogoś, nie przesądza o jego postawie politycznej. Ofiarami represji padło też setki tysięcy najwierniejszych członków partii. Po trzecie wreszcie, komuniści mają zwyczaj likwidować wszystkich tych, ktуrzy nie są im już potrzebni, a mogliby się stać zawadą w przyszłości. Represje względem AK należały do klasycznego wzoru, o którym wspominaliśmy od początku, likwidacji zbędnych już "poputczików". Poputczik pochodzi od rosyjskiego zwrotu: "po puti" - po drodze, do celu oczywiście. Z chwilą gdy cel jest osiągnięty, czy za taki przez komunistów uważany, "poputczik" jest już niepotrzebny i może odejść jak murzyn, ktуry zrobił swoje. Cała historia taktyki komunistycznej nie pozostawia pod tym względem żadnych złudzeń. A że ktoś nie chce znać tej historii, albo przy złudzeniach się upiera, tym lepiej dla komunistów. Pozwala im to bez końca tę samą taktykę powtarzać i, jak widzieliśmy, w razie nagłej potrzeby nawet "rehabilitować" już raz zlikwidowanych, aby zacząć od nowa. Nie inaczej postąpili z AK. Zajęli Polskę, cel osiągnęli, i byliby zdradzili swą doktrynę, gdyby teraz tą zdobyczą chcieli się dzielić ze swymi niekomunistycznymi kolaborantami. Przeciwnie, postąpili konsekwentnie likwidując ich, a gdy zaszła nowa taktyczna potrzeba w roku 1956, pośpieszyli z ich "rehabilitacją".

To też organ młodych komunistów, "Poprostu", logicznie oburzył się w r. 1957 na wysunięty zarzut "reakcyjności AK":

"Wiadomo jest powszechnie, że na terenie Wołynia walczyła w latach 1943-44 27 dywizja AK, na Podolu zaś oddziały mjr. ,Tamy" i kapitana ,Trzcianickiego". Zarówno 27 dywizja Armii Krajowej, licząca 6.500 żołnierzy i oficerów, jak i oddziały podolskie współpracowały ściśle z oddziałami partyzantów radzieckich, później zaś z Armią Czerwoną. Świadczy o tym m. in. komunikat radia moskiewskiego z dnia 19. III. 1944 roku, mówiący o współpracy oddziałów AK i jednostek Armii Czerwonej podczas wyzwalania miasta Równe. W pierwszej dekadzie kwietnia 1944 oddziały 27 dywizji nawiązały ścisły kontakt z Armią Czerwoną na terenie powiatów ostrogskiego i zdołbunowskiego. ,Dowódcy sowieccy stwierdzają, że wszędzie otrzymywali pomoc i wyrażają uznanie dla postawy bojowej i dowództwa AK’ - pisał 13.IV.1944 Biuletyn Informacyjny, organ Biura Informacji i Propagandy KG AK. W tym samym czasie inne ugrupo­wania Dywizji Wołyńskiej zdobyły stację kolejową Stare Koszary, leżącą na linii Kowel-Luboml. W bitwie o Stare Koszary uczestniczył także oddział radziecki, którego dowódca zwrócił się do komendanta AK z propozycją współpracy. O innych, wcześniejszych w czasie przejawach współ­pracy oddziałów 27 z partyzantką radziecką pisze w swych wspomnieniach b. żołnierz tej dywizji, a obecnie major Wojska Polskiego Józef Czerwiński (patrz "Za Wolność i Lud", nr.,6, 1956). Z armią i partyzantką radziecką współpracował również działający na Wołyniu i Polesiu oddział leśny mjr. Satanowskiego. Zarówno oddział Satanowskiego, jak i większość żołnierzy i oficerów 27 dywizji zasili później Armię Wojska Polskiego... Cynicznie fałszuje się historię imputując polskim partyzantom reakcyjność... Czas już ostatecznie skończyć z fałszowaniem dziejów II Wojny światowej." ­("Poprostu", nr.23/437, z 9.6.1957.)

Przyznam, że w tym wypadku, podzielam całkowicie końcowe zdanie w artykule młodych komunistów. Najintensywniej bodaj rozwinęło się współpracownictwo AK z bolszewikami, w rejonie wspomnianego już Kowla, ale też Lublina, gdzie według pewnych relacji, AK wspomagała bolszewików w zdobyciu 18 miejscowości, wg. innych przyczyniła się nawet do zachwiania niemieckiego frontu za Bugiem, za co pewna ilość akowcуw odznaczona została sowiec­kimi orderami.

Oficer brytyjski Solly-Flood, w swym szkicu zamieszczonym w "Blackwoods Magazine", opisując pobyt misji brytyjskiej przy AK w zimie 1944/45, cytuje słowa gen. Okulickiego, że "Polacy jak mogli tak wspierali armię rosyjską"... Płk. Leon Mitkiewicz, zastępca szefa sztabu przy dowództwie alianckim, w swej pracy ogłoszonej w nr. 1 "Zeszytów historycznych" (wyd. "Kultury" paryskiej, 1961), podkreśla "lojalną i aktywną pomoc, jaką AK dawała i daje sowieckim wojskom..." Zresztą wszystkie źródła historyczne fakt ten potwierdzają.

Może szczególną wymowę posiada pietyzm, z jakim się wspomina współdziałanie AK z Armią Czerwoną przy zdobywaniu Wilna i Lwowa. (Nawiasem mówiąc, militarne znacze­nie tego współdziałania jest wyolbrzymione.) To jest tych miast, do których Sowiety nie wyrzekły się nigdy pretensji formalnych, i które po "oswobodzeniu" pozostały zgoła poza granicami nawet Polski Ludowej. Akcja na Wilno rozpoczęła się 7 lipca 1944; poprzedziło ją porozumienie zawarte we wsi Praciaty pomiędzy dowództwem AK i sowieckim.

"Nawet sowiecki dowódca przyznaje w swych wspomnieniach, że wnet potem AK uderzyła na garnizon niemiecki w Zodziszkach... Armia czerwona korzystała z ich pomocy w ciężkich walkach o Wilno, ale gdy tylko Niemcy zostali pobici, dywizje sowieckie otoczyły oddziały AK, rozbroiły je i tych co nie zdążyli uciec, wywieziono do łagrów." ("Ostatnie Wiadomości", Mannheim, 9.7.1961.)

"7 lipca 1944 oddziały AK uderzyły na Wilno i odegrały w zdobyciu miasta decydującą rolę, za co uzyskały naj­wyższe pochwały armii sowieckiej." - ("Dziennik Polski", Londyn, 3.9.1949.)

"Wilk-Krzyżanowski... dysponował znacznymi siłami AK, które współdziałały z wojskami sowieckimi, m. in. wydatnie dopomagając im do zdobycia Wilna." - ("Dz. Pol." 1. 6. 1957.)

Wybitny komunista polski Jerzy Putrament, wkraczając z oddziałem Berlinga w lipcu 1944 do Wilna, tak opisuje spotkanie z akowcami:

"Jest cicho w umarłej ulicy. Mówimy jednocześnie, my i oni:

- Aka?

- Berlingowcy?

- Pierwsza Armia! - poprawiamy.

Znowu milcząc podajemy sobie ręce." - ("Pół wieku", "Przegl. Kultur.", Warszawa, 25. 1. 1962.)

Dnia 23 lipca 1944 rozpoczęły się walki o Lwów. Oddziały AK (5 D.P. i 14 p. uł.) wspierają czołgi sowieckie w akcji i pomagają w zdobyciu miasta. Potem władze sowieckie rozkazują im włączyć się do armii Berlinga. - W londyńskim "Dzienniku Polskim" z 31.7.1961 znajdujemy następującą wypowiedź jednego z b. akowców, w polemice na temat stosunku do armii Berlinga:

"... jeśli b. żołnierzy z armii Berlinga mielibyśmy uznać za zdrajcуw ojczyzny, to ciekaw jestem jak p... ukarałby tych spośród nas, którzyśmy całym sercem pomagali ,zdrajcom’?"

W ten sposуb można by cytować stronicami. Z tej kolaboracyjnej wobec Sowietуw postawy, wyłamały się jedynie niezależne od AK tzw. "Narodowe Siły Zbrojne" (NSZ). Podziemna agencja prasowa str. ludowego "Wieś" pisze o tym w kwietniu 1944:

"Wzywanie do zakazu wspуłdziałania z wojskami sowieckimi jest niezgodne z rozkazami Komendanta sił zbroj­nych w kraju. Jest to wyraźne szkodnictwo."

Podziemny organ ludowy "Żywią i bronią", pisze w tym samym czasie:

"Powtarzamy, że owe zbrodnie bratobójcze na oddziałach PPR-owskie,i Armii Ludowej, będą najhaniebniejszą plamą w historii walk narodu o wolność... Nigdy broń Batalionów Chłopskich i AK nie zwróciła się przeciw żołnierzowi komunistycznych oddziałów bojowych!"

Nie zmienia niczego w tej konsekwentnej pozycji i powstanie warszawskie z sierpnia 1944, z którego propaganda radziecka czyni szczytowy przykład rzekomo antysowieckiego posunięcia. Albowiem powstanie warszawskie pomyślane za­sadniczo w słusznym celu wyprzedzenia Armii Czerwonej w zajęciu stolicy Polski, nie miało zamiaru bronić jej przed bolszewikami, lecz odwrotnie, powitać ich jako sojusznikуw; w myśl instrukcji dowództwa AK z listopada 1943, o "ujawnieniu się i wystąpieniu wobec wkraczającej armii rosyjskiej w roli gospodarza". I oto ten tylko zamiar, w niczym nie naruszający postawy kolaboracji, wystarczył aby Sowiety uznały go za "zbrodniczy". To stanowisko sowieckie potwierdził Gomułka we wspomnianej wyżej mowie, natrząsając się nad dowództwem AK, że ośmieliło się do takiej roli "gospo­darza" pretendować! To znaczy, że gospodarzami w Polsce mogą być tylko komuniści. Obowiązkiem AK było komunistom do tego dopomóc, ale nie samej pchać się do władzy. Trudno o bardziej jawne otwarcie kart; wtedy i teraz.

"Legioniści" na wywrót ...

Nikt rozsądny nie będzie twierdził, że Polska po pierwszej wojnie światowej powstała dzięki Piłsudskiemu i jego Legionom. Powstała oczywiście dzięki temu, że nagle wszystkie trzy państwa zaborcze jednocześnie poniosły klęskę. Apologeci Piłsudskiego sugerują, że przewidział on rzekomo tę niezwykłą koniunkturę. Przewidywał, czy nie przewidywał, ale należy się zgodzić, że jego obóz polityczny i Legiony, po­stawiły na kartę w rezultacie wygrywającą, i stały się de facto zrębem odradzającej się państwowości i kadrą jej siły zbrojnej. Stąd zrozumiałe po ludzku zjawisko, że legioniści pretendowali w Polsce do pierwszych krzeseł w państwie. Z drugiej strony wolność krytycznej myśli stała w Polsce jeszcze tak wysoko, że ogromna część opinii zdecydowanie przeciwstawiła się "legendzie Piłsudskiego" i hegemonii jego legionistów.

Po drugiej wojnie światowej nikt w pozostałym na wol­ności społeczeństwie polskim nie ośmieli się wystąpić przeciwko "legendzie Armii Krajowej"; mimo że karta AK nie tylko była przegrana, ale postawiona na współpracę z tym najeźdźcą, który do dziś okupuje Polskę.

AK formalnie podlegała oddziałowi VI (specjalnemu) sztabu Naczelnego Wodza w Londynie, i winna była wykony­wać otrzymane od niego instrukcje. Była to jednak podległość czysto formalna. W praktyce nie rząd "krajowi", lecz "kraj" rządowi narzucał swą wolę, także w najistotniejszej sprawie, a mianowicie stosunku do Sowietów. Wynika to przykładowo już z historii "Instrukcji dla kraju" Wodza Naczelnego (Sosnkowskiego) z dnia 27 października 1943. Nakazuje on m. in., że z chwilą wkroczenia na terytorium Polski Armii Czerwonej: "Kraj z Sowietami współpracować nie będzie"; AK winna pozostać w konspiracji. - W odpowiedzi, nadchodzi 1 stycznia 1944 depesza od dowуdcy AK gen. Komorowskiego, datowana 26 listopada 1943, w ktуrej ten zawiadamia, że wydał rozkaz odwrotny: "W tym punkcie niezgodny z instrukcją rządu", a mianowicie że: "...miejscowy dowódca polski (AK) winien się zgłosić do dowуdcy oddziałów sowieckich". Ponadto nakazał to również przedstawicielom podziemnych władz cywilnych. Gen. Sosnkowski, jeden z nielicznych wówczas ludzi, który zdawał sobie sprawę z fatalnych następstw współpracy z bolszewikami, jest de facto bezsilny wobec decyzji "kraju", i w listach do premiera z 4 i 9 stycznia 1944, wypowiada swój negatywny stosunek do decyzji krajowych. Ale rząd zmienia jego "Instrukcje" (w lutym) tak jak tego sobie życzy komenda AK. Prezydent wyraża "ufność w rozum polityczny władz krajowych". W lipcu 1944 rząd (pod przewodnictwem Mikołajczyka) prze­kazuje "krajowi" ostatecznie prawo i obowiązek decyzji "bez uprzedniego porozumiewania się z rządem". Przelew ten zawiera całkowite pełnomocnictwa z dn. 26 lipca 1944. Wszystkie protesty i próby kontrzleceń ze strony gen. Sosnkowskiego, zwłaszcza w odniesieniu do współdziałania z Sowietami, zostają przez rząd zdezawuowane. AK otrzymuje carte blanche nie tylko w sprawie działania militarnego, ale i politycznego.

Odpowiedzialność za te działania ponosi więc sama. Jakie one były w dziedzinie kolaboracji militarnej z Sowietami, przedstawiliśmy pokrótce w poprzednim rozdziale. Dodajmy do tego dosyć niedwuznaczne stanowisko polityczne cywilnych władz podziemnych. Organ głównego stronnictwa rządowego (Ludowców) "Jutro Polski" w Londynie (Nr. 19, r. 1947), stwierdza:

"Podziemna Rada Jedności Narodowej w kraju, a więc reprezentacja całej Polski demokratycznej, jednomyślnie wyraziła zgodę na uchwały Jałtańskie... Premier Mikołajczyk, przyjmując postanowienia Jałtańskie podporządkował się przede wszystkim decyzji kraju, jego wyrażonym żądaniom sformułowanym w uchwałach Rady Jedności Narodowej."

Gdy w rządzie emigracyjnym w Londynie doszło do kryzysu z powodu kapitulacyjnej polityki Mikołajczyka i mianowania rządu T. Arciszewskiego, Rada Jedności Narodowej w kraju powzięła uchwałę domagającą się powrotu Mikołajczyka, potwierdzenia zawartego przezeń kompromisu z Sowietami. Gdy w końcu na posiedzeniu Komisji Głównej RJN w dniu 3 maja 1945, wniosek votum nieufności dla rządu londyńskiego nie przeszedł, przedstawiciel najliczniejszego stronnictwa (ludowego), Stefan Korboński, ogłosił się samozwańczo "ostatnim Delegatem Rządu na kraj", i uznał w imie­niu podziemia komunistyczny rząd Bieruta.

Jak się skończyło, wiemy. Podobnie jak odzyskanie niepodległości nie było zasługą legionów Piłsudskiego, tak też utrata niepodległości nie była winą AK i podziemia. W obydwu wypadkach decydowały siły wyższe. Na ukształtowanie jednak nastrojów w kraju i kierunek myśli narodowej, AK wywarło wpływ decydujący. Wynikał on już z poprzedniej jednokierunkowej racji, którą dostrzegano nie w przeciwstawieniu bolszewikom, a w dobijaniu z nimi razem okupanta poprzedniego, który opuszczał terytorium Polski. Tylko w ten sposób mogła powstać ta ideologiczna "baza", na ktуrej komuniści rozbudowali swój dogmat o "wyzwoleniu Polski"; z pewnymi ograniczeniami, ale przyjęty przez większość narodu, mimo że w rzeczywistości na Polskę spadła największa klęska jaka spaść mogła. Gdyż okupacja niemiecka była tylko okupacją zewnętrzną, sowiecka i zewnętrzną i wewnętrzną; niemiecka tylko fizyczną, sowiecka i fizyczną i psychiczną; tamta była przejściowa w okresie wojny, ta trwała w okresie pokoju; tamta nie uznana przez cały świat, ta uznana przez cały świat; wobec tamtej cały naród znajdował się w stanie wojny, wobec tej - w znacznej mierze za sprawą AK ­w stanie kapitulacji.

Politycy czy generałowie reprezentujący koncepcję, której rezultatem jest klęska nawet przez nich nie zawiniona, bywają zazwyczaj odsuwani od wpływów. Taką konsekwencję poniósł obóz sanacyjny po klęsce 1939, chociaż nie była to jeszcze klęska ostateczna. Natomiast dziś, ci którzy wspierali w walce obecnego okupanta, nie tylko nie zostali odsunięci od wpływu na dalszy rozwój polskiej myśli niepodległej, ale uzyskali ponadto w wielu wypadkach monopol na kryterium polityczne i ferowanie decyzji, co było lub jest słuszne, moralne lub nie­moralne, zgodne lub niezgodne z interesem narodu.

Jak już wspominaliśmy znaczna część przywуdcуw podziemia i AK, włączyła się w nurt kapitulacji i dalszej współpracy z komunizmem. Nie przeszkodziło to jednak niektórym z nich zająć pуźniej na emigracji, ponownie kierownicze pod względem politycznym, a sztandarowe nieomal pod względem narodowym, stanowiska. Dla przykładu przytoczyć wystarczy osobę, wspornnianego wyżej, "ostatniego Delegata Rządu na kraj", Stefana Korbońskiego. Oto co pisała w tej sprawie wychodząca w Londynie "Myśl Państwowa" (Nr. 1, październik 1954, str. 8) w artykule pt. "Trzy rodzaje uchodźców", podpisanym pseudonimem HAK, znanego dziennikarza polskiego, Henryka Kleinerta (zmarłego 18. 6. 1958):

"Ostatni delegat rządu na kraj przestał uznawać rząd i Prezydenta R.P., a uznał Bieruta. Gdy... zwrócono się do delegata rządu, aby pieniądze rządowe i środki łączności z Londynem oddał do dyspozycji tych którzy mają zamiar prowadzić dalej akcję oporu, p. Korboński odmówił... W każdym razie ostatni delegat rządu na kraj wszystko przekazał Bezpiece.

P. Korboński współpracował z reżymem lojalnie. Został posłem, uchwalał co trzeba było uchwalać. Zerwanie nastą­piło nie z jego woli i winy, a po prostu dlatego, że reżymowi już na dalszej współpracy z p. Korbońskim i jego przyjaciółmi politycznymi nie zależało. Odegrali swoją rolę i stali się zbędni...

B. ostatni delegat rządu na kraj znalazłszy się zagranicą nie ogłosił, że jego decyzja z 1945 była błędna... Uznawał nadal Jałtę i Bieruta. Jedyną tylko miał do Bieruta pre­tensję, a mianowicie że nie wykonuje postanowień jałtańskich w polityce wewnętrznej w Polsce i odtrąca p. Korbońskiego i współtowarzyszy od współpracy z sobą.

...Ostatnio p. Korboński uzyskał duży rozgłos swą książ­ką "W imieniu Rzeczypospolitej". Tytuł wzięty z pierwszych słów wyroków wydawanych przez sądy w imieniu tej Rzeczypospolitej, którą p. Korboński zdradził, przechodząc do Bieruta. Obecnie w aureoli sławy autorskiej p. Korboński poczuł się powołany do ferowania wyroków o ludziach na uchodźstwie. Opublikował w prasie niegodną i niską napaść na osobę Prezydenta R.P... . O wartości człowieka świadczą słowa głoszone i czyny, popełniane w poczuciu całkowitej bezkarności. A przecież p. Korboński poucza z namaszczeniem wszystkich co powinni robić i jak się zachowywać... Może za parę miesięcy czy lat doczekamy się, że b. towarzysz Światło zacznie nas pouczać i wynosić wyroki o ludziach uchodźstwa walczącego."

Obecnie p. Korboński zajmuje wysokie stanowisko w ja­kiejś organizacji porozumienia międzynarodowego, gdzie reprezentuje Polskę. Objawy tego rodzaju tłumaczą się nie tylko linią współczesnego polrealizmu, ale i względami ubocznymi, nasuwa się określenie: technicznymi. Wielu bowiem przywódców b. podziemia, którzy znaleźli się na emigracji, zgodnie z panującą na Zachodzie koniunkturą dla polityków nie podejrzanych o "kontrrewolucyjne" tendencje, znalazło ułatwio­ny dostęp do politycznych ośrodków mocarstw zachodnich. Przy tym rolę odgrywał atestat "resistance" antyniemieckiego, jako sprawdzian lojalności wobec tych mocarstw w przeszłości. W ten sposób możliwe było uzyskanie ogromnej przewagi zarówno materialnej jak czynnej, nad resztą emigracji politycznej, pozbawionej z reguły środków.

Drugim charakterystycznym momentem pozostaje fakt, że pietyzm z jakim polrealizm odnosi się do podziemia walczącego, dotyczy tylko podziemia antyniemieckiego. Z chwilą gdy rzecz dotyczy żołnierzy walczących o wolność bez organi­zacji, dyrektyw, bez dolarуw "miękkich" i "twardych kół", bez zrzutów broni i amunicji, czyli w warunkach największego poświęcenia osobistego, ale - przeciwko komunistom, kończy się literatura piękna i patos, a zaczyna skazanie na milczenie, lub najczęściej: potępienie. Tak jest, jeżeli chodzi o partyzantkę antykomunistyczną, która od roku 1945 jeszcze lata całe walczy w kraju po wojnie. Tak jest tym bardziej w stosunku organizacji, które wyłamywały się spod dyrektyw AK w czasie wojny. Znamienne jest jednak, że ci sami ludzie, którzy się kiedyś z tej moralnej presji wyłamywali, dziś podporządkowują się już raczej ogólnemu nastrojowi. Tak np. czytałem przed kilku laty, bodaj w "Kulturze" pa­ryskiej, zarzuty ze strony AK pod adresem NSZ, ujęte w slogan: "Gdy cała Polska walczyła z Niemcami, wyście jedni z nimi współpracowali!" - Na to ze strony NSZ, zamiast odpowiedzieć kontrsloganem: "Gdy cała Polska współpracowała z bolszewikami, myśmy jedni z nimi walczyli!..." odpowiadają gęstym tłumaczeniem, gdzie i kiedy zabili jakiegoś Niemca. Przy tym konfrontacja z faktem, że kraj, ojczyzna, Polska, znajduje się w tej chwili pod jarzmem nie Niemców, a bolszewików, przestaje raptem odgrywać rolę. Następuje emocjonalny nawrót do kryteriów z okresu minionej wojny dziś już nie ważnych obiektywnie, ale ważnych subiektywnie dla tych, dla których stanowiły cały ich dorobek polityczny i którzy z niego profitując, zapewne pragnęliby profitować w dalszym ciągu. W tym kontekście jest możliwe dziś jeszcze wygłaszanie takich pogadanek przez amerykańską stację Free Europe, (gdzie polską sekcją dysponują ludzie z b. AK), jak taka na przykład: "Własow zdradził, i zapłacił za to niesławną śmiercią..." (12. 10. 1961, godz. 18.45) - Rozumie się przez to, że "zdradził" oczywiście "ojczyznę" (a nie bolszewizm, przeciwko któremu walczył w istocie), i że słusznie został przez bolszewików powieszony.

Ponieważ dziś najbardziej komunistom zależy na odbudowaniu i emocjonalnym odrodzeniu "antyfaszystowskiego frontu" z okresu wojny, wydaje się że Gomułka nie bez racji przeprowadził częściową "rehabilitację" AK. Zapewne nie tylko ze względu na rolę, jaką odegrała podczas wojny, ale też i na wpływy jakimi cieszy się w kraju i na emigracji po wojnie.

Jak i z czego powstał "PAX"

Zasadniczą koncepcją stworzenia tej dywersji, było powtórzenie przez komunistów wzoru rozłamowych organizacji religijnych, które swojego czasu rozsadziły od wewnątrz patriarszą Cerkiew rosyjską. Naturalnie w przystosowaniu do tzw. "warunków obiektywnych". Bolszewicy wkroczywszy do Polski w r. 1945, zastali tu "obiektywne warunki", stwarza­jące im poważne trudności pod nie jednym względem. Natomiast niespodziewanie uzyskali dla swych planów, sojusznika ze strony może najmniej przez nich spodziewanej. Początek był taki:

"Wskrzeszenie obozu myśli konserwatywnej". - Poprze­dnio poruszyliśmy sytuację w kraju, jaka się wytworzyła pod okupacją niemiecką. Był tylko jeden punkt programu, politycznego: walka z Niemcami na ślepo, włącznie do kolaboracji z wkraczającymi bolszewikami. Co ma być dalej, zastępowano "wiarą" w Anglię i przymusowym optymizmem. Temu sta­nowi politycznej inercji, przeciwstawiał Aleksander Bocheński, b. redaktor "Buntu Młodych" i "Polityki" w Polsce międzywojennej, wskrzeszenie koncepcji polskiego obozu konserwatywnego. Był on teoretykiem polityki ugodowej w sto­sunku do najeźdźcy. Teoretykiem fanatycznym. Naturalnie to stanowisko wzbudziło podejrzenie o "kolaboranctwo" z Niemcami. Niesłusznie. Bocheński był stronnikiem ugodowości, ale w stosunku do każdego najeźdźcy. Jako osoba prywatna nie miał dużego wpływu. Cała siła jego koncepcji polegała wyłącznie na tym, że była. Podczas gdy innej, na wypadek wkroczenia armii czerwonej, nie było... Obnosił się z nią głównie w Krakowie, podczas i po powstaniu warszawskim, jesienią 1944. Zwłaszcza zaś w swojego rodzaju salonie politycznym hr. Adama Ronikiera, przy ul. Potockiego 2. Do Krakowa spłynęła wtedy z całego kraju uciekająca przed bolszewikami arystokracja polska i przedstawiciele dawnej myśli konserwatywnej. Wg. Bocheńskiego, "wskrzeszenie" jej w praktyce polegać miało na przywróceniu tych form ugodowych, które w trzech zaborach przed pierwszą wojną światową dały wydajne wyniki, zwłaszcza pod zaborem austriackim.

Nie tylko: "Rosja". - Ktoś czytając niniejszą pracę, poświęconą utracie "suwerennej myśli" polskiej, może odnieść wrażenie że zbyt upraszczam przedstawienie rzeczy, i że odmawiam jednostronnie inteligencji i krytycyzmu zbyt wielu Polakom naraz. Są to pozory wywołane skupieniem dużego materiału w zbyt ciasnych ramach. Naturalnie, że i w sferach konserwatywnych podniosło się wiele głosów krytycznych wobec koncepcji Bocheńskiego. Przede wszystkim: czy można stosunki wieku XIX, a zwłaszcza wewnętrzną "substancję" byłych monarchii - rosyjskiej, niemieckiej i austro-węgierskiej - uważać za analogię do międzynarodowego bolsze­wizmu? - Dla obalenia tego najistotniejszego zastrzeżenia Bocheński stał się najzagorzalszym rzecznikiem teorii: "Rosja". Bolszewizm, komunizm, - twierdził - to tylko zewnętrzny instrument, nieistotna forma. Treść pozostała ta sama: Rosja! Z jej nie międzynarodowymi, a właśnie państwowymi intere­sami należy wejść w kontakt i znaleźć kompromisowy modus vivendi. Zwekslowanie na termin "Rosja" stanowiło podstawę całej teorii, nijako było bowiem apelować w tym gremium do ugody z międzynarodowym bolszewizmem... Tak więc ten termin, uważany dziś za odpowiedni argument do nacjonalistycznej propagandy antysowieckiej, stał się jednocześnie jedynym argumentem możliwej ugody. Nie należy niczego upraszczać. Dzisiejsza agentura PAXu powstała w rzeczywistości z koncepcji nie agenturalnej, lecz poli­tycznej.

Spotkanie w hotelu "Pod Rуżą". - Zastrzegając sobie opublikowanie źródeł w czasie gdy uznam to za możliwe, opowiem co było dalej : Bolszewicy wkroczyli do Krakowa 18 stycznia 1945. Znaczna część bywalcуw "salonu politycznego" z ul. Potockiego, wolała jednak uciec na zachód. Również na wszelki wypadek, i sam Bocheński wraz ze swym posylnym, Dominikiem Horodyńskim, i jeszcze kilku osobami, ukrył się w mieszkaniu hr. X. Był bowiem podejrzewany o kolaborację z Niemcami. Ale oto zdobył się na krok wysoce ryzykowny, który dopiero zadecydował o całej sprawie. Bo do­tychczas, poza zjednaniem dla swojej koncepcji pół tuzina osób utytułowanych, żadnego znaczenia, ani roli politycznej nie odegrał.

W kilka dni po zajęciu Krakowa przez komunistów, zjawił się w nim Jerzy Borejsza (Goldman). Był wtedy wysokim dygnitarzem do spraw szczególnych, a zwłaszcza do kontaktów z "wewnętrzną" emigracją. Później, jak wiemy, i z zewnętrzną. Borejsza-Goldman, dziś już nie żyjący, był człowie­kiem dużej inteligencji osobistej i lotności umysłu. Ceniony wysoko przez górę partyjną za rzutkość w chwytaniu koncepcji, odrуżnianie ważnej od nieważnej. Dlatego powierzano mu misje szczególnie delikatne. Wszyscy, którzy go znali z tego okresu, wskazują na niezwykłe zalety jego charakteru. Pisarz komunistyczny, Wojciech Żukrowski, tak go charakteryzuje w 10-tą rocznicę śmierci ("Życie Warszawy", 20 stycznia 1962):

"Dobry psycholog, wiedział, że działanie wciąga, że zmiany w postawach dokonują się szybciej poprzez robotę niż przez dyskusje... Borejsza był urodzonym działaczem, organiza­torem, politykiem nie uznającym sztywnych podziałów, uważał że należy iść do przeciwnika, szukać pomostуw, jednać bodaj na krуtko do wspуłdziałania, a w razie roz­łamu urwać mu, uprowadzić paru co wybitniejszych ludzi. Jakże on lubił te znajomości ponad liniami frontów ideologicznych, robił wyprawy po Stanisława Cata-Mackiewicza i po Wańkowicza, obaj wówczas przyjazd do Polski, tej Czer­wonej, uważali za zdradę londyńskich imponderabiliów... Obaj potem do nas przyszli."

Toteż Bocheński, udając się do Borejszy nie mógł lepiej trafić. Borejsza stanął w hotelu "Pod Różą" przy ul. Floriań­skiej. Odbyła się taka rozmowa (powtarzam: zachowuję sobie prawo ogłoszenia kiedyś źródeł):

- Jestem Bocheński, Aleksander.

- Aaa ... To ciekawe. Zdaje się, że Pana szukają.

- Wiem o tym. Ale chciałbym, żeby poświęcił mi Pan godzinę czasu.

- Niestety, za dwadzieścia minut odlatuję samolotem.

- To niech Pan zadzwoni na lotnisko i odwoła lot.

- Czy rozmowa ma być aż tak ciekawa?

- Mogę zapewnić, że tak.

Po piętnastu minutach Borejsza istotnie zadzwonił na lotnisko i przełożył na później odlot. Bocheński roztoczył przed nim gotowy program ugody pomiędzy skrajną prawicą, nieprzejednaną "kontrrewolucją", obozem katolickim a nowym reżymem komunistycznym. Mniej więcej w tych ra­mach, jakie znamy dzisiaj. To znaczy w ramach ogólnie odpowiadających tym, jakie w zilustrowanej powyżej atmosferze leninowskiego NEPu, zwano poputniczestwem. A zgodnie z dzisiejszą teorią: "realnej polityki".

- Kogo by Pan proponował postawić na czele takiego ugrupowania? - zapytał Borejsza.

- Bolesława Piaseckiego, jeżeli jeszcze żyje.

- To ma być z Pana strony żart?

- Nie, mуwię najpoważniej w świecie. - I Bocheński roztoczył dobrze znane argumenty o konieczności zapobieżenia prawicowemu podziemiu. Jest to pierwszy warunek powodzenia całej koncepcji. Naturalnie nie zapobiegnie się zupełnie antysowieckiej partyzantce, ale powstrzyma się najbardziej potencjalną siłę, którą stanowi niewątpliwie nacjonalistyczna młodzież adorująca Piaseckiego. Jego stracenie nie przyniesie żadnej korzyści. Jego postawienie na czele "katolicko­prawicowej opozycji", ale legalnej, konstruktywnej, uznającej nowe władze za władze "polskie", - korzyści ogromne.

Borejsza w lot pojął doniosłość argumentуw. "Na ówczesnym etapie" sytuacyjnym, pierwszym postulatem nowej władzy było oczywiście, aby nie uznana została przez naród za "władzę okupacyjną", a za "władzę polską", bez względu na emocjonalny do niej stosunek. Plan Bocheńskiego był najklasyczniejszym planem ugody pomiędzy nacjonalizmem i komunizmem. - Tegoż wieczoru Borejsza odleciał z gotowym planem w teczce.

Stryczek, czy "legalna opozycja"? - ówczesną historię Piaseckiego przedstawia zbiegły w roku 1954 na zachód wyższy urzędnik Bezpieki, Józef Swiatło, w swoich zeznaniach odmiennie. Według niego Piasecki, który został aresztowany przez operacyjne oddziały NKWD, miał być stawiony przed sąd i powieszony nie tylko za antysowiecką partyzantkę na wschód od Bugu, ale również za rzekomy kontakt z Gestapo. Piasecki ratując swe życie, napisał memoriał do Żymierskiego, który miał wpaść w ręce Iwana Sierowa, szefa NKGB. Sierow zainteresował się jakoby propozycjami Piaseckiego etc. ­Jest to wielkie uproszczenie, odpowiadające narodowemu na­stawieniu, ale nie prawdzie. Tego rodzaju sprawy rozstrzygane były na szczeblu o wiele wyższym, politycznym, a nie policyjnym.

