Przedmowa do polskiego czytelnika
„W Polsce prawdę zawsze nazywa sie „przesadą" lub kalaniem świętości"... Czy ta maksyma, o ile jest słuszna, zadecyduje o losach mojej książki? — Nie wiem, nie przesądzam. Ale nawet Twoje potępienie mnie nie przestraszy. Piszę bezinteresownie to, co uważam za prawdę: nikt mi za to nie zapłacił, nie mam widoków na żadne wyróżnienie się, na żadną nagrodę, karjerę, zdobycie popularności. Opublikowanie tych myśli uważam za swój obowiązek.
Autor.

I.

Piszę te słowa we wrześniu roku Pańskiego 1939 w Wilnie, pod koniec pierwszego miesiąca wojny. Obeszła się z nami łaskawie pani-wojenka: dwa naloty niemieckie, zniszczona radjostacja i kilka objektów wojskowych oraz domów na przedmieściach, ze sto ofiar rannych i zabitych - to wszystko. To nie Siedlce, gdzie podobno kominy tylko sterczą, nie Lwów i nie Warszawa. Na tem się skończyło, przynajmniej narazie. Teraz już jest spokój, światła się palą na ulicach i w oknach domów. Tylko tanki i traktory bolszewickie grzmią po bruku, a z balkonów zwieszają się czerwone sztandary: z tem nie było najmniejszego kłopotu, poprostu od ,,urzędowych'' flag, wywieszanych przeciętnie sto pięćdziesiąt razy do roku, odrywano białą połowę — to wszystko.
Jak to się szybko stało, nie do wiary, jak szybko!... Jeszcze przed miesiącem mieliśmy państwo, armję, administrację, szkoły, prezydenta, marszałka, generałów, ministrów i wojewodów, sądy i więzienia; a my, mali ludzie, swoją pracę, posady, emerytury, pensję, wysługę lat i t. zw. „widoki na przyszłość". Wszystko to rozwiało się jak mgła, rozsypało jak domek z kart. Skończył się niespełna dwudziestoletni sen o wolności - haniebnie i sromotnie.

II.

Stało się to, co przewidywałem i niejednokrotnie przepowiadałem, ja, „obywatel drugiej klasy", opozycjonista, „antypaństwowiec", kandydat do Berezy. A mimo to nie mogę uwierzyć, nie mogę uznać w całej rozciągłości tego faktu. Cofam się przed ogromem katastrofy, zlękniony i zdezorientowany. „Co robić, co robić?" — te słowa stały się mojem przysłowiem, które mimo woli powtarzam raz po raz. Moje „jasnowidztwo" — to zbyt mała i zbyt gorzka pociecha. Co musi się dziać w duszy „lojalnych" obywateli, prorządowców, którzy słowem i czynem, w najlepszej wierze, popierali rządy marszałka i jego spadkobierców?..

Niedawno spotkałem znajomą nauczycielkę. Wyglądała jak cień, jakby wstała po ciężkiej chorobie. — „Idę do kuratorjum'' - oświadczyła — „prosić o zwolnienie. Będę zdychać z głodu, ale nauczycielką nie mogę być. Przecież ja cały czas dzieciom wpajałam cześć i uwielbienie dla tych ludzi, którzy nas zgubili. Czuję, że warta jestem — za deprawację maluczkich — tego kamienia młyńskiego. Nie mogę moim uczniom spojrzeć w oczy. Wczoraj dostałam na lekcji napadu histerji, sama nie wiem, co się ze mną działo, podobno tarzałam się po podłodze i rwałam włosy - w klasie, przy dzieciach, pan rozumie? Zazdroszczę mojemu bratu, taki szczęściarz,  zabili go w drugim dniu wojny". . .                       .
-  „Znam szczęśliwszych, co do Rumunji uciekli: teraz popijają sobie winko i cieszą się dobrem zdrowiem".
— „Ach, ci!...    Nikczemna   zgraja tchórzów!...  Oto jest coś, z czem się nie mogę po-godzić, dzieje się ze mną coś strasznego, gdy o tem pomyślę. To ten chłop małorolny, przymierający na przednówku głodem; ten robotnik i bezrobotny sutereniarz;    student,   wydalony z uniwersytetu za nieuiszczenie czesnego: ci z karabinem w ręku i paroma patronami w kieszeni szli na tanki niemieckie i kładli się pokotem!... A pan „marszałek" Rydz-Śmigły, patentowany „bohater narodowy", o którym  pieśni  bojowe układano, obarczony tytułami i dostojeństwami, obwieszony orderami i odznaczeniami, po-bierający królewskie uposażenie, — on nie poczuwał się do obowiązku w obliczu katastrofy iść w pierwszym szeregu i zginąć!    Wywędrował sobie do Rumunji!..."

