Wielokrotnie pisaliśmy o zgubnym wpływie na świadomość środowisk i grup ludności monopolu informacyjnego. Tym bardziej, iż jest sprzeczne z p. 44 Konstytucji Litwy, która zabrania partiom politycznym, organizacjom oraz osobom prywatnym monopolizowania informacji.

Niestety, taka sytuacja od kilku lat istnieje w regionie wileńskim, gdzie informacja w języku polskim ma wszelkie znamiona nie tylko monopolu, a wręcz terroru informacyjnego,  kiedy to mieszkająca na niewielkim terenie w zwartym skupisku, trzymana w zamknięciu, nie przygotowana do zmian, o niewystarczającym poziomie wykształcenia mniejszościowa grupa ludności jest poddana jednostronnej, niezwykle skoncentrowanej propagandzie. W jej wyniku litewscy Polacy w wielu wypadkach tracą orientację rzeczywistości, perspektywy i moralną, myląc dobro ze złem, uważając swoich gnębicieli i skorumpowanych do szpiku kości postsowieckich urzędników oraz sowieckich siepaczy i ich potomków za zbawców i obrońców.

 W minionym roku przyszło na ten temat dyskutować z działaczami i politykami, zwracać się z pismem do prezydent D. Grybauskaitė – niestety bez skutku i odpowiedzi.

Dlatego z zaciekawieniem odebraliśmy informację o tym, że Delfi ma zamiar uruchomić dział informacji w języku polskim. Tym bardziej, iż miał on być rzekomo obiektywny i niezależny.

Niestety, nasze obawy co do obiektywności i niezależności działu budził fakt, iż na jego redaktora wyznaczono Antona Radczenko, praktykującego w „Kurierze Wileńskim” ( Czerwony sztandar), i w szczególności iż jest on, jak sam to przed kilku laty oświadczył, wnukiem bohaterów powieści Józefa Mackiewicza „Droga donikąd” i „Nie trzeba głośno mówić”  – wywodzącego się ze Pskowa  starszego leitenanta NKGB, politruka gminy radomińskiej w czasie pierwszej sowieckiej okupacji w roku 1940  Nikołaja Raczenko  i Jekateriny Aleksandrownej Raczenko, która przed udaniem się na Litwę w pierwszym eszelonie okupantów miała za sobą doświadczenia komsomołu oraz kursy agitatorów w Charkowie. Dodając, iż Józef Mackiewicz w  nazwisku dziadka, niestety, opuścił literę „d”. (Na wszelki wypadek, o ile A. Radczenko (Raczecko) mówił prawdę, zamieszczamy poniżej  w załączeniu urywki z powieści „Droga donikąd”).

Tym niemniej, uważając, iż wnuk nie odpowiada za czyny dziadka,  zgodziłem się nawet udzielić wywiadu, niestety, grzesząc nadmiarem zaufania i  nie biorąc pod uwagę, iż poza odpowiedzialnością za czyny, istnieje jeszcze wychowanie w rodzinie, kształtujące pewny system wartości, ocen i kultury zachowania, przekazywany z pokolenia na pokolenie.

W czasie przeciągającej się niejasnej krzątaniny wokół wywiadu, w którym poddałem krytyce Akcję Wyborczą, ukazały się pierwsze publikacje w „polskim” dziale Delfi. Niestety, od samego początku te same twarze z łam postkomunistycznych pism, te same słowa i hasła, zachęcające do konfrontacji, dające obraz tego, w jakim celu został powołany powyższy dział.