Według posiadanych przez mnie informacji sprawa, w wyniku rozmowy Borejsza-Bocheński, rozpatrywana była przez decydujące czynniki partyjne. Piaseckiego, istotnie ujętego przez NKWD, postawiono przed wyborem: albo stryczek, albo "legalna opozycja". Wybrał on to ostatnie. Co do Bocheńskiego, to wyszedł on z ukrycia i otrzymał dyrektorstwo upaństwowionych browarów "Okocim" (przed wojną sam był właścicielem browaru w Ponikwie), z "ministerialną pensją", jak mówiono. I w tym wypadku również nie należy rzeczy upraszczać, jakoby to była jakowaś "zapłata za usługi". Bocheński działał nie jako agent lecz jako polityk. Leżało w obustronnym interesie, aby mógł się jako "niezależny polityk" poruszać, mieć zabezpieczony byt i skoncentrować na werbo­waniu ideowych stronnikуw.

Polityczna linia. – Zaczęło się też bynajmniej nie od roz­bijania jedności Kościoła, a od politycznej akcji, która dla komunistów była oczywiście taktyką "na danym etapie". W latach 1945/47 odpowiadała jeszcze całkowicie późniejszej taktyce Gomułki z lat 1956/58, wywołując analogiczne efekty. PAX robił narazie to samo, co dzisiaj robi ZNAK: "Polska jest jedna; wspólne interesy; uznanie stanu faktycznego." Ale ponad wszystko odrzucenie tezy o "okupacji sowieckiej" i uznanie "państwowości polskiej", chociaż kierowanej przez komunistów. Narazie ci sami ludzie pisywali zarówno w "Tygodni­ku Powszechnym", jak i w "Dziś i Jutro".

Komuniści najbardziej obawiali się akcji podziemnej. Spodziewano się w Warszawie, że będzie popierana i prowadzona przez II. Korpus. W tym celu już w roku 1945/46 wyjeżdża do Rzymu para: hr. Horodyfiski i hr. Łubieński, docierając do wszystkich prawie ośrodków emigracyjnych. Znów wg. tych samych wzorów podróży emisariuszów okresu nepowskiego, wysyłanych z Mińska i Kijowa do ośrodków emigracyjnych białorusko-ukraińskich. Takoż zdołali dotrzeć do emigracyjnych centrуw dyspozycyjnych i ustalić "wspуlną platformę" w najważniejszych na tym etapie rozwojowym punktach.

Konstytucyjny rząd polski nie uznał się, mimo najazdu sowieckiego na Polskę, w stanie wojny ze Związkiem Radzieckim, zasłaniając się znanym wówczas hasłem: "ratowania biologicznej substancji narodu". Był to okres, gdy straty w ludziach podczas wojny podawano w szczególnie astronomicznych cyfrach, w czym oczywiście przodował PAX, zarówno w kraju, jak na emigracji. ("Dziś i Jutro" podało raz liczbę poległych w powstaniu warszawskim na przeszło 700 tysięcy!). W rezultacie znane jest stanowisko emigracji, które odrzuciło wszelką myśl o walce podziemnej w kraju, nawet potępiając ją jako "prowokację". Przyjęto też tezę: nie międzynarodowy komunizm, a "Rosja". W ten sposób usiłowano zatrzeć porуwnanie z NEP-em, z poputniczestwem, zmianą wiech, czy narodowym komunizmem, natomiast ge­nezę wspólnej platformy wyprowadzano z "pozytywizmu", "pracy organicznej", nawet z "Wielopolszczyzny", "stańczyków krakowskich" etc., co oczywiście miało przyjemniejszy wydźwięk i stwarzało oparcie moralne we wzorach z ubiegłego wieku. Stąd tłumaczy się duży procent b. kon­serwatystów i osób utytułowanych w szeregach PAXu.

Agentura. - Główną cechą etapów komunistycznych jest ta, że się kończą i przechodzą w następne. Pierwszy "polityczny etap" wypadł dla komunistów pomyślnie. Uznali, że dojrzał czas następnego; niszczenie Kościoła, przy zastosowaniu tych klasycznych wzorów, jakie po roku 1927 zmusiły do załamania metropolitę Sergiusza w Moskwie. Oczywiście zadanie komunistów w Polsce było o tyle trudniejsze, ponieważ Kościół katolicki opierał się na ośrodku położonym poza zasięgiem władzy sowieckiej, czego Kościół prawosławny nie posiadał, ponieważ patriarcha ekumeniczny w Konstantyno­polu nie jest tym co papież w Rzymie, lecz tylko "Primus inter pares".

Dopiero więc z chwilą zakończenia "linii politycznej" i przejścia na linię bezpośredniej komunistycznej presji, rozpoczęła się dzisiejsza rola Piaseckiego. Szare eminencje polityczne usunięte zostały, jako już niepotrzebne. Koncepcja "myśli konserwatywnej" przeistoczyła się w praktykę agen­turalną. Wewnętrzna treść komunistycznej międzynarodówki nie była analogią do treści zaborczych monarchii XIX wieku. Każdy kompromis prędzej czy później musiał się zakończyć agenturą. Po prostu dlatego, że międzynarodowy komunizm nie jest zainteresowany w kompromisie istotnym, dwustronnym. Nie zna kompromisu, bo gdyby go znał - nie byłby komunizmem... Zna tylko taktykę kompromisu.

Według Józefa Swiatły Piasecki miał podlegać 5 wydziałowi Urzędu Bezpieczeństwa, a dokładnie płk. Łunie Bystrygierowej. Znowu wielkie uproszczenie, które nie ma większego znaczenia dla sprawy. Te uproszczenia odwracają uwagę od istoty rzeczy. Piasecki stanął na czele wielkiej akcji dy­wersyjnej zarówno politycznej, psychologicznej jak religijnej. Instrukcje szły z nauk Lenina; praktycznie w płaszczyźnie partii a nie rządu. Decydowane były na najwyższym szczeblu partyjnym, a nie na szczeblu Urzędu Bezpieczeństwa w Warszawie, czy MWD w Moskwie. Przedstawianie Piaseckiego w postaci agenta, który od płk. Łuny otrzymuje gotówkę wraz z instrukcją, jest pomniejszaniem wroga i "uoptymistycznia­niem" prawdy. Umyślnym anachronizmem, przenoszącym agenturę "światowego systemu socjalistycznego" w sferę jakiejś carskiej "Ochrany", w czym szczególnie celują wszelkie wersje polskie. Żadna "Ochrana" na świecie nie potrafiłaby skaptować tylu katolickich prałatów, co właśnie... bezbożnica agentura komunistyczna. Na tym polega ta olbrzymia, organiczna różnica, a zarazem - tragiczny paradoks...

Piasecki otrzymał rozległe koncesje: Już w roku 1947 powstało T-wo Handlu Zagranicznego INCO, powstał PAX i Veritas, początkowo z kapitałem zakładowym 3 milionów złotych. Akcja prowadzona była w dwóch kierunkach. Na zagranicę, głównie we Francji, dla zjednania "progresywnych" kół katolickich. Na wewnątrz, dla rozbicia jedności Kościoła w Polsce.

Jeżeli chodzi o zagranicę, komunistyczne plany podważe­nia Kościoła rzymskiego były bardzo ambitne. Szły zresztą równolegle do działań agentury moskiewskiego patriarchatu w orbicie Kościoła wschodniego. Z tego czasu datują się te niekończące się wyjazdy do Francji i gdzie indziej wypróbowanej pary Borodyński-Łubieński i in. Świetny znawca międzynarodowego komunizmu, dominikanin, prof. I. O. Bocheński, uważał za najniebezpieczniejszą figurę w tym zespole pisarza rzekomo katolickiego, Jana Dobraczyńskiego, którego książki cieszyły się dużą popularnością na Zachodzie i wśród emigracji.

Na wewnątrz, w Polsce, wielka agentura rozbudowana została w potężne organizacje, i wg. wzorów bolszewickich przybrała postać analogiczną do "Żywej Cerkwi" z lat trzydziestych. Stworzono przeróżne "Komisje Księży", "Księży Patriotów" (dziś "księża Caritasu"), ZBOWID itd. W r. 1950 opanowano "Caritas", w której to akcji prowokatorską rolę odegrał znany, i dziś chwalony w organach ZNAKu pisarz, Paweł Jasienica. Stworzono potężną prasę "katolicką". Jak dalece była ona "katolicką" w cudzysłowie, niech posłużą dwa przykłady:

Prałat ks. Jasielski z "Komisji Księży" wystąpił z pro­jektem nowego "rachunku sumienia", w którym był taki punkt:

"Ile razy milczałem o ciężkim grzechu innych, choć powinienem donieść o nim przełożonym lub władzom?" ­("Kuźnica Kapłańska" nr.4, 1955.)

Prałat ks. Kotarski na drugim zjeździe Komisji Księży w dniu 23 listopada 1954, na wiadomość o śmierci ministra sowieckiego, Andrzeja Wyszyńskiego, prokuratora wielkich procesów stalinowskich, czyli współwinnego śmierci milionów ludzi, zagaił w te słowa:

"Dziś rano nadeszła żałobna wieść o zgonie min. Wyszyńskiego. Złóżmy hołd jego pamięci... Imię Jego jest symbolem walki o pokój... Był On wielkim przyjacielem Polski. Cała ludzkość pamiętać będzie tę szlachetną postać i sławić imię niestrudzonego obrońcy pokoju przez wieki. Cześć Jego pa­mięci!". - ("Kuźnica Kapłańska", nr.20, 1954.)

Tak to wyglądał ów "katolicki ruch postępowy", który po wielu reorganizacjach, zmianach, zjazdach i końcowej unifikacji, przechodzi wreszcie w niepodzielne kierownictwo Bole­sława Piaseckiego. Jednocześnie rosną jego koncesje i fundusze, którymi rozporządza. Wkrótce nazwany będzie "najbogatszym człowiekiem prywatnym pomiędzy Władywostokiem i Berlinem". W całym bloku sowieckim nie ma tak ukoncesjonowanega człowieka jak Piasecki.

Potentat prowokacji. - Czasy, gdy prowokator policji carskiej, Azef, uchodził za "króla prowokatorów", odeszły. Były to czasy indywidualnych agentów i indywidualnych zadań policyjnych. Przyszły czasy masowych agentur i masowych zadań, nie policyjnych ale - partyjnych. Na czele jednego z takich kolektywów prowokacji stanął właśnie Piasecki. W roku 1957, wszystkie organizacje, towarzystwa, przedsiębiorstwa, wydawnictwa PAXu osiągnęły rekordową cyfrę około pół miliarda złotych rocznego obrotu.

Gomułka wycofał tylko zagraniczną agenturę PAX-u, skompromitowaną ostatecznie w katolickich sferach zachodniej Europy, wskutek zdemaskowania jej działalności przez Watykan, i zastąpił garniturem innych ludzi. A mianowicie ludźmi z grupy ZNAK-u.

Faryzeizm contra agentura

Lenin był nie tylko twórcą klasycznej taktyki w zwalczaniu wiary w Boga. Lenin osobiście cierpiał na uraz, niena­widził Boga. W listach do, Gorkiego nazywał Boga "rozkładającym się trupem, który smrodem rozkładu zakaża powietrze świata". - Zwycięstwo, które bolszewizm odniósł nad Cerkwią prawosławną w Rosji, przeistaczając ją w agenturę w służbie bezbożniczej partii, zwykło się przypisywać jej tradycyjnej strukturze i uległości wobec wszelkich tyranów. Wszelako fragment mała znany mówi nam, że Cerkiew prawosławna w Rosji była w istocie jedynym Kościołem chrześcijańskim, który w granicach opanowania bolszewickiego, podjął jawną walkę z komunizmem, i wystąpił nie tylko jako "ofiara prześladowań", lecz jako otwarty wróg. Dnia 19 stycznia 1918 roku patriarcha Tichon rzuca anatemę na bolszewików:

"Mocą użyczonej Nam przez Boga władzy, wzbraniamy wam Sakramentów Chrystusowych i rzucamy na was anatemę, o ile nosicie jeszcze imiona chrześcijańskie, i chociażby przez urodzenie swe tylko, do Cerkwi Prawosławnej należycie."

Stąd powstał na początku ów słynny swojego czasu bolszewicki terror antyreligijny, który pozornie nie godził się z elastyczną taktyką Lenina, a wywołany został stanem otwartej wojny.

Kościół katolicki w Polsce, po opanowaniu jej w 1945 przez bolszewików, o walce z komunistami nie zamyślał. Wręcz przeciwnie, od początku zachował pełną lojalność wobec nowych władz, mimo iż na emigracji istniał prawomocny rząd konstytucyjny.

Gdy się czyta dziś historię oszukania narodu polskiego i cofnięcia uznania prawomocnemu rządowi polskiemu w Londynie przez mocarstwa zachodnie wydaje się, że nawet z po­zycji niechęci do jego polityki, trudno oprzeć się głębokiemu przygnębieniu i uczuciu smutku wobec tragicznej niesprawiedliwości. Nie będziemy w tym miejscu dociekali, mocą jakich słusznych racji w interpretowaniu stanu prawnego, Kościół katolicki nie oddzielony od państwa w Polsce, przestał uznawać konstytucyjny rząd tego państwa, a uznał de facto, i jak z późniejszych dokumentów i deklaracji wynika, de jure rząd komunistyczny. Na wewnętrzny układ stosunków w kraju miało to wszelako większy wpływ niż cofnięcie uznania przez mocarstwa zachodnie.

Mimo tej korzystnej dla bolszewikуw sytuacji, zastosowanie klasycznej taktyki do kapitulacji Kościoła, na wzór Cerkwi, nie doprowadziło. Poważne zaś ustępstwa ze strony episkopatu, osiągnięte zostały przez komunistów nie tyle zawdzięczając rozłamowej agenturze PAXu, co ugodowej polityce ludzi, zgrupowanych wokół "Tygodnika Powszechnego".

Jest niewątpliwie tylko jeden szczery stosunek do Boga. Głęboka wiara w to, że cokolwiek się robi i myśli, Bóg przenika myśli i prawdziwe intencje czynów człowieka. Człowiek, który zatraca poczucie tej wszechobecnej Wiedzy, czy to w życiu prywatnym, czy publicznym, zasłaniając się Imieniem Boga dla maskowanych w ten sposób celów prywatnych czy politycznych, nosi miano - faryzeusza. Że jednym, z ostatecznych celów komunizmu jest zniszczenie na ziemi wszelkiej wiary w Boga, o tym wiedzą zarówno ludzie z PAXu, jak ZNAKu. Grupa PAXu stoczyła się niebawem do jawnej agentury dzia­łającej na korzyść komunizmu, i dlatego trudno pomawiać ją o faryzeizm. Inaczej grupa ZNAKu.

Grupa ZNAK-u. Grupa "Tygodnika Powszechnego", ktуra stanowi trzon dzisiejszego ZNAKu, nigdy nie była stroną walczącą z komunizmem, jak to się wielokrotnie przedstawiało na emigracji. Wręcz przeciwnie, od początku dążyła do modus vivendi; kompromis z komunistami był jej celem. W zasadzie ZNAK, a nie PAX, odpowiadał istocie porozumienie Borejsza-Bocheński. Jeżeli ludzie z "Tyg. Powszechnego" celu swego nie osiągnęli za czasów Bieruta, to nie ich wina, a rezultat odmiennego celu, do którego dążyli komuniści.

Początkowo katolicy z "Tygodnika Powszechnego" szli otwarcie z PAX-em. Dopiero gdy Piasecki i towarzysze stoczyli się z etapu "politycznego" do etapu jawnej agentury, nastąpił rozłam, gdyż grupa "Tygodnika Powszechnego" usiłowała utrzymać się w dalszym ciągu na "etapie politycznym"; umożliwiającym wywieranie wpływu z jednej strony na masy

wiernych, z drugiej na episkopat. Nastrуj był (i jest) tego rodzaju, że masy wiernych w każdej chwili gotowe są poprzeć Kościół w jego ewentualnej walce z komunistami. Największą więc troską tej grupy "politycznej" było niedopuszczenie do tej walki i wpływanie na episkopat, aby niebacznym za­ostrzeniem nie spowodował wybuchu. Tymczasem otwarta dywersja PAXu utrudniała tę drogę "politycznej" ugody. Stąd zasadnicza różnica w poglądach, które przeważnie błędnie oceniano na zachodzie i wśród emigracji.

Gdy Bierut uznał pierwszy "polityczny etap" za skończony i postanowił przejść do następnego, rolę poputczików i kompromisowiczów politycznych uważał za spełnioną; przystąpił więc do likwidacji grupy "Tygodnika Powszechnego".

Umowa z 14 kwietnia 1950. - Dnia 4. 4. 1950 podpisana zostaje umowa "pomiędzy Kościołem i państwem", stanowiąca poważne zwycięstwo komunistów i przyjęta ze zdumieniem i zaskoczeniem w Rzymie. To co nastąpiło dalej ze strony komunistów nie było, jak to powszechnie przedstawiano, "wbrew umowie", lecz przeciwnie było logicznym wynikiem tej umowy. Albowiem komuniści sądzą, że Kościół stoi na progu kapitulacji i zwiększają nacisk. Następuje okres bez­względnego prześladowania. W 1952 wymuszona zostaje przy­sięga biskupów; 9-go lutego 1953, słynny dekret o obsadzeniu stanowisk kościelnych, który wkracza już w forum internum jurysdykcji kościelnej; 26 września 1953 aresztowany zostaje prymas Wyszyński. W dwa dni później biskupi Klepacz i Cho­romański podpisują w imieniu episkopatu oświadczenie, które nigdy nie zostało opublikowane na emigracji. Jest to poniża­jący akt, który zamiast protestować przeciwko aresztowaniu prymasa i prześladowaniom, zawiera wiernopoddańcze akcenty wobec władzy komunistycznej. Jeżeli chodzi o historyczną analogię, odpowiada on z treści i ducha kapitulacyjnej deklaracji metropolity Sergiusza z r. 1927.

Był to szczytowy punkt pognębienia Kościoła w Polsce i komunistom zdawało się iż osiągnęli jego pełną dezintegrację, wciąż według wzoru jaki osiągnęli wobec Cerkwi patriarszej w Moskwie. Tu się mylili. Omyłka w rachunku polegała na tym, że w Rosji mieli w ręku najwyższego dostojnika duchowego, gdyż jak już wspomnieliśmy patriarcha w Konstantynopolu jest li tylko primus inter pares, ale nie głową Kościoła wschodniego. Natomiast głową Kościoła zachodniego jest papież w Rzymie, i jemu podlega Kościół w Polsce. Ręce komunistów okazały się za krótkie. Wprawdzie posiadali po­tężną organizację PAXu, gotową na skinienie stworzyć "Kościół państwowy" na usługach partii, ale jasne było, że cały naród katolicki nie pójdzie na zerwanie z Rzymem i raczej przejdzie do Kościoła w katakumbach. To wywracałoby wszelkie rachuby. Nastąpiły wściekłe ataki na szlachetną postać niezłomnego papieża, Piusa XII, ale nie wyprowadzały one ze ślepej uliczki. Zaczem przyszła "odwilż" w Sowietach, a niebawem Gomułka w Polsce.

Nie było żadnej nowej umowy pomiędzy Gomułką i Kościołem. - W przekonaniu ogółu miało dojść, po wypuszczeniu kardynała Wyszyńskiego, do podpisania pomiędzy nim i Gomułką, w grudniu 1956, jakowej nowej umowy. Nic podobnego nie zaszło. Potwierdzona została jedynie w całej rozciągłości umowa z 14-go kwietnia 1950; nawet na niekorzyść Kościoła w punkcie b. art. 10, dotyczącym modlitw w szkołach, co zostało skreślone. Poza tym dokonano nieznacznych zmian stylistycznych w osławionym dekrecie o obsadzaniu stanowisk kościelnych. Sam dekret został utrzymany w mocy, jak był. Istota owego słynnego "porozumienia" polegała na czym innym. Mianowicie na solennej obietnicy Gomułki, że dotrzyma zobowiązań, które umowa z 14. 4. 1950 nakłada na władze. W zamian żądał poparcia przy wyborach jedynej listy komunistycznej.

Episkopat wybory poparł. Był to pierwszy wypadek w historii, gdy Kościół rzymski zaangażował się tak dalece we współpracę z rządem komunistycznym. Gomułka ze swej strony obietnicy narazie dotrzymał, w myśl wskazań Lenina na VIII zjeździe partii 1919 r., który przestrzegał przed walką z religią, gdy są "ważniejsze problemy" do rozwiązania. Szykany i represje ustały. W ten sposób nastąpił niejaki nawrót do "etapu politycznego".

Zdawało się, że nadszedł czas tryumfu dla ugodowców i kompromisowiczów, a pognębienie płatnej koncesjami agentury PAX-u. Powstaje "Klub Postępowej Inteligencji Katolickiej" pod przewodnictwem Jerzego Zawieyskiego, który oświadcza:

"Zdajemy sobie sprawę, że PZPR jest jedyną siłą zdolną pokierować losami narodu. Dajemy jej kredyt zaufania i pragniemy z nią współpracować"...

Konkurencja. - Niebawem powstaje klub sejmowy ZNAK z Zawieyskim (Członek "Rady Państwa"), Stanisławem Stommą, Stefanem Kisielewskim na czele. Ale spotyka ich rozczarowanie. Gomułka nie jest oczywiście taki głupi, aby pozbywać się swej "żywej cerkwi". Utrzymuje ją dla zaszachowania Kościoła i tegoż ZNAK-u, w dalszym ciągu. - Od tej chwili rozpoczyna się konkurencyjna gra pomiędzy ZNAKiem i PAXem o zdobycie pierwszego miejsca w zaufaniu partii komunistycznej. Ten wyścig jest, naturalnie, niezmiernie dla komunistów wygodny. Polityka ZNAKu jakby chciała przekonać komunistуw mniej więcej w sensie: ,"Po co macie po­pierać fałszywych katolików, skompromitowanych agentów skoro my, autentyczni katolicy i takoż realni politycy, idziemy z wami na każdą współpracę polityczną". - Jak wiadomo "przekonać" komunistуw nie można; można tylko pasować albo nie pasować do ich taktyki na "danym etapie". A do gomułkowskiego etapu pasuje utrzymanie obydwóch ugrupowań. Piasecki pozostaje w dalszym ciągu "najbogatszym człowiekiem" między Berlinem i Władywostokiem, natomiast na zachód europejski - wysunięty zostaje ZNAK.

Ekspozytura prokomunistycznego faryzeizmu. - Gomułka dokonał swoistej "ewolucji": agenturę zagraniczną zastąpił faryzeizmem. Zamiast niezdolnych i trochę śmiesznych postaci, w rodzaju Horodyńskiego, pojawiają się teraz na Zachodzie osoby poważne, o dużej erudycji teologicznej, wyrobione poli­tycznie. Nie mówi się o nich głośno, że to "agenci", lecz po cichu, że to ludzie "stojący blisko osoby prymasa". Oni zaś czasem prostują, a czasem nie dosłyszą tych szeptów...

9 maja 1957 występuje Kisielewski w Congres pour la liberte de la culture w Paryżu; 13 maja Stomma w Centre intellectuel des catholiques franęais; 15 maja Zawieyski udziela wywiadu "Le Monde". We wszystkich wypadkach funguje jako patron na terenie francuskim ten sam przedstawiciel "progresistów", Maurice Vaussard, który dotychczas wprowadzał gości PAXu. Sens wszystkich wystąpień pokrywa się i ze znanymi tezami emisariuszów PAXu: polscy katolicy akceptują ustrój; Polska chce zostać w Obozie Socjalistycznym; Kościół winien się włączyć w wielkie przemiany, ktуre wprowadza socjalizm, a nie kostnieć w konserwatyzmie i klerykalizmie. - Politycznie oceni te wystąpienia "Życie Warszawy" (3. 2. 1959) w następującym skrócie:

"Kisielewski, Stomma, Zawieyski i inni ludzie ZNAKu usuwają poza granicami Polski monstrualne przesądy wobec socjalizmu i współdziałają w wytworzeniu klimatu koegzystencji."

Właśnie w czasie, gdy emigracja i polonia amerykańska zabiega o kredyty i dostawy dla "narodu polskiego", gdy łaknący dewiz rząd komunistyczny w Warszawie obkłada dary dla rodzin w kraju drakońskim cłem, i ogranicza do minimum zezwolenia osobom prywatnym na wyjazd zagranicę, zapoznajemy się z listą delegacji zagranicznych posłów ZNAKu:

"Jerzy Zawieyski wyjeżdża na konferencję Unii Międzyparlamentarnej w Londynie; na międzynarodową konferencję parlamentarzystów katolickich w Lourdes. - Stanisław Stomma do Włoch, do Francji i do krajów Ameryki łaciń­skiej. - Miron Kołakowski wyjeżdża w delegacji parlamen­tarnej do Finlandii. - Paweł Kwoczek w delegacji do Belgii. - Wanda Pieniężna do NRD i na konferencję organizacji kobiecych w Wiedniu. - Konstanty Łubieński na konfe­rencję Unii Międzyparlamentarnej w Londynie i na posie­dzenie Rady Unii w Nicei. - Latem 1960, ,Pociąg Pokoju i Przyjaźni’ wyjeżdża do Związku Sowieckiego, m. in. wioząc 10-osobową ekipę członków grupy ZNAKu. - Najbardziej ruchliwy, Stefan Kisielewski, jest w r. 1957 we Francji i Anglii; w r. 1958 w Rumunii; 1960 w Danii, Francji, Italii, Szwajcarii i Niemczech; 1961 ,zapoznaje się z osiągnięciami’ Zw. Radzieckiego; 1962 jest już znowu we Francji i Niemczech zachodnich."

Niezależnie od tych delegacji zagranicę, organizuje się w Polsce przyjęcia i spotkania wycieczek i grup katolickich z całego świata. W charakterze gospodarza występuje Klub Inteligencji Katolickiej spod znaku - ZNAKu. Celebruje się nabożeństwa i wygłasza referaty, dyskusje. Np. o "dekadencji Stanów Zjednoczonych", o "dekadencji Europy Zachodniej", o "lepszym zrozumieniu i płodności koegzystencji". A przede wszystkim, zgodnie z ostatnim postulatem sowieckiej polityki zagranicznej, o zagrożeniu świata ze strony re­wizjonizmu niemieckiego.

Ale cofnijmy się do ehronologicznego przedstawienia wypadków.

Pierwsza runda. - W r. 1958 Gomułce wydało się, że dojrzał już czas do zdyskontowania kompromisu z episkopa­tem i podobnie jak Bierut, przechodzi do następnego etapu, rozpoczynając prześladowanie Kościoła. (Słynne wkroczenie do klasztoru Jasnogórskiego i td.). Agentura PAXu aprobuje natychmiast wszystkie zarządzenia komunistów. ZNAK na zewnątrz nie aprobuje, ale czyni gorączkowe wysiłki za kulisami, aby wpłynąć na... episkopat" "w duchu ustępstw i kom­promisów". Zawieyski udziela 27.8.1958 kolejnego wywiadu "Le Monde", w którym oświadcza że o "żadnym prześladowaniu Kościoła w Polsce mowy być nie może". Wydaje się jednak, że pierwsza runda zapasów w konkurencji z PAXem jest przegrana. I oto raptem wszystko się zmienia!

Zasługa Stommy. - Dnia 9 października 1958 umiera wielki przeciwnik komunizmu i wielki zarazem papież Pius XII. Moskwa, w obliczu nowych możliwości taktycznych, każe wstrzymać prześladowania religijne. ZNAK otrzymuje zrazu po cichu (odnośne zarządzenie ukazuje się dopiero dwa tygodnie później, 7 listopada 1958) koncesje na wydawnictwo książek religijnych. Jednocześnie Stomma, zaopatrzony w paszport dyplomatyczny, udaje się do Rzymu w asyście towarzyszącej kardynałowi Wyszyńskiemu.

Ambasada polska przy Watykanie była od zawsze cierniem dla komunistów. Ze szczególną jaskrawością wyszło to na jaw swojego czasu, podczas procesu biskupa Kaczmarka. Jej usu­nięcie to postulat minimum. Nie jest dla nikogo tajemnicą, poza chyba... polską prasą emigracyjną, że likwidacja ostatniej dyplomatycznej placówki Polski przy Watykanie, dokonana została na skutek interwencji kardynała Wyszyńskiego, przy czynnym zakrzątnięciu Stommy. Że jednocześnie zlikwidowane zostało i poselstwo wolnej Litwy, to już nade­tatowy, a sympatycznie przyjęty, prezent dla Moskwy.

Zaczyna się nowa era ZNAKu w oparciu o zaufanie, jakie zdobył w sferach partii komunistycznej. Wiceprezesem zostaje Konstanty Łubieński, za czasów Bieruta najaktywniejszy agent PAXu za granicą, odznaczony komunistycznym wydaniem orderu "Odrodzenia Polski". Na pierwszy plan wysu­wają się jednak Stomma i Kisielewski. ZNAK otrzymuje nowe koncesje w kraju, m. in. intratną firmę "Libella" na zasadach zakładów przemysłowych PAXu, podczas gdy niektóre zostają po raz pierwszy PAXowi obcięte. - Lansuje się artykuły członków ZNAKu do prasy emigracyjnej.

Druga runda. - W tej drugiej rundzie konkurencji z PAXem, stanowisko ZNAK-u nie budzi już żadnej wątpli­wości, gdyż jest coraz mniej maskowane: "Żyjemy w chwili, kiedy linia partii rządzącej pokrywa się z racją stanu narodu..." ("Tyg. Powsz.", 4. 9. 1960.) a "Polityka Polski Ludowej stanęła na mocnym funda­mencie, wybrała sojusz odpowiadający interesom narodu, i sojusz zgodny z perspektywami rozwojowymi naszego na­rodu. Jest to sojusz ze Związkiem Radzieckim." - (Przemówienie Stommy w sejmie. "Życie Warszawy" z 22. 10. 1960.);

"Katolicyzm musi przezwyciężyć swoje skostnienie, ruty­nę, konserwatyzm... (Stomma, "Tyg. Powsz.", 6. 2. 1961.) "Jeżeli ci to przeszkadza, to nie mów ,Królowo’... (Korony Polskiej)... - (Ks. Maliński, "Tyg. Powsz.", 5. 2. 1961.) i "Światowy system amerykański powoli się rozprzęga... Siłę może nam dać jedynie ścisły sojusz ze Związkiem Ra­dzieckim... Uświadomienie tego faktu całemu społeczeństwu i przekonanie go o słuszności tak pojętej racji stanu jest najważniejszym zagadnieniem naszego bytu narodowego..." - ("Tyg. Powsz.", 4. 9. 1960.)

Naturalnie to tylko cytaty. Na łamach "Tygodnika Powszechnego" i "Znaku" ubrane są w bogatą elokwencję, ujęte często w formę wysokiego poziomu, erudycji, filozoficznych rozważań o subtelności faryzeuszowskiej, ostrożnie dozowanej i planowo rozłożonej na takie pojęcia jak: "realna polityka", "racja stanu", "pozytywizm", "Maritainizm" etc. Sprowadzają się jednak do zasadniczej konkluzji:

"Stwierdzaliśmy wielokrotnie... że ogólny kierunek rozwoju społeczno-politycznego wytyczony dla Polski po drugiej wojnie światowej uważamy za słuszny. Przemiany w Polsce Ludowej zrealizowane, dały nam wreszcie zdrową struk­turę..." - (Stomma, przemawiający w imieniu ZNAKu. "Życie Warszawy", 20.5.1961.)

Jeżeli porównamy te wypowiedzi z wypowiedziami grupy Piaseckiego z lat 1945/47, widzimy, że nie ma w tym nic nowego. Wszystko to czytaliśmy w pismach parowskich swojego czasu, może tylko ujęte w formy mniej świętoszkowate i mniej przeniknięte duchem troski o dobro katolicyzmu, w obawie aby - "nie pozostał w tyle":

"Prawda zawsze jest Boża, zawsze jest Chrystusowa, katolicka, nasza. Chociaż ma znak innego światopoglądu. Otwórz szeroko drzwi i okna... Nie bój się przyznać racji, uznać, przyjąć, cieszyć się ludźmi... chociażby byli niewierzącymi w Boga." - Ks. Mieczysław Maliński ("Tyg. Powsz." z 21.5.1961.)

Nie ma co, szczerze piękne słowa! - Od 17 lat szkoła komunistyczna usiłuje zaszczepić dzieciom pogląd ateistyczny. I oto na trybunę sejmową wkracza poseł katolicki ZNAKu, Tadeusz Mazowiecki, i oświadcza:

"17 lat rozwoju oświaty powszechnej przyniosło Polsce ogromne osiągnięcia społeczne... Ten wielki rozwój oświaty nie jest dziełem przypadku, ale wynika u nas z założeń ustroju socjalistycznego..."

Agentura Nr. 2. - Prawo rуwni pochyłej jest jednakie dla wszystkich. Kto na nią raz wkroczy, toczy się dalej. Takoż obserwujemy w tej chwili staczanie się grupy ZNAKu z "etapu politycznego", poprzez "etap faryzeizmu" do etapu jawnej agentury. Świadczy o tym zarówno włączanie się we wszyst­kie dezyderaty polityki zagranicznej bloku komunistycznego, dywersyjna akcja w ośrodkach katolickich na zachodzie, jak też w ośrodkach emigracyjnych.

Dnia 8. 10. 1961 "Tygodnik Powszechny" wystąpił z wiel­kim artykułem pt. "Propozycje dla emigracji". Pokrywają się one bez reszty z instrukcjami b. "Komitetu Michajłowa" we wschodnim Berlinie, obecnie "Komitetu do rozbudowy kontaktów z rodakami na obczyźnie", przeznaczonego do akcji dywersyjnej wśród emigrantów ze Związku Radzieckiego: "Popierajcie interesy ,ojczyzny’ za granicą..." Różnią się tylko wyższym poziomem, doskonalszą, a więc skuteczniejszą formą.

W numerze z marca 1962, paryska "Kultura" zamieściła "List do redakcji" Stefana Kisielewskiego, zawierający w istocie dokładnie te same sugestie, jakie 40 lat temu lansowane były przez prowokacje znanego nam "Trustu" GPU: - "Komunizm dzisiejszy to w istocie amerykanizm dla ubogich... Komuniści polscy są niczym innym jak tylko reprezentantami polskiej (państwowej) orientacji wschodniej...", prowadzą "konstruktywną politykę z Rosją...", "otwierają wielkie możliwości", bo "komunizm się pragmatyzuje i liberalizu­je...". Jesteśmy świadkami "uniwersalistycznej ewolucji komunizmu...". - "Wszyscy mądrzy ludzie partii dążą do przekształcenia systemu, odtotalizowania, zdemokratyzowania i zliberalizowania..."; rozpoczyna się "organiczne dzieło odnowy...". A z tego wniosek kapitalny: należy tylko zaprzestać wszelkiej akcji antysowieckiej i antykomunistycznej!