- „Cóż, to było do przewidzenia. Poszedł śladem „wielkiego marszałka'', który też uciekł sromotnie z pod Kijowa i oświadczył w Warszawie, że od wszystkiego ręce umywa, bo według niego, „naród jest chory i armja chora”. A jakże: wszyscy chorzy, jeden on, marszałek, zdrowy. Pewno, tak zwiewać — „biegiem-marsz", nie zatrzymując się ani razu, od Kijowa po Płock i Włocławek, na to trzeba zdrowia nielada! Żaden Kusociński ani Nurmi tego nie dokaże! Mówiłem pani nieraz: myśmy tę wojnę przegrali w oplutej pamięci maju 1926 roku".
Spotkałem kolegę, z którym często dyskutowaliśmy na tematy polityczne gorąco i na-miętnie. — „Tak", — oświadczył na wstępie — „teraz się przekonałem, że miał pan stuprocentową rację. Bo ja, widzi pan, choć miałem chwile zwątpienia, to jednak byłem przekonany, że choć ten jeden dział państwowości - armję - ci ludzie zorganizowali jak należy i postawili na odpowiednim poziomie. Tymczasem okazało się..."

Nie dokończył, ja też nic nie odpowiedziałem. Tym razem dyskusja urwała się wobec całkowitego uzgodnienia poglądów. Jaka szkoda, że to nie ja się myliłem!...

III

Jeżeli mamy pisać prawdę o przeszłości i teraźniejszości, niepodobna ominąć postaci ..pierwszego marszałka Polski", który sam siebie z rozbrajającą fanfaronadą nazywał „wielkim człowiekiem”.  Złośliwa anegdotka głosiła, że dlatego nosił stale zbyt długie, pofałdowane spodnie; były bowiem uszyte na miarę wielkiego człowieka, a nosił je mały, mniej, niż średniej miary człowieczek. „De mortuis”... Tak, wiem, — i zgoda. Ale ten zmarły nie podchodzi pod ten paragraf z wielu względów. Dość wskazać, że w ciągu kilku lat po zgonie wciąż jeszcze rok rocznie obchodził swe imieniny. Jedyny wypadek w dziejach ludzkości. Zmarłych trzeba oszczędzać, bo nie mogę się bronić; ale ten bronił „swej czci'' - i to jak! - pięcioma latami ciężkiego więzienia, które czekały każdego za słowa prawdy i sprawiedliwej oceny. Tak uchwalił ściek serwilistycznej kanalji, zwany starościńko - sanacyjnym sejmem (Por. „Kurjer Wileński" z dn. 16. III. 1938 r.).
Połamane żebra, zwichnięta szczęka i zęby, wybite przez honorowych" panów oficerów, napada-jących z absolutną pewnością bezkarności uzbrojoną gromadą na bezbronnego, i ochranianych przez policję, aby im snąć nikt nie przeszkodził w spełnianiu „zaszczytnego obowiązku", - to była dodatkowa zapłata, uboczna rekompensata, której mógł oczekiwać „sapere ausus".
Ale to się nie rachowało, to był drobiazg, mały incydent, o którym mię wolno było wspominać ani w prasie ani na rozprawie sądowej, aby obywatelom nie zaprzątać głowy głupstwami.
Ale jeśli kto za życia nie znosił prawdy i obwarował się przeciwko niej terrorem, ten musi ją usłyszeć choć po zgonie. Bo kiedyś wreszcie trzeba się na to zdobyć. Tembardziej, że on sam, „wielki zmarły", zgoła nie liczył się za życia z takiemi naiwnościami, jak względy przyzwoitości. Rzucał obelgi i oszczerstwa na ludzi nie tylko „nieobecnych", ale uwięzionych, nie mających żadnej możności sprostowania jego kalumni, niewinnie przez jego siepaczy katowanych - mam na myśli „więźniów Brzeskich": niechżeż więc ten pan w imię swej ongiś mocno problematycznej, a dziś zgoła nieproblematycznej „wielkości" nie żąda dla siebie przywilejów, teraz, gdy wszystko, niestety, razem z ową ..wielkością" leży w gruzach. I to jest ostatni, najpoważniejszy wzgląd i argument: ten „zmarły" - żyje. Żyje w naszej bezprzykładnej klęsce, w naszej hańbie i poniżeniu, w potwornym ucisku, który nam dech dławi, w nędzy i nieszczęściu, którym wydano nas na łup, - bezbronnych.
Dlatego trzeba o nim pisać - i pisać raz wreszcie prawdę. Tak jak trzeba wycinać gangrenę, jak trzeba wypalać zatrute jadem ciało.