I kiedy się weźmie pod uwagę, iż kierownictwo Delfi odmówiło udzielenia głosu dla przykładu dr Dariusowi Kuolysowi, nawołującemu do naprawy państwa i budowania obywatelskiego społeczeństwa, a w dziale w języku polskim znalazło się miejsce na teksty i portrety dla sekretarza partkomu „Czerwonego Sztandaru” i wychowanka Moskiewskiej Akademii Politycznej przy CK KPZR, dla politycznego koordynatora sowieckich służb represji i późniejszego redaktora „Czerwonego Sztandaru”, rozbudzającego napięcia polsko – litewskie w przeddzień odrodzenia państwowości Litwy, dla założyciela antypaństwowego i antylitewskiego ruchu „Jedinstwo”, dla Tomaszewskiego z rodziną, dla Haszczyńskiego z Rzeczypospolitej, upowszechniającego na świat oszczerstwa wobec naszego kraju – obejmuje zgroza wobec pogłębiającego się informacyjnego osaczania litewskich Polaków, którzy nie mając dostępu do obiektywnych i niezależnych źródeł informacji wbrew Konstytucji kraju i własnej woli są skazywani na cywilizacyjny regres w myśleniu, a znaczy i w działaniu ze wszystkimi stąd wynikającymi tragicznymi skutkami.

Widząc to wszystko – z wielkim trudem, zwracając się nawet do naczelnej Delfi, udało się wywiad odwołać i na szczęście  nie wdepnąć do jeszcze ciepłego a cuchnącego placka, co zaowocowało  telefoniczną pogróżką A. Radczenki (nie z naganem w ręku), że w takim wypadku o mnie napisze. I rzeczywiście napisał, że należałem do partii, i że powstrzymałem się przy głosowaniu w roku 1990 – co odpowiada rzeczywistości.

 Co innego, że nie odnotowano tych samych właściwości u sekretarza partkomu „Czerwonego Sztandaru” i wychowanka Moskiewskiej Akademii Politycznej przy CK KPZR, u politycznego koordynatora sowieckich służb represji i późniejszego redaktora „Czerwonego Sztandaru”, rozbudzającego napięcia polsko – litewskie w przeddzień odrodzenia państwowości Litwy, u założyciela antypaństwowego i antylitewskiego ruchu „Jedinstwo”, których wywiady i portrety wypełniły łamy powyższego działu. Widocznie przez zapomnienie redaktor nie zaznaczył również, iż to jego dziadek, o ile mówił prawdę, z naganem w ręku zaganiał naszych ojców do bycia w sowieckim obozie, a gdzie nasze stanowiska i kariery od sprzątaczki wzwyż było związane z członkostwem w partii.

We wszelkim wypadku jest to nowa twarz i dotychczas nie stosowana praktyka „winy i kary” w „polskim dziennikarstwie”, co uznaliśmy, wywołani nie z własnej woli „do tablicy”, za  godne odnotowania. Powyższe zjawisko tym bardziej potrzebuje udokumentowania, ponieważ  poprzez „polskie” Delfi jest dziś najwyraźniej ugruntowywany obraz Litwy i litewskich Polaków naświecie, uprzednio uformowany przez postkomunistyczne pisma, radio „Znad Wilii” oraz TV „Polonia”.

***
O znaczeniu informacji, a szczególnie w czasach obecnych, nie warto nikogo przekonywać. Natomiast o jej antykonstytucyjnym zmonopolizowanym wpływie w języku polskim na litewskich Polaków jeszcze raz przyszło się przekonać w dniu 17 marca b.r., kiedy to będąc w litewsko - polskiej grupie osób przez przypadek przyszło się zetknąć z trzech osobową grupą nauczycieli ze wsi, wracających z nieudanej demonstracji „przeciwko Ustawie o oświacie”.  Nie zdziwiły nas ich agresywne zachowanie się oraz brak kultury. Całkowicie zaskoczyło natomiast dotychczasowe bez zmian trwanie w nastrojach z lat 1988 - 1990, opartych na plotkach, insynuacjach, niedomówieniach i prowokacjach sowieckich służb represji i propagandy.
Tragedia polega na tym, iż byli to, jak się przedstawili, nauczyciele, wychowujący młodzież!
„Polskie” więc Delfi najwyraźniej pomoże im dodatkowo ugruntować te przekonania sprzed ćwierć wieku, aby nadal trwali w najgorszej katordze, bo katordze myśli (Stanisław Mackiewicz (Cat), Myśl w obcęgach - studia nad psychologią społeczeństwa sowietów. LTW, W-wa, 1998).