Wreszcie w artykule zamieszczonym w czerwcowym numerze "Kultury" (1962) tenże przedstawiciel zrewolucjonizowanego faryzeizmu, Stefan Kisielewski, przynosi emigracji pocieszającą ją wieść:

"Symbolem postawy pragmatycznej jest dla mnie premier Chruszczow. Ten człowiek na szczęście nie jest filozofem... Po prostu ma oczy i chce z nich robić właściwy użytek. Empiryk - jakież to pocieszające!"

W tym wszystkim, przyjmowanym zresztą dosyć sceptycznie przez emigrację, znajdzie się wszelako akcent, który przemawia już bezpośrednio do wyobraźni polrealistów:

"...w naszym kącie mizernego półwyspu zwanego Europą, naród polski w dalszym ciągu nie ma innego wyboru, jak tylko wybór między Rosją i Niemcami."

Byłoby naiwnością sądzić, że przy faktycznej dyscyplinie jakiej podlega "poseł na sejm" w kraju, Stefan Kisielewski mógłby sobie pozwolić na lansowanie tezy, w gruncie sprzecznej z tezą "obozu socjalistycznego", gdyby sugestie tego rodzaju nie leżały w taktycznym interesie delegującego zagranicę mocodawcy, partii komunistycznej.

Druga wielka prowokacja

Znaczenie słów

Nieprawda, że dobór słów nie ma znaczenia istotnego. Ma czasem ogromne. Gdy w roku 1927 mówiło się, że metropolita Sergiusz w Moskwie "poszedł na ugodę z bolszewikami", brzmiało to paskudnie; gdy się natomiast dziś mówi, że doszło do "porozumienia między Kościołem i państwem", - brzmi to poważnie i godnie. Jakkolwiek w obydwu wypadkach istota rzeczy jest ta sama. Polityk, któryby powiedział: "zdecydowałem się pójść na poputniczestwo z międzynarodowym komunizmem", przestanie być uważany za polityka; gdy jednak powie: "zdecydowałem się poświęcić pracy organicznej w kraju", uważany będzie nawet za realnego polityka. To samo dotyczy zamiany słów takich jak "kolaboracja" słowem "pozytywizm", "sowietyzacja" słowami "przemiany struktu­ralne" itd. We wszystkich tych wypadkach warunkiem wstępnym usprawiedliwiającym kompromis, jest nazwanie Polski Ludowej nie prowincją bloku komunistycznego, a państwem polskim. Stąd już podczas pierwszych kroków na równi pochyłej w roku 1945, zaniechano na emigracji określe­nia: "polscy komuniści", "polscy bolszewicy", czy "kolaboranci", "sowieccy Quislingowie", itp., a dobrano pojęcie wieloznaczne, mgliste: "reżym". Używany bez przymiotnika, sugerował iż w każdym razie chodzi o "reżym" panujący w... państwie polskim.

Gomułkizm

Wśród takich rekwizytów rozegrał swą grę Władysław Gomułka. Stary agent bolszewicki.

Aresztowany przez policję polską w 1932 w Łodzi i skazany na 7 lat więzienia, już po upływie roku, na mocy polsko - sowieckiego układu o wymianie więźniów, zostaje w 1933 oddany władzom sowieckim. W Moskwie przechodzi Gomułka specjalne kursy dywersyjne i w trzy lata później, via Dania i Niemcy, przerzucony zostaje ponownie do Polski dla rozbudowania akcji wywrotowej. Aresztowany powtórnie w r. 1936, przesiedział w więzieniu do wybuchu wojny 1939. Na mocy cichego porozumienia pomiędzy okupantami hitlerowskim i sowieckim; zostaje przez hitlerowców wypuszczony do okupacji sowieckiej. Przebywa w Galicji, gdzie w myśl ówczesnej instrukcji partyjnej, powstrzymuje się od wszelkiej akcji antyhitlerowskiej, prowadząc dalej robotę propagandową przeciwko "burżuazyjnej Polsce".

W roku 1943 otrzymuje z Moskwy polecenie udania się do Warszawy i odbudowania tam polskiej partii komunistycznej pod firmą PPR. Dalszy przebieg wypadków jest znany: tarcia pomiędzy Gomułką i Bierutem, powstały już w czasie okupacji, wskutek różnicy poglądów na taktykę. Animozje te zaostrzyły się później do tego stopnia, że doprowadziły nawet, już w Polsce Ludowej, do przejściowego aresztowania i uwię­zienia Gomułki. Rzecz, jak wiadomo, nieoryginalna w stosunkach wewnętrzno-partyjnych. Nigdy wszakże nie było między nimi różnic ideowych. Gomułka, inteligentniejszy od Bieruta, był stronnikiem taktyki możliwie elastycznej, rokującej większą skuteczność. Podczas gdy Bierut, zaprawiony w dyscyplinie INO (Inostrannyj Otdieł NKWD) trzymał się taktyki bardziej tępej, skostniałej.

Całe emocjonalne życie Gomułki przeszło w walce o poddanie Polski Sowietom, w walce z państwowością Polski niepodległej. Stąd jego niezaprzeczalnie wielka znajomość terenu i psychologii przeciwnika. Można by go słusznie nazwać "polskim Leninem". - Zmarły w r. 1948 filozof rosyjski Mikołaj Bierdiajew twierdził, że zasadniczym bodźcem działania Lenina była jego nienawiść do politycznego ustroju Rosji i dążenie do zniszczenia go. Temu głównemu celowi podporządkował Lenin wszystko inne. - Takoż Gomułka poświęcił wszystko jednemu celowi: skutecznej taktyce.

Genialna mistyfikacja. - Gomułka oparł się całkowicie na wskazaniach Lenina. - W roku 1916 Lenin, w dyskusji z Różą Luksemburg i Piatakowym, wypowiedział swe słynne słowa o "różnych drogach do socjalizmu" i o "jednostajnej szarości" tych, którzy by pragnęli przeistoczyć wszystko wg. jednego wzoru. W dniu 19 marca 1919 r. na VIII zjeździe partii, Lenin powiedział:

"Jeden z polskich komunistуw, gdy powiedziałem mu: Wy zrobicie to inaczej, odpowiedział mi: Nie, my zrobimy to samo co wy, ale zrobimy lepiej od was!"

Lenin był z tej odpowiedzi bardzo zadowolony. - To co zrobił Gomułka, nie mogło w gruncie rzeczy daleko odbiegać od tego, co robił Bierut. Pod pewnym względem pierwszy etap Bieruta był o wiele "liberalniejszy" od "polskiego października" Gomułki. Przypomnijmy, że w pierwszym etapie Bieru­towym, taki np. "Głos Ludu" (6. 5. 1945) pisał:

"Odrzucamy jako fantastyczne, wręcz prowokacyjne in­synuacje wroga o tym, jakoby partia dążyła do kolektywizacji gospodarki... Stoimy twardo na gruncie indywidualnej gospodarki chłopskiej. Partia nasza nigdy nie wysuwała hasła kolektywizacji i nie ma w swoim programie postulatu ko­lektywizacji. Faktem jest, że reakcji udaje się otumanić część chłopów."

A уwczesne "porozumienie z Kościołem" szło tak daleko, że Bierut (stary agent INO NKWD!) zasiadał w pierwszych fotelach uroczystych nabożeństw państwowych; składał przysięgę: "Tak mi dopomóż Bóg..."; niektórzy ministrowie i milicja brali udział w procesji Bożego Ciała etc. - Ale Bierut trzymał się kurczowo instrukcji o podziale etapów, i jego dalsza taktyka była sztywna, nacechowana "jednostajną szarością". - Gomułka wyrzucił błędy Bieruta za burtę i postanowił zrobić "to samo, ale lepiej". Istota taktyki Gomułki polegała na tym, że opierając się na starych wzorach NEPu, przystosował je do faktycznych nastrojów, nie tylko z ręką na pulsie, ale działał niejako z uchem przyłożonym do żywego ciała Polski, nieomylną diagnozą wyznaczając posunięcia wiodące do bezpośredniego celu. W ten sposób doprowadził do genialnej prawie mistyfikacji, osiągając taki stopień solidarności szerokich warstw z partią, jakiego nie osiągnął przed nim żaden chyba przywódca komunistyczny. To pozwoliło mu uratować bezkrwawo komunizm w Polsce w kryzysowym roku 1956 i zasłużyć: słuszną wdzięczność ze strony między­narodowego komunizmu. Na naradzie 81 partii komunistycznych w r. 1960 w Moskwie, powie o tym delegat partii włoskiej, Luigi Longo:

"... słuszna była analiza politycznych przyczyn kontrrewolucji węgierskiej i wydarzeń polskich, analiza przeprowadzona w sposób śmiały przez międzynarodowy ruch komunistyczny, a w pierwszym rzędzie przez dzielnych towarzyszy, którzy kierują obecnie bratnią partią polską..."

Ale poza wszystkim, dzieło Gomułki słusznie nazwać można wielkim, gdyż podjął się on zadania olbrzymiego, mianowicie przeistoczenia Polski z tradycyjnego tzw. "przedmurza chrześcijaństwa", skierowanego ostrzem na wschód, w wypadową redutę międzynarodowego komunizmu, skierowaną ostrzem na zachód. Jego PRL stała się oknem wystawowym "dobrego komunizmu", a zarazem mistyfikacją "ewolucji", wprowadzającej opinię zachodnią w błąd o wiele skuteczniej, niż to potrafiła dawna prowokacja "Trustu" GPU.

Gomułka mianowany przez Chruszczowa. - Nie ma żadnego państwa polskiego w postaci "Polski Ludowej". PRL nie jest dalszym ciągiem historii Polski, lecz dalszym ciągiem historii rewolucji bolszewickiej 1917 r. PRL nie jest przedłużeniem państwowości polskiej, lecz przedłużeniem i integralną częścią bloku komunistycznego. Gomułka przyszedł do władzy, tak samo jak poprzednio miał przyjść Marchlewski, a pуźniej przyszedł Bierut, nie wbrew intencjom centrali komunistycznej w Moskwie, ale z jej nominacji.

Dnia 16 lutego 1956 rozpoczął się w Moskwie XX Kongres partii, ze słynną antystalinowską mową Chruszczowa. 12 mar­ca umiera raptem Bierut, przy czym śmierć jego zbiega się z destalinizacyjnymi projektami Chruszczowa. 20 marca zwołane zostaje w Warszawie posiedzenie KC partii, na które przybywa Chruszczow i mianuje sekretarzem partii Ochaba. Ochab jest całkowicie "człowiekiem Chruszczowa". - Następują znane wypadki, które wstrząsają monolitem partii komunistycznej. W czerwcu 1956 wybucha w Poznaniu powstanie antykomunistyczne. Gomułka, już uprzednio zawdzięczał interwencji Chruszczowa, wypuszczony z więzienia, "antybierutowiec i antystalinowiec", wysuwa koncepcję, aby odwołać pierwsze zarządzenia Cyrankiewicza w sprawie Pozna­nia, i powstanie poznańskie przewekslować z antykomunistycznego w "antystalinowskie", co pokrywa się całkowicie z linią Chruszczowa. - Dnia 18 lipca 1956 Ochab wygłasza na 7 Plenum KC w Warszawie, płomienną mowę wielbiącą Chruszczowa. Ale, zarówno Ochab jak reszta towarzyszy, to stary garnitur Bierutowy. Wobec wrzenia w kraju należy koniecznie wysunąć "nowego człowieka". Tym nie tylko "nowym" co, ważniejsza, firmowym "antybierutowcem", jest Władysław Gomułka. Lepszego trudno sobie w danym momencie wyobrazić. Zostaje tedy wysunięty na kandydata pier­wszego sekretarza partii. Przez kogo? Niewątpliwie przez po­rozumienie Ochab-Chruszczow. Ale zwróćmy uwagę narazie: na kandydata. Nominacja ostateczna zależy do Chrusz­czowa.

Dnia 19 października 1956 Ochab zwołuje 8 Plenum, które ma zdecydować nie tylko o wyborze nowego sekretarza partii, ale o całej przyszłej linii taktycznej, jeżeli nie zgoła o dalszym losie PRL. Nie ma więc nic zaskakującego w fakcie, że w obliczu tak ważnych decyzji przybywa do Warszawy pre­zydium centrali partyjnej w osobach: Chruszczow, Kaganowicz, Mikojan, Mołotow. Sytuacja w kraju jest napięta do ostatecz­ności. Chodzi o ratowanie komunizmu w Polsce. Przebieg 8 Plenum znany jest ze sprawozdania w "Nowych Drogach" Nr.10, 1956.

Ochab spotkał Chruszczowa na lotnisku. Po rozmowie z nim oświadczył na Plenum, że Palitbiuro ma zamiar wysunąć Gomułkę na stanowisko pierwszego sekretarza. Jednocześnie zaproponował przerwanie obrad do godziny 18-tej.

Tow. Jaworska - Z czego wynika potrzeba odroczenia obrad do wieczora?

Tow. Ochab - Wynika z konieczności przeprowadzenia rozmów z delegacją prezydium KPZR...

Tow. Jaworska - Mam wniosek, żeby przed odroczeniem obrad, dokonać wyboru... (pierwszego sekretarza partii). Wniosek Jaworskiej popiera tylko jedna tow. Tatarkуwna.

Upada on 61 głosami przeciw 2 głosom kobiecym. Poza nimi, wszyscy obecni zdają sobie sprawę że wynik "wyborów" zależy od decyzji Chruszczowa. Tylko jeden ośmielił się postawić pytanie:

Tow. Granas - Czy Plenum mogłoby się dowiedzieć, co będzie przedmiotem rozmów Biura z delegacją?

Tow. Ochab - Zagadnienie stosunkуw polsko-radzieckich. - Jak na "suwerenną partię" "suwerennego państwa", pytanie i odpowiedź dosyć charakterystyczne w ich lakonicz­ności...

Ale Gomułka nie należy do Politbiura. Wobec tego Ochab stawia dodatkowy wniosek, ażeby na "rozmowy poszedł" i towarzysz Gomułka:

"Kto jest za wnioskiem?!... Dobrze. Kto jest przeciw? Nie ma sprzeciwu." - Reżyseria istotnie godna pierwszych czasów leninowskiego bolszewizmu. Jak widzimy, od początku do końca dokonana przez Ochaba, "człowieka Chruszczowa".

Posiedzenie z delegacją sowiecką, przeciąga się jednak długo poza godz. 18. Nic dziwnego. Chodzi o ustalenie taktyki w decydującym momencie. Przebiegu nie znamy. Poznamy tylko późniejszą taktykę Gomułki. Musiał więc ją przedłożyć Chruszczowowi i uzyskać jego pełną aprobatę, gdyż w przeciwnym wypadku wynik posiedzenia Plenum dnia następnego, 20 października, byłby niewątpliwie inny niż to miało miejsce. A odbyło się tak:

W tajnym głosowaniu na członków Politbiura Gomułka otrzymuje 74 głosy, tj, tyle co Loga-Sowiński, ale mniej niż Ochab, który otrzymał 75 głosów. - W głosowaniu na członków Sekretariatu KC, Gomułka ponownie otrzymuje tylko 74 głosy, tzn. tyle co Jarosiński, ale mniej niż Ochab i Gierek, na których padło po 75 głosów. W obydwu wypadkach nie został więc przez Plenum postawiony na pierwszym miejscu. - Wtedy wstaje Ochab i oświadcza:

"Proponuję aby wybory I-sekretarza odbyły się jawnie... Kto jest przeciw? Nie słyszę... Biuro Polityczne proponuje wybrać... tow. Władysława Gomułkę Wiesława. Kto jest za, podnieść ręce. Kto przeciw? Nie ma sprzeciwu."

Gomułka został "wybrany", a Chruszczow z towarzyszami spokojnie wrócił do Moskwy. - Takie są fakty. Wszystko inne, cała niesamowita legenda, która obiegła świat a rzekomym starciu Gomułka - Chruszczow etc. była od po­czątku do końca prowokacją komunistyczną na użytek tego świata i narodu polskiego, rozegrana na tle nastrojów panujących w Polsce. Jedno było tylko prawdą w tej powodzi plotek, a mianowicie koncentracja wojsk w kraju. Sam fakt nie ulegał wątpliwości. Były to jednak wojska skierowane nie przeciwko Gomułce, a w obronie Gomułki. Nie przeciwko "polskiej drodze do socjalizmu", a przeciwko narodowi, który pragnął by zmieść wszelki "socjalizm" z Polski. Istotnie, dzięki taktyce Gomułki, do użycia tych wojsk nie doszło.

"Bohater narodowy". - Wersja, ktуra nie będąc urzędową, stała się wkrótce obowiązującą, brzmiałaby w skrócie tak: "Gomułka działa w sytuacji przymusowej. Chce za wszelką cenę ratować Polskę przed czołgami sowieckimi. Dlatego nie ma innego wyboru jak deklarować oficjalnie przyjaźń polsko­sowiecką. W zamian wytargował od Chruszczowa "polską drogę do socjalizmu", obiecując mu, że nie dopuści do kontrrewolucji. Wobec tego każde wystąpienie antysowieckie, anty­komunistyczne, może zrujnować patriotyczne dzieło Gomułki i sprowokować "wypadki węgierskie". Dlatego społeczeństwo winno poprzeć Gomułkę i nie dać się sprowokować. "Polski Październik", "własna, polska droga do socjalizmu", to tylko pierwszy etap ewolucyjny, po którym nastąpi dalsza liberalizacja i uniezależnienie od "Rosji". - W Polsce nastąpiło zupełne uspokojenie, a szemat powyższej wersji, począł obowiązywać nie tylko w kraju i wśród emigracji, ale i w całym wolnym świecie. W niektórych sferach polrealistycznych Gomułka wyrósł do postaci nieomal bohatera narodowego. Tym bardziej, że Moskwa nie tylko nie wysłała czołgów, ale od­wołała Rokossowskiego.

"Poprostu". - Gomułka, po objęciu władzy, za najważniejszą potrzebę uznał rozładowanie nabrzmiałych antykomunistycznych nastrojów w kraju, przez ustanowienie pewnego rodzaju piorunochronu, któryby je odprowadzał w kierunku pożądanym dla partii. Praktycznie: "odebrać wiatr z żagli" elementom antykomunistycznym i przekazać go elementom komunistycznym. W ten sposуb, aby nagromadzona w narodzie krytyka, skierowana została nie przeciwko ustrojowi komunistycznemu, lecz przeciwko ludziom ten ustrój "przed październikiem" sprawującym. Przeciwko "stalinistom", "konserwatystom partyjnym", "natolińczykom", słowem przeciwko tym, których sam Gomułka pragnął usunąć. Nie przeciw za­sadzie, a wykonaniu zasady. Nie przeciw doktrynie, a biurokratom doktryny. Nie przeciw komunizmowi, a jego wykładni. W rezultacie tego posunięcia, komunistyczne pismo młodzieżowe "Poprostu", otrzymało koncesje na nieograniczoną pozornie krytykę.

Twierdzenie jakoby "Poprostu" było zjawiskiem sponta­nicznym, jest oczywistym nonsensem. W warunkach systemu komunistycznego nikt nie może wydawać czasopisma nie zależnie od partii, gdyż nie istnieją ku temu nawet warunki techniczne. Żadne też inne pismo tego rodzaju się nie ukazało, jakkolwiek ukazałoby się ich niewątpliwie natychmiast dziesiątki, gdyby istniała wolność prasy. "Poprostu" przekraczało pozornie ramy dopuszczalnej krytyki, ale entuzjazm jaki tym wywoływało w kraju i zagranicą nie szkodził, a przynosił korzyści komunistom. "Poprostu" licytowało krytykę elementów wrogich partii, i namiętnym żądaniem "poprawienia ustroju", odciągało od żądania "obalenia ustroju". Po zatem, nie będzie chyba przesadą twierdzenie, że 90% popularności na zachodzie, nieomal rozłożenie od wewnątrz emigracji, kto wie czy nawet dzisiejsze jeszcze kredyty amerykańskie - (od zachwyconego potwierdzeniem swej tezy o "ewolucji komunizmu", State Departement) - zawdzięcza Gomułka "Poprostu". - Z chwilą przewidzianego terminu zamknięcia "Po prostu" i rozpędzenia demonstracji studenckich, mówić już można o przejściu do następnego etapu.

Dalsza "ewolucja". - Doprowadziła ona nie do rozluźnienia więzów PRL ze Związkiem Radzieckim, a wręcz przeciwnie, do większego zespolenia. Gdyż powstał nowy czynnik, mianowicie osobiste zaufanie i przyjaźń pomiędzy Chruszczowem i Gomułką. ("Nasz najbardziej drogi przyjaciel i towarzysz.")

Za szczytowy punkt w tym kierunku uważać można "Wspólne oświadczenie polskosowieckie" z dnia 22 lipca 1959 r. Po raz pierwszy użyto zwrotu, który ze względów taktycznych unikany był w deklaracjach oficjalnych nawet za czasów Stalina-Bieruta. Mianowicie, że Polska idzie ku pełnemu komunizmowi. Dosłowny, uroczysty tekst brzmiał:

"Narуd Polski i narody Związku Radzieckiego posiadają wspólny wielki cel budownictwo społeczeństwa komunistycznego." - ("Prawda", 23.7. 1959.)

Następny komunikat "Prawdy" z dnia 25 lipca 1959, jeszcze raz rozprasza wszelkie złudzenia:

"Narodom Związku Radzieckiego i Polsce przyświeca... etc.... pewnie i z natchnieniem budują jasną przyszłość ludzkości - komunizm."

W pуłtora miesiąca później, 4 września 1959 na przyjęciu w poselstwie warszawskim w Moskwie, wydanym z okazji wystawy przemysłowej, Chruszczow oświadcza:

"...Chociaż towarzysz Gomułka jest tu nieobecny, to jednak myślami jest z nami. Życzymy mu dobrego zdrowia, a reszty on sam dokona... Uważamy, że dzisiejsze stosunki Związku Radzieckiego z Polską, z przywódcami PRL są tak dobre jak nigdy przedtem. Stosunki te są teraz trwalsze i głębsze niż kiedykolwiek w przeszłości... Idziemy tą samą drogą wskazaną przez Marksa, Engelsa, Lenina i dojdziemy do upragnionego celu do zbudowania społeczeństwa komunistycznego." - ("Prawda", 5.9.1959.)

Optymistyczne prognozy Zachodu, jak dotąd zawodzą. Po­moc amerykańska ("dla narodu polskiego") idzie na rzecz wzmacniania potencjału gospodarczego bloku komunistycznego. Nawet większa część zboża amerykańskiego zużywana jest na rozszerzenie hodowli żywca, który następnie eksportowany jest nieraz po cenach dumpingowych dla uzyskania dewiz. Za te dewizy wysyłani są "polscy instruktorzy", tzn. agenci komunistyczni do Nigerii, Liberii, Senegalu, Konga, Ghany etc. Stamtąd sprowadza się studentów na studia do Warszawy i w ten sposób uaktywnia infiltrację komunistyczną w świecie. PRL popiera "Lumumbowców" w Kongo, popiera Fidel Castro na Kubie, popiera wszystkich komunistów we wszystkich częściach globu. "Plan Rapackiego" jest planem Chrusz­czowa, tak jak każde wystąpienie dyplomatów PRL na forum międzynarodowym, jest wystąpieniem bloku komunistycznego. Do tej samej roboty wprzęgnięta jest i dyplomacja, i szpiedzy, i tournees baletów moskiewskich, i warszawskiego "Mazowsza" i "Śląska".

Technika dezinformacji. - Główna różnica pomiędzy starym, pierwszym NEPem, a tym trzecim z kolei NEPem a la Gomułka jest ta, że tamten obliczony był przede wszystkim na skaptowanie własnych nacjonalistów; świat zachodni natomiast zachował częstokroć powściągliwość i sceptycyzm. Naj­nowsze wydanie NEPu jest w rуwnym stopniu obliczone na efekt zagraniczny, a przez świat zachodni popierane. W ten sposób nacjonaliści narodów ujarzmionych przez komunizm znaleźli się, w przenośni, jakby wzięci w trzy ognie. Cała konstrukcja opiera się na: taktyka komunistyczna + zbożne życzenia własne + zbożne życzenia Zachodu. W połączeniu ma zastępować realną rzeczywistość, ktуrą oczywiście nie jest. W przystosowaniu do tego nowego typu "realizmu politycznego" powstał też nowy system informacji, który zastąpił dotychczas w wolnym świecie praktykowany.

Pomińmy już apokryfy wydawane na zachodzie i poda­wane za przemyconą z bloku sowieckiego rzekomo "podziemną literaturę", która ma świadczyć o wewnętrznym "ewolucjonizmie" nastrojów. Przejdźmy do zwykłego sposobu informacji. Dotychczas przyjęte była oceniać działalność jakiegoś polityka, męża stanu, na podstawie dwóch źródeł: a) jego słów, b) jego czynów. Obecnie wprowadzono nowe źródło: c) jego myśli. Tak więc np. zarówno słowa, jak czyny Gomułki pozostają ze sobą w pełnej harmonii i nie mogłyby budzić wątpliwości, co do ich wykładni. Okazało się jednak, że (dez-) informatorzy polityczni przenikają obecnie myśli Gomułki, jego utajone intencje, które rzekomo są sprzeczne z jego słowami tudzież czynami. Tą zdolnością jasnowidztwa obdarzeni bywają zwłaszcza korespondenci gazet zachodnich akredytowani, tzn. tolerowani, bądź mile widziani, względnie inspirowani w Warszawie. W tych warunkach wiele przemówień Gomułki i wiele jego posunięć politycznych, w "realnym ujęciu" oznacza co innego, a mianowicie: "Gomułka musiał tak powiedzieć", "Gomułka zmuszony był przez Chruszczowa uczynić to lub owo". Co zaś myśli o tym sam, dziennikarze wiedzą lepiej, zapewne też i lepiej od Gomułki. Nie trzeba chyba dodawać, że najczęściej wiedzą to właśnie co nie tyle chcą sami, ile co chce od nich usłyszeć centrala zachodnia, względnie inspiracja wschodnia.

Sieć dezinformatorуw opinii zachodniej jest bardzo roz­legła. Obejmuje prasę różnych, a częstokroć rozbieżnych kie­runków politycznych. I oczywiście ma tym większe znaczenie, im większą powagą cieszy się dany organ. Aby przytoczyć choć kilka przykładów, wspomnijmy znanego korespondenta warszawskiego w paryskim "Le Monde", Philippe Bena, któ­rego interpretacje rozchodziły się po całej Europie, - Hamburska "Die Welt" posiada np. do tego stopnia "bezstronne" informacje z Warszawy, że często powołują się na tę "bezstronność" nawet komunistyczne pisma warszawskie. - Bawarski organ zbliżony do CSU, "Munchner Merkur", nie ma oczywiście nic wspólnego z politycznym obliczem "polskiego desk’u" w amerykańskim radio Free Europe, ani z wiedeńską gazetą "Die Presse". Ale łączył je przez długi czas wspólny korespondent w Warszawie, dr. Ernst Halperin. Poszczególne informacje przekazywane przez Halperina z Warszawy nie mogły budzić pozornie zastrzeżeń. Gdyby z nich jednak wy­cisnąć było syntetyczną tendencję, wynikałoby mniej więcej tak: "Jest dwóch dobrych Polaków, znajdujących się jednako w sytuacji przymusowej, Gomułka i kardynał Wyszyński, którzy wspólnie, i każdy na swój sposób, chcą ratować Polskę i , przed złym Chruszczowem". Ta tendencja przenikała do katolickiego organu niemieckiego, i do "polskiej Wolnej Europy", i do opinii austriackiej, i do amerykańskich research’ów, i do referatów waszyngtońskich. - Naturalnie to tylko drobne, na pewno nie najważniejsze przykłady. Tym niemniej charak­teryzują sytuację, w której nigdy nie wiadomo kto jest właściwym twórcą tej informacyjnej tendencji. W danym przykładzie: sam Halperin, State Departement, czy inspiracja komunistyczna?

Na drodze klasycznego poputniczestwa

"Polski Październik". - Mimo, że Gomułka wyłożył dziś karty swej taktyki, nikt z polityków obozu polrealistycznego, udzielających mu niedawno "moralnego kredytu", nie przy­ znał się otwarcie do błędu, że dał się zwyczajnie oszukać. Przeciwnie, polrealistyczna wersja głosi, że "Gomułka od­chodzi do Października"... W ten sposób poprzednia ocena uznana zostaje za bezbłędną, a zasada "Polskiego Października" za słuszną i pozytywną. Zwróciliśmy wyżej uwagę, że akceptowanie pewnych form słownych, wywiera nieraz decydujący wpływ na treść. W danym wypadku przyjęcie formy "Polskiego Października" za rodzaj neopozytywizmu, pociąga za sobą doniosłe konsekwencje w stanowisku politycznym. Oznacza zejście na nową płaszczyznę racji narodowej.

Cуż bowiem kryje się pod nazwą: "Polski Październik"? ­Nie mówimy przecie "polski Kościuszko" lub "polski 3-ci Maj", tylko zwyczajnie: Kościuszko, 3-ci Maj. Natomiast słusznie użylibyśmy określeń takich, jak powiedzmy "polski Bonaparte", "polski Thermidor" etc., dla podkreślenia ana­logii, niejako "polskiego wydania" jakiejś historycznej, gdzieindziej już zaistniałej postaci lub zdarzenia. Nazwa miesiąca "Październik" w znaczeniu historycznego zdarzenia, używana jest w całym świecie jednoznacznie dla określenia zwycięstwa bolszewizmu w Rosji w 1917 r. Innego znaczenia nie posiada. Nazwanie więc czegoś to zaszło w Polsce: "Polskim Październikiem", oznaczać może tylko analogię, polskie wydanie (bo1­szewizmu). Można je uważać za lepsze obiektywnie, lub subiektywnie dlatego tylko, że jest wydaniem "polskim", ale nie podobna się łudzić co do intencji samego wyrazu.

Co to jest prowokacja? - Encyklopedyczne tłumaczenie brzmi: "Podstępne nakłanianie do działania, które może po­ciągnąć zgubne następstwa dla osoby prowokowanej i osób trzecich." Gdyby się zatrzymać tylko przy tej definicji, to działalność komunistycznego "Komitetu rozbudowy stosunkуw z rodakami na obczyźnie" (z siedzibą we wschodnim Berlinie), polegająca na namawianiu emigrantów, aby współdziałali za granicą we wszystkich sprawach, które są wspólne z "interesami ojczyzny i narodu", zawiera elementy typowej prowokacji: 1. "Podstęp" - gdyż pod hasłem "interesy ojczyzny i narodu", kryją się w istocie interesy międzynarodowego komunizmu. 2. "Zgubne następstwa dla osoby prowokowanej" - gdyż rozumiejąc pod "osobą" naród, nakłaniany jest on aby pośrednio przyczyniał się do stabilizacji własnego ujarzmienia. 3. "Dla osób trzecich"... - gdyż współdziałanie z międzynarodowym komunizmem przyczynia się do potencjo­nalnego zagrożenia innych narodów.

Ale pojęcie "prowokacji" w powszednim użyciu, jest dosyć rozciągłe. Jeżeli cofniemy się nawet do tak anachronicznego już wzoru jednostkowej prowokacji, jak np. afera Azefa, to i tam spotykamy element działania "na dwie strony", który w każdej prowokacji nie zawsze da się rozgraniczyć. Bo czy leżało w interesie eserowskich terrorystów zabójstwo min. Plewego, czy w. ks. Sergiusza, zorganizowane przez Azefa? Niewątpliwie tak. Dlatego to z jednej strony naczelnik wydziału "Ochrany", gen. Gierasimow, w przystępie złego humoru krzyknął na Azefa: "Od tej chwili krzyżyk na podwójnej grze!" - a z drugiej strony, CK eserów, po zdemaskowaniu Azefa przez Burcewa, "odpuściło go...", jak się wyraził Łopatin. A były nawet głosy, że centralny komitet już wcześniej wiedział o jego kontaktach z policją... - Prowokacja jest więc zawsze do pewnego stopnia grą na dwie strony. Prowokacja komunistyczna zawiera nieodmiennie element poputniczestwa, mniej lub więcej zamaskowany, czyli pozornego kompromisu, co ze swej strony umożliwia różną interpretację, i w konsekwencji nie wiadomo gdzie kończą się pozorne interesy osoby prowokowanej, a zaczynają interesy prowokatora. Plan prowokacji obliczony jest więc tylko na to, aby waga gatunkowa korzyści na głównym torze, przeważała wagę gatunkową kompromisów na bocznych torach.

Prowokacja typu gomułkowskiego zastosowana do emigracji polskiej, pokrywa się z instrukcjami wspomnianego komitetu dywersyjnego we wschodnim Berlinie: Nie wymaga od emigrantów aby powracali do kraju, czy zrzekli się swego stanowiska ideowego; wymaga by w najważniejszych sprawach poparli interesy "ojczyzny", czyli ukryte za tym sloganem, interesy międzynarodowego komunizmu.

Emigracja polska nie jest emigracją "antykomunistyczną". - Tak brzmi deklaracja polrealizmu, ustalając tezę: Nie jesteśmy "białą" emigracją, jesteśmy emigracją antysowiecką, a raczej - antyrosyjską. Jak dalece teza ta przeniknęła do świadomości politycznych działaczy polskich świadczy fakt, że trzymają się jej de facto wszystkie, oficjalne polskie grupy polityczne. W konsekwencji, mimo że tego rodzaju okólna instrukcja nie została nigdy rozpowszechniona, zorganizowana emigracja polska stroni się od sojuszu z jakimkolwiek ideowym frontem antykomunistycznym, a tylko formalnie solidaryzuje się z przedstawicielami tych państw wschodnio - europejskich, które padły ofiarą bezpośredniej agresji sowieckiej po drugiej wojnie światowej.

Jest to pozycja zasadnicza i powinno się o niej pamiętać, aby nie oszukiwać siebie i innych. Oficjalne stanowisko polrealizmu nie jest ideologiczne, a ma być "realistyczne". Polrealizm nie jest a priori wrogiem komunizmu, lecz sojusznikiem "wszystkiego co polskie". Można ta stanowisko ochrzcić mianem szczerego patriotyzmu, a nawet superpatriotyzmu, jeżeli się zważy, że nie waha się dla tego celu nawet przed współpracą z komunizmem. Nie można natomiast zaprzeczyć, że dopóki władza nad Polską znajduje się w rękach komunistów, daje to nacjonał-komunizmowi znakomitą sposobność takiego lawirowania politycznego, i takiego przesuwania rzeczy "polskich" na szachownicy patriotycznej, ktуra może zapewnić mu maksimum skuteczności w kraju i maksymalną infiltrację w szeregi emigracji.

"Wspуlny front" z komunistami. - Jest jawny i jest ukryty. Do ukrytego należą różne objawy penetracji agentów komunistycznych. Zawdzięczając jednak istnieniu współpracy jawnej, nie da się ustalić z całą pewnością, czy te lub inne stanowisko polityczne zajęte zostało za poduszczeniem agentury, czy ze szczerego przekonania, wyrobionego pod wpływem wytworzonego nastroju. Weźmy przykład, który może być klasyczny pod tym względem: utalentowany pisarz katolicki, Jan Bielatowicz, człowiek stojący ponad wszelkie podejrzenia o uleganie wpływom komunistycznym, pisze:

"Antykornunizm... nie może służyć jako program polityczny... Emigracja ma na celu dobro narodu polskiego... Granica na Odrze i Nysie to sprawa narodu i dlatego walczy o nią jak może, bez oglądania się na to, czy to na rękę czy nie na rękę komunistom..." - ("Dziennik Polski", Londyn,27. 10. 1961.)

Wypowiedź pochodzi od katolika (prawdziwego), a więc człowieka związanego z pewnym światopoglądem, czyli z natury rzeczy zobowiązanego do postawy ideologicznej. A mimo to stwierdza, że "antykomunizmu" nie można traktować za program, oraz dopuszcza możliwość działania "na rękę komunistom", jeżeli to leży w interesie narodu. Tym samym interes narodu stawia ponad interes ogólnoludzki, i ponad interes Kościoła.

Na zebraniu SPK-Italia w Rzymie, 18 listopada 1961, ostatni ambasador wolnej Polski przy Watykanie, Kazimierz Papee, oświadczył m. in.:

"...są sprawy wspólne, zagadnienia istotne, które obowiązują wszystkich Polaków i wymagają wspólnego wysiłku. Wiemy, że tak jest, bo od wielu lat nad tymi sprawami Pracujemy... Ale opowiem Państwu, dla chwili rozweselenia, taki wypadek z niedawnej bardzo przeszłości: jeden z nas swoim partnerom jednej z naszych dyplomatów, przedstawiając swoim partnerom jednej z kancelarii zachodnich naszą argumentację za szybkim uznaniem granicy Odra-Nysa, usłyszał od swego rozmówcy: ,a to ciekawe, bo te same argumenty, słyszałem wczoraj od ambasadora Polski Ludowej’..."

Jak widać z tego, ambasador Papee nie dopuszcza nawet myśli, że to co on uważa za "chwilę do rozweselenia", może być w istocie smutnym rezultatem prowokacji komunistycznej, ktуra doprowadziła do tego, że np. akurat w dniach światowego spięcia na tle sprawy Berlina, pomiędzy wolnym światem i blokiem niewoli komunistycznej, ostatni dyplomaci niepodległej Polski solidaryzują się z dyplomatami komunistycznej okupacji, i jeszcze się z tego przechwalają...

Niepodobna jest wyliczyć w krуtkim zestawieniu wszystkich "spraw wspуlnego frontu" z komunistami. Poza Odrą - Nysą, należy tu w pierwszym rzędzie lansowanie na Zachodzie legendy, że PRL jest czymś "lepszym" niż inne człony bloku komunistycznego i z tego względu zasługuje na poparcie i pomoc materialną. Teza polrealizmu, że chodzi tu o pomoc nie dla "reżymu", lecz dla "narodu polskiego", jest szczególnie niekonsekwentna i jawnie demagogiczna. Gdyż w ten sam sposób o taką pomoc mogłoby zabiegać sto "narodуw" ujarzmionych przez komunizm. Czyli wolny świat powinien by pakować bez ustanku ogromne dobra materialne zarуwno do Pragi, Budapesztu, jak do Kijowa, Moskwy i Pekinu. Udzielać im kredytu i pomocy. Trudno bowiem sobie wyobrazić, aby tylko "narody" polski i jugosłowiański, uznane zostały za coś tak o wiele "lepszego" od wszystkich innych. Oczy­wiście, że tak nie jest i nikt rozsądny w żadne poparcie dla "narodu" nie wierzy. Jest to właśnie wyraźne poparcie dla "reżymów", co do których spekuluje się na ich rzekomym "ewolucjonizmie", "rewizjonizmie", "titoizmie". Tymczasem spekulacji tej zadaje kłam rzeczywistość. Blok międzynarodowego komunizmu wyzyskuje zwłaszcza Polskę Gomułki jako szczególnie udanego Konia Trojańskiego w infiltrowaniu Zachodu, i otrzymując na to jeszcze kredyty od tegoż Zachodu, śmieje się zapewne po cichu z jego naiwności. Teza Lenina o "głuchoniemych ślepcach" znajduje w danym wypadku wyjątkowo trafne potwierdzenie. Wypada jednak stwierdzić, że dezinformacja polrealistycznego programu odgrywa przy tym nie małą rolę.

Niejaką syntezę tego programu znajdziemy w artykule b. ministra Zygmunta Berezowskiego, ostatnio przewodniczącego komitetu politycznego Stronnictwa Narodowego i przewodniczącego komisji spraw zagranicznych T. R. J. N. na emigracji ("Dziennik Polski", 30. 8. 1961):

"Polska... przyczynia się do ewolucji, która niezależnie od oficjalnej polityki rządów odbywa się w Europie, formu­jąc zwolna jej przyszłe oblicze. Zasiedlenie i integracja ziem zachodnich, co uczyniło z Odry i Nysy nie granicę we­wnętrzną imperium sowieckiego, ale granicę narodu..., stały opór komunizmowi, który uniemożliwia przekształcenie społeczeństwa w ,ludzi sowieckich’, cała postawa Polski jest cennym wkładem do polityki wolnej i bezpiecznej Europy. Jest nową formą osłaniania jej przed grożącym zalewem.

"Nie dywersja przeto i nie wpychanie za pomocą represji gospodarczych do ogólnego kotła komunistycznego, ale staranne i wnikliwe rozróżnianie roli i znaczenia poszczególnych narodów za żelazną kurtyną winno być przedmiotem polityki Zachodu..."

Można by o tej deklaracji powiedzieć, że jest ona równie patriotyczna z intencji, co fałszywa z treści. Ani jeden punkt nie odpowiada prawdzie obiektywnej: ani Polska nie przyczynia się do ewolucji... ani Odra-Nysa nie przestała być granicą wewnętrzną bloku sowieckiego... ani postawa Polski nie jest wkładem do polityki wolnej... ani nie osłania przed zalewem komunistycznym... ani represje gospodarcze i wewnętrzne dywersje nie są wpychaniem do kotła komunistyczne­go... ani rozróżnianie pomiędzy narodami podkomunistycznymi winno być przedmiotem polityki Zachodu, - tylko: wszystko odwrotnie.

T. zw. "plan Rapackiego", o ile chodzi o desingagement Europy środkowej, popierany jest pośrednio przez paryską "Kulturę", pismo skądinąd świetnie redagowane i stojące na najwyższym poziomie intelektualnym. Za poparciem "planu Rapackiego" wystąpił też członek kongresu amerykańskiego Kowalski, demokrata z Connecticut. Za poparciem "planu Rapackiego" rozwinięta została akcja szczególnie intensywna w wielu ośrodkach Polonii amerykańskiej, przy dużym współ­udziale w tej akcji pierwszego sekretarza ambasady PRL w Waszyngtonie, Kmiecika. Ale "plan Rapackiego" w jego edycji "rozbrojenia Niemiec" popierany jest przez absolutną większość ośrodków polrealizmu na emigracji.

Należy w tym miejscu zauważyć, że taktyka wyzyskiwania narodowych uczuć emigracji dla celуw dywersji komunistycznej w świecie, uprawiana była w myśl leninowskich zasad zawsze, i w gruncie nie jest bynajmniej wynalazkiem Gomułki. - Na rok przed jego dojściem do władzy, w październiku 1955 r., odbyło się w Warszawie na zlecenie partii zebranie, na którym powołano do życia "Towarzystwo Łączności z Wychodźstwem, Polonia". Przewodniczącym zebrania wyznaczono prof. S. Kulczyńskiego. Podkreślił on w swym przemówieniu, że "wśród emigracji panuje żywe pragnienie rozwijania i umacniania wzajemnej łączności z Macierzą"... Do nowego towarzystwa weszli m. in. tacy ludzie jak b. premier rządu londyńskiego Hugon Hanke, literaci Arkady Fiedler, Edmund Osmańczyk, poeta Antoni Słonimski, znany agent PAXu Dominik Horodyński, członek rady Państwa prof. Oskar Lange i wielu innych, których nazwiska uznano za atrakcyjne. - Warszawska rozgłośnia "Kraj", przeznaczona do propagandowej dywersji wśród emigrantów, ogłosiła w au­dycji z 1. 11. 1955:

"Byłoby niesprawiedliwością twierdzić, że emigracja pol­ska nie jest w swej masie patriotyczna, że nie czuje przy­wiązania do Ojczyzny, że nie tęskni za nią..."

A w audycji z 29. 7. 1958:

"Wydaje nam się, że z każdym dniem wzrasta ponad granicznymi kordonami jedność kraju i Polonii, z każdym dniem coraz mniej pozostaje wzajemnej nieufności i oporów... Z zadowoleniem stwierdzamy wygasanie zimnej wojny w tych stosunkach; razem z emigrantami troszczymy się o najżywotniejsze polskie sprawy..."

Nie ulega wątpliwości, że Gomułka do tego "wygasania zimnej wojny" przyczynił się najbardziej, i dopiero przydał całej akcji rozmach i skuteczność. Zaczęło się popieranie na Zachodzie występów różnych propagandowych zespołów, przyjmowanych nieraz ze łzami rozczulenia "Mazowsza", "Śląska" etc., mimo jawnych celów agitacyjnych i identycznej akcji moskiewskich i innych komunistycznych zespołów śpie­waczo-tanecznych; popieranie wystaw artystycznych z War­szawy, filmów, teatrów, naukowców etc.

Za szczegуlny przykład tej postawy politycznej posłużyć może uchwała powzięta na dorocznym zebraniu Związku ­Dziennikarzy emigracyjnych 17.1. 1959:

"Zjazd Związku Dziennikarzy przesyła pozdrowienia kolegom w Kraju pracującym w trudnych warunkach ograni­czonych możliwości wypowiadania poglądów i partyjnej, komunistycznej kontroli oraz urzędowej cenzury."

Przy pobieżnej już analizie tej rezolucji rzucić się musi w oczy jej wyjątkowe zakłamanie. Ułożona jest bowiem w ten sposób, jakoby przesyłający pozdrowienie sądzili, że dziennikarze w kraju pracują w pismach polskich, pozostających jedynie "pod komunistyczną kontrolą i cenzurą". Tymczasem zjazd ludzi najlepiej poinformowanych, bo właśnie dziennikarzy, wie doskonale, że cenzury pism w kraju komunistycznym nie ma, gdyż wszystkie pisma są po prostu własnością partii-rządu; nie ma też i "kontroli" w potocznym znaczeniu, gdyż zastępuje je zwyczajnie instrukcja partyjna; że pracują w tych gazetach dziennikarze dobrowolnie, a to co piszą jest po prostu komunistyczną propagandą i pośrednim pogłębia­niem niewoli Polski. - Wróćmy do metody porуwnawczej w okresie okupacji niemieckiej, literat polski Emil Skiwski, wydawał pismo "Przełom", głoszące porozumienie z Niemcami i walkę z bolszewikami. Uznany był wówczas za zdrajcę na­rodu i chociaż w swoim piśmie nigdy nie nazwał wkroczenia wojsk niemieckich "wyzwoleniem", a okupacji niemieckiej "wolną Polską", - został i po wojnie unicestwiony jako literat, zniszczony, zdeptany jako człowiek, raz na zawsze i nikt nawet nie wie czy żyje jeszcze. Podczas gdy np. wy­jątkowo upodlający się literat, Gustaw Morcinek, poseł na sejm komunistyczny, który z trybuny tego sejmu zgłosili wniosek o przemianowanie Katowic na "Stalinogród", - omawiany jest w emigracyjnej prasie literackiej nader przychyl­nie. Przykład jeden z niezliczonych dosłownie. Gdyż przeciętny dziennikarz pracujący dziś w prasie komunistycznej w kraju, przelicytowuje Skiwskiego w "kolaboracji" z okupantem, wielokrotnie. A jednak, jak widzimy, zasługuje na "pozdrowienia" ze strony "kolegów emigracyjnych".

Porуwnanie to byłoby zbyt drastyczne, gdyby je rozpatrywać w oderwaniu od rzeczywistości. Gdyż rzeczywistość nie jest ta sama. Rzeczywistość mуwi nam co innego, że mianowicie polrealizm przestał i de facto i de jure, uważać obecny stan polityczny w Polsce za okupację. Czy to okupację komunistyczną, czy też okupację sowiecką.

"Jedna literatura". - Szczegуlną pozycję w poputniczestwie polrealizmu z ustrojem komunistycznym w kraju, stanowi dziedzina literatury. Jest to dziedzina dla komunistów o wyjątkowej ważności. Albowiem właściwym terenem penetracji komunistycznej, jest mniej polityka lub ekonomia, a bardziej psychika ludzka, oddziaływanie emocjonalne. Stąd zależy komunistom na wytworzeniu nastroju, ażeby literatura i nauka zachowała możliwie oblicze "polskie". Wiemy, że ustrój komunistyczny wszędzie gdziekolwiek nastaje, przede wszystkim stara się wprzęgnąć w proces komunizacji literaturę i naukę. Na ogół rzecz jest dobrze znana. Ale pod wpływem prądów polrealistycznych przyjęto na emigracji zasadę, że "komunistyczną" jest tylko ta treść drukуw, ktуrą kiedyś zwało się "bibułą" komunistyczną, czyli służąca bezpośredniej agitacji. Wszystkie inne, mimo iż w Polsce Ludowej nie ma wydawnictw prywatnych, a książki wydawane są wyłącznie przez agendy partii-rządu, uznano za literaturę polską. Powołanie się przy tym na analogię z polską literaturą okresu zaboru rosyjskiego, jest argumentem zniekształcającym rzeczywistość. Pod zaborem rosyjskim istniała bowiem narodowa literatura polska, wydawana przez polskich wydawców, a jedynie cenzurowana przez władze. Dziś wydawana jest przez władze i przez nie postulowana, inspirowana, kierowana. Zabrakło by miejsca na cytaty, nie pozostawiające pod tym względem cienia wątpliwości. Oto oświadczenie Gomułki na III zjeździe PZPR w marcu 1959:

"Naczelnym założeniem naszej polityki kulturalnej... jest oparcie twórczości o światopogląd i metodologię marksizmu-leninizmu... Taką literaturę realistyczną w swej formie, socjalistyczną w swej wymowie ideowej... popie­ramy. Kierownicza rola partii polega na tym, że socjalistyczne ideały i naukowy światopogląd winny inspirować treść twуrczości literackiej... Odmawiamy i będziemy odmawiać publikacji takich utworуw, ktуre stanowią oręż politycznej propagandy sił antysocjalistycznych... Chcemy sztuki, która w artystycznej postaci obrazować będzie procesy kształtowania się nowych, socjalistycznych stosunków społecznych i przemiany w psychice człowieka... Główne zadanie partii na froncie kultury w chwili obecnej to walka o wyelimino­wanie do końca wpływów antysocjalistycznych tendencji twórczych, gdyż stanowią główną przeszkodę w rozwoju socjalistycznej polskiej kultury..."

To chyba wystarczy. - Naturalnie w szerokim wachlarzu zakreślonego programu, muszą się trafić pojedyncze książki cenne, i w oderwaniu, o cechach normalnej literatury polskiej. Należy to ponikąd do postulatu komunistycznej infiltracji. Nie jako poszczególne "książki" jednak, ale jako całość, lite­ratura ta stanowi literaturę komunistyczną. Podobnie jak w Sowietach nie ma literatury rosyjskiej, a jest wyłącznie literatura sowiecka, i jako taka przyjęta i oceniona była przez dziesiątki lat na zachodzie. To też słusznie na tym samym III zjeździe, Leon Kruczkowski, literat i członek CK partii, oświadczył w imieniu literatury w kraju:

"Istniejąca literatura socjalistyczna, jako całość, jako określony kierunek dynamiki twórczej, coraz bardziej jest obca twórczości burżuazyjnej..."

Tymczasem, wbrew tym oczywistym faktom, właśnie na polu literackim doszło do zupełnego uzgodnienia poglądu pomiędzy polrealizmem i komunizmem, na "jedność literatury polskiej" w kraju i na emigracji. Jednocześnie za pośrednic­twem literatury otwarła się najskuteczniejsza bodaj droga penetracji komunistycznej na zachód. Po Gomułkowskim "październiku" wielu literatów emigracyjnych poczęło tak pisać... by uzyskać możliwość drukowania w kraju, i możliwość tą uzyskało. Rozgłośnia komunistyczna "Kraj", w audy­cji nadanej 20. 2. 1958 (godz. 07.30-08.00) w bardzo po­chlebnych słowach wypowiedziała się o literaturze emigracyjnej:

"...Sztuka, tworzona przez artystów-emigrantów tylko w niewielkim stopniu jest sztuką... angażującą się przeciw sytuacji ideowej i ustrojowej panującej w Polsce. Te powieści, te wiersze są u nas publikowane, są czytane, nie są w żaden sposób wrogie! - Więc co w końcu warunkować będzie pozycję emigracyjnego artysty, emigracyjnego pisarza? Sztuka jego nie jest sztuką inną od tej, jaka powstaje w Polsce. Z wyjątkiem książek Józefa Mackiewicza w in­nych dziełach nie znalazła swego wyrazu żadna, zasadniczo nam wroga postawa."

Delegowany z Warszawy na XXX Kongres PEN-Klubu we Frankfurcie, Michał Rusinek, w ten sposób scharakteryzował stosunki pomiędzy pisarzami emigracyjnymi i literatami komunistycznej Polski:

"W czasie tych spotkań odnawialiśmy dawne przyjaźnie i zawierali nowe, przy czym rozmowy z pisarzami emigracyjnymi, z Kazimierzem Wierzyńskim, Aleksandrem Janta Połczyńskim, Majewskim... należały dla nas do najbardziej ciekawych. Zresztą od paru lat tak bywa, że goście kongresowi widują Polaków ,z tej i tamtej strony’ zasiadających do jednego stołu, nawzajem się szanujących, co potwierdzają choćby kroniki kongresowe, ktуre nie zanotowały dotąd ani jednego wypadku, by pisarz z Polski lub pisarz polski z emigracji nawzajem przeciwko sobie na kongresie występo­wali..." - ("Życie Warszawy", 11. 8. 1959.)

O nastrojach tworzonych przez literackie sfery pol­realistyczne na emigracji, świadczyć może korespondencja z Londyna S. Niekraszowej, zamieszczona w "Ostatnich Wia­domościach" (Mannheim, 3.11.1957):

"Staraniem Związku Literatow i Dziennikarzy, Związku Studentów... niemal co czwartek w Instytucie im. gen. Sikorskiego w Londynie, wybitni goście z Kraju wypowiadają swoje utwory literackie, czy eseye.... Sala Instytutu gen. Sikorskiego nie może pomieścić tłumów publiczności; korytarze i schody zapełnione spragnionymi kontaktów intelek­tualnych z Krajem"...

Natomiast solidarną furię, zarówno ze strony komunistycznej z Warszawy, jak polrealistycznej na emigracji, wywołuje każda próba nazwania literatury krajowej po imieniu. Tak np. rozgłośnia "Kraj" nadała 10.7. 1958:

"Londyńskie ,Wiadomości’ rozpisały ankietę: pisarze emigracyjni a literatura krajowa. Niemal wszyscy odpowiadający, opowiadają się za organiczną jednością polskiej lite­ratury przeciwko podziałowi na emigracyjną i krajową. Nie­mal wszyscy, bo oczywiście... Józef Mackiewicz stwierdza, że nie jesteśmy literaturą polską tylko komunistyczną, ale w ustach b. współpracownika propagandy hitlerowskiej, to zupełnie zrozumiałe."

A w kilkanaście dni później (29. 7. 1958):

"Nie chodzi o casus - Jуzef Mackiewicz personalnie. Wypowiedź Józefa Mackiewicza interesuje jako problem, jako zagadnienie szersze, aniżeli suma poglądów politycznych, skądinąd świetnego pisarza. Chodzi mianowicie o pewien możliwy punkt widzenia o pewną zasadę oceny zjawiska, którą... uważać można za absurdalną, szkodliwą i anty­intelektualną..."

Zaś na podobną wypowiedź w ankiecie emigracyjnego "Dziennika Polskiego", redaktor działu literackiego i prezes Związku Pisarzy Polskich na emigracji, oświadczył:

"Wśród zamieszczonych dzisiaj odpowiedzi, znajdą czytelnicy również odpowiedź Józefa Mackiewicza. - P. Mackiewicz zdaje się zaliczać całość produkcji literackiej w Kraju od literatury komunistycznej. Ten jego osąd jest tak oczywiście błędny i - nie waham się użyć tutaj surowego określenia - tak k a r y k a t u r a 1 n y - że jak sądzę, nie warto podejmować z nim polemiki..." - ("Dziennik Polski", 25.1.1961.)

"Obalać" czy "poprawiać"? - W zajętym przez polrealizm stanowisku politycznym nieraz dużą rolę odgrywają też ośrodki emigracyjne, które wytworzyły zespoły polskie na służbie mocarstw zachodnich. Chodzi tu o zespoły występujące pod firmą politycznego oblicza polskiego, a będące w rzeczy­wistości tylko agendą polityki zagranicznej obcej, głównie amerykańskiej. Do takich należy np. potężny aparat Free Europe Committee i jego rozgłośnie radiowe. Fluktuacje, któremu ulega zależą od fluktuacji amerykańskiej polityki zagranicznej. W zasadzie więc te polskie zespoły nie wchodzą w rachubę jako niezależne stanowisko polskie, i winny być odniesione do stanowiska amerykańskiego, względnie mocarstw zachodnich. W praktyce natomiast mają niejaki wpływ wewnętrzny, głównie w dziedzinie "ewaluacji" zdarzeń i sytuacji w Polsce, w dziedzinie informacyjnej i rzeczoznawczej. Jeżeli chodzi o działalność radiostacji zachodnich w językach bloku komunistycznego, m. in. w języku polskim, to niewątpliwie w sumie przynoszą więcej pożytku niż szkody. Można by nawet zaryzykować twierdzenie, że duży pożytek przez sam fakt nadawania wiadomości, które w sieci komunistycznej są notorycznie ukrywane lub zniekształcane. Trudno sobie nawet wyobrazić do czego by dojść mogło, gdyby ludzie pod komunizmem pozbawieni byli tej trochy prawdziwych wiadomości ze świata, które dziś otrzymują z zachodu. Nawet skromna opozycja, którą się nadaje przez eter w okresach beznadziejnej koegzystencji, stanowić może niejaki promyk dla ludzi po tamtej stronie. Dlatego audycje te są przez system komunistyczny, nie tolerujący absolutnie żadnej opozycji, konsekwentnie zagłuszane.

(W r. 1948 istniało w bloku komunistycznym 100 stacji zagłusza­jących; w rok później - 150. W 1950 było ich 1.000. Na przełomie lat 1961/62 istniało 2.500 stacji zagłuszających, zbudowanych na­kładem, w przeliczeniu, 250 milionów dolarów, o rocznym budżecie ok. 100.000 dolarów.)

Inaczej natomiast jeżeli chodzi o tendencję polityczną. Polityka mocarstw zachodnich, a zwłaszcza Ameryki, spekuluje jak wiadomo na "titoizm", "gomułkizm", "rewizjonizm", "ewolucjonizm". Dla uzasadnienia tej optymistycznej tezy, potrzebuje stałego dopływu informacji, a raczej dezinformacji, które by słuszność tej spekulacji potwierdzały, inaczej nie mogłaby prowadzić dotychczasowej polityki zaangażowania w koegzystencję. Otóż w tym wypadku, wymienione zespoły polskie stanowią dla nich poważne źródło potwierdzające powszechny wishful thinking polityczny. Nie tylko dlatego, że wprzęgły się w dezyderaty swych chlebo- i mocodawców, ile wskutek przejęcia polrealistycznej wykładni, która w zna­cznym stopniu, a w odniesieniu do komunistycznej Polski prawie bez reszty, pokrywa się z postulatem pokojowej koegzystencji.

Ktуryś z komunistycznych emisariuszy zagranicznych użył raz argumentu: "Nie można jednocześnie chcieć coś obalać i poprawiać". Zupełnie słuszna uwaga. Albo, albo. Albo się reprezentuje wroga ustroju komunistycznego, albo lojal­nego opozycjonistę. - Zdaje się, że polrealizm definitywnie wybrał to drugie: nie obalać komunizmu w Polsce, lecz go "ewolucyjnie" poprawiać.

***

W sumie otrzymujemy obraz kompromisu pokrywający się we wszystkich głównych tezach z tezami poputniczestwa tych nacjonalistów, którzy 40 lat temu dali się omamić przez taktykę pierwszego nacjonał-komunizmu w wydaniu Leninowskiego NEP-u. - Analogiczna w zasadzie jest i "baza", na której głównie udało się oprzeć Leninowi "nadbudowę" swego nacjonał-komunizmu. Przypomnijmy sobie wnioski, jakie wyciągnął on z historycznego doświadczenia, że nacjonalizm postawiony przed wyborem pomiędzy sojuszem z są­siednim nacjonalizmem przeciw bolszewizmowi, czy z bolsze­wizmem przeciwko sąsiedniemu nacjonalizmowi, z reguły opowiadał się przy tej ostatniej alternatywie. W odniesieniu zatem do dzisiejszego polrealizmu, dawny antagonizm białoruskich i ukraińskich nacjonalistów względem Polski o "odzyskanie Zachodniej Białorusi i Ukrainy", zastąpił polski antagonizm względem Niemiec. Stąd prowokacja komunistyczna stara się ten antagonizm podsycić i utrzymać go w emocjonalnym wrzeniu, możliwie w stanie tego kom­pleksu, który zrodził się w latach krwawej okupacji hitlerowskiej.

Kompleks niemiecki

Fełysz udanej prowokacji

Przechodząc do sprawy kompleksu niemieckiego, nie będę go traktował z tą "ostrożnością" i "taktem", z jakim porusza się zazwyczaj sprawy tzw. obolałe, drażliwe, a tym samym wymagające subtelnych omówień i wielu zastrzeżeń. Tak czynią niektórzy Polacy, którzy dostrzegając z jednej strony konieczność wyjścia z impasu antyniemieckiego, asekurują się z drugiej specjalnym doborem formy stylistycznej, w obawie narażenia się własnej opinii i wystawienia siebie na sztych mniej lub więcej brutalnych inwektyw i połajanek. Być może czynią to słusznie ze swego punktu widzenia, usiłując realnie i praktycznie zjednać czytelnikуw dla swej koncepcji politycznej. - Osobiście nikogo nie pragnę zjednywać, tym mniej narzucać swego zdania. Chciałbym jedynie uchylić rąbka pewnych prawd, o których się nie mówi, przytoczyć nieco faktуw odwrotnej strony medalu, a przez to pobudzić do nie­jakiego zastanowienia. Zresztą uciekanie się do stylistycznych "pas" stałoby w sprzeczności z moim własnym przekonaniem i mogłoby podważyć szczerość tego co piszę. Nie poczuwam się bowiem do żadnego obowiązku oszczędzania, lub innego reweransu w stosunku do interesów międzynarodowego komunizmu. Przekonany zaś jestem, że kompleks niemiecki w dzisiejszym jego stadium, jest tylko płodem prowokacji komunistycznej. Nie jest częścią spraw polskich, nie jest sprawą polsko-niemiecką; jest integralnym składnikiem wszechświatowego spisku komunistycznego.

Sytuacja wydaje się nam jasna. Komunizm nie zmienił od czasów Lenina-Trockiego swego celu opanowania świata. Potwierdza to na każdym kroku, zarówno czynem jak słowem. Europa wciąż jeszcze nie przestała być najważniejszą, z wagi gatunkowej, częścią wolnego świata. Niemcy zajmują w tej Europie miejsce terytorialnie kluczowe, tak samo jak zajmowały w roku 1920. Opanowanie tych Niemiec jest w hierarchii planów komunistycznych zadaniem nr. 1. W roku 1920 wykonanie tego zadania rozbiło się o barierę polską. Gdyby dziś bariera ta istniała, i we wzajemnym układzie sił przedsta­wiała bastion równy temu jakim był przed 42 laty, koncentryczny atak międzynarodowej komunistycznej agresji skierowany byłby niewątpliwie nie przeciw Niemcom, a przeciw Polsce. Ale tamta bariera została przełamana. Front komunistycznego zalewu przesunął się na zachód. Ostatnią barierą Europy, podpartą siłami wolnego świata, stały się Niemcy za­chodnie. Stąd konsekwentne ześrodkowanie ataku, celem jej przełamania, względnie podkopania. Wachlarz tych wysiłków jest szeroki. Z jednej strony obejmuje próby nowego "Rapallo", z drugiej nawet cenę taktycznego sojuszu z czynnikami skądinąd antysowieckimi, byle - przede wszystkim antyniemieckimi... Stawka idzie o zdyskredytowanie aktualnej linii obronnej wolnego świata.

Do tego globalnego spisku komunistycznego dał się pośrednio wciągnąć polrealizm. W formie patriotycznego zaangażowania emocjonalnego, która wytwarza stan obsesji i wyklucza prawie dyskusję ad rem. Politycznym zaś pretekstem służy rzekome zagrożenie ze strony Niemiec zachodniej granicy PRL na Odrze i Nysie.

Odra i Nysa

Cel główny. - Albo się wychodzi ze stanowiska, że Polska utraciła niepodległość na rzecz bloku komunistycznego, albo się z tego stanowiska nie wychodzi. W pierwszym wypadku, tzn. uważając że Polska utraciła suwerenność państwową, nie można jednocześnie uznawać wytworzonych w wyniku tej utraty nowych linii granicznych, za suwerenną granicę państwową. Skoro Polska cała utraciła niepodległość, nie mogła jednocześnie "odzyskiwać" jakiś ziem. Nie można bowiem tracąc całość odzyskiwać zarazem jej części; byłaby to formuła sprzeczna z logiką. Tzw. "granica na Odrze i Nysie" jest po prostu wewnętrzną linią rozgraniczającą "Polskę Ludową" od "Narodowej Republiki Niemieckiej". Czyli dowolnie pod tym mianem występujące, dwa człony jednego i tego samego bloku komunistycznego. - Można się domagać takiej granicy na przyszłość, ale nie można uznawać jej za granicę istniejącą w teraźniejszości. Natomiast zgoła absurdem jest wiązać tę, przeciągniętą dowolnie przez Stalina linię, nie tylko z całą polityką, ale ponadto z całą postawą moralną narodu.

Jest sporo rozumnych i światłych Polaków, którzy dostrzegają fatalne skutki sparaliżowania, jakiemu uległa nie tylko polityka, ale wszelka polityczna myśl polska przez wyeksponowanie "Odry-Nysy" na piedestał bezprzykładnego w historii polskiej fetysza narodowego. Słyszy się czasem - oczywiście tylko w rozmowach prywatnych - iż było to "genialne posunięcie Stalina", za pomocą którego wykopana została trwała przepaść między Niemcami i Polską. Przypuszczalnie jednak w zamiarze leżał ten dziś osiągnięty, cel główny, mianowicie uznanie przez Polaków PRL za "państwo polskie". Gdyż tylko przez uznanie "państwa" polskiego, dochodzi się do uznania Odry-Nysy jako granicy państwowej; i odwrotnie: uznanie Odry-Nysy za granicę państwową, podnieca polrealizm do uznania okupacji komunistycznej za państwo polskie.

Odcinek graniczny, ważniejszy od niepodległości. - Zachodzi wypadek niebywały w dziejach Polski. W chwili gdy państwo, naród cały, znalazł się pod, tak czy inaczej interpretowanym, ale niezaprzeczalnie obcym panowaniem, głównym postulatem narodowym staje się raptem nie wyzwolenie go spod obcego panowania, lecz sprawa pewnego odcinka granicznego.

"... gdybyśmy mieli możliwość zamiany ustroju za cenę utraty ziem nad Odrą i Nysą, - należałoby utrzymać Ziemie Odzyskane nawet, gdyby to oznaczało przedłużenie rządów komunistycznych..."

- pisze paryska "Kultura" (Nr. 12/170, 1961), - Senior dziennikarstwa i literatury emigracyjnej, Zygmunt Nowakowski, w miłym felietonie pt. "Zdrowie Anusi" ("Dziennik Polski", 15.6.1961), przedstawia nam patriotyczne dziecko polskie, które w wyimaginowanej sytuacji prosi prezydenta Stanów Zjednoczonych... nie o wyzwolenie Polski, lecz o uznanie granicy na Odrze i Nysie. - Mamy do czynienia na emigracji z obfitą ilością wystąpień publicznych i memoriałów, z których niedwuznacznie wynika, że "sprawa uznania Odry i Nysy" predominuje nad sprawą wyzwolenia i niepodległości Polski. Uchwała przyjęta na posiedzeniu Tymczasowej Rady Jedności Narodowej w Londynie, w dniu 14 kwietnia 1962, "wyrażając czołowe dezyderaty polskie na tle położenia międzynarodowego", w taki sposób je szereguje ("Dziennik Polski", 19.4. 1962):

"Rada Jedności Narodowej domaga się:

Po pierwsze: Formalnego uznania przez Zachód granicy na Odrze i Nysie Łużyckiej jako ostatecznej, bez dalszego odraczania decyzji w tej sprawie.

Po drugie: - Utrzymania zakazu uzbrojenia Niemiec w broń atomową w jakiejkolwiek postaci.

Po trzecie: - Prawa decydowania o swoich losach dla Polski i innych narodуw środkowo-wschodniej Europy."