IV

Co bezstronnego obserwatora uderza najwięcej w życiu „wielkiego marszałka”, to dzi-wacznie - kolosalna niewspółmierność jego „czynów" i „bajecznej karjery", jaką zrobił, powołując się na swe „zasługi". Same te górnolotnie - idjotyczne tytuły, jakiemi go zgraja wyzutych ze czci i sumienia pochlebców i lizusów piczkała dzień w dzień, niby tę gęś wielkanocną...
Czego tam nie było?... „Pierwszy żołnierz Polski", „wielki nauczyciel narodu", „wskrzesi---ciel "Polski", „odnowiciel państwa", „ten, który".... a wszystko to stale i obowiązkowo, wbrew ortografji i zdrowemu rozsądkowi - dużemi literami. Ale przypuszczam, że z całej tej watahy łaszących się i płaszczących gadzin jeden zaledwie był dostatecznie ograniczony, żeby te bzdury brać całkiem na serjo: to pan premjer Sławoj-Składkowski. Jego wystąpienia publiczne i wiekopomne „Strzępy meldunków” daja obraz głupoty wprost patologicznej i tak absolutnej, że w jego szczerość możnaby od biedy uwierzyć. To był jeden naiwniaczek.
Drugim był sam Piłsudski: nigdy bo nie był zbyt mądry, władza uderzyła mu do głowy i ogłupiła go do reszty, do samego dna, do poziomu intelektualnego Sławoja. Ten „wielki mąż” wstąpił na Wawel tak, jak żył: bez mózgu i serca. Z tego punktu widzenia jego ostatni kabotyńsko - błazeński gest - nakaz „rozparcelowania zwłok" - jest doprawdy symboliczny. I jeszcze to, że ten surogat mózgu dostał się „dla naukowych badań'' w ręce profesora Rosę, żyda. To też symbol. Niechaj żyd bada narzędzie, które mu długo i wiernie służyło, może w niem znajdzie jakiś ośrodek „integralnego żydofilstwa".

V

Nie jest moim zamiarem pisać historię  Piłsudskiego i piłsudczyzny - to zbyt obszerny temat; niepodobieństwo tak długo grzebać się  w smakowicie-kopiatym urynale, tak czy owak nie wytrzymasz i wyrzygasz się, czy co innego w tym guście, w myśl zasady „złoto do złota”. Sądzę zresztą, że historja ta nigdy nie będzie w całej okazałości swej ohydy ujawniona. Nie tylko dlatego, że w Polsce prawdę nazywa się stale „przesadą  lub „kalaniem świętości" - może się kiedyś znajdzie jakiś odważny i sumienny człowiek -  jeden na trzydzieści miljonów  - który się tem zajmie. Ale taki stanie bezradny wobec braku rzeczowych danych. Już to piłsudczyzna miała zrozumienie dla tych spraw, dowodem tego frazesik o „odpowiedzialności wobec Boga i historji"... Wygodna – „odpowiedzialność'', zwłaszcza jeśli kto sobie z Pana Boga bimba na potęgę, a „historję'' fabrykuje za podatkowe pieniądze w rozmaitych „Biurach historyczno - statystycznych" i luksusowych wydawnictwach, pełnych fałszów, przemilczeń, kłamstw i głupstw bezecnych. Ale to nie wszystko. Piłsudski i jego „współpracownicy" nie darmo wyszli ze szkoły socjalistycznego żydówstwa: zrozumieli w całej pełni wartość t. zw. „legend" czyli świadomych łgarstw i oszustw - i tę metodę stosowali na każdym kroku. Była to rozbrajająca bezwstydem, na ciemny motłoch obliczona autoreklama i bezczelne, gołosłowne oszczerstwo względem przeciwników (*  Por.  M.  Zdziechowski:  „Sprawa   sumienia   polskiego". Wilno 1927, a także „Słowo" z dn. 29. XI. 1927.*).

Nie chcę tu wspominać nędznych psiaków reżymu w guście pyskatego Miedzińskiego lub kandydata do kryminału w rodzaju Stpiczyńskiego; niech świadczy „sam" „ten, który"... Wybieram fakty na chybił-trafił, z pamięci, bez pretensji wyczerpania listy.

1)    W r. 1914 wystąpił Piłsudski w imieniu „Warszawskiego Rządu Narodowego'1, wiedząc, że żaden taki rząd nie istnieje.

2)  Rokosz majowy rozpoczął się do „zamachu" na  życie rodziny  Piłsudskiego:   typowa prowokacja w stylu carskiej „ochrany".

3)  W wywiadzie, udzielonym Miedzińskiernu,   zarzucił  Piłsudski   „więźniom  Brzeskim" kryminalne występki, czego proces nie potwierdził.

4)   W swej mowie senackiej oskarżył Piłsudski ministrów spraw  wojskowych,   swoich poprzedników, o trwonienie państwowych funduszów na hulanki z dziewczętami, a gdy sejm zażądał dowodów, został  rozwiązany.

Są to fakty ogólnie znane i stwierdzone, którym nikt uczciwy zaprzeczyć nie może: a ta-kie postępowanie nazywa się łgarstwem i oszczerstwem; za to ostatnie „w przyzwoitem towarzystwie" pluje się w buzię i spuszcza ze schodów. I na to nikt nic nie poradzi,  - nie pomoże ani grobowiec w krypcie Wawelskiej, ani kopiec na Sowińcu, ani nawet honorowa straż hitlerowska.