…My, Wilnianie…(…) Tuśmy wrośli od wieków, w tę Ziemię Wileńską i nikt jej obrazu z serca nam wyrwać nie jest w stanie. I po największej nawet burzy, ci z nas, co się ostali, zdrowi czy ranni, z okopów, lasu czy piwnic, z zagranicy, czy tylko z domu, wrócimy do swej ziemi i będziemy ją orać. Józef Mackiewicz. Gazeta Codzienna, 1939

Poniżej zamieszczamy tekst pobrany z http://kresy.salon24.pl/. Niech będzie on odpowiedzią tym, których poziom i tryb myślenia nie pozwala zrozumieć wielkości i piękna Mojego Miasta.

To już niemal rytuał, wbijamy się do samochodu o 8.00, krótki postój w urokliwym rezerwacie Krzemianka niecałe 20 km od Białegostoku w Puszczy Knyszyńskiej dużo bardziej interesującej niż Białowieska i wciąż nieodkrytej, choć rozjeżdżanej brutalnie przez Tiry pędzące do Budziska i Bobrownik. Ładujemy się energią w miejscu, w którym około 10 tysięcy lat temu powstały kopalnie krzemienia, po których pozostały przysypane szyby ledwie widoczne między drzewami zimą czy późną jesienią, a co dopiero mówić o wybuchającej wybujałą zielenią wiośnie czy lecie. Wybijające z gęstwiny źródełko o kryształowo czystej wodzie w blasku słońca jest tylko zwiastunem tego, co czeka nas w Wilnie.

O godzinie 12.15 pędzimy już na Plac Katedralny w Wilnie. Niecałe 4 godziny jazdy, by znaleźć się w innym świecie. Dla nas przybyszów z głębokiej prowincji ten szaleńczy przeskok stanowi niemal szok kulturowy. Miejsce, w którym można oddychać pełną piersią. miejsce, w którym da się poczuć prawdziwą wolność i prawdziwe szczęście. Wilno. Miasto, które jest mi dużo bliższe niż Warszawa, Kraków, czy Białystok razem wzięte. Warszawa jest miejscem, przybycie do którego wywołuje we mnie skurcze żołądka i nieokreślony lęk. Magia dusznego Krakowa nie przemawia do mnie wcale.

Zupełnie inny świat. Płynne przepływy z języka polskiego na język rosyjski, angielski. Dwie śliczne dziewczyny rozmawiające ze sobą w języku białoruskim o sprawach społeczno – politycznych dotyczących Białorusi, które w rozmowie z kelnerką zupełnie naturalnie przechodzą na język litewski. Urocza kelnerka, w rozmowie z którą katujemy angielski, pod sam koniec oświadcza, że możemy z nią rozmawiać po polsku. Młoda para wskazuje nam drogę do parkingu w języku angielskim i czekają przed wjazdem, by wskazać nam miejsce, w którym mamy skręcić, machając nam na pożegnanie rękami.

 Młodzi ludzie w PoshClub, którzy bawią się w najlepsze przy muzyce, przy której w Białymstoku pustoszeją wszystkie parkiety w quasiklubach.

Wilno to jedyne prawdziwie europejskie miasto leżące najbliżej granic Polski. Czysty wileński barok, nowoczesne Sznipiszki, otwarci, życzliwi młodzi ludzie na ulicach, dla których – o ile nie zadziera się nosa – nie ma znaczenia to, że ktoś jest przybyszem z Polski. Młodzi Litwini nie znają języka polskiego, ale bez problemu można się z nimi porozumieć czy to w języku rosyjskim, czy angielskim.

- Litwini są dużo spokojniejsi niż Polacy – zapewniam Ł. I nie ma tu znaczenia to, że za chwilę moim słowom zaprzeczy kilkunastu kierowców, którzy między Alytusem a Wilnem będą wyprzedzać na trzeciego, a jeden z nich zmusi nas do zjechania na pobocze, by uniknąć czołowego zderzenia. Po kilku dniach Ł. potwierdzi:
- Tu się nie czuje takiej agresji.

Jeszcze wyprawa do Kalwarii, o której opowiadała Babcia, bywająca tu kilka razy w roku jeszcze przed 1939 r. Nie mogłem sobie odmówić spotkania z Babcią, która przecież musi tu wracać, teraz już tylko duchem, zza światów.