Kongres Polonii Amerykańskiej, najpotężniejszej organizacji polskiej w Ameryce, wręcza prezydentowi Kennedy i sekretarzowi stanu Rusk memoriał (cytujemy za londyńskim "Dziennikiem Polskim" z 29. 8. 1961):

"Część pierwsza memoriału wskazuje na konieczność dalszego udzielania narodowi polskiemu pomocy gospodarczej, technicznej i kulturalnej. Część druga wskazuje na niebezpieczeństwo, jakie dla pokoju i bezpieczeństwa europejskiego stanowi niemiecki rewizjonizm."

Dzieje się to akurat w czasie, gdy nad Europą zawisły chmury rozpętanej przez Chruszczowa ofensywy dyplomatycznej o Berlin. Nic więc dziwnego, że memoriał Kongresu Polonii, mimo iż zawierał m. in. niejakie akcenty antysowieckie, z dużym entuzjazmem przyjęty jest i cytowany przez komunistyczną prasę warszawską. - Rozumie się, iż podobnych przykładów cytować by można bez liku.

Wymowa dwуch miar. - Wybуr koncentracji politycznej na granicy Odry-Nysy, jest nader wymowny. Zważmy bowiem, że nie chodzi o inne granice PRL, o granice w ogóle, tylko o jeden odcinek graniczny i to akurat ten, który de facto jest - mniej zagrożony od innych... Gdyż każdy rózsądny człowiek zdaje sobie sprawę, że we wzajemnym układzie sił, i w rzeczywistości ustroju komunistycznego, nie istnieje żadna gwarancja przed dowolną zmianą każdej linii granicznej wewnątrz bloku komunistycznego; że granice te mogą być upłynniane w dowolnej chwili, uznanej za właściwą i celową przez centralę w Moskwie. A jednak o permanentnym zagrożeniu tych innych linii granicznych PRL, nie mówi się wcale. Mało jest np. ludzi, którzy wiedzą lub pamiętają, że 15 lutego 1951 "podpisany został układ", na mocy którego nastąpiła "wymiana terytoriów" z Ukraińską SSR i PRL "zrzekła się" 480 km. kw. nad górnym Bugiem, z miastami Bełz, Uchnów, Waręż, tracąc przez to odcinek kolejowy Rawa Ruska - Kowel, oraz znajdujące się tam pokłady węgla, a otrzymując w zamian teren Ustrzyków Dolnych. Ludność tych ziem została po prostu, bez jej woli i pytania, wysiedlona i przesiedlona. Tego rodzaju manipulacja przeprowadzona być może przez komunistów w każdej chwili, w stosunku do każdego terytorium. Przed kilku laty głośno było o zamierzonym "skorygowaniu" granicy w rejonie Puszczy Białowieskiej pomiędzy PRL i BSSR na korzyść tej ostatniej. Nie powstała z tego powodu żadna, najmniejsza nawet akcja protestacyjna.

Wymowa tej podwуjnej miary występuje jeszcze bardziej jaskrawo, gdy zważymy że punkt ciężkości przeniesiony został akurat na to terytorium, które do państwa polskiego przed wojną nie należało. Podczas gdy sprawa granic i terytoriów wchodzących w skład Polski niepodległej, a pogwałconych przez Związek Radziecki, de facto zdjęta została z politycznego porządku dziennego. - Wprawdzie oficjalne czynniki emi­gracyjne nie zadeklarowały nigdy wyrzeczenia się Ziem Wschodnich, ale właśnie przez porównanie podejścia do tych dwóch spraw, wychodzi na jaw niekonsekwencja emigracji, a konsekwencja prowokacji komunistycznej... Rzecz bowiem przedstawia się tak: z okazji okolicznościowych uroczystości patriotycznych, wypowiada się czasem na emigracji żądanie przywrócenia wschodniej granicy z r. 1939. Wszelako forma i tenor tego żądania, w zestawieniu z naciskiem na sprawę Odry-Nysy, nie pozostawiają wątpliwości, iż jest to raczej formuła platonicznej deklaracji, której uczestnicy zgromadzenia nie biorą zbyt poważnie. Takoż w memoriałach wręczanych mocarstwom zachodnim, nie wspomina się już o postulacie "odzyskania" Ziem Wschodnich. - Porównajmy dalej: mimo, iż nie nastąpiło na emigracji uznanie "umów" pomiędzy PRL i ZSRR o zrzeczeniu się Ziem Wschodnich, najpoważniej­sze organy, polrealistycznej koncepcji, wyrzekają się tych ziem otwarcie. Tak np. paryska "Kultura" jawnie uzasadnia definitywne odpadnięcie tych ziem od Polski. I fakt ten nie budzi żadnego zgorszenia, nie powoduje żadnej represji moralnej, żadnych uchwał protestacyjnych, ani wykluczenia "Kultury" ze "społeczności polskiej". Przeciwnie, jest ona w dalszym ciągu ceniona, i współpracują z nią najwybitniejsi pisarze polscy. Gdy zaś ktoś jedyny wystosował przed laty list otwarty, piętnujący stanowisko "Kultury" jako "zdradę stanu", potraktowano ten list raczej humorystycznie. Dzieje się to w chwili, gdy jednocześnie obowiązuje uroczysty slogan, że: "nie ma Polaka", któryby nie stał na stanowisku granicy Odry i Nysy i "Ziem Odzyskanych". Mało tego: ta sama "Kultura", która naigrywa się ze śmiesznych jej zdaniem "nie­złomnych", którzy domagają się zwrotu Ziem Wschodnich Rzeczypospolitej, pisze jednocześnie:

"Polak, ktуry w danej sytuacji, w imię choćby najwznioślej pojętego antykomunizmu - godziłby się na oderwanie od Polski Ziem Zachodnich, w perspektywie pol­skich kryteriów oceny byłby agentem działającym na szkodę własnego narodu"...

Nie wchodząc w meritum i nie przesądzając słuszności lub niesłuszności wyrzeczenia się Ziem Wschodnich i rewizji gra­nicy traktatu Ryskiego z 1921, niepodobna zaprzeczyć, że jako ważny problem sporny słusznie poddany jest dyskusji, i słu­sznie wolno mieć rуżne zdanie co do tej granicy istniejącej przed 30 laty. Lecz oto równolegle, w tych samych warunkach i w tym samym społeczeństwie, niedopuszczalny jest cień nawet dyskusji na temat granicy, która przestała istnieć lat temu 600!... I każdy Polak, któryby ośmielił się poddać ją w jaką bądź wątpliwość napiętnowany zostanie jako zdrajca.

Powstaje pytanie: kto tu właściwie decyduje o bezapelacyjnym stosowaniu tych dwóch, tak rażąco sprzecznych miar? I w imieniu jakiego prawa, nie figurującego w żadnych dekretach ni ustawach Rzeczypospolitej Polskiej, prócz tylko w ustawach komunistycznej "Polski Ludowej"?... Ale nie bawmy się w stylizowanie pytań bez odpowiedzi. Decyduje inspiracja z tamtej strony.

Dlaczego milczenie o Krуlewcu? - W obręb tzw. "Ziem Odzyskanych" włączonych do PRL, wchodzi również część Prus Wschodnich. Jeden rzut oka na mapę wystarczy aby stwierdzić, że jeżeli o skorygowanie granicy polsko-niemieckiej z r. 1939 na korzyść Polski chodzi, to zaokrąglenie jej przez włączenie Prus Wschodnich, które n. b. nie przed 600 laty, ale jeszcze w roku 1657 stanowiły lenno Korony Polskiej, wydawałoby się przede wszystkim racjonalne. A zatem, rzecz traktując logicznie, powinny by one stanowić najważniejszy postulat "Ziem Odzyskanych", czyli budzić największe za­interesowanie ze strony polrealizmu. Tymczasem, jak wiemy, do PRL włączono tylko południową część Prus Wschodnich, zaś najważniejszą jej połać pуłnocną, wraz ze stolicą Królewcem, portem ogromnej wagi, wybrzeżem etc. włączono do Związku Radzieckiego, jako obwód "Kaliningradzki", nawiasem w sposób karykaturalny przecinając całość tych ziem. I oto jesteśmy świadkami dziwnego paradoksu: Królewca, tego zdawałoby się najistotniejszego terytorium "Ziem Zachodnich", polrealizm się nie domaga, a w każdym razie żadnych memoriałów w tej sprawie mocarstwom zachodnim nie składa, i zresztą o "Obwodzie Kaliningradzkim" panuje zgodne milczenie.

Widzimy więc, że w wypadku który jak ten, godzi w interesy Związku Radzieckiego, przestaje obowiązywać slogan: "Nie ma Polaka, który by... etc." A przeciwnie: Polaków, którzy by domagali się"odzyskania" Królewca, jest nader mało. W rezultacie otrzymujemy formułę: To co komunizm zbrojną ręką zagarnął i trzyma, z tym należy się (nolens­volens) godzić; to do czego, de facto rozbrojone, Niemcy roszczą pretensję, stanowi "zagrożenie Polski i całej Europy".

Czy istnieje zagrożenie ze strony "rewizjonizmu niemieckiego?" - Propaganda komunistyczna czyni wszystko możliwe, aby wytworzyć nastrуj rzekomego zagrożenia ze strony rewizjonizmu niemieckiego. Propaganda ta nie ma nic wspólnego z interesami Polski, bez względu na to czy negujemy suwerenny byt państwowy Polski pod postacią PRL, czy też jak to chcą polrealiści, uznamy PRL za "państwo polskie" o własnych, zewnętrznych granicach państwowych. Gdyż nawet stając na tym stanowisku, musielibyśmy przy obiektywnej ocenie sytuacji dojść do przekonania, że nic PRL ze strony Niemiec w tej chwili nie zagraża, i nawet zagrażać nie może.

Retrospektywny rzut oka na historię poucza nas, że nie istniał chyba taki moment w dziejach, żeby ktoś nie rościł pretensji czy to do korony, sukcesji, terytorium, czy jakiejś własności innego państwa. "Rewizjoniści" byli zawsze i wszędzie. Sam fakt istnienia tendencji "rewizjonistycznych" nie przesądza o zagrożeniu. Nie stwarza takiego zagrożenia nawet formalne poparcie "rewizjonistów" przez sąsiednie państwo, rząd nie uznający istniejącego status quo. Tak np. w r. 1938 pod presją ultimatum polskiego nawiązane zostały dyploma­tyczne stosunki z Republiką Litewską, które w krótkim czasie poczęły się przeistaczać w stosunki przyjazne. Uważana to powszechnie za duży sukces rządu polskiego, mimo iż do układu międzypaństwowego włączona została uroczysta deklaracja Litwy, że nie zrzeka się ona pretensji do Wilna. W ten, sposób rząd litewski popierał "rewizjonizm" całego w istocie narodu litewskiego. Argument, że mała Litwa była zbyt słaba, aby zagrażać o tyle silniejszej od niej Polsce, jest niewątpliwie argumentem słusznym. Dzisiejsza NRF jest bez porównania słabsza od bloku komunistycznego, niż ówczesna Litwa od ówczesnej Polski.

Zagrożenie rzeczywiste stwarza dopiero wola użycia siły celem dokonania "rewizji", łącznie z faktycznym istnieniem takiej siły. Ani tej woli, ani tej siły NRF nie posiada. Polityka NRF w stosunku do wschodnich sąsiadów znajduje się de facto pod kuratelą Stanów Zjednoczonych, a nieliczna armia niemiecka pod kuratelę NATO. Nie istnieje możliwość wystąpienia Niemiec nie tylko zbrojnego, ale nawet politycznego bez uzgodnienia z mocarstwami zachodnimi. Niemcy w tej chwili nie są w stanie nawet planować obrony Berlina zachodniego, jakże w ich położeniu mogliby planować agresję na Odrę i Nysę! W zaistniałym obecnie układzie sił twierdze­nie, że 300-tysięczna armia niemiecka, nawet gdyby całkowicie podporządkowana została "rewizjonistom", może zagrażać 20-milionowej armii bloku komunistycznego, zakrawa na groteskę. W zaistniałej sytuacji, gdy nad światem zawisła groźba komunistycznej inwazji, twierdzenie że "rewizjonizm niemiecki zagraża Europie" - zakrawa na ponurą groteskę. W zaistniałej sytuacji, gdy Polska cała znajduje się w niewoli komunistycznej, i nikt jej narazie nie zamierza wyzwalać, apele tych Polakуw, ktуrzy wzywają wolny świat, aby ich bronił przed "rewizjonizmem niemieckim", - zakrawają na tragiczną groteskę.

Jak wiadomo komuniści, zarówno w postępowaniu na wewnątrz jak na zewnątrz, nie wahają się posługiwać sloganami groteskowymi. Wystarczy przypomnieć, że w grudniu 1939 twierdzili, że "zagraża im Finlandia", której cała ludność wynosiła zaledwie tyle co ilość mieszkańców jednej Moskwy, i że to Finlandia napadła na Związek Radziecki, a nie odwrotnie. Nikogo zatem kto zna ich metody, nie może dziwić ani zaskoczyć, że w chwili gdy na porządku dziennym ich planów znalazło się opanowanie Niemiec, - wystąpili ze sloganem, że to nie oni Niemcom, ale właśnie Niemcy zagrażają Sowietom i "państwom demokracji ludowych". Dziwić się natomiast można tym Polakom, którzy obeznani z metodami sowieckimi, zamiast dekonspirować je przed całym światem, mogą im jeszcze udzielać kredytu i poparcia.

Słyszy się głosy, że w przyszłości Niemcy mogą na Polskę napaść, bo napadały już uprzednio. Bardzo możliwe. W przyszłości wszystko może się stać, albo nie stać, powtуrzyć, albo nie powtуrzyć. W przyszłości też każda umowa polityczna, lub formalne uznanie jakiejś granicy, może być dotrzymane, albo podeptane w strzępy. Sowiety np. ze wszystkich umów, które zawarły od swego istnienia, dochowały zaledwie 5%, a 95% podeptały. Trudno jednak realną polityką nazywać absorbowanie własnej i cudzej uwagi przeciwko komuś, kto w nieokreślonym terminie przyszłości może być, albo nie być agresorem, zamiast kierować ją przeciwko temu kto nim jest dziś i z całą pewnością będzie jutro. Że komunistom naj­bardziej właśnie zależy na odwróceniu tej uwagi, jest rzeczą, naturalną zrozumiałą.

Oficjalna teza polrealizmu. - Brzmi ona w skrуcie mniej więcej tak: "Sprawa jest ważna i pod względem psychologicznym. Fakt iż tylko Sowiety spośród wielkich mocarstw uznają obecną granicę na Odrze i Nysie, wiąże Polaków, wbrew ich woli, z obozem sowieckim. Uznanie tej granicy również przez mocarstwa zachodnie i Niemcy federalne, tę więź łączącą Polskę z blokiem komunistycznym rozluźni. Niemcy przez swój upór wpychają nas w objęcia sowieckie, i do takiego rozluźnienia nie dopuszczają." - Ponieważ nie wiadomo, jak sobie polrealizm to "rozluźnienie" wyobraża w praktyce, więc załóżmy, iż chodzi tu o spotęgowanie w Pol­sce nastrojów prozachodnich, a można się domyślić, że automatycznie i antysowieckich.

To pozornie logiczne sformułowanie posiada wszelako tę dużą nielogiczną usterkę, że zakłada cel, w gruncie rzeczy antysowiecki, we wspólnym działaniu z - komunistami... Albowiem wiadomo jest, że zarówno komuniści polscy, jak cały blok sowiecki, jak wszyscy komuniści, prokomuniści, fellow travellerzy, a w końcu "koegzystencjonaliści" całego świata, zgodnie popierają i zabiegają o uznanie granicy na Odrze-Nysie przez mocarstwa zachodnie i Niemcy federalne. Z drugiej zaś strony wiemy, że nie może leżeć w interesie komunistуw ani rozluźnienie więzi łączącej Polskę z blokiem komunistycznym, ani wzrost nastrojów pro-zachodnich w Pol­sce, ani naturalnie wzrost nastrojów antysowieckich. Ażeby więc tę oczywistą, zarówno formalną jak istotną sprzeczność usunąć, należałoby założyć, że:

a) Nieprawdą jest, że komuniści zabiegają o uznanie tej granicy. - Albo b) zabiegając, czynią to nieszczerze. - Albo c) jeżeli zabiegają i szczerze, to znaczy że są tak głupi, iż nie zdają sobie sprawy, że działają na własną niekorzyść.

Ani jeden z tych punktуw nie da się utrzymać. Punktom a) i b) zaprzeczają ponadto wielokrotne wypowiedzi polityków polrealistycznych, że "we wspólnej sprawie dotyczącej za­chodniej granicy Polski, idziemy, łącznie z komunistami". Uzasadnianie punktu c) obniżyłoby w ogóle poziom dyskusji. Wniosek z tego może być przeto jeden, że mianowicie komu­niści nie obawiają się ani niepomyślnych dla siebie skutków uznania granicy na Odrze i Nysie przez mocarstwa zachodnie i Niemcy federalne w ogóle, ani w szczególe rozluźnienia przez to spójni łączącej PRL z blokiem komunistycznym. I oczywiście, mają rację, że się nie obawiają. Dla komunistów ważne jest w tej chwili nie samo uznanie lub nie uznanie, a wspomniane wyżej odwrócenie uwagi opinii publicznej od zagrożenia komunistycznego, a skierowanie jej na rzekome "zagrożenie ze strony rewizjonizmu niemieckiego".

Wpływ efektywny działalności polskiej emigracji na decyzje międzypaństwowe (dziś międzyblokowe), jest oczywiście minimalny. Natomiast włączenie się polrealizmu do taktyki i propagandy komunistycznej na odcinku dla bieżącej polityki najbardziej aktualnym, przyczynia się emocjonalnie do związania Polski z blokiem komunistycznym bardziej, niźli do rozluźnienia tego związania mogłoby się kiedykolwiek przy­czynić uznanie granicy na Odrze i Nysie przez mocarstwa zachodnie.

Licytacja, czy prowokacja? - Specjalnym błędem w rachunku politycznym polrealizmu, jest tzw. "wzgląd na opinię publiczną w Kraju". W tym celu polrealizm uważa za wska­zane uprawiać licytację w postawie antyniemieckiej z "reżymem". - Tego rodzaju licytacje z komunistami w radyka­lizmie wysuwanych przez nich haseł, nie są rzeczą nową. Z reguły doprowadzały do fatalnych skutków. Ofiarą ich padły konkurencyjne partie socjalistyczne, jak kiedyś np. mienszewików i eserów w pierwszym okresie rewolucji; dziś m. in. lewicujące koła katolickie. Każda licytacja z komunistami jest rzeczą bezprzedmiotową, gdyż nie istnieje możliwość prześcignięcia ich w czymkolwiek dla tej prostej przyczyny, że taki proces odbywa się nie w tej samej, a w dwóch i zupełnie różnych płaszczyznach jakościowych. Komunizm operuje w sferze gatunkowo, odmiennej od naszych pojęć. To też polrealizm (jak zresztą większość dzisiejszych "realizmуw" w odniesieniu do Sowietуw), aby taką licytację przeprowadzić, zmuszony jest sztucznie te płaszczyzny zrównać. Czyni to, jak widzieliśmy, przez podstawianie pod pojęcie komunizmu pojęcia "Rosja", w ten sposób uzyskując obraz społeczeństwa w kraju, mniej więcej zbliżony do dawnych zabo­rów. Ma to nadać wypowiedziom prasy, uchwałom, oświadcze­niom i innym wyrazom rzekomej "opinii publicznej" - co najmniej w pewnym stopniu - wyraz istotnej opinii publicznej w "Kraju". Tymczasem opinia taka, w naszym znacze­niu tego słowa, w kraju nie egzystuje. A to co dochodzi do głosu, nie jest opinią lecz nakazem.

Czego chcą ludzie w Polsce? Niewątpliwie tego samego czego ludzie w Czechosłowacji, Rumunii, Węgrzech, Niemczech wschodnich, Litwie, Ukrainie, Turkiestanie i w całej Rosji; wszyscy ludzie pod panowaniem komunistycznym przepędzenia komunistów won! Jest to pragnienie do tego stopnia po ludzku naturalne, że program nacjonalistów litewskich przyznania im Wilna; białoruskich przyznania Smoleńska, ukraińskich przyznania granic od Białegostoku po Kubań, rosyjskich "nierozczłonkowania Rosji", polskich uznania Odry i Nysy i niemieckich nie uznania Odry i Nysy, - dla ludzi pod komunistami schodzi siłą rzeczy do problemów drugorzędnych, aktualnie obojętnych. Ujawnienie jednak tego pry­matu rzeczywistych pragnień mas ludzkich, zmuszałoby do uznania istnienia nadrzędnego wroga, ciemiężącego wszystkich w jednakim stopniu: potęgi międzynarodowego komunizmu.

Jeżeli chodzi o polrealizm, oznaczałoby to - jak już o tym pisaliśmy wyżej przesunięcie Niemiec z płaszczyzny "wroga nr 1" w możliwą płaszczyznę nawet potencjonalnego sojusznika w walce ze wspólnym wrogiem, co by równało się za­przeczeniu całej dotychczasowej polityki i zburzeniu emocjonalnej bazy polrealistycznej koncepcji. Stąd kurczowe trzy­manie się takich formuł jak: "hegemonia rosyjska", "opinia Kraju" etc.

Jak dalece to liczenie się z "opinią Kraju" i unikanie "kompromitacji" w jej oczach, jest bezprzedmiotowe i bez­płodne dowodzi dotychczasowa praktyka. Tak np, komuniści doskonale wiedzą, że gen. Anders wystąpił wiele razy w obronie granicy na Odrze i Nysie, i że kardynał Wyszyński uczynił wszystko co w jego mocy, ażeby uzyskać jej uznanie przez Stolicę Apostolską. To jednak nie przeszkadza komunistom, w chwili gdy uznają za stosowne, nacisnąć guzik i cała prasa krajowa pisała, że Anders wysługuje się gen. Guderianowi czy Genlenowi, a ks. Wyszyński kuma się z rewizjonistami niemieckimi... Ostatnio, w końcu 1961 r., komuniści rozpo­wszechnili na emigracji zakamuflowany niezręcznie pamflet, a w prasie krajowej na jego podstawie oskarżyli szereg osób, które na emigracji notorycznie znane są jako rzecznicy uznania Odry-Nysy, że porozumiewają się z Niemcami, a nawet są ich agentami i biorą pieniądze z ambasady niemieckiej w Londynie. I mimo, iż tego rodzaju absurdalne i groteskowe twierdzenia należą do oczywistej taktyki komunistów uprawianej od lat 42, "oskarżone" osoby uznały za wskazane wdawać się w polemikę, bronić się, tłumaczyć i piętnować z nazwiska autorуw prasy krajowej jako "oszczercуw". Wytwarzając przez to fikcję (dezinformację), jakoby w istocie chodziło tu o jednostkowe oszczerstwa, personalne napaści, oraz możliwość polemiki z prasą krajową, a nie bezosobowe działanie systemu, z którym żadnej polemiki być nie może.

W ten sposуb rzecznicy polrealizmu sami wpadają w nastawioną na nich pułapkę. Jest bowiem błędem zasadniczym rozpowszechnione mniemanie, jakoby komuniści atakowali wyłącznie ludzi sobie niewygodnych. Dzieje się często wręcz odwrotnie. Bywa, że atakują właśnie tych, których stanowisko kompromisowe w ogóle, względnie na pewnym odcinku, jest im dobrze znane, i spodziewają się za pomocą zwiększenia nacisku wywołać nie odpуr, a pogłębienie kompromisu. Tego rodzaju taktyka zastraszania, odnosiła nieraz duży sukces. Mieliśmy, przykładowo, nasilenie nagonki na episkopat w okresie akurat szczytowego z jego strony kompromisu. Istotnie, doprowadziło to do najbardziej ugodowej deklaracji biskupów z r. 1953. Podobnie i teraz: gwałtowny atak na polityków polrealistycznych spowodował z ich strony nową falę wypowiedzi antyniemieckich, dla usprawiedliwienia się przed "opinią kraju", dla wykazania "czystości" ich intencji; gwałtowne wypieranie się "wszelkiego kontaktu z Niemcami", czyli wycofanie na potrzebną komunistom linię polityczną. Właśnie w momencie, gdy im najbardziej zależy aby do żadnego wyłamania z tej dotychczasowej linii nie doszło.

Kultura w zacisku przymusowego infantylizmu

Moralny aspekt kompleksu antyniemieckigeo posiada znaczenie dużo szersze aniżeli omówiony poprzednio aspekt polityczny. Konsekwencje jego okazać mogą pośrednio wpływ ujemny na całość rozwoju kultury narodowej. Wytwarza bowiem stan, gdy nie tylko na szczeblu politycznym, ale rуwnież na szczeblu intelektualnym mamy do czynienia z poważnym obniżeniem poziomu przez odrzucenie obiektywizmu i zastąpienie go demagogią. Stan ten wtrąca cały naród w rodzaj przymusowego infantylizmu. - Chcę być dobrze zrozumiany: nie chodzi tu tylko o stosunek do Niemiec. Chodzi o zejście do poziomu, na którym cały naród, włącznie z jego świecznikami intelektualnymi, zaczyna w stosunku do innych narodów stosować kryteria: "be" i "cacy". Naturalnie każdemu wolno zająć się wycinkami lub lepieniem babek z piasku. Rzecz nie byłaby groźna, gdyby nie stanowiła przymusu dla wszystkich Polaków, i gdyby każdego kto zaprotestuje przeciw zabawie w "zły" i "dobry", nie wsadzano do narodowego karceru.

Komunizm jest totalną antytezą wolności. Usiłuje zastąpić rozum ludzki przez mechanizm partii. Pierwszym krokiem do tego celu służyć ma pozbawienie ludzi obiektywnej informacji. – Powie ktoś, iż rzecz nie jest nowa. Słusznie, kłamstwo, demagogia, deformacja, tendencja były zawsze i występują wszędzie. Różnica wszelako polega na tym, że podczas gdy w ustrojach liberalnych reguła służy do tego prawdziwa informacja, którą się następnie tendencyjnie przeistacza w dezinformację, - regułą komunistyczną jest zarówno fałszywa informacja, jak fałszywe wnioski. A więc technika odmienna, która nie da się mierzyć naszymi kryteriami. Tak więc np. jeżeli korespondent "Izwestij" dostrzeże w miastach dzisiejszych Niemiec zachodnich "tłumy biednych ludzi przygniecionych militaryzmem" - to wiemy, że informacja podana jest według specyficznej techniki komunistycznej. Do jakiej jednak kategorii zaliczyć wypadnie informację, którą wolny literat polski, - np. od 10 lat zamieszkały w Niemczech - podaje do wolnego miesięcznika intelektualistów polskich w wolnym świecie, że: "Niemcy unikają wspomnienia przeszłości hitlerowskiej"..., gdy jednocześnie wiadomo, że literatura, publicystyka, film, teatr, odczyty, zebrania dyskusyjne, wykłady w Niemczech, przeładowane są tematyką hitlerowskiej przeszłości? Otóż wydaje się nam, że do kategorii techniki infantylnej. - Jest różnica, jeżeli polityczny podręcznik komunistyczny, "Politiczeskij Slowar", podaje np. taką informację o "socjal-rewolucjonistach (Es-er’ach): "Kontrrewolucyjna, mieszczańsko-burżuazyjna partia..." - a gdy czołowy historyk emigracji polskiej pisze: "Niemcy nigdy w dziejach, do kultury zachodniej właściwie nie należeli..." Tamto jest rodzajem dezinformacji zgodnym z normalnym komunistycznym sposobem myślenia; to drugie, nie będąc w zgodzie z normalnym naukowym sposobem myślenia, zbliża nas do poziomu dziecinnego zacietrzewienia.

***

Wiemy, że genezą kompleksu antyniemieckiego, doprowadzonego w niektórych wypadkach do ekstazy, jest napad Niemiec hitlerowskich na Polskę, niezliczone zbrodnie popełnione podczas okupacji, plany Hitlera zlikwidowania wyższej warstwy polskiej i przeistoczenia narodu polskiego w rodzaj ludu na podobieństwo ludów afrykańskich. Zbrodnie Hitlera dokonane zostały jednak nie tylko w odniesieniu do Polaków, ale i wielu innych narodów i zwłaszcza w stopniu wielokrotnie przewyższającym wszystkie inne względem narodu żydowskiego. Jest to b. dobrze wiadome. Nikt tego na świecie dziś nie neguje, a w pierwszym rzędzie nie negują tego sami Niemcy.

Słuszność mają również ci, że suma nieszczęść, ktуra spadła na Polskę do dnia dzisiejszego, bierze swój początek od napadu Hitlera we wrześniu 1939. Następne popadnięcie Polski w niewolę komunistyczną i jej przebywanie w tej niewoli obecnie, również stanowi pochodną tego napadu. – Zdawało by się więc na zdrowy rozum, że teoretycznie największym odszkodowaniem, jakoby Niemcy dzisiejsze okazać mogły za wszystkie krzywdy wyrządzone przez Niemcy hitlerowskie, byłoby udzielenie Polsce takiej moralnej, materialnej i militarnej pomocy, która by mogła wydobyć ją ze stanu tej niewoli, w jaką popadła z ich winy. - Lecz oto stoimy w obliczu szczególnego paradoksu: samo teoretyczne założenie takiej możliwości, takiego zdawałoby się logicznie, generalnego "odszkodowania" dla Polski przez Niemcy, wywołuje paroksyzm gniewu ze strony polrealizmu, i traktowane jest za coś najbardziej sprzecznego z interesami Polski. Nie chodzi o merytoryczne zastrzeżenia, których naturalnie może być wiele, a o generalną zasadę, która wszelką teorię na temat możliwości wspólnego z Niemcami działania antykomunistycznego, potępia bez dyskusji. I tu dopiero wyłania się pełnia interesu komunistycznego.

***

Byłoby naiwnością sądzić, że bez współdziałania komunistycznej prowokacji, nie zaistniał by w społeczeństwie polskim kompleks antyniemiecki! Zapewne jednak nie przybrał

dzisiejszych Niemiec zachodnich "tłumy biednych ludzi przy by po 18 latach od zakończenia wojny tego rozmiaru, bez sztucznej i systematycznej ekscytacji. Wynosząc bowiem sprawę na poziom problemu ideowego, dostrzec można wyraźną niekonsekwencję: Jesteśmy przeciwnikami odpowiedzialności zbiorowej; jesteśmy przeciwnikami masowych deportacji; jesteśmy przeciwnikami ustrojów totalitarnych; jesteśmy największymi przeciwnikami mordów i gwałtów ale - w pewnych okolicznościach postępujemy tak, jakbyśmy byli ich stronnikami... W takich mianowicie, w których głośno je potępiać, czy zgoła protestować, jest: dla pewnych względów nie na rękę. Odwracając sytuację, jest to postępowanie nieco zbliżone do tego, o które właśnie oskarża się ogół Niemców, że mianowicie nie wiedzieli, czy nie chcieli wiedzieć co się dzieje w obozach koncentracyjnych. Jeżeli jednak w stosunku do siebie zdobyć się możemy na wytłumaczenie owego przymknięcia oka, co zresztą łatwo jest wytłumaczyć niedoskonałością natury ludzkiej, to dlaczego mamy od Niemców tej doskonałości wymagać? Powie ktoś: co za zestawienie! Przecież to Niemcy wobec nas, ale nie my wobec Niemców dopuściliśmy się zbrodni! Słusznie. Tym łatwiej powinno by nam przyjść potępienie czynów, których dopuścili się w stosunku do nich - komuniści. Tymczasem poza własnymi wypowiedziami i listem prof. J. M. Bacheńskiego w "Kulturze" (maj, 1962), nie czytałem dosłownie ani jednej, drukiem ogłoszonej wypowiedzi polskiej, która by potępiała zbrodnie komunistów wobec Niemców w latach 1945/46. Natomiast czytałem wypowiedź pewnego Polaka, tak znanego, że jego imieniem nazywa się ulice, prałata katolickiego, który pochwalał zbrodnie bolszewickie względem Niemców.

Jest rzeczą charakterystyczną, że wiele osób, najbardziej właśnie wrogo względem Niemców usposobionych, nie zdaje sobie zupełnie sprawy do jakiego stopnia w różnorakich formach wyrażenia tej niechęci, wbrew swej woli, kreuje ich na "nad-ludzi". Pamiętam jeden z pierwszych filmów powojennej produkcji niemieckiej: "Zbrodniarz jest wśród nas". Była tam scena gdy "zły" Niemiec wydaje na śmierć Żydów, a "dobry" Niemiec zżyma się, cierpi, walczy ze sobą, aż wreszcie porywa za pistolet... - "A jednak nie wystrzelił w końcu z tego pistoletu!...", napisała ze złośliwym triumfem pewna polska pisarka o tym filmie. Ta uwaga nasunęła mi odruchowo refleksje z własnej, młodzieńczej jeszcze przeszłości:

Był "wśród nas" porucznik M. Sympatyczny, miły kompan. Już dawno po wojnie 1920, a porucznik M. mimo wysługi lat, nie awansuje. - Dlaczego, pytają. - Ach, no bo w personalnych papierach ma tam jakąś przykrą małą sprawkę... - W restauracyjnej biesiadzie mówi się o niej: "Powiesił tam z tuzin niewinnych żydków, w Iwieńcu, czy Wołożynie... he, he, he!..." - Już tam nikt nie pamięta w jakim to, i czy w jednym tylko miasteczku było, ale zawsze z końcowym: he-he-he! Porucznik M. nie lubi tych śmieszków, nawet przy kieliszku, bo mu to przypomina zwichniętą karierę, i marszczy się. Raczej mu współczułem, bo był, powtarzam, człowiekiem naprawdę sympatycznym. I nikomu oczywiście, nie narzucało się wówczas pytanie: Ilu niewinnych żydów powiesiłby porucznik M. i inni porucznicy, gdyby rzecz nie była traktowana jako wykroczenie, lecz zalecana, nagradzana orderem i awansem, zamiast ten awans hamować? I czy wszystkich kompanуw, ktуrzy przy czystej-wyborowej kwitowali sprawę szturchańcem w bok, i he-he-he! - łatwo wyróżnić jako ludzi "złych"?

Literatura, czy krytyka literacka, jeżeli dla jakichś wyższych względów politycznych uchyla się od konfrontacji z prawdą życia, nie powinna przynajmniej odbiegać od prawdopodobieństwa życia. Nasuwa mi się kolejne pytanie, jakże bym ja osobiście wyglądał w świetle krytycznych uwag polrealistycznej pisarki o tym filmie? Byłem na tej samej wojnie co porucznik M. I oto załóżmy, stoję w szeregu ułanów, gdy z wyższego rozkazu wieszają kogoś na sośnie, a ja co? Kopię konia ostrogami, wyjeżdżam przed front i protestuję? Albo zgoła dobywam szabli i rzucam się na dowódcę? Przede wszystkim miałoby to taki efekt, że całe towarzystwo roz­dziawiłoby gęby w bezgranicznym zdumieniu, łącznie chyba z wieszanymi. Następnie, gdyby mnie nie zastrzelono na miejscu, to zawdzięczając jedynie szczeremu przekonaniu, że - zwariowałem.

***

Podczas okupacji niemieckiej działy się straszne rzeczy. Tyle o tym napisano, że każdy już je zna na pamięć. Co wiemy natomiast o odwecie we wschodnich Niemczech? Milczenie. Jeżeli działo się słusznie, dlaczego tego się wstydzimy? Jeżeli nie słusznie, dlaczego nie potępiamy? - "W pewnej wsi - opisuje Thorwald "Das Ende an der Elbe" - zamordowano chłopa niemieckiego i obcięto mu dla żartu głowę, gdy bronił swej żony, którą gwałciło 16 żołnierzy po kolei, i to należało do porządku rzeczy. Dlaczego jednak przy okazji, na ścianie stodoły przybito gwoździami, głową w dół czternasto­letniego chłopca, tego nikt nie wiedział... - Kapelan amery­kański, Francis Sampson, opowiada, że w Neubrandenburgu, zgwałcone dziewczęta niemieckie wieszano za nogi do rozstawionych gałęzi drzew i rozcinano w pachwinach... W Pradze czeskiej Niemki rozbierano do naga i kazano im w tym stanie uprzątać gruz; jednocześnie otwierać szeroko usta, żeby każdy przechodzeń mógł w nie splunąć; matki krępowano drutami kolczastymi i wrzucano do rzeki, zaś dzieci topiono w miejskich rezerwuarach wodnych i zabawiano się odpychając je żerdziami od krawędzi. Proboszcz Karol Seifert opowiada, że dnia 20 maja 1945 roku, stojąc na brzegu Elby widział: rzeką płynęła drewniana tratwa, do której długimi gwoździami przybita za ręce i nogi, cała niemiecka rodzina z kilkorgiem dzieci... Były major sowiecki, Klimow, ("Berlinskij Kreml") opisuje jak w rowach przydrożnych leżały kobiety niemieckie, którym powbijano kolbami między nóg butelki od piwa."

Dosyć cytat. Nie chodzi o ich ilość. Przytoczone są tylko dla ilustrowania pewnej kategorii informacji, których szersza opinia polska nie posiada, bądź posiadać nie pragnie. A jednocześnie dla postawienia pytania: czy po tym co przeszła matka, której syna przybito gwoździami do stodoły, lub córkę rozcięto pomiędzy gałęziami drzew, jest w stanie, czy nie jest, uznać to za "słuszną karę Bożą" tylko dlatego, że jej rodacy dokonali zbrodni w innych krajach? Moim zdaniem nie jest w stanie. Ani Niemka, ani żadna inna matka na świecie. Ze stanowiska politycznego łatwo jest naturalnie sprowadzić sprawę do: "kto pierwszy zaczął"... Ale odwołując się do wyobraźni piszących o życiu: jest li możliwe, aby człowiek nad trupem bestialsko zamordowanej osoby najbliższej, zdo­bywał się na rachunek polityczny i opłakiwał obcych ludzi zamordowanych w obcym kraju? Gdyby taki się znalazł, mu­siałby chyba być ze stali i należeć do rasy "Ubermensch’уw". Osobiście w rasę "Ubermensch’ów" szczerze nie wierzę.

***

Skrzywienie literatury zarуwno socrealistycznej jak polrealistycznej na odcinku pamiętnikarsko-wojennym doprowadza mimo woli do rezultatów odwrotnych od zamierzonych przez autorów, gdyby rzecz przemyśleć do końca. Tak więc przyjęta została forma, że wszyscy Niemcy z okresu okupacji musieli być i byli "źli". Spróbujemy teraz przeanalizować według tego schematu charakterystykę literacką pojedynczego Niemca, jako człowieka, w okresie okupacji Polski: Zły był ten, który w dobie powszechnego rozkradania okupacyjnego mienia, kradł na równi z okupowaną ludnością, gdyż przedstawiany jest jako "złodziej". Zły był ten, który w dobie powszechnej spekulacji, pośrednictwa, czarnego rynku i łapownictwa, brał łapówki, gdyż jest wtedy: "łapownikiem". Ale najgorszym był ten, który nie kradł i nie brał łapówek, ale wykonywał zarządzenia władz okupacyjnych przełożonych, bo wtedy był: "zbrodniarzem". Gdybyśmy teraz z tego kolektywnego typu literackiego spróbowali wysupłać żywego czło­wieka, automatycznie narzuci się pytanie: co miał robić pojedynczy Niemiec, aby zasłużyć na miano "dobrego"? Litera­tura socrealistyczna zna kapitalną receptę: wstąpić, oczywiście, do partii komunistycznej. Natomiast w literaturze polrealistycznej musiałby to być typ Niemca, który w ogólnym dobrobycie czarnego rynku żył życiem mnicha za swoje kartki żywnościowe; tolerował i pomagał w spekulacji innym; wyrzekając się wszelkich zysków osobistych; wreszcie nie wykonywał rozkazów swych przełożonych, ryzykując przez to głową dla dobra - Polaków. Przyznajmy iż tego rodzaju postać literacka byłaby zupełnie nierealna, infantylnie uproszczona, sprzeczna z prawdą życia, a już tym bardziej z prawdą i prawami wojny. A wymaganiom podobnymi mógłby chyba sprostać anioł-na-ziemi, co oczywiście stałoby w jaskrawej sprzeczności z intencją autorów tej literatury.

Było bardzo dużo złych i okrutnych Niemców, tak jak jest bardzo dużo złych i okrutnych ludzi na świecie. Ale nie odpowiada i nie może odpowiadać prawdzie, żeby miliony ży­wych ludzi mogły być we wspуlnej negatywnej cesze tak odstampowane jak ołowiani żołnierze odlani z jednej formy. Samo dowodzenie niesłuszności takiego poglądu, już sprowadza wszelką dyskusję do poziomu infantylnego.

***

Powracam do metody porуwnawczej. Operując tego rodzaju infantylizmem, można by obarczyć cały naród rosyjski odpowiedzialnością za bolszewizm, jak niemiecki za hitleryzm, jak włoski za faszyzm, czy żydowski za ukrzyżowanie Chrystusa. Wolny człowiek, jeżeli chce być wolny, powinien powiedzieć: Nonsens! Nie pozwolę się ogłupiać! Ale tego buntu przeciwko postulatom narodowego kolektywu nie należy traktować za szczegуlną sympatię do któregoś z tych narodów, lecz jako protest w obronie zdrowego rozsądku, swobody myśli i obiektywizmu, do którego każdy człowiek ma, jeżeli nie obowiązek, to w każdym razie prawo.

***

Generalnym zarzutem wysuniętym przeciwko wszystkim Niemcom, który podczas toczącej się wojny obowiązywał pół świata, a po wojnie podtrzymywany jest za sprawą prowokacji komunistycznej, chyba tylko w narodzie polskim, jest zarzut że nie obalili Hitlera, a przeciwnie dali się mu pro­wadzić i wykonywali posłusznie jego rozkazy. Jest to zatem identyczny zarzut, który można postawić Rosjanom, że pozwolili się opanować przez Lenina i wykonują służbę w NKWD. Podczas wojny"zarzutu tego nie wysunięto, gdyż pół świata wspierało bolszewików. Wskazuje więc wyraźnie na konjunkturalność tego rodzaju oskarżeń.

Ale rozciąganie odpowiedzialności zbiorowej na całe narody, jest nie tylko propagandową grą koniunktury politycznej, jest zarazem rzeczą co najmniej śliską... Dlaczego analogicznego zarzutu nie można wysunąć np. przeciwko na­rodowi polskiemu za tolerowanie komunizmu, w tej chwili, już od lat 17-tu? Jeżeli chodzi o ogólny potencjał UB, WOP-u, KBW i pokrewnych formacji policyjno-politycznych, to liczbowo nie ustępują one formacjom SS Niemiec hitlerowskich. Dalej: na Hitlera Niemcy dokonali bądź co bądź kilku zamachów. Na Bieruta i Gomułkę Polacy, ani jednego. Mało tego: nie jakiś jeden odłam Polaków, ale w tej chwili wszyscy Polacy na świecie, zarówno w kraju jak na emigracji, uważają namawianie do zamachów, strzelanie do reprezentantów reżymu, słowem każdą próbę obalenia totalitarnego ustroju siłą, za prowokację, za którą płacić będzie naród, czyli za zbrodnię. Wynikałoby z tego, że poczytujemy Niemcom za zbrodnię to (nie obalenie Hitlera), co sobie samym za cnotę. I odwrotnie: za obowiązek każdego Niemca to, co sobie za zbrodnię.

Odpowiedź na to zestawienie, obowiązującą polrealistów do roku 1956, brzmiała tak: To zupełnie co innego! Nie ma tu żadnej analogii! Hitleryzm był tworem niemieckim i powstał wewnątrz narodu niemieckiego, podczas gdy współ­czesny bolszewizm Polski został jej narzucony z zewnątrz i utrzymuje się wyłącznie siłą bagnetów "rosyjskich". - Stąd ma się wyprowadzać dalszy wniosek, że naród nie jest odpo­wiedzialny za "obce" ustroje narzucone mu siłą, natomiast odpowiedzialny jest za "własny" ustrój państwowy. I dalej: ten "własny" ustrój charakteryzuje mentalność narodu i stanowi odbicie jego moralności wewnętrznej. - Przyjmując jednak tę formułę stajemy wobec szeregu trudnych do rozwiązania problemów. Na przykład: który z ustrojów był bardziej typowy dla mentalności narodu francuskiego: krwawa dyktatura rewolucji 1789? Imperializm cesarski Napoleona? Czy reakcja Ludwika XVIII? Zmiany, które zaszły w przeciągu lat 26-ciu. Czy wobec krótkości tych terminów, decydować ma ilość lat następnych? Ale w takim razie wypadłoby stwierdzić, że naród niemiecki przez okres o wiele dłuższy uchodził za naród "poetów i myślicieli" niż za gestapowców i SS­manów. Podobnych łamigłówek wypadłoby rozwiązać bardzo dużo na całym świecie. Wyciągając aktualne konsekwencje z różnicy czynionej pomiędzy "własnym" i "obcym" ustrojem, musielibyśmy dojść także do wniosku, że w równym, stopniu winą ze strony Niemców było, że nie zabili ongiś Hitlera, jak winą byłoby dziś gdyby odwrotnie, strzelali do panów Ulbrichta i towarzyszy. Byłoby to co najmniej wygodna interpretacja dla wszystkich "obcych" ustrojów komunistycz­nych na globie...

Oczywiście, że temat tego rodzaju nie da się wyczerpać ani w kilku argumentach, ani w mniej lub więcej zawiłych formułach. Geneza władzy i narzuconego narodom ustroju państwowego ginie w mrokach historiozofii i należy do dziedziny nieskończenie obfitszej w wykładnie psychologii ludzkiej, a także przykłady dziejowe. Gdybyśmy dorzucili zalecenie Kościoła chrześcijańskiego, że: "każda władza pochodzi od Boga", znaleźlibyśmy się w sieci nieskończenie sprzecznych interpretacji.

***

Niezależnie od powyższych uwag, formuła przyjmująca drastyczne rozróżnienie władzy "własnej" od "obcej" wydaje się posiadać jeszcze jedną wadę. Mianowicie operując wy­łącznie terminem "naród", pomija istnienie czynnika w życiu bardziej konkretnego, jakim jest jednostka ludzka. Zaś właśnie w życiu mamy najczęściej do czynienia z wzajemnym stosunkiem: jednostka - władza, bez względu na to czy jest ona "własna" czy "obca". W ten sposób przenosząc punkt ciężkości z płaszczyzny kolektywno-politycznej w płaszczyznę jednostkowo-ludzką, stajemy w obliczu nowego kompleksu drażliwych kryteriów. A więc na przykład: dlaczego SS-mann tropiący ludzi obcej narodowości na korzyść własnej władzy, ma stać moralnie niżej od polskiego łapsa tropiącego swoich własnych rodaków w interesie władzy obcej i narzuconej siłą? Dlaczego np. ci literaci niemieccy, którzy pieli hymny na cześć "własnego" hitleryzmu, mają być piętnowani jako zbrodniarze, natomiast literaci polscy (i jacy! Gałczyński, Broniewski...) piejący hymny na cześć "obcego" im bolsze­wizmu, rozgrzeszani jako biedne ofiary? Że niby: muszą, że żona, dzieci?... Że chcą żyć? A tamci nie chcieli żyć? Nie mieli żon i dzieci?

Narzuca się jeszcze pytanie postronne, czy przy rozbudzo­nych współcześnie nacjonalizmach (pisze się: patriotyzmach), wśród wielu narodów Europy zabrakłoby piewców "własnego" władcy, chociażby najgorszego z najgorszych, ale którego jeden but stanął nad Atlantykiem, a drugi nad Wołgą, którego władza sięgnęłaby od piasków Egiptu po Ocean Lodowaty?! Wolne żarty. Nie darmo, choć niechętnie, porównuje się Hitlera z Napoleonem. - W rezultacie odpowiedź na pytanie: co jest "gorsze", opiewać "własny" hitleryzm, czy "obcy" bolszewizm, okazuje się sprawą co najmniej sporną...

Ale po roku 1956 cały ten temat doznał raptownej dezaktualizacji. Jak za przecięciem noża dotychczasowa argumentacja odwrócona została o 180 stopni. Gdyż oto dowiedzieliśmy się, że komunizm sam przez się nie jest zły... a zły jest jedynie wtedy tylko, gdy jest "obcy", narzucony, "rosyjski". Przeciwnie, "polski" komunizm przez to samo, że jest rodzimy, gomułkowski, przez to że jest "własny" staje się nie tylko lepszy, ale może być nawet wcale "dobry". A złe jest jedynie odejście od "polskiego Października" do "rosyjskiego Października". - Większość przyjęło odwrócenie poprzedniej argumentacji, nie spostrzegając nawet kardynalnej sprzeczności jaką wytwarza. Jedynie najinteligentniejsi z pośród polrealistów wyczuli tę drażliwą sprzeczność, graniczącą z kolektywnym zakłamaniem. Dla odparcia więc tego przykrego zarzutu, posypały się wykrzykniki w stylu: "Jak pan śmie porównywać komunizm z hitleryzmem!" - Że niby obowiązkiem Niemców było obalić hitleryzm, bo był ich "własny", a obowiązkiem Polaków jest bronić komunizmu z chwilą gdy staje się ich "własny"?... Ale tu zaczyna się już działanie zwycięskie tej wielkiej prowokacji, której poświęcona jest cała niniejsza praca. Dlatego powstrzymamy się od dyskusji w tym pojedynczym wypadku.

***

Nikt nie może powiedzieć, że dymy Oświęcimia przeszachrowało na mgiełkę zapomnienia. Oddają one w tysiącznych relacjach tym strasznym, trupim swędem, jakim oddawały w rzeczywistości. Nikt nie zapomniał, i słusznie. To wszystko zrobiono. Zapomniano tylko o jednym, o najważniejszym: o człowieku. O tym, że obiektywne pojęcie zbrodni nie ogranicza się do popełnienia jej w stosunku do Polaków i Żydów, ale w stosunku do: każdego człowieka.

I tu należy zauważyć, że powojenna literatura obca znacznie nas wyprzedziła w obiektywnym naświetleniu jednego z największych kryzysów ludzkości, jakim była druga wojna światowa. W obecnej jej tendencji "szukania człowieka" jest bardziej, po prostu mówiąc: ciekawa. Bo wiadomo, że w literaturze nie polityka, nie naród, a najciekawszy jest zawsze człowiek.

Niektуrzy postawę dzisiejszych Niemiec zbywają zaprzeczeniem faktów oczywistych, czy to przez ignorancję, czy złą wolę, czy po prostu przyjmując za podstawę komunistyczny sposób wykładni. Jedni narzekają na brak ekspiacji ze strony Niemiec, inni przeciwnie, znając stopień tej ekspiacji, wyrażają nawet pogardę dla zbytku "kajania się", wytykając brak godności. Słowem, tak, czy inaczej, byle wypadła - źle. Do rozpowszechnionych argumentów należy również wykrzyknik: "A, bo przegrali wojnę! To teraz są ,dobrzy’, ale gdyby... itd." Zauważmy nawiasem, że myśmy tej wojny też nie wygrali... Ale co to ma zresztą do rzeczy? Idee ludzkie powstawały często korzystając z jakichś zewnętrznych oko­liczności, i w danym wypadku treść ich jest ważna, a nie przyczyna która je zrodziła. Przyszłość, ktуrą otwierają, a nie przeszłość zakopaną w cuchnącym, masowym grobie. Czy piękna książka może być dlatego uznana za bez wartości, że nie byłaby napisana gdyby dziesięć lat temu ten, a nie inny generał wygrał decydującą bitwę?

W odrуżnieniu od przepisów socrealizmu, szczerość każdego pisarza mierzy się nie tylko tym, o czym pisze, ale i tym co przemilcza. Z drugiej strony każdemu winno być wolno pisać co chce i co mu najbardziej leży na sercu, co uważa za ważne. Niech piszą filosemici i antysemici, prokomuniści i antykomuniści, filoniemcy i antyniemcy. Nie to jest ujemną stroną pewnego zespołu ludzkiego, że ktoś jeden pisze w nim tak, a drugi inaczej. Ale to, gdy nikt nie odważy się napisać - inaczej; zgłosić swoje veto, swoje indywidualne, odmienne zdanie nawet wtedy, gdy przebywa w wolnym świecie i ani Gestapo, ani NKWD nie grozi mu za to Oświęcimiem czy Kołymą.

Niewątpliwie w dzisiejszych Niemczech zachował się pewien znikomy odsetek ludzi, którzy nie całą przeszłość hitle­rowską potępiają, lub nawet są jej stronnikami. Te rzadkie wyjątki są skrzętnie notowane: "Spójrzcie no na tych, co oni wypisują!" Tymczasem powiedzieć by należało: chwała Bogu! Chwała Bogu oczywiście, dla samych Niemców przede wszyst­kim. Bo naród, który wykazuje zbyt daleko posuniętą jednolitość opinii, zbyt wielką dyscyplinę, monomyślność, w którym nie ma nikogo kto by mуwił inaczej niż mówią wszyscy, nie budzi zaufania do swej szczerości. Tego rodzaju społeczeństwo wydaje się sztucznie podciągane do jednego mia­nownika. Jest ideałem ustroju totalnego, komunistycznego, a nie wolnego. Słusznie kiedyś napisał W. A. Zbyszewski w pięknym artykule, broniąc Władysława Studnickiego przed masowym potępieniem za zgłoszenie się na świadka obrony w procesie gen. von Mansteina, że społeczeństwo dojrzałego narodu winno być jak rozwarty wachlarz. Niewątpliwie tak. Dodajmy, że czym więcej stopni tego rozwarcia, tym więcej świadczy o dojrzałości, dynamice, bogactwie myśli i o kulturze. Podczas gdy zwinięty w mocnej garści robi wrażenie raczej krótkiej pałki.

Najwymowniejszym może świadectwem straszliwej nie­woli ducha w ustroju komunistycznym jest fakt, że nikt z tych milionów ludzi nie stanie dziś w obronie Stalina, którzy przez trzydzieści lat zestawiali go z bóstwem na ziemi!

***

W doprowadzonej do infantylizmu jednostronności kompleksu niemieckiego, mniejsze znaczenie ma meritum sprawy, sprawy Niemiec. Natomiast jako "kompleks" stanowi charakterystyczny przykład deprecjacji kulturalnej. Jeżeli stosunek do jednego tylko państwa, czy jednego narodu hamuje wszelką żywotną elastyczność i stanowi kamień do potknięcia na drodze samodzielnego myślenia, to cóż dopiero mówić o możli­wościach polskiego "wkładu", czy "udziału" w postępie świata.

W roku 1869 angielski działacz filantropijny, czcigodny pastor Henry Lansdell, przemierzył całą Syberię i odbrązowił cokolwiek ówczesne pojęcia o okropnościach carskich katorg. W książce wydanej następnie w Londynie, polemizuje on w sposób trochę naiwny m. in. z "niejakim Rosjaninem Teodorem Dostojewskim", zarzucając mu, że w swoich relacjach ("Za żiwo pogriebionnyje") mocno przesadził, sztucznie zgęścił barwy i zaplątał się w nieścisłościach. Lansdell nie wiedział jeszcze kim będzie dla świata Dostojewski. Traktował go wówczas za "niejakiego", ale w rezultacie wystąpił wobec opinii europejskiej z obroną ówczesnej Rosji przeciwko pisarzowi rosyjskiemu... Przerzucając te stronice dziś, trudno powstrzymać wyobraźnię o tym stopniu oburzenia i piętnowania z jakim spotkałby się pisarz polski ze strony rodzimego kolektywu, gdyby aż tak dalece wyłamał się z urzędowej interpretacji Polski, żeby zgoła obcy autor musiał ją bronić przed opinią europejską!

A przecież imię ówczesnej Rosji, jeżeli rozsławił w całym świecie, to nie pismak rządowy i nie publicysta wiernopoddańczy - ale najbardziej ów właśnie, "niejaki" Teodor Dostojewski. Można by wtrącić: Tak, ale geniuszem swego talentu, który nie każdemu jest dany. Słusznie. Obawiać się jednak można, że gdyby polski pisarz zadarł w ten sposób z kompleksem polrealistycznym, to nawet przy największym geniuszu i talencie, groziłoby mu pozostanie tylko - "niejakim", czyli za życia pogrzebanym.

Kiedyś Henryk Sienkiewicz wystąpił z dewizą: "Biada narodom, które wolność kochają bardziej niż ojczyznę." Była to dewiza ładnie brzmiąca w XIX w., gdy wolności osobistej było pod dostatkiem, a niewolę utożsamiało się tylko z niewolą na­rodu. Gdy ludzie nie mieli jeszcze pojęcia, jakie kształty przybrać może totalna niewola ducha ludzkiego w przyszłości. Dziś szczęśliwa jest ta ojczyzna, i szczęśliwi są w niej ludzie, którzy mogą ją (jeszcze) krytykować. Pamiętam jak w okresie najbardziej ponurym okupacji, wpadła mi do ręki broszura propagandy hitlerowskiej, zdaje się pt.: "Anglicy o sobie." Była to selekcja wypowiedzi angielskich polityków i publicystów poddająca druzgoczącej krytyce własne postępowanie w różnych okolicznościach i różnych okresach, w stosunku do różnych narodów. Zamiarem propagandy hitlerowskiej było wzbudzić w czytelniku odrazę do Anglii. We mnie wzbudziła ta broszura szacunek i podziw dla Anglii!...

Można mieć wiele niechęci i nawet awersji do polityki Stanów Zjednoczonych. Ale czyż bardziej niż wszystkie jej urzędowe stacje radiowej propagandy, nie przemawiają za autentycznym wyrazem wolności takie np. wypowiedzi jak admirała amerykańskiego Burke, który w kwietniu 1962 oświadcza publicznie: "Stajemy się po prostu niebezpieczni dla świata! Nikt bowiem nie wie co zrobimy, gdyż sami nie wiemy co zrobimy..." - Albo brata prezydenta, Roberta Kennedy ministra sprawiedliwości, który na jakiejś konferencji w Indonezji, zapytany: "Jak Pan ocenia rolę swego kraju w wojnie z Meksykiem? - odpowiedział: Sądzę, że w tej wojnie sprawiedliwość nie była po naszej stronie."

Dziś świat stoi w obliczu grożącej mu katastrofy. Największą z możliwych, nie byłaby wojna a wolność, lecz kapitulacja przed totalną niewolą. To też przenosząc słowa Henryka Sienkiewicza na czasy dzisiejsze, należy powiedzieć: "Biada narodom, ktуre ojczyznę kochają bardziej niż wolność!"

Prawdziwe zagrożenie niemieckie

"Antyfaszyzm" - Ktoś zażartował kiedyś, że Ameryka może łatwo rozbić Sowiety według gotowego wzoru: Trzeba wziąć wzуr Hitlera i zrobić wszystko na odwrуt... – Wydaje się czasem, iż rzeczywistość dzisiejszych Niemiec zachodnich da się łatwo odmalować według wzoru: wziąć to co pisze dziś o Niemczech soc- i polrealistyczna prasa i przedstawić na odwrуt...

Niemcy są w tej chwili niewątpliwie najbardziej antyhitlerowskim krajem na świecie. Nie tylko z formy, ale z ducha. O takich przejawach, jak antymurzyńskie wybryki w Stanach Zjednoczonych, rasistowskie w Unii Południowo – Afrykańskiej, o takich reakcjach jak OAS francuski etc. nie może być w ogуle mowy. Natomiast według urzędowych obliczeń, działa w Niemczech zachodnich około 13 000 wyszkolonych agentów komunistycznych z budżetem 120 milionów marek rocznie; istnieje ponad 30 kryptokomunistycznych organizacji jawnych pod różnymi szyldami; rozpowszechnia się około 100.000 egzemplarzy tajnych broszur i pism komunistycznych. Poza tym infiltracja komunistyczna uprawiana jest za pośrednictwem ogromnej ilości rozmaitych i zmieniających się sposobów, których wyliczenie zajęłoby zbyt dużo miejsca. Może jednak groźniejszą od bezpośredniej jest infiltracja pośrednia, różnych stopni i mnogich odcieni.

Wszelki przerost doprowadza do objawуw ujemnych. W Niemczech zachodnich istnieje przerost... antyhitleryzmu. Zdanie to może wzbudzić szydercze okrzyki i normalne inwektywy. Ale najbardziej zgodne nawet wycie nie zmieni faktu, że tzw. "antyfaszyzmy" wszystkich krajów, nie od dziś znajdują się pod kuratelą międzynarodowego komunizmu, który je wyzyskuje dla własnych celów, wyraźnie jednostronnych. Chodzi więc o tę jednostronność, a nie o antyhitleryzm sam w sobie. W istocie bowiem trudno jest zakreślić granice potępieniu tak ponurego totalizmu, jakim był hitleryzm. Ale, bez stosowania metody porównawczej, jedynie zdolnej wypośrodkować obiektywny pogląd na rzeczy, łatwo popaść w drugą skrajność. – Sfery artystyczno – literackie, młodzieżowe i intelektualne zachodnich Niemiec, nie są może bardziej filokomunistyczne niż francuskie, włoskie etc. w rachunku względnym. Stosunek filmów o tendencji antyhitlerowskiej, do tych o tendencji antykomunistycznej, ma się chyba jak 1 000 : 1. Zdaje się, że nie zaistniała ani jedna sztuka teatralna o tendencji antykomunistycznej, podczas gdy "Pamiętnik Anny Frank" osiągnął najwyższą ilość przedstawień. W dziedzinie literatury pięknej, na sto dobrych książek na tle antyhitlerowskim, nie ma ani jednej dobrej powieści na tle życia w Niemczech wschodnich, choć powinno to wszystkich interesować. Wszelkiego rodzaju "młode awangardy", rozmaite grupy literackie, to wszystko jest nie tylko antyhitlerowskie z zaciętością, ale w bardzo znacznym stopniu "postępowe" na modłę dzisiejszego koegzystencjonalizmu. Chwilami odnosi się wrażenie, że w niemieckich sferach literackich, antykomunizm jako temat, tzn. bez względu na wartość literacką utworu, jest uważany za kicz, jakby nim był np. w malarstwie temat zamku i jeziora z łabędziami, włączony do tematu oleodruków upiększających trzeciorzędne zajazdy. Wiele kluczowych stanowisk, zwłaszcza w niemieckim świecie wydawniczym, prasowym, radiowym, pochodzi z czasów koncesji rozdawanych przez władze okupacyjne po r. 1945, gdy wszelki przejaw antykomunizmu był zakazany.

Naturalnie stan taki nie może pozostać bez wpływu na kształtowanie opinii publicznej. Zwłaszcza, że niechęć do jakiekolwiek aktywnej rozprawy z komunizmem, pod hasłem: "Nie wieder Krieg!" dominuje w szerokich warstwach. Prowokacja komunistyczna zdaje sobie z tego stanu sprawę, i dostępnymi jej kanałami, nie tylko wyzyskuje go dla swoich celów w Niemczech, ale usiłuje je jeszcze zastraszyć mobilizacją światowej opinii publicznej i zmuszać do ciągłej defensywy. Podczas gdy na przykład masowe zabójstwa codzienne francuskiego OAS przeszły do rubryki cyfrowych danych, jeden wyrostek niemiecki, który namaluje na płocie znak swastyki, potrafi za sprawą prowokacji komunistycznej za­alarmować opinię pół globu.

Podejście polrealizmu jest w tym wypadu analogicznie niekonsekwentne. Tzn. dostrzega niebezpieczeństwo w jednej swastyce, za którą nikt nie stoi, a nie dostrzega niebezpie­czeństwa w milionach sierpów-z-młotem, za którym stoi potęga międzynarodowego komunizmu, np. ta sama, która aktualnie ujarzmia Polskę.

"Rapallo". - Nie to należy jednak do szczególnego para­doksu, który stał się już raczej notorycznym. Faktem bardziej znamiennym dla sytuacji jest to, że przesłanki polityczne polrealizmu pokrywają się w istocie najbardziej z przesłankami politycznymi tzw. "rewizjonistów" niemieckich, jeżeli nie wszystkich, to w każdym razie z ich ugrupowaniem skrajnym. Nie tylko dlatego, że sprawę Odry-Nysy uważają za sprawę najważniejszą. Obydwie strony wychodzą z założenia, że PRL jest kontynuacją historii polskiej; że PRL jest kontynuacją państwowości polskiej; że Polska leży nadal między Niemcami i Rosją; obydwie strony usiłują wydedukować samodzielność inicjatywy Gomułki, i obydwie starają się podkreślić niestałą zgodność w odniesieniu do Odry-Nysy, po­między Gomułką i Chruszczowym, a nawet rzekome tarcia na tym tle; obydwie strony uważają siebie wzajemnie za prze­ciwnika nr. 1, i takoż skłonne są traktować "Rosję" za mniejsze zło. Gdyż nade wszystko zgodne są ze sobą w dostrzeganiu w Sowietach elementów rosyjskich interesów imperialnych, które w pewnej koniunkturze dałyby się, drogą kompromisów, wyzyskać dla własnych celów narodowych. Wystarczy przytoczyć kilka cytat z "Pressedienst der Heimatvertriebenen", wydawanego przez Gottinger Arbeitskreis, aby tę ogólną tendencje ustalić:

Wytwarza się nastrój, że Sowietom tak bardzo znowu na Odrze i Nysie nie zależy... Między liniami da się wyczytać, że Chruszczow nie jest taki nieprzejednany jak Gomułka... Z Moskwą można by jeszcze gadać, ale przeszkodę stanowią Polacy, zarówno komuniści jak emigranci... Ciągle notuje się jakowe "zaniepokojenie" w Warszawie, powstałe z powodu jakiegoś posunięcia Moskwy, jakby istniała własna, samo­dzielna koncepcja polityczna w Warszawie, niezależna od wytycznych komunistycznego centrum partyjnego. Charakterystyczne jest przy tym powoływanie się na polską prasę emi­gracyjną. Zresztą komentarze bywają równie naiwne:

"Gomułka oblega formalnie Chruszczowa, aby wysunął sprawę Odry-Nysy na forum międzynarodowym..." (hvp. 15.11. 1961) - "Gomułka nie wymienił w przemówieniu ani razu nazwiska Chruszczow!... Natomiast mówił o działal­ności partyzantki podczas ostatniej wojny... Zaprawdę jasna wskazówka dla tych, którzy czytać i słuchać potrafią. Nie darmo słyszy się głosy, że Polska porwie za broń, gdyby Sowiety zdecydowały się na ustępstwa w sprawie Odry i Nysy..."

"W Warszawie śledzi się z podejrzliwością stanowisko Sowietów. Gdyby pewnego dnia Chiny stały się mocarstwem atomowym, Sowietom zależeć może na przywróceniu dobrych stosunków z Niemcami... Ostatecznie już w siedmioletniej wojnie anektowała raz Rosja Prusy Wschodnie, ale je jednak zwróciła z powrotem Niemcom..." - (hvp. 14. 3. 1962)

Tego jednego zestawienia wystarczy, aby przedstawić sobie jak dalece nie pasowałoby do tego obrazu stwierdzenie, że Związek Radziecki nie jest ani Rosją z siedmioletniej wojny, ani "Rosją" w ogóle, a czymś zupełnie odmiennym. Nie można by też było wyciągać wniosku końcowego:

"Cała polska polityka (w Warszawie) w odniesieniu do Niemiec jest skierowana na to, aby... nie dopuścić do rosyjsko-niemieckich rokowań pod znakiem zasadniczego równouprawnienia..."

A więc widzimy tu odwrócenie rzeczywistości: Nie sowiecka prowokacja uniemożliwia porozumienie polsko-niemieckie, lecz na odwrót: polska prowokacja uniemożliwia porozumienie niemiecko-sowieckie... Widzimy identyczne z polrealizmem zasugerowanie tzw. "realną" polityką, budującą na przeoczeniu rzeczywistości, jakoby nie istniał międzynarodowy komunizm, który dąży nie tylko do utrzymania Odry i Nysy, nie tylko do opanowania Berlina, nie tylko całych Niemiec, ale do opanowania całego świata. - W wyniku tego umyślnego przeoczenia, krok już tylko do, zakamuflowanych narazie, dość jednak przejrzystych sympatii dla odnowienia polityki "Rapallo" z Moskwą:

"Poważne zaniepokojenie wzbudziły wśród Polaków kon­takty górnoślązaka dr Krolla z Chruszczowym..." (hvp. 6.12.1961) - "Gomułkla usiłował przestrzec Moskwę przed zapowiedzianym kursem ,Rapallo’..." (hvp. 31. 1.62) - "Rapallo przyniosło Sowietom duże korzyści... Wytworzyła się też współpraca w dziedzinie militarnej... gdyż obawiano się dalszych ze strony polskiej aneksji ziem niemieckich... i Sowiety obawiały się nowych polskich awantur (Abenteuer)... To była więc jasna defenzywnopokojowa polityka, którą rząd niemiecki sprowadziła na drogę ,Rapallo’... Jest prawdą historyczną, że ,Rapallo’ tylko dlatego zostało zawarte, gdyż ZSRR i Niemcy jednako obawiali się Polski..." (hvp. 31. 1. 1962)

Są to dowolne cytaty, pochodzące z jednego tylko źródła. Mówi się wszakże o tym, że i w sferach obecnego partnera koalicji rządowej, FDP, istnieją poważne tendencje do odnowienia prorapallowskiej polityki z "Rosją", jako wyrazu dążeń "realnej" polityki wschodniej. W ten sposób możemy postawić niejaki znak rуwnania pomiędzy polrealizmem i "niemrealizmem", nie uwzględniającym ani historycznych, ani bieżących doświadczeń.

Znamienny jest też powszechnie przyjęty w politycznej nomenklaturze niemieckiej termin: "Wiedervereinigung" ponowne zjednoczenie, w odniesieniu do głównego postulatu "zjednoczenia Niemiec". Słowo "zjednoczenie" jest w danym wypadku wyraźnie bałamutne. Zjednoczyć można Europę, zjednoczyć też można dwie rozdzielone połacie tego samego kraju. Ale nie można "jednoczyć" rzeczy zabranej, zagrabionej, okupowanej. Można ją tylko: wyzwolić, albo nie wyzwolić; ale nie "jednoczyć". Niewątpliwie termin jest narzucony przez mocarstwa zachodnie, aby nie brzmiał zbyt wyzywająco względem Sowietów. Tym niemniej przyjęty został powszechnie w Niemczech co wskazuje, i co zresztą nie jest tajemnicą, na chęć dogadania się z Sowietami na drodze polubownej. Jest to chęć oficjalna, i na pewno zbożna. Nie zmieni jednak ani na jotę faktu, że Sowiety nie oddadzą dobrowolnie ani NRD, ani Odry i Nysy, ani żadnej innej zajętej przez nich ziemi, ani Niemcom, ani wolnej Polsce. I nie dlatego, że są one "polskie", czy "niemieckie", tylko dlatego, że są komunistyczne i stanowią ważną bramę wypadową dla opanowania Europy zachodniej.

Błędną jest też ocena porealistów, którzy w pewnych lewicowych kołach niemieckich dostrzegają rzekoma zrozumienie "dla polskiego punktu widzenia". W istocie jest ono rezultatem narastającej atmosfery antyantykomunistycznej i szukania dróg koegzystencji "ze wschodem", poprzez "Rapallo" z Polską Ludową, Polską taką jaką jest, tzn. Polską komunistyczną.

Dziś, istotne "niebezpieczeństwo niemieckie" może wynikać wyłącznie z tych samych przesłanek, co ze strony każdego innego narodu, uprawiającego politykę z zamkniętymi na rzeczywistość oczami. Politykę, którą znamionowało kiedyś: "Jedes Mittel ist recht"... jeżeli chodzi o partykularne interesy własnego narodu. Dziś tego rodzaju polityka należy już do złudzeń. Tego nauczyła nas rzeczywistość i doświadczenia od czasów przewrotu bolszewickiego w Rosji. Odtąd nie każda "realna" polityka stała się realną. Świat się od tego czasu skomplikował znacznie i upowszechnił. Kiedyś powiedział Hegel chyba słusznie: "Partykularyzm jest zazwyczaj zbyt mały, aby go przeciwstawiać powszechności."

***

Istnieje wiele przeszkуd na drodze do wspólnego działania dla wspólnego wyzwolenia spod panowania komunistycznego. Między innymi istnieje spór polsko-litewski, litewsko-białoruski, białoruski-polski, wszystkie o Wilno; spór białorusko­polski o Podlasie; spór ukraińsko-białoruski o Polesie; polsko­ukraiński a Lwów,Galicję,Wołyń; ukraińsko-tatarski o Krym; ukraińsko-kozacki o granicę na Dońcu; wiele sporów kaukaskich; istnieją spory o Besarabię, o Ruś Karpacką, o Siedmiogród, o Sudety; spór z narodową Rosją o jej przyszłe "nierozczłonkowanie". Może jednak największą przeszkodę dla wspólnego działania przedstawia dziś spór polsko-niemiecki o granicę na Odrze i Nysie.

Jest to spуr, podobnie jak wszystkie inne, w gruncie bezprzedmiotowy, gdyż prowadzony o rzecz, która nie należy ani do Niemców ani do Polaków, tylko do kogoś trzeciego, do komunistów. Bezprzedmiotowy dlatego jeszcze, że ani Niemcy, ani Polacy w wolnym świecie ten spór wiodący, nie za­mierzają aktualnie powracać do tych ziem pod panowanie komunistyczne. Jest to więc spór o rzecz leżącą w mglistej przyszłości, co do której nikt nie wie jak się ukształtuje, chyba jedno tylko na pewno, że komuniści nie oddadzą tych ziem dobrowolnie. Nie istnieje zaś możliwość odebrania im siłą bez pogodzenia stron, spierających się o "skórę na niedźwiedziu". Bez współdziałania Niemiec, wyzwolenie wschodniej Europy wydaje się trudne do zrealizowania. Zrozumiałe jest tedy, dlaczego prowokacja komunistyczna czyni wszystko co w jej mocy, aby do porozumienia polsko-niemieckiego nie dopuścić. Istotnie udało się wyekscytować nastroje antyniemieckie do stanu dla komunistуw pożądanego.

Jeden ze znakomitszych pisarzy polskich, Juliusz Sakowski, pisał na ten temat:

"Podsycanie nastrojуw antyniemieckich w kraju służy tam określonemu celowi politycznemu. Nie trudno zgadnąć jakiemu. Jeśli Polsce wciąż grozi niebezpieczeństwo niemieckie, trzeba szukać przeciw niemu oparcia w Rosji. Łatwiej wtedy pogodzić się z sowiecką niewolą.

O ile więc w kraju kampania antyniemiecka jest zrozumiała, bo narzucił ją z góry upatrzony cel, uprawianie jej na emigracji jest tylko sukursem dla Gomułki... można by bowiem odnieść wrażenie, że Polska nie jest w niewoli sowieckiej, ale że nadal toczy swą wojnę z Niemcami, zaczętą w 1939 roku ...

Trzeba się zdecydować o co toczy się walka i przeciw komu. Jeśli o wolność narodu dziś, a nie o jego zagrożenie w nie dającej się przewidzieć przyszłości - to przeciw Rosji. Nie przeciw Niemcom...

Jeśli przyszłość Polski jest w Europie (z czasem zjednoczonej), to w Europie z Niemcami..." ("Dziennik Polski", Londyn, 23. 11. 1960.)

"Realizmy" contra rzeczywistość

"Ros-realizm". - Nieprawdą jest, że komunizm zagraża "zachodniej cywilizacji", "zachodniej kulturze". Komunizm zagraża cywilizacji i kulturze. Każdej. Rzymskiej, bizantyjskiej, chińskiej, indyjskiej, arabskiej. Będąc wrogiem nie narodów, lecz człowieka tout court, jest wrogiem i jego Boga, i całego dorobku ludzkiego. Niestety stosunek człowieka do komunizmu, i stosunek polityka do bloku sowieckiego, to często dwie różne rzeczy.

Obalenie komunizmu wogóle, i wyzwolenie ludуw Europy wschodniej w szczególe, o ile bez udziału Niemiec - jak to powiedzieliśmy wyżej - wydaje się trudne, o tyle bez udziału Rosjan wydaje się niemożliwe. Dlatego Rosja nie może być naszym przeciwnikiem w rozgrywce z międzynarodowym komunizmem, a winna być pierwszym naszym sojusznikiem. - Tak jak rzeczy dziś stoją, antykomunizm rosyjski jest antykomunizmem najbardziej "czystym", tzn. bez przymieszki zainteresowań pobocznych, a całkowicie skoncentrowany na obalenie systemu komunistycznego. Tam, gdzie w tej czystej formie występuje, z samego założenia musi być bezkompromisowy. Antykomunizm rosyjski i koegzystencja, pod jakąkolwiek postacią, wykluczają się wzajemnie. Dlatego zasadniczo logiczne jest stanowisko emigracji rosyjskiej, głoszącej dewizę tzw. "niepredreszenczestwa", czyli "nie przesądza­nia", nie decydowania z góry o przyszłych, narodowo-państwowych i terytorialnych aspiracjach narodów ujarzmionych, wobec hierarchicznie ważniejszego zadania: wyzwolenia ich spod tego jarzma. W idealistycznym ujęciu, stanowisko to pokrywałoby się z priorytetem pojęcia: "człowiek", przed pojęciem: "naród", gdybyśmy głoszone ideały traktować mogli dosłownie. W polityce jednak, jak wiadomo, nie są one traktowane dosłownie.

Nacjonaliści nierosyjskich, dziś ujarzmionych narodów, stają na stanowisku odwrotnym: "predreszenczestwa", przesądzenia z góry, tzn. uznania już teraz ich aspiracji państwowych i tych granic terytorialnych do jakich roszczą pretensje. Nacjonaliści są niewątpliwie przeciwnikami internacjonalizmu komunistycznego. Z drugiej jednak strony, będąc z zasady i natury swej ideologii, przeciwnikami każdego internacjonalizmu, międzynarodowości, stają się również przeciwnikami międzynarodowego rozwiązania problemu komunistycznego. Stąd, jak już wielokrotnie wskazywaliśmy – skłonni są negować międzynarodowy charakter zagrożenia komunistycznego, podstawiając pod to: zagrożenie ze strony narodowego imperializmu rosyjskiego. Program ich wyraźnie stawia na pierwszym miejscu "naród", a dopiero na drugim "człowieka. Przy tym zajęta przez nich pozycja jest do tego stopnia stanowcza, że niedwuznacznie dają do zrozumienia, iż w wypadku niespełnienia z góry ich pretensji i aspiracji narodowych, gotowe są powstrzymać się od wspólnego wysiłku na rzecz obalenia komunizmu, i od ewentualnego udziału po stronie Zachodu w akcji wyzwalania, a nawet... przejść na stronę komunizmu. Stąd dałby się wyciągnąć wniosek, że Białorusini wolą pozostać w niewoli komunistycznej jeżeli im się z góry nie zapewni Smoleńska, Litwini jeżeli nie dostaną Wilna, Ukraińcy jeżeli im się nie zapewni Lwowa, Polacy jeżeli się nie uzna Odry i Nysy, Kozacy jeżeli się nie uzna wolnej "Kozakii" etc. – To stanowisko koliduje w sposób oczywisty z interesami zniewolonych ludzi. Mało bowiem znajdzie się na świecie takich osób, które by uzależniały np. wypuszczenie z więzienia od zagwarantowania im na wolności tych lub innych warunków bytu, takiej gwarancji z góry nie otrzymają.

Dlatego zasada "nieprzesądzania" głoszona przez Rosjan, wydaje się bardziej słuszną niż zasada "przesądzania". Przeciwstawienie wszelako tych dwóch zasad zaciera się znacznie, po bliższym rozpoznaniu. – Tak samo jak nielogiczne byłoby twierdzenie, że komuniści całego świata, wyrzekając się własnych interesów narodowych na rzecz międzynarodowych, stają się ideowymi ofiarami rosyjskiego imperializmu, gdyż rosyjscy komuniści stanowią ten jedyny wyjątek, który ma na celu nie interesy międzynarodowe, a wyłącznie interesy narodowe rosyjskie, tak samo z drugiej strony, błędem byłoby sądzić, że Rosjanie mogą stanowić jedyny wyjątek pozbawiony dążeń nacjonalistycznych. Wręcz przeciwnie. Nacjonalizm rosyjski przejawia się równie zdecydowanie. A naczelnym jego hasłem jest tzw. "nierasczlenenije Rosii", tzn. nierozczłonkowywanie całości b. Rosji sprowadza. Identyczność tego stanowiska, potęguje jeszcze analogiczne "dawanie do zrozumienia" ze strony pewnych grup rosyjskich, że w wypadku rozczłonkowania Rosji, nie staną po stronie sił antykomunistycznych..., a kto wie, czy nie po stronie sowieckiej. Istnieją też liczne deklaracje, które głoszą o "solidarności wszystkich Rosjan w tym względzie, zarówno w kraju jak na emigracji". I tu dochodzimy do analogii z deklaracjami polrealistów ("wszyscy Polacy w kraju i na emigracji"... etc.), czyli możemy mówić o typie "ros-realizmu".

Podobnie jak dla polrealistуw głównym przeciwnikiem nie jest międzynarodowy komunizm, lecz Niemcy; jak dla niemrealistów głównym przeciwnikiem nie jest komunizm, lecz Polacy; jak dla wszystkich nacjonał – realistów głównym przeciwnikiem jest nie komunizm, lecz Rosja, względnie Polska; tak samo dla rosrealistów głównym przeciwnikiem staje się nie komunizm, lecz "zamachowcy na całość b. imperium rosyjskiego". Widzimy, że we wszystkich tych przypadkach, komunizm nie jest uznany za wroga nr 1; we wszystkich tych przypadkach własne, egoistyczne interesy nacjonalistyczne górują nad wspólnym interesem zarówno wyzwolenia, jak obrony przed wspólnym zagrożeniem. Otrzymujemy obraz raczej pesymistyczny. Stwarza on jednocześnie sytuację, dającą szerokie pole dla działalności prowokacji komunistycznej, która ten stan rzeczy oczywiście usiłuje wyzyskać i podtrzymać. – Nie łudźmy się oryginalnością własnej postawy. Podobnie jak niektórzy polrealiści jeżdżą do Warszawy i są tam mile widziani, takoż niektórzy rosrealiści jeżdżą do Moskwy i znajdują tam zrozumienie dla "wspólnej sprawy".

"Realizm" – manny z nieba. – Należy natomiast do specjalnej pragmatyki fakt, że wszystkie te zniewolone "realizmu" łączą się wspólnie dopiero w wyrzekaniu na politykę mocarstw zachodnich, które w stosunku do bloku komunistycznego uprawiają egoizm własnych interesów, uważając go ze swej strony za "realny"... – Czy może nas w tym ogólnym obrazie bądź rozgrzeszać, bądź pocieszać, że krytyka ta jest merytorycznie słuszna?

Polska, jak widzieliśmy, w pierwszej wojnie, dla własnych względów narodowych, przyczyniła się poważnie do uratowania bolszewizmu; w drugiej, dla względów narodowych, stanęła otwarcie po jego stronie; po wojnie, dla tych samych względów, uznała za celowe wesprzeć "własną drogę do "socjalizmu". Nie chodzi w tym wypadku o ocenę słuszności lub niesłuszności tych względów. Załóżmy nawet, że we wszystkich wypadkach o stwierdzenie nagiego faktu.

Przechodząc natomiast do oceny obecnego stadium, wypada stwierdzić, że PRL – "Polska Rzeczpospolita Ludowa", nie jest ani "polska", ani "Rzeczpospolita", ani "ludowa". Jest członem sowieckiego bloku i filią międzynarodowego komunizmu. Ci więc z polrealistów, którzy tego nie dostrzegają, bądź dostrzegać nie chcą, raczej pozbawiają się podstaw do krytyki mocarstw zachodnich, które również nie dostrzegają, bądź nie chcą, że może im w przyszłości grozić podobny los, jeżeli nadal uprawiać będą anachroniczną politykę, opartą wyłącznie na przestrzeganiu "rozsądnie" pojętych własnych interesów.

Rozważania nad polityką globalną przekroczyłyby ramy niniejszej pracy. W tym miejscu chcielibyśmy zwrócić jedynie uwagę na pewien aspekt tego notorycznego wyrzekania na Zachód, który tłumaczy się nie tylko łatwizną zarzucania winy na innych. Częściej jest to wcale realny pretekst do uprawiania "realnej polityki", czyli do nieprzeciwstawiania się samym niewoli komunistycznej, a raczej przejścia na pozycje współpracy "organicznej" i "pozytywizmu", - dlatego że: inni nie chcą nas wyzwalać. Przemyślając rzecz do końca, żaden kraj, w ten sposób, który zostanie z kolei zajęty przez komunizm, nie powinien stawiać mu oporu, lecz w imię realnej polityki iść z nim na kompromis; czekając aż inni zechcą, lub raczej nie zechcą go wyzwalać. Jakby historia znała takie przykłady, że w polityce obowiązuje miłość do bliźniego większa, niż do siebie... Przyznajmy, że trudno sobie wyobrazić, ażeby prowokacja światowego komunizmu mogła wykoncypować program bardziej dla siebie dogodny.

Jest to temat, który zazwyczaj wywołuje furię ze strony "realistów" i dlatego nie dopuszczany do rozważań publicznych, zwłaszcza w emigracyjnej prasie polskiej. Samo jednak zakazanie a priori pewnego tematu, jest pozbawianiem ludzi prawa do stawiania pytań, a pytania te narzucają się same: Dlaczego Ameryka np. ma nas chcieć wyzwalać bardziej, niż my sami tego pragniemy? Dlaczego Amerykanie np. mają ginąć za nas, gdy sami nie pragniemy ginąć za siebie? – Pytania te dlatego traktuje się notorycznie za "szaleństwo", a nawet "zbrodnię", ponieważ wobec dzisiejszych potęg świata, rzekomo żaden spontaniczny opór ani się nie ostoi, ani się nie liczy. Wszelako rzeczywistość mуwi nam co innego. Że się właśnie nie uznaje i nie liczy z tymi, którzy siedzą z założonymi rękami. Gdyby garstka Żydów nie rozpoczęła w roku 1946 walki z imperium brytyjskim, nie mieliby dziś Izraela; gdyby Cypryjczycy nie zrobili tego samego, nie mieliby niezależnego Cypru; gdyby Arabowie algierscy nie podjęli 7-letniej wojny z imperium francuskim, nie doczekaliby w roku1962 niepodległej Algerii. Można by te przykłady rozciągnąć na Marokko, Egipt, Syrię, Indonezję i wiele innych krajów. Jeden genialny murzyn, Czombe z Katangi, rzucił rękawicę całemu światu, i choć do dziś nie jest pewne, czy to nie on zestrzelił dużego szkodnika ze stanowiska sekretarza generalnego Narodów Zjednoczonych, nic mu nie zrobiono, mimo masakry urządzanych przez wojska ONZ. – Mimo, iż żaden z tych spontanicznych ruchów i odruchów, nie rozporządzał ani bombą atomową, ani nawet czołgami. Nie będziemy wchodzili w ocenę merytoryczną tych spraw, ich słuszności lub niesłuszności, w poszczególnych wypadkach. Ograniczymy się do stwierdzenia faktu, że mimo powszechnego potępienia wojny uznanie praw i respekt w świecie zdobywają przede wszystkim ci, którzy działają. Legenda, że istnieje możliwość przekupienia Sowietуw grzeczną postawą jest tylko legendą, tak samo jak możliwość ich przekonania. Finlandia w okresie drugiej wojny światowej, prowadziła aż dwie wojny przeciwko Sowietom, w tym jedną u boku Hitlera, a pośród wszystkich krajów od Oceanu Lodowatego po Morze Czarne wyszła jeszcze najlepiej.

KONIEC

Patos contra zaraza

Wobec zaziębienia interesów międzynarodowych, nie ma już dziś miejsca na suwerenności państwowe starego typu. Jeżeli jakiś naród chce pozostać suwerennym, winien rozumieć, że taka możliwość istnieje jedynie przez integralne włączenie się do wolnego świata. Dlatego dewizą winno być nie: "własna droga do socjalizmu", a wspólna droga do wolności. Nie własna droga "dla dobra narodu", a wspólna droga dla dobra ludzkości.

Wobec pozycji jakie zajął, i wobec terytoriów, które okupuje "światowy system socjalistyczny" dziś – każdy humanista winien się stać rewizjonistą.

Czołowy publicysta polrealizmu, Aleksander Bregman, jeden z nielicznych w tym obozie pisarz dużej miary, analizując stanowisko publicystyki polskiej, określił je jako powinność, acz z rуżnych punktów, ale w interesie Polski. Wydaje się wszelako, że polityka, która służyła ongiś wyłącznie interesom państwa i narodu, stała się dziś anachronizmem. Dzisiejsza polityka służyć winna interesom człowieczeństwa, aktualnie, aby go uchronić przed globalną katastrofą. Musimy zdać sobie sprawę, że zachodzi wielki proces przejścia od dotychczasowego "adwokatowania" interesom narodowym, do "adwokatowania" interesom ludzkim.

Musimy odrzucić zasadę prymatu interesu narodowego nad interesem idei wolności. Żadnymi względami partykularyzmu narodowego nie można dziś usprawiedliwiać działania na szkodę ludzkości. Nie ma takich racji ani geograficznych, ani terytorialnych, ani granicznych, ani w ogóle boskich czy ludzkich, którymi można by wymusić kapitulację z wolności. Nie bójmy się tego wyświechtanego patosu. Bo czy patos, czy nie patos, wolności jest człowiekowi potrzebna jak powietrze od oddychania, jak woda do picia. Przedmiotem naszych zainteresowań, przedmiotem naszej polityki, i przedmiotem naszej walki na śmierć i życie, może być – wobec aktualnego zagrożenia komunistycznego – tylko wolność, w tych granicach w jakich ludzkość dostąpić jej może na ziemi. O to idzie stawka.

Gdyby istniała możliwość udowodnienia komunistom czegokolwiek, wskazania czarno-na-białym że działają w złej sprawie, można by trwać w postawie rokowań i koegzystencji. Ale dyskusja z komunistami jest bezprzedmiotowa, gdyż czarne nazywają białym, a białe czarnym, co wyklucza wszelką konkluzję. Rokowania prowadzone przez komunistów są tylko po to, aby doczekać momentu gdy postanowienia tych rokowań nie zostaną dotrzymane. Koegzystencja, w myśl też Lenina, oznacza tylko "pieriedyszkę". Nie pozostaje więc nic innego, jak przejść z pozycji rokowań do pozycji siły. Jeżeli zgoda plany wydadzą się tym bardziej utopijne.

***

Błędy poczynione w polityce mocarstw zachodnich względem międzynarodowego komunizmu, były ogromne. Największym wydaje się jednak błąd współczesny, w stawce na narodowy-komunizm, w którym dostrzega się rzekomo spontaniczną tendencję tzw. państw satelickich do usamodzielnienia od centrali międzynarodowego komunizmu. Tego rodzaju stawka na rozsadzenie monolitu komunistycznego, miałaby tylko wówczas sens, gdyby doprowadzić mogła do ostatecznego wyłamania się tych państw ze wspólnoty komunistycznej. Błąd taktyczny widoczny jest w tym wypadku w przedstawieniu sobie "separatyzmu narodowo – komunistycznego" w postaci analogicznej do herezji religijnej. Ale różnica która zachodzi polega na tym, że każda religia, wiara, a więc i herezja religijna, znajduje w końcu oparcie we współwiernych masach, bez czego utrzymać się nie może. W wypadku natomiast odszczepieństw komunistycznych, mamy do czynienia tylko w masach nie posiadają poparcia. Wszystkie rządy komunistyczne, gdziekolwiek są, sprawowane są naprawdę wbrew woli ludności. Są jej narzucone siłą, podstępem i fałszem. Z chwilą podkopania tej siły, ustrój komunistyczny musi się rozpaść. To doskonale rozumieją przywódcy poszczególnych partii komunistycznych – a w każdym razie lepiej niż to się na zachodzie zdaje – nawet wtedy gdy wiodą ze sobą spory i wewnętrzno – partyjne rozgrywki. Zostaliby oni zmiecieni wszędzie tam, gdziekolwiek przewagę odniosłaby autentyczna wola ludności. Nie można więc kogoś "jednać", obiecując mu w nagrodę – jego własną zgubę.

Skąd jednak powstał dezyderat "ewolucja komunizmu"? powiedzmy to sobie otwarcie: jest produktem sytuacji, o której się nie mówi, i przez to udaje, że się o niej nie wie. Tym niemniej każdy rozsądny człowiek wie, że się komunizmu inaczej nie obali jak tylko przez wojnę. Ponieważ wojny nikt nie chce, a komunizmu również nikt nie chce, więc należałoby przyznać, że dotychczasowa polityka zaprowadziła świat w ślepą uliczkę. Z kolei jednak żaden szanujący się polityk nie zgodzi się przyznać, że prowadzi w ślepą uliczkę. Dlatego należało wymyślać coś, surogat czegoś, co by mogło wskazywać wyjście ze ślepej uliczki, i wierzyć w to wyjście. Wydobyto więc z lamusa starą koncepcję "ewolucji komunizmu", i uczepiono się jej dlatego, że byłaby jedyną alternatywą poza wojną. To wszakże, że jest jedyna, nie dowodzi że istnieje naprawdę. W praktyce nie tylko nie istnieje, ale jak każde samookłamywanie, osłabia odporność zagrożonego, a wzmacnia zagrażającego.

W tej chwili świat wolny jest jeszcze ciągle silniejszy, i to napawać by nas mogło, nie złudnym jak potoczne dezinformacje, ale autentycznym optymizmem. Ciągle jeszcze dużą szansę dają nam sami komuniści, którzy często wykazują więcej głupoty niż ich kontrpartnerzy, i niż to by się po nich spodziewać można było. Ta głupota zdjętego buta, głupota afery Pasternaka, głupota zrażana do siebie tych, którzy nie chcą być zrażeni, - chroni nas w dużym stopniu, ale czy na długo? Dziś już zwycięstwo prowokacji komunistycznej na bardzo wielu odcinkach frontu ideowego, politycznego i emocjonalnego, jest bezsporne. I słuszna może ogarniać obawa, że zwycięstwo to będzie pełne z chwilą gdy komuniści okażą się bardziej mądrzy, niż dziś są sprytni. Ażeby wypadek taki uprzedzić, należy przede wszystkim zerwać z sakralną metodą dopatrywania się błędów cudzych, lecz raczej zrozumieć własne.

Świat wolny rуżni się jeszcze i tym od świata niewolnego, że nie może być w nim za dużo dyskusji, wymiany myśli w rzeczach ważnych. Wartość wolnej myśli mierzy się nie tylko jej wartością obiektywną, ale i jej subiektywną szczerością.

Niektуrzy kwestionują prawidłowość tezy, że komunizm stanowi zagrożenie wolnego świata, twierdząc iż jest to slogan, albo pretekst służący za parawan celów ubocznych. Nie podobna negować, że w wielu wypadkach poszczególnych odpowiada to prawdzie. Ale te poszczególne praktyki nie mogą przesłonić istoty rzeczy że – w tak ubogiej w ścisłe definicje mowie ludzkiej – światowy system socjalistyczny, w jego działaniach i oddziaływaniu, dałby się najbliżej określić rodzajem – psychicznej zarazy. Definicja ta nie jest nowa. Już od roku 1918 była w powszechnym użyciu w Rpsji, gdzie potocznie połajanka. Winston Churchill pisał jeszcze 10 lat potem: "...Niemcy przetransportowały Lenina w zaplombowanym wagonie ze Szwajcarii do Rosji, jak bakcyl zarazy." – ("The world Crisis. The Aftermath", str. 72, Londyn, 1929.)

Istnieje rozpowszechniony pogląd, przedstawiający antykomunizm w postaci obsesji osób nie zdolnych do zrozumowań kategoriami "rozsądnymi" i "realnymi"; nieomal tkniętych nieuleczalną chorobą, i dlatego nie zasługujących nawet na leczenie, lecz tylko wzruszenie ramion. Ten pogląd na rzekomą "obsesję" antykomunistyczną, ukuli "realiści" polityczni i konformiści intelektualni nie tylko na własny użytek, ale i na użytek znacznej części drobno – mieszczan szerokiego świata; czyli ludzi, których interesy codzienne i instynkt przystosowania, pozbawiają fantazji. – tym, którzy lekceważą sobie, wzruszając ramionami, ostrzeżenia antykomunistów, zalecić by można aby się zdobyli na zastanowienie, chociażby nad takim pojedynczym przykładem jak Berlin, i zapytali siebie:

Czy lat temu 50, znalazł by się choć jeden człowiek przy zdrowych zmysłach w Europie, któryby nie poczytał za urojenie chorego umysłu przepowiednię, że nie w jakimś geograficznym Szanghaju, czy na wyspie okropności, lecz w centrum Europy, środkiem jednego z największych miast świata, przebiegać będzie granica-nad-granicami, mur dzielący sens ludzkich słów, najeżony pistoletami automatycznymi; że będzie się zza niego strzelać nawet do młodych dziewcząt i dzieci na ulicy, zupełnie bezkarnie; że się będzie porywać przechodniуw z chodnika; że ludzie będą robili podkopy, jak więźniowie uciekający z więzienia, - i to wszystko na oczach całego świata cywilizowanego, który ten stan uznawać będzie nie za stan wojny, lecz pokojowego współżycia, w okresie "wymiany kulturalnej" z tamtą stroną?... Tymczasem dziś, zatracenie poczucia perspektywy zaszło tak daleko, że nikogo nie dziwi że rząd kraju, którego stolicę przedzielono w ten sposób niebywałym w dziejach murem, rozważa poważnie warunki, na jakich mógł by udzielić strzelającym zza tego muru, miliardowego kredytu!... Jest to stan nie do pojęcia przed pierwszą wojną, nie tylko bez precedensu, ale kompletnie fantastyczny. Nie, żaden człowiek z pokolenia naszych ojców jeszcze, w możliwość takiej fantazji by nie uwierzył.

Wielka jest zdolność rezygnacji i przystosowania do warunkуw, właściwa naturze ludzkiej. Ale żaden realizm nie powinien pozbawiać ludzi poczucia wyobraźni, gdyż przestanie być realizmem. Porуwnanie zaś obyczajów świata z roku 1912 z obyczajami r. 1962, daje nam dopiero niejaką możność, choć oczywiście nie w zarysach konkretnych, wyobrazić sobie do jakiego układu rzeczy ludzie będą mogli być jeszcze zmuszeni "rozsądnie" się przystosować, w roku 2012! Jeżeli do tego czasu ognisko psychicznej zarazy nie zostanie unicestwione.

Katastrofa, to nie śmierć połowy ludzkości w wojnie atomowej. Katastrofa, to życie całej ludzkości pod panowaniem ustroju komunistycznego.

***

Być może przyjdzie czas upragniony, gdy to wszystko zostanie zapomniane, i ta książka zostanie zapomniana dawno, a komunizm starty z powierzchni ziemi; i my wszyscy powrócimy do starych sporów, sprzed czasów jego istnienia. Tak właśnie przechodzi wielka choroba, zapada w nicość zaraza i śladu po niej nie zostaje. I ludzie już nie pamiętają i pamiętać nie chcą. Ale bywa też, że choroba nie wymiera sama przez się, a musi być naprzуd zwalczona dużym wysiłkiem. Bywa też, że zwycięża. Ja piszę w dniach wielkiej choroby.

Tegoż autora

Tom Nowel – Wilno, 1935. (Wyczerpane)
Bunt Rojstów – Gebethner i Wolff, Wilno, 1938 (Wyczerpane)
Katyn ungesuhntes Verbrechen – Thomas – Verlaf, Zurich, 1949, Bergstadt – Verlag, Munchen, 1958
The Katyn Wood Murders – Hollis and Carter, London, 1951, British Book Centre, New York, 1952
II Massacro della Foresta – Edizioni Paoline, Rona, 1954
Droga Donikąd – Orbis, Londyn, 1955
Karierowicz – Orbis, Londyn, 1955
Kontra – Instytut Literacki, Paryż, 1957
Las Fosas de Katyn – Ediciones Paulinas, Madrid, 1957
Tragodie an der Drau – Bergtadt – Verlag, Munchen, 1957
Der Weg ins Nirgendwo - Bergtadt – Verlag, Munchen, 1959
Le Chemin qui ne Mene Nulle Part – Librairie Artheme Fayard, Paris, 1960
Sprawa Pułkownika Miasojedowa – B. Świderski, Londyn, 1962
The Road to Nowhere. – Harvill Press (Collins), London, 1962.

Jest to wersja książki wyłącznie do odczytu. Zainteresowanych drukiem odsyłamy do spadkobierców posiadających prawo na wydawanie dzieł Józefa Mackiewicza. Przepraszamy za możliwe błędy. Redakcja "NCz".

Józef Mackiewicz

Miejmy nadzieję?

Próba definicji tego, co się dzieje w RPL, jest znacznie utrudniona ze względu na zalew dezinformacji, ignorancji, częściowo nieświadomego albo świadomego zakładania. Do nich zaliczyć trzeba nie tylko dezinformacji lansowane przez centrale komunistyczne w warszawie i Moskwie w ich taktyce politycznej, ale też rozmaite nacjonalistyczne wishful thinking narodów pokomunistycznych, które ze swej strony dezorientują rządy narodów wolnych w ich stosunkach z blokiem sowieckim.

Do kardynalnych błędów należy:

I. Identyfikowanie Związku Sowieckiego ze starą Rosją, jej tradycjami, dążeniami, "duchem" etc., słowem z : "Imperializmem Rosyjskim" - W istocie rzecz ma się akurat odwrotnie. Związkowi Sowieckiemu obce są nie tylko natura i cele dawnej Rosji, ale ponadto właściwe cechy klasycznego "imperializmu". Zasada bowiem każdego imperializmu polega na wykorzystywaniu krajów podbitych dla korzyści własnego kraju (metropolii)  i własnego narodu. Tymczasem ani Rosja, ani Rosjanie w Związku Sowieckim nie osiągają żadnych korzyści z celów i działalności międzynarodowego komunizmu, a częstokroć żyją w gorszych warunkach niż ludzie w krajach rzekomo "kolonialnych", czyli podbitych przez centralę komunistyczną w Moskwie.

To odwrócenie rzeczywistości niejako do góry nogami, leży jednak w nacjonalistycznym programie "narodów ujarzmionych", którym najwidoczniej chodzi nie o obalenie ustroju komunistycznego, lecz o uzyskanie więcej swobód i praw ściśle nacjonalistycznej natury - w tymże ustroju komunistycznym. Przykładowym hasłem tego rodzaju jest tu spotykane często: polski (ukraiński, białoruski etc.) socjalizm (komunizm) nie jest tak zły, byle tylko nie był "rosyjskim".