***
Czytając powieści Józefa Mackiewicza „Droga donikąd” i „Nie trzeba głośno mówić” czytelnik co i raz spotyka nazwiska a to Raczecko (Radczenko?), który przybył na Litwę z Mińska, gdzie wyróżniał się się zdolnościami podczas likwidacji resztek kułackich pozostałości w białoruskiej SSR, a to Okińczyc, który najpierw był agentem sowieckiego GRU, później hitlerowskiego SD i wydatnie się przyczynił do wymordowania litewskich księży a nawet wydawał gazetę „Nowy Szljach” (Józef Mackiewicz. Nie trzeba głośno mówić. Kontra, Londyn, 1993, str. 301.)
Minęło grubo ponad pół wieku i zrządzeniem losu zupełnie przypadkowo znowu widzimy obok siebie te dwa nazwiska, ale już w Wilnie – Okińczyc w latach 1998 – 2000 wydaje „Gazetę Wileńską” , jej redaktorem naczelnym jest Radczenko (Raczecko), Radczenko zostaje wyznaczony na  redaktor Delfi, pierwszym jego rozmówcą jest  Okińczyc. Śmieszne, doprawdy…

____________________________

Urywki z powieści Józefa Mackiewicza „Droga donikąd” (Józef Mackiewicz, Droga donikąd. Orbis, Polska księgarnia. Londyn  1955. Str. 6, 223 – 224 oraz 96 – 99. Te same teksty w wydaniu w języku litewskim „Drogi donikąd” ( "Kekias į niekur" ) Czytelnik znajdzie na str. 7, 99-101 oraz 223-224.)

 (…) Poza powieściowymi osobami wszystko jest autentyczne w tej relacji. Ludzie, zwierzęta i rzeczy; zdarzenia, tajne dokumenty i daty; nazwy wsi; świt i zachód o czasie moskiewskim, linia przebiegająca rojstami, która dzieliła litewską i białoruską republiki sowieckie, a także kierunek każdej drogi. Autentyczne są nazwiska oficerów ludowego komisariatu bezpieczeństwa państwowego - N.K.G.B. (…) Autor
***
(,,,)Raczenko był to młody, niespełna trzydzieści lat liczący mężczyzna, o suchej, proporcjonalnej budowie, ale niskiego wzrostu... Na służbę NKWD wstąpił dopiero przed trzema laty. Wyróżniwszy się zdolnościami i taktownym zachowaniem podczas likwidacji resztek kułackich pozostałości w białoruskiej SSR, przydzielony został do elitarnej ekipy wysłanej na ziemie wyzwalane w roku 1940. Przy tym uwzględniono, że i żona jego, partyjna komunistka, miała ukończoną szkołę agitatorów. Raczenko pochodził z okolic Pskowa; ojciec jego, który był rybakiem, utonął podczas wypadku w jeziorze Pejpus jeszcze w czasach przedrewolucyjnych, których syn nie pamiętał. Rozczytawszy się ostatnio w "Cichym Donie" Szołochowa, zapragnął nadać swej sylwetce wygląd zewnętrzny tamtych bohaterów. Nosił więc niską czapkę barankową, tzw. kubankę, którą sprawił sobie jeszcze w Mińsku. Natomiast krótki, czarny kożuszek, który kazał sobie przeszyć również na modłę kozacką, nabył dopiero tutaj. Takoż buty, o miękkiej marszczonej cholewie, uszył mu szewc miejscowy. W ten sposób przyodziany chadzał po osadzie gminnej, gdzie pełnił funkcje politruka i kierownika oddziału NKGB; wyprostowany, odpowiadając na ukłony chłopów grzecznie, ale poważnie. Do dziewcząt się nie zalecał, choć z żoną, Katarzyną, starszą odeń o rok, która była kierowniczką kooperatywy, odległej o kilka kilometrów, widywał się nie częściej jak raz w tygodniu. Rymaszewskiego przyjął zimno, nie prosił siadać, nie ukrywał niezadowolenia z jego odpowiedzi: - Nic nie wie, nawet o najbliższych sąsiadach! Baba przez płot zajrzy, a i ta więcej się dowie! Ech-ma... i jeszcze seksot się nazywa!
Rymaszewskiemu zdawało się w tej chwili, jakoby od lat już nic innego nie czynił, tylko wciąż i wciąż stał przed jakimś stołem i obracał nerwowo czapkę w rękach. Najgorzej, że w takich wypadkach wszystko z głowy ucieka, niczego przypomnieć nie podobna.
- Aha... on pojechał, ot, teraz nawet, do Rukowskiego, Raczenko cisnął niedopałkiem w podłogę:
- No to co, że pojechał?! Pojechał - przedrzeźnił go - no i co z tego? A?!
Rymaszewski obracał czapkę: - Rukowski... były obszarnik. Nie bez tego, że jakieś rozmowy mieć mogą...
- Eee! - machnął ręką Raczenko. - Rozmowy. Tu nie chodzi o to, co mogą mieć, a co mają. Trzeba faktów! Faktów!
A Rymaszewskiemu przypomniało się dlaczegoś właśnie teraz, że żona prosiła, aby w sklepiku prywatnym kupił zeszyt dla Krysi... Ot, jakie fakty lazły do głowy... I koniecznie, żeby nie w kratkę, a liniowany... - Raczenko spojrzał nań spod portretu:
- Źle, Rymaszewski.
Cóż, sam wiedział, że źle (...)

***
(…) Kobiety, gdy są tylko same, pozwalają sobie na niejedno, czego by mężczyźni krępowali się mówić lub czynić. Są w gruncie śmielsze od mężczyzn, między sobą. Może dlatego, że solidarniejsze i że mniej się obawiają odpowiedzialności za swe słowa. Stąd zgromadzenie kobiet w kooperatywie wiejskiej przybrało od razu charakter burzliwy.
Gdy się zbliża zima, błogosławieństwem stają się walonki, które chronią nogi przed zimnem. Ale walonki w gospodarskiej krzątaninie na podwórzu, wśród śniegu, błota i gnoju, są możliwe do użycia tylko gdy się je wsadza w kalosze. Fabryki wyrabiające kalosze były w kraju liczne. Jedna z nich, w mieście Lidzie, odległa stąd zaledwie o kilkadziesiąt kilo metrów, zaopatrywała kiedyś całą okolicę w promieniu. Dla czegoś prawie równocześnie z rozpoczęciem kampanii zwiększenia produkcji w fabrykach zabrakło kaloszy. Nigdzie nie można było dostać ich za żadną cenę.
Przyszedł grudzień. Zima nie była spóźniona. Narzekania wzrosły. Nagle obwieszczono, że kalosze kobiece przyszły i będą sprzedawane w kooperatywie po cenie bardzo niskiej, jak wszystko, co ma być przeznaczone do użytku ludzi pracy. Kobiety zebrały się tłumnie od rana, ale kaloszy nie było.
Żona towarzysza Raczenki, Katarzyna, która zarządzała kooperatywą, młoda, kanciasta w ruchach, w źle leżącym czarnym żakieciku, powiedziała, że jutro.
Na półkach stały chropowate szklanki z butelkowego szkła, kilka butów wybrakowanych, bo nie do pary, w kącie worek soli. Zapałek, machorki i nafty już zabrakło. Raczenkowa miała na nogach walonki z kaloszami - bo w sklepie było zimno - ale kupione na prywatnym rynku, a nie dostarczone przez fabrykę.
- Podwiozą - mówiła uspokajająco. - Wszystko będzie, wszystkiego podwiozą, nie denerwujcie się, obywatelki.
- Na wiosnę!
- W maju!
- Jakoś u was długo wiozą! Już od pół roku słyszymy to samo!
Raczenkowa wyniosła do sieni pusty bidon po nafcie, ustawiając kopnęła go końcem nogi i milczała. Blacha za dudniła głucho.
- Co oni mają?! - wykrzykiwała jedna z kobiet. - Nic oni nie mają! Istne korojedy, cały kraj obiorą, oczyszczą, ludziom ostatki pozabierają. Dlaczego przedtem wszystkiego było, a teraz o każde głupstwo stań i stój w kolejce, marznij albo jeszcze w deszczu...
- To pół biedy, że w kolejce, ale żeby choć doczekać. A to stoisz kilka godzin, a dojdziesz do sklepu i okazuje się, że nie ma nic, że darmo człowiek stał.
- Dlaczego wprzódy...
- Dlaczego?! - krzyknęła Raczenkowa obracając się nagle do zebranych - to wy nie wiecie dlaczego?!
- A wy sama skąd możecie wiedzieć? - zapytała ją Marta, która stała najbliżej lady. - Tu nie byliście, a dopiero teraz przyjechaliście z Sowietów.
- Właśnie dlatego, obywatelko, ja i wiem, bo przyjechałem z ojczyzny mas pracujących. Dlatego wiem! U was dlatego nie było kolejek przed sklepami, że towar był tylko dla bogaczy, dla burżujów i panów. Biedni nie mieli za co kupować, bo cierpieli nędzę. A dzisiaj każdego stać, dzisiaj masy mogą kupować! Stąd i kolejki, i brak towarów.
Zanim skończyła przerwał jej wybuch bezładnego śmiechu i wykrzykników. Ale Raczenkowa nie dała za wygraną: za swą pustą ladą, jak za szańcem, sama jedna przeciw masie, broniła pozycji Związku Radzieckiego. Trudno jej było, ale też przybyła tu nie po to, by gnuśnieć w bezczynności.
- To ja też burżujka?! Co?! - krzyczała Ola z tłumu.
- Ale musicie zaczekać! Zaczekać! - usiłowała prze krzyczeć Raczenkowa.
- Czekać i boso chodzić, tak?!
- A po czemu teraz masło! A kiełbasa! A obuwie! - krzyczały jedna przez drugą. - Czy nie dziesięć razy drożej?!
- Igły nawet kupić nie można!
- Chyba tylko portret Stalina... - Która z kobiet wy krzyknęła te słowa, nie podobna było w tłumie ustalić, ale niejednej wydały się już one nazbyt śmiałe, bo nagle głosy zaczęły zacichać, a Maria, żona Franciszka spod Lasu, powiedziała nawet:
- No, jak nie ma kaloszy, to czego tu stać w sklepie i po pustemu bałbotać. - Zawróciła się do wyjścia. Za nią ruszyły dwie inne.
Raczenkowa, która miała za sobą doświadczenia komsomołu oraz kursy agitatorów w Charkowie, wiedziała zarówno z teorii, jak praktyki, iż nie wolno doprowadzić do incydentów z tłumem. "Tłumem", mówił jej kiedyś Iwan Mikołajewicz Jegorow, świetny wykładowca, "trzeba kierować i pro wadzić, a nigdy nie kłócić się z nim albo zwalczać. Zwalczać i likwidować trzeba tylko jednostki z tłumu, i też umiejętnie, indywidualnie. Oto do czego potrzebny jest nam aparat agencyjny naszych władz bezpieczeństwa, tak szkalowany przez państwa kapitalistyczne; jest on w istocie swej najbardziej nieodzownym składnikiem postępu. Bo nieodzowne jest usunięcie kija ze szprych, gdy koło ma się toczyć na przód. Naprzód! Zresztą, i stare przysłowie mówi, że "łyżka dziegciu psuje beczkę miodu". Trzeba ten dziegieć usunąć sprawnie, żeby się nie rozmazał. Trzeba to umieć robić. Niezgrabne ręce przy tej czynności pobrudzą cały miód i w rezultacie wynika strata. Podobnie z tłumem, trzeba postępować ostrożnie..." Raczenkowa puściła więc mimo uszu wykrzyknik o Stalinie, natomiast skorzystawszy z chwilowe go uciszenia przechyliła się cała ku przodowi, oparła, nalegając brzuchem na ladę, aż zatrzaski z boku spódnicy jej się rozpięły, i zaczęła mówić głosem mocnym:
- Co wy mnie tu, obywatelki, ze swoim masłem, butami czy igłą w oczy kłujecie! My idziemy naprzód, my budujemy wielką przyszłość, my świat cały wzruszamy ze starych posad i przenosimy na nowe tory! A wy w kółko o maśle jakimś, o igłach. Co warte było wasze masło, wasze buty, gdy naród w jarzmie?! My wam niesiemy wolność, a kiełbasa i buty przyjdą (…).

Na zdjęciu: A. Radczenko (foto Delfi).