 Przypominają mi się zasłyszane kiedyś słowa wypowiedziane przez wilniankę – panią Józefę Hennelową: “Tamtejsi ludzie nie robią wokół siebie tyle hałasu, nie są tak krzykliwi.” Tak zapamiętała Wilno, i takim zobaczyliśmy je teraz.

Z głośników w samochodzie sączy się muzyka, jakiej w polskim radiu nie usłyszę nigdy. Opus 3 – http://www.lrt.lt/opus3/, przejeżdżamy most na Wilii, zostawiamy samochód, idziemy na Starówkę. Gotycki Kościół św. Anny, który Napoleon rzekomo chciał na dłoni przenieść do Paryża, a tak naprawdę wydał go na pastwę swoich żołdaków. Rzucający na kolana barok Kościoła św. Jana przy Uniwersytecie, msza w języku litewskim w Kościele św. Kazimierza, w czasie której w czasie przekazywania znaku pokoju aż chce się paść w ramiona otaczających nas ludzi.

Czy w kraju uchowali się jeszcze jacyś spadkobiercy krajowców? Krajowców, marzycieli, którzy przed wojną wierzyli w odrodzenie Wielkiego Księstwa Litewskiego, którzy widzieli brata w Litwinie, Białorusinie, Łotyszu, Rosjaninie.

Teraz jest to niemożliwe, wrażliwość powinna nam podpowiadać, że każde napomknięcie o czymś w rodzaju federacji, odrodzenia WKL, może tylko wywołać wśród Litwinów alergiczną reakcję na sam dźwięk tego typu słów.

W czasie burzy chronimy się w Cerkwi św. Ducha, trwa nabożeństwo, dźwięczne, mocne głosy kapłanów unoszą nas do innego świata, nie wiemy nawet czy lepszego, bo lepszego świata niż ten stworzony w Wilnie być przecież nie może.

Przy Cerkwi Bazylianów zaczepia nas starszy pan, śpiewną polszczyzną pyta skąd jesteśmy i prowadzi nas do wnętrza cerkwi. W kaplicy odbywa się nabożeństwo grekokatolickie, w którym uczestniczą ledwie dwie osoby – kapłan i zakonnik. Liturgia wschodnia i “zachodni” wygląd duchownych – szaty, gładko wygoleni, krótkie włosy, nawet niesłowiańskie rysy twarzy.

Później jeszcze gotycki kościół św. Mikołaja, który w latach 80-tych był miejscem spotkań litewskiej opozycji niepodległościowo-demokratycznej. Stąd ruszamy do Kościoła Franciszkanów, odrapanego z zewnątrz i w takim też stanie wewnątrz, ledwie zarysowane freski nikną w półmroku, jedną tajemnicę różańca ksiądz odmawia w języku polskim, drugą w języku litewskim. Tak też modlą się wierni.

Przed wkroczeniem na Zarzecze, zatrzymujemy się na chwil kilka w Cerkwi Zaśnięcia NMP wzniesionej w stylu gruzińskim. Chcę kupić “Fomę” – wspaniałe czasopismo prawosławne, gdybyż u nas powstało podobne katolickie! Kobieta w średnim wieku w chustce na głowie informuje mnie, że “Fomę” właściwie można czytać tylko na miejscu, bo dostają po jednym egzemplarzu, ale robi dla mnie wyjątek i sprzedaje za cenę, jaką sam sobie mogę wyznaczyć. Gdy dowiaduje się, że jesteśmy z Polski mówi:
- My was bardzo lubimy, przyjeżdżajcie do nas częściej.

Na Zarzeczu, w drodze na cmentarz bernardyński czuję się niemal jak w Białymstoku w okolicach ulicy Młynowej, mijamy drewniane domki z dużymi ogrodami. Na starym cmentarzu omijanym przez turystów spotykamy urocze Litwinki, błądzące alejkami zaopatrzone w jakieś opasłe księgi – przewodniki prawdopodobnie.

Zbliża się 14.00, chcemy wrócić jeszcze za widna do domu, ale wiemy, że wrócimy tu za dwa, może trzy tygodnie. Amen.

 

Początek strony
JSN Boot template designed by JoomlaShine.com