II. Międzynarodowy komunizm z centralą w Moskwie nie jest "imperializmem" w potocznym tego słowa znaczeniu, lecz dążeniem do opanowania całej kuli ziemskiej, całego świata, wszystkich narodów, celem narzucenia temu światu totalitarnego ustroju komunistycznego. Żadne "rusyfikacje" nie są i nie były celem komunizmu, lecz wyłącznie skomunizowanie świata. Znane są środki, którymi w tym celu się posługuje. Infiltracja, indoktrynacja, masowa i szczegółowa propaganda, które do tego celu prowadzą. Jest to największe zagrożenie świata od czasu jego istnienia.

Przydawanie temu zagrożeniu cech "imperializmu", a zwłaszcza imperializmu jednego tylko narodu, nie tylko wprowadza w błąd opinię światową, ale przede wszystkim pomniejsza to zagrożenie. Stąd - pośrednio - leży w interesie Moskwy i jest przez nią w różnoraki sposób wyzyskiwane dla celów taktycznych.

III. Międzynarodowy komunizm w jego dzisiejszej postaci, jest rodzajem psychologicznej ZARAZY, niezależnie od narodowych czy ekonomicznych pobudek. Wolność, wolność prawdziwą, może dać tylko obalenie komunizmu, zniszczenie tego ustroju, niezależnie od języka jakim się posługuje. Zniszczenie to nie jest przepisem do załatwienia jakichkolwiek spraw i problemów granicznych, narodowościowych, ekonomicznych czy innych w krajach opanowanych przez komunizm. Jest to wyłącznie przepis na: przywrócenie wolności. Ludzie pozostaną jakimi byli zawsze: "źli" czy "dobrzy", ale wyzwoleni od zagrożenia komunistycznego.

IV. Czy świat chce, dąży do przywrócenia tej przedkomunistycznej wolności? Oto jest pytanie, przed którym wszyscy stoimy. Czasem wydaje się, że chce, ale nie dąży. I to nie tylko świat jeszcze wolny, tzw. "świat zachodni", ale - paradoksalnie - również ten zniewolony, ten pokomunistyczny. Różne są tego przyczyny. W pierwszej kolejności działa psychoza strachu przed wojną (tzw. "konfrontacja"). ¦wiat zachodni stawia na "ewolucję komunizmu". A pokomunistyczny, tzw. jego polityczna elita, na: poprawę bytu bez przelewu krwi.

V. To, do czego dąży "opozycja" w PRL i w innych krajach pokomunistycznych - niewątpliwie nie jest dążeniem do obalenia, lecz do "ulepszenia" komunizmu. Ale jedno wyklucza drugie. Mój adwersarz polityczny, Stefan Kisielewski, uważany za "wielkiego opozycjonistę" propagujący dziś "finlandyzację" Polski jako receptę polityczną, słusznie kiedyś zauważył: "Nie można czegoś "obalać" i "ulepszać" jednocześnie"

Niewątpliwie. Ruch "Solidarności" w PRL nie był nigdy dążącym do obalenia komunizmu, lecz do ulepszenia go. Poprawienia, zarówno warunków ekonomicznych, jak i społecznych. - "Więcej chleba i wolności"! Był w tym konsekwentny. Zgodził się na dominującą rolę partii komunistycznej, byle w jej polsko-katolickim wydaniu. Nie można zresztą dążyć do czegoś ("obalenie ustroju"), gdy się samo takie dążenie (kontrrewolucja, użycie siły, etc. etc.) przezywa "oszczerstwem", "prowokacją" etc. W tym swoim dążeniu do "Porozumienia Narodowego" znalazł też pełne poparcie ze strony Kościoła. Od prymasa Wyszyńskiego począwszy, na papieżu Janie Pawle II skończywszy. I tu rozwarła się dziedzina niekonsekwencji - częściowe zakłamanie w słowach i hasłach, gestach i komentarzach, przymykanie oczu na rzeczywistość. Bo: "porozumienie narodowe" - z kim?...

Przytoczę tu drobny na pozór przykład. Lenin, w swoim liście do Gorkiego, napisał: "Bóg to jest zdechłe ścierwo, które smrodem swego rozkładu zatruwa cały świat" Nigdy tego zdania nie wycofał i każdy wie, że aż do śmierci nie zmienił. Z drugiej strony cały świat wie, że leninizm, czy marksizm-leninizm, stanowi najwyższy cel i ideał międzynarodowego komunizmu. A Lenin jest jego największym prorokiem po dziś dzień. Powstaje pytanie, czy obecny papież, który unika wypowiedzenia słowa "komunizm", wie o tym liście Lenina, o rzeczywistej dążności każdego komunizmu, który pragnie zniszczenia wiary w każdego Boga?... I oto dochodzi do paradoksalnego zdarzenia: podczas jakiejś manifestacji robotniczej "Solidarności" w Gdańsku, w hucie im. Lenina, powieszono na ścianie obok portretu Lenina portret papieża. Akt ten poczytany być musiał za ciężką obrazę dla namiestnika Chrystusowego. Tymczasem uznano go powszechnie jako akt hołdu dla papieża, dowód katolickiego nastawienia robotników i przejaw "opozycyjnych" dążeń wolnościowych. Jest to jeden drobny przykład w pasmie niekonsekwencji, pomieszania pojęć itd., których tu wyliczać nie będziemy.

Czy na niekonsekwencji i pomieszaniu pojęć można budować coś trwałego? Moim zdaniem, nie. A do takich właśnie należy wiara, że możemy stworzyć komunizm gwarantujący ludziom wolność osobistą, polityczną, ekonomiczną czy jakąkolwiek inną. I to mimo oczywistości jaka zaistniała i trwa od 1917 r., że bez obalenia komunizmu o żadnych "wolnościach" w nim - marzyć nie można.

Klasyczny prekursor

Tego, co się dzieje w Polsce, mieliśmy przed 60-ciu laty klasyczny wzór. Tzw. wypad w Kronsztadzie ("Bunt Kronsztadzki") koło Piotrogrodu, w marcu 1921 r.

Nie lubi się tych wypadków analizować. Już w sierpniu 1920 r. wybuchły rozruchy w guberni tambowskiej (Powstanie Antonowa), następnie na Powołżu, na Ukrainie, Kaukazie, Zachodniej Syberii etc. Inflacja i kryzys gospodarczy wzmagał się. W styczniu 1921 r. rząd bolszewicki zmniejszył racje żywnościowe. W lutym doszło w Moskwie do demonstracji robotniczych i strajków. 2ł-go lutego w fabrykach Piotrogrodu (jeszcze nie przemianowanego na Leningrad) doszło do strajków i demonstracji ulicznych. Rząd zmobilizował początkowo ruchome oddziały "czerwonych kursantów", a następnie ogłosił stan wojenny, wzywając jednocześnie robotników do powrotu do pracy. Dnia 27 lutego pojawiły się na ulicach Piotrogrodu ulotki Komitetu Robotniczego wzywające robotników:

"Towarzysze! Zachowajcie rewolucyjny porządek. Żądajcie wypuszczenia aresztowanych socjalistów i bezpartyjnych robotników! Żądajcie zniesienia stanu wojennego!..."

Następnego dnia 6 tysięcy robotników Zakładów Putiłowskich wyszło na ulice. Rządowi bolszewickiemu udało się złamać demonstracje: Ściągnięto wojska i znaczne oddziały milicji. Jednocześnie podwyższono robotnikom racje żywnościowe. Wieści o wypadkach w Piotrogrodzie doszły do Kronsztadu. Załogi statków pancernych "Petropławsk" i "Sewastopol" zwołały wiece. Wysunięto wtedy różne żądania, ale - nie zrywając z ustrojem. M. in. "Władza Sowietom, niezależnie od Partii"?! I jednocześnie: "Precz z kontrrewolucją, zarówno z prawa jak z lewa?!". Ton został zachowany klasycznie "socjalistyczny".

Wyrzekano się jakiejkolwiek wspólnoty z antykomunistyczną kontrrewolucją, i samo podejrzenie o taką wspólnotę piętnowano jako "oszczerstwo" i "prowokację". Wzywano do "nie przelewania krwi". Do spokoju i solidarności. Rząd bolszewicki zmasował wojska. Komitet rewolucyjny marynarzy i robotników odpowiedział odezwą:

"Niech cały świat wie, że jesteśmy obrońcami władzy Sowietów (rad) i stoimy na straży zdobyczy Socjalnej Rewolucji. Zginiemy albo zwyciężymy!"

Te hasła nie pociągnęły całego kraju do powstania. Wielu odstręczyły od udziału. Bolszewicy rozbili "opozycję" robotniczo-marynarską. Jej przywódcy uciekli do Finlandii. A mocarstwa zachodnie?... Dnia 16 marca 1921 r. Wielka Brytania podpisała układ handlowy z rządem bolszewickim. Tegoż dnia Turcja układ "przyjaźni". A 18 marca Polska zawarła układ pokojowy z Moskwą. Jeszcze wcześniej, na X Zjeździe Partii, 8 marca, Lenin ogłosił swój słynny manifest o wprowadzeniu w kraju polityki "NEP-u". Już wtedy, jak i później, uznano ten zwrot taktyczny za "nieodwracalny". Chłopi wrócili do pracy "na swoim" radośnie.

Ten "komunizm z ludzką twarzą" przetrwał kilka lat. Potem nastąpiła kolektywizacja, wydziedziczanie, masowe zsyłanie "kułaków" do łagrów i straszna nędza całego kraju. Jak wszędzie pod rządami komunistycznymi.

Dziwne zniknięcie Lenina

W dzisiejszych wystąpieniach przeciwko komunizmowi, a zwłaszcza w klasycznej propagandzie Zachodu, rzucić się musi w oczy, że o Leninie i jego bolszewizmie prawie, albo wcale się nie mówi w tonie pejoratywnym. Podczas gdy masa jest tego o Stalinie, stalinizmie, neostalinizmie etc., jakby wszystko zło od Stalina się zaczęło, a nie od jego poprzednika, Lenina? Dlaczego tak? Przecież rzeczywistość była inna.

To Lenin pierwszy wprowadził obozy koncentracyjne, z których najsłynniejszy znajdował się na Wyspach Sołowieckich. To Lenin kazał topić oficerów carskich w przedziurawionych barkach na Morzu Białym. Rozkazał wymordować całą rodzinę cesarską, łącznie z dziećmi i wiernymi sługami.

Leninowskie czasy NEP-u uchodzące za prototyp "komunizmu z ludzką twarzą", były jednocześnie czasami krwawych rządów "Czeka" i GPU, sprawowanych rekami Polaka, Dzierżyńskiego. Połączone z okresem największych prześladowań religijnych. Tysiące księży prawosławnych, katolickich i innych wyznań, arcybiskupów, biskupów - zostało wymordowanych; świątynie zamieniono na składy, a nawet stajnie. Pokazowy był m.in. proces biskupa katolickiego Cieplaka i generalnego wikariusza Butkiewicza, których skazano na karę śmierci. Ciepiaka wypuszczono później do Polski, a prałata Butkiewicza zastrzelono w podziemiach Czeka. W tym czasie moskiewska "Prawda" z 31 marca 1923 r. wystąpiła z artykułem, że wyrok śmierci wydany powinien być na papieża w Rzymie, jako źródło wszelkiej kontrrewolucji na świecie. Terror antyreligijny objął wszystkie kraje ówczesnej Bolszewii.

Dziś raptem o tym wszystkim głucho - rzecz odwrócona została na Zachodzie do góry nogami według takiej mniej więcej formuły: "dobry" Lenin zrzucił złego cara, ale "zły" Stalin popsuł dzieło Lenina?

Amerykańska stacja radiowa Free Europe, z pewnego rodzaju triumfem w tonacji, przekazywała w lutym 1982 r. wystąpienie przywódcy komunistów hiszpańskich Carilla, który potępił wprowadzenie stanu wojennego w Polsce i powiedział, że dzisiejszy komunizm w Moskwie "odszedł od ideałów bolszewickiej rewolucji październikowej?" Brzmi to jak szyderstwo. Ale oto polskie czasopismo 'Polska w Europie", wydawane w Rzymie, niewątpliwie z poparciem sfer watykańskich, w nr 1 z 1982 r. w artykule pt. "Wolność dla Narodu Polskiego", cytuje obok wypowiedzi episkopatów, wystąpienia w obronie Polski:Enrico Berlinguera, sekretarza Komunistycznej Partii Włoch, Tetsuzo Fuwa, przewodniczącego sekretariatu Japońskiej Partii Komunistycznej; Kenji Miyamoto, przewodniczącego JPK" i podkreśla : "W sprawie polskiej solidaryzują  się partie komunistyczne Japonii, Włoch i Hiszpanii" w tonie dla tych partii pozytywnym. Jest li więc to pismo antykomunistyczne, czy raczej prokomunistyczne cieszące się "solidarnością" z tymi partiami? Te rzeczy przekazuje się na tamtą, prokomunistyczną stronę dla otuchy rodaków? Zgodnie zresztą ze stanowiskiem całego tzw. Zachodu.

Tłumaczy się ono dwojako. Po pierwsze słowo "rewolucja", każdą rewolucję, przyjęto na Zachodzie uważać za pojęcie pozytywne. Słowo: "kontrrewolucja", każda kontrrewolucję, za pojęcie negatywne, a nawet obelżywe wyzwisko. Zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych, które swoje oderwanie od Wielkiej Brytanii w XVIII wieku, i ustanowienie niezależnego państwa nazwały "rewolucją". Takoż w Europie, gdzie "Wielką Rewolucję Francuską" uważa się za początek nowej, postępowej ery. Stąd, w przeniesieniu na politykę bieżącą tzw. Wolnego ¦wiata zachodniego w odniesieniu do Moskwy, nie ma to być polityka obalania komunizmu (byłaby kontrrewolucją!), lecz stawka na ewolucję, na "prawdziwy socjalizm" i szukanie w tej stawce sojuszników wśród lewicy, a już zwłaszcza szukanie "opozycji" wśród samych komunistów. A więc w eurokomunizmie, w czerwonych Chinach i tak dalej. Nie można przecież pod antykomunistycznym sztandarem jednać i jednoczyć dla siebie "komunistycznych sojuszników" Ani obrzydzać i piętnować ich proroka, jakim  pozostał dla wszystkich komunistów Lenin! Można natomiast bić w Stalina i neostalinowców?, którzy wypaczyli naukę Lenina".

Stad jako słowa obelżywe pod adresem Moskwy nadaje się przez radio: "kontrrewolucjoniści", "czerwoni faszyści" etc. Albo w obliczu polskiego stanu wojennego wprowadzonego przez Jaruzelskiego: "junta generalska", "junta neostalinowców", "konserwatyści partyjni", "banda czerwonych reakcjonistów" i podobne temu epitety. Ale nie do pomyślenia byłoby piętnować ich np. per "banda bolszewicka!?"

Tymczasem byłoby to określenie najbardziej ścisłe. Gen. Jaruzelski nie jest ani zdrajcą, jak go przezywają w pewnych kołach emigracyjnych, ani żadnym targowiczaninem osiemnastowiecznym, co jest w przeniesieniu na dzisiejsze czasy określeniem śmiesznym. Jest po prostu komunistą. Zdrajcą byłby, gdyby zdradził komunizm, któremu służy. Tego właśnie wielu dysydentów i opozycjonistów pojąć nie może. Mimo wszystkich taktycznych skrętów i kłamstw komunizmu, ta szczerość z otwartą przyłbicą stanowi też o pewnej moralnej sile komunistów. Podobnie jak Jerzy Putrament wśród pisarzy PRL jest szczery w swym stanowisku. Znałem go przed wojną jeszcze. Zawsze był komunistą i takim pozostał. To co pisze, jest mi wrogie, ale wiem, że szczere. Podczas gdy plejada współczesnych pisarzy w ich wykrętasach, niedomówieniach, autocenzurze, przystosowaniu do zgody narodowej etc., bywa pełna zakłamania wewnętrznego i pisze nie ze szczerości wewnętrznej, ale z troski o "nie przekroczenie granicy", do mówienia prawdy, nie wychylania się zbytnio, dopasowania do zewnętrznej formy. To jest ich słabością. Należą do nich ludzie zarówno o antykomunistycznej przeszłości, jak też byli komuniści przerzuceni do "dysydentów".

Ani Zachód ani ruchy opozycyjne w bloku sowieckim - w znacznym stopniu manipulowane prze partię - nie walczą i nie chcą walczyć z samym komunizmem.

"Nie dopuścić do przelewu krwi!"

Jest to hasło najbardziej rozpowszechnione w całym świecie, szczególnie podkreślane przez najwyższy autorytet moralny, jaki reprezentuje w tym świecie Głowa Kościoła katolickiego. Nie dopuścić do przelewu krwi w walce z komunistami.

Mieszkam w Niemczech i trafiała mi do rąk dobra notatka gazetowa pewnej statystyki niemieckiej: w ciągu ubiegłego roku 1981 w wypadkach samochodowych zginęło na drogach NRF: 11,80 zabitych i 470,000 rannych (z których znaczny odsetek zmarł następnie w szpitalach lub został okaleczony na resztę życia). Nie miejsce tu na przytaczanie i analizę statystyk porównawczych. Tak jest w jednym, niezbyt dużym, kraju Europy. Wszelako wiemy, że statystyka analogiczna wykazuje - mniej lub więcej - ten sam procent we wszystkich krajach Europy. A w całym świecie? Cyfry te, zaokrąglone prowizorycznie, idą w miliony. W pomnożeniu lat np. dziesięć, wyniosłyby? - Nierozsądnie, naturalnie, byłoby wymagać od papieża, czy innych instancji światowej moralności, by postępiały rozbudowę światowego ruchu samochodowego, lub zgoła domagały się zniesienia go. Można jednak sobie wyobrazić ten wielki krzyk, jaki by się, podniósł gdyby tyle samo ludzi ginęło w walce z komunizmem. A przecież opanowanie kuli ziemskiej przez komunizm światowy wydaje się sprawą wielokrotnie ważniejszą niż rozwój ruchu samochodowego. Z tego zestawienia ludzie mogą się słusznie śmiać. Niemniej widzimy, że nie o sam przelew krwi chodzi, lecz o cele, w jakich się narozlewa.

Podobnie jest z potępieniem wojny. Każdej wojny, tak się mówi. Ale mówi się niesłusznie. Znany publicysta brytyjski, Philip Vander Est, opracował w r. 1979 obszerne dzieło obejmujące statystykę mordów komunistycznych. Według tego opracowania, począwszy od roku 1917, czyli od "wielkiej październikowej", komuniści wymordowali 143 miliony ludzi? Tzn. wielokrotnie więcej niż w ciągu swego życia i wojen, zdołał wymordować Hitler. (Zauważmy na marginesie: w Rosji carskiej od r. 1821 do r. 1906 stracono zaledwie 997 ludzi). Trudno sobie wszakże wyobrazić, aby papież i moralność opinii publicznej mogły ocenić dzisiaj wojnę przeciwko Hitlerowi jako "zbrodnię". Oczywiście, że niepodobna sobie wyobrazić. Każdy zgodzi się z tym, że była to wojna słuszna, i bez tej wojny hitleryzm mógł w dalszym ciągu szaleć na ziemi. Dlaczego jednak w takim razie, wojna przeciwko komunizmowi ma być "zbrodnią"... Mnie się zdaje, że każda wojna przeciwko zbrodniarzowi winna być uznana za słuszną i sprawiedliwą.

Wojen tak czy owak, nie wykreśli się z życia ludzkości. W ciągu ostatnich 300 lat mieliśmy tylko 60 lat bez wojen. Od roku 1945, czyli od końca ostatniej światówki, było ich na ziemi - czterdzieści.

Wymyślono super-straszak: wojna atomowa, która może zniszczyć naszą planetę. Po każdym nowym wynalazku, od nowego systemu łuków począwszy, poprzez artylerię, karabiny maszynowe, gazy trujące przepowiadano koniec ery wojen, jako zbyt niszczącej. Nic się nie sprawdziło. Hiroszima do teraz uchodzi za symbol odstraszający. Ale nie mówi się o tym, że bombardowanie Drezna przez bombowce alianckie w ostatniej wojnie, zwykłymi bombami lotniczymi, pociągnęło za sobą czterokrotnie więcej ofiar. Nie mówi się, bo -  nie wypada.

To, co wypada, a "nie wypada" mówić, jest wielkim hamulcem w naszym rozwoju intelektualnym, w ogóle. A już politycznym, w szczególe.

Znowu: prawda na wywrót

Przedstawia się Związek Sowiecki jako (uzbrojone po zęby) mocarstwo wyjątkowo potężne militarnie. W rzeczywistości jest odwrotnie. Związek Sowiecki jest chyba najsłabszym mocarstwem w dziejach. Bywały różne. Ale takiego, którego 90 procent własnej ludności pragnęłoby upadku, jeszcze nie było.

Ten, kto przeżył ostatnią wojnę sowiecko-niemiecką i widział to, co się działo w początkach na własne oczy. Właśnie nie wypada o tym  opowiadać głośno. Bo wkroczenie Hitlera w czerwcu 1941 przyjęte zostało powszechnie przez całą ludność, w tym rosyjską w szczególności - jako "wyzwolenie". Ale kto opowiadał się za Hitlerem, ten jest w oczach opinii "zły". Nie będę przytaczał przykładów powszechnie znanych, i zresztą zafiksowanych w licznych dziełach: całe armie sowieckie poddawały się masowo, przechodziły na stronę najeźdźcy. A ludność witała go chlebem i solą. Liczba jeńców w ciągu pierwszych miesięcy doszła do niebywałej cyfry wielu milionów. - Jednakże Hitler przegrał wojnę.

Znamy Hitlera i jego system niezliczonych zbrodni. Mniej znana natomiast jest jego bezgraniczna głupota; głupota jego systemu i jego koncepcji politycznych. Miał on wojnę już wygraną w kieszeni, zanim przekroczył sowiecką granicę. I zrobił wszystko, aby "ją przegrać" Hitler nie walczył z komunizmem. Jest tej "nie walki" pokazowym przykładem. Walczył z narodami i "rasami". Za wroga uważał nie komunizm, lecz "rasę żydowską", narody słowiańskie. Bolszewizm był dla niego tworem rasy żydowskiej; ludzi wschodnio-europejskich traktował za "pod-ludzi". Sam będąc rewolucjonistą, i przede wszystkim nacionał-socjalistą - nienawidził wszelkiej kontrrewolucji i zresztą wszelkiej "prawicy", z duszy całej. Wielokrotnie mówił, że żołnierz niemiecki walczy na wschodzie z Sowietami, nie po to, by wprowadzać stan kontrrewolucyjny w Rosji. Porównywał Rosjan do ludzi "z błota" W ten sposób "wyzwolenie", którego się spodziewano, zamienił w krwawe deptanie godności ludzkiej. Zamienił "wyzwolenie" we własna klęskę. A mimo to, jeszcze miliony ludzi. (Rosjan 1.800.000, Ukraińców, Białorusinów, mieszkańców Krajów Bałtyckich, Kaukazu, Donu, Azjatów etc.) wytrwało po hitlerowskiej stronie antysowieckiej z bronią w ręku do końca. Tak wielką nienawiść żywili do ustroju komunistycznego.

W dzisiejszym nastawieniu tzw. "Zachodu" (Polski nie wyłączając) jest właściwie wiele z tego "hitleryzmu" w ocenie bloku sowieckiego. Nie chce się widzieć komunizmu, lecz "Rosję" i "Rosjan". Tymczasem robicie tego bloku polega nie na sile militarnej, lecz polityczno-propagandowej. Recepta jest gotowa: wziąć wzór polityki Hitlera i - zrobić wszystko odwrotnie niż on to uczynił. Czyli z "najeźdźcy" przeistoczyć się w autentycznego "wyzwoliciela".

Ale nawet z punktu widzenia czysto militarnego Związek Sowiecki jest wielokrotnie słabszy od Zachodu. Niedawno Szwedzki Instytut Badań Wojennych w Sztokholmie ogłosił wyniki tych badań w czasopiśmie "EST". Jest to szczegółowa analiza, której przytaczać tu nie będziemy z braku miejsca. Opracowanie wszystkich odcinków terenowych, rodzajów broni i sytuacji porównawczych z Zachodem.

Wynika z tego, że militarnie na lądzie, na morzu i w powietrzu Pakt Warszawski jest co najmniej pięciokrotnie słabszy od Paktu Atlantyckiego. A  nie odwrotnie, jak to się lubi przedstawiać. I to w sumie: łącznie z bronią atomową.

Stad Związek Sowiecki i cały jego blok, jest mocarstwem, które najbardziej obawia się otwartej wojny ("Konfrontacji"). Gdyż przy trafnej ocenie ze strony Wolnego ¦wiata i zastosowaniu trafnej polityki, blok sowiecki rozpadnie się w drzazgi przy pierwszym zderzeniu wojennym. Rozpadnie się też cała ofensywna, psychologiczna sieć komunizmu, która dziś oplątuje i zagraża kuli ziemskiej.

Rachunek prosty

Międzynarodowy komunizm wychodzi z założenia bardzo prostego: Po co narażać się na ryzyko wojny (zguby), gdy można bez wojny, niejako gołymi rękami, opanować świat. Stąd cały komunistyczny plan ofensywny związany jest ściśle z planem obronnym w jedną całość. Infiltracja, indoktrynacja, dezinformacja, opanowanie wpływowych sfer wolnego świata, wszelkiego rodzaju lewicowców, "progresistów", pacyfistów etc. ect. przez wpływy komunistyczne są nam wszystkim bardzo dobrze znane. Już w latach dwudziestych "zaprojektowany był z powodzeniem prowokatorski plan, znany pod mianem "TRUST", który z jednej strony miał wszczepiać na Zachodzie przekonanie, że w Sowietach zachodzą wielkie, wewnętrzne przemiany "ewolucyjne", z drugiej strony przestrzegać przed wojną, która by te przemiany unicestwiła i wzmocniła bezkompromisowość komunizmu. Od tego czasu nadzieje na "ewolucje" Moskwy nie ustały w wolnym świecie, znakomicie wzmacniane manipulacją różnymi "dysydentami". Po drugiej wojnie głośne stały się komunistyczne "Kongresy Pokoju". Jednało się do nich, kogo się dało, zwłaszcza wśród intelektualnych, "postępowych" chrześcijan. Dziś okazały się niepotrzebne, od kiedy papieże po II Soborze Watykańskim, uczynili z POKOJU najwyższą cnotę i podnieśli go do godności nieomal świętego kanonu: Byle nie wojna! Byle nie przelewać krwi! Nie tylko w wojnie zewnętrznej, ale i "uchowaj Boże" w wewnętrznej kontrrewolucji! Tym bardziej wylansowano, już na wielką skalę i w nowym wydaniu, "nieantagonistyczną opozycję" w państwach komunistycznych. Tzn. taką, która dąży  do "poprawy" ewolucyjnej komunizmu, ale wyklucza obalenie go siłą. zaczęło się to w samych Sowietach jeszcze za Chruszczowa. Słynne pierwsze "samizdaty", nawet z adresami redakcji i autorów, czyli na wpół jawne, zasłynęły w całym świecie. Znaczenie miały tym większe, że jednocześnie utwierdzały Zachód w przekonaniu zachodzącej w bloku komunistycznym "EWOLUCJI", o której wszyscy marzą, gdyż stanowi alternatywę wszelkiej wojny, a nawet ją wyklucza. W ten sposób zabłysnęli "opozycjoniści" tej miary jak Sacharow i Sołżenicyn. Po nich przyszła plejada innych. Wszystkie głośne, organizowane na Zachodzie "przesłuchania im. Sacharowa" odznaczały się tym, że dopuszczano (przy ich rzekomym antykomunizmie) tylko "niewinne ofiary ustroju komunistycznego", z reguły - nie wrogów komunizmu, sami są sobie winni, o ile zasłużyli na represje..) - Sołżenicyn, którego puszczono za granicę z całą rodziną i całym archiwum" doszedł na Zachodzie do szczytu sławy. Jego działalności sprowadziła się do tego, że właśnie z najwyższego szczytu "antykomunisty" zaczął propagować trzy najważniejsze dla Moskwy postulaty: 1) Że Zachód jest zgniły i nie zdolny do walki (już Lenin powiedział, że gotów "sprzedać nawet stryczek na własną szyję, byle zarobić pieniądze). Więc na Zachód liczyć nie można; 2) Że komunizm jest potęgą militarną, która - jak powiedział - nie potrzebuje nawet bomby atomowej, rozwali Zachód gołą pięścią! (i Zachód padał plackiem ze strachu), i najważniejsze: 3)Że można z nim walczyć tylko przez duchowe przeobrażenie, miłość do prawdy, modlitwę do Boga, ale nigdy - jak napisał w swoim "Gułagu": "ani nożem, ani mieczem, ani karabinem"! To są te trzy tezy potrzebne Moskwie. Na wszystkie inne słowa Sołżenicyna (a niektóre bywały doskonałe) Moskwie, jak mawiał Lenin: "naplewat"! Jasne, że gdyby to spowodował agent sowiecki, nie miałoby znaczenia. Znaczenie ma, że głosi to ktoś, uważany za "apostoła antykomunizmu".

Po tej właśnie linii i wzorach poszły inne nie antagonistyczne "opozycje" w bloku sowieckim i poza jego granicami. A przede wszystkim tzw. "Eurokomunizm".

Sama nazwa wskazuje już na kapitalną dezinformację. Bo przecież Marks i Engels, a wreszcie sam Lenin, urodzili się w Europie, i dzisiejszy komunizm nie jest azjatycki, ani afrykański, ani amerykański, tylko tam przeszczepiany z Europy. Komunizm był zawsze "eurokomunizmem". Lenin pouczał o sposobie jego rozpowszechniania, i stosowania taktyki: "byle skutecznej".

Naturalnie nie było żadnego "najazdu na Czechosłowację" w 1968, ani żadnej tzw. "doktryny Breżniewa". Była to rozgrywka nie zewnętrzna, lecz wewnętrzno - komunistyczna, i według nie nowej Breżniewa,  lecz starej doktryny Lenina. Takaż rzecz się miała na Węgrzech, w Polsce Gomułki, w Rumunii. A jeszcze przed tym w Jugosławii. I wreszcie ostatnio w dzisiejszym PRL Jaruzelskiego z jego "stanem wojennym".

W tym miejscu należy się zastrzec. Tego rodzaju, częściowo manipulowane opozycje nie antagonistyczne, nigdzie nie są dziełem KGB, ani żadnej "Bezpieki", jak to się mówi potocznie. Policje ustroju komunistycznego posiadają minimalną swobodę inicjatywy. To zrozumiałe w systemach totalitarnych. Wszystkim rządzi sama Partia. Jeżeli dochodzi pomiędzy nią a pewnymi działami "opozycyjnymi" do kontaktów, to wyłącznie na podstawie cichego porozumienia centrum partii z przywódcami pewnych ruchów, dla osiągnięcia z góry ukartowanych kompromisów. Co znowuż nie znaczy, że wszyscy wiedzą do czego to prowadzi, czy ma prowadzić. Przecież! 90 procent biorących udział w takiej opozycji czyni to na pewno w dobrej wierze i z głębokiego przekonania, że tak właśnie czynić wypada i należy.

Tak się ma rzecz z dzisiejszą "Solidarnością" w PRL, która uznaje prymat partii komunistycznej, a zapiera się aspiracji do jej obalenia, a nawet do roli politycznej.

Czy "ilość przejdzie w jakość?"...

Marks pouczał nas, że tak, że przejdzie. Daj Boże, żeby miał rację.

Dotychczasowe "opozycje" w bloku sowieckim, wypierające się kontrrewolucji w istocie swojej są na rękę Moskwie, gdyż działają dla ulepszenia komunizmu, działają dla wzmocnienia komunizmu a nie ku osłabieniu komunizmu. Ale wszyscy jesteśmy ludźmi. Komuniści dążący do zapanowania nad światem, też są tylko ludźmi. Ludzka rzecz to omyłki, przeliczania się w rachubach. Wstrząsy wewnętrzne w bloku sowieckim, jeżeli się rozszerzą, jeżeli wyślizgną się z rąk planistów komunistycznych, mogą się przeistoczyć nagle z ilości w jakość. Przy sprzyjających okolicznościach zewnętrznych mogą, owszem mogą doprowadzić do obalenia komunizmu. Imponderabilia grają wielką rolę w życiu ludzi, w życiu narodów, w zestawie różnorodnych okoliczności historycznych. "Opozycja" częściowo manipulowana przez Partię, opozycja przy jej wzroście ilościowym może się nagle przeistoczyć w wielki, zbiorowy okrzyk: "Dałoj sowietskuju włast!" Precz z sowiecką władzą!

Dość tego bratania się z komunistami, tej zabawy we wzajemne porozumienie i partykularne solidarności narodowe w imię interesu "państwowego"! Okrzyk, który zerwie się  jak wichrem, przeskoczy granice, obejmie wszystkich, nie dla "pojednania społecznego", ale dla wyrzucenia ze społeczeństwa zarazy komunistycznej. Okrzyk, który przywróci rozsądek i uciemiężonym, i wolnym jeszcze ludziom na świecie.

Miejmy nadzieję, że tak się stać może.

Józef Mackiewicz

"Gwiazda Polarna", USA, kwiecień 1982 r.

Tegoż autora

Tom nowel - Wilno, 19ł5. (Wyczerpane)

Bunt rojstów - Gebethner i Wolff, Wilno, 19ł8 (Wyczerpane)

Katyn ungesuhntes Verbrechen - Thomas - Verlaf, Zurich , 1949, Bergstadt - Verlag, Munchen, 1958

The Katyn Wood Murders - Hollis and Carter, London , 1951, British Book Centre, New York , 1952

II Massacro della Foresta - Edizioni Paoline, Rona, 1954

Droga donikąd - Orbis, Londyn, 1955

Karierowicz - Orbis, Londyn, 1955

Kontra - Instytut Literacki, Paryż, 1957

Las Fosas de Katyn - Ediciones Paulinas , Madrid , 1957

Tragodie an der Drau - Bergtadt - Verlag, Munchen, 1957

Der Weg ins Nirgendwo - Bergtadt - Verlag, Munchen, 1959

Le Chemin qui ne Mene Nulle Part - Librairie Artheme Fayard, Paris, 1960

Sprawa pułkownika Miasojedowa - B. ¦widerski, Londyn, 1962

The Road to Nowhere. - Harvill Press (Collins), London , 1962.


Nasz Czas

Początek strony
JSN Boot template designed by JoomlaShine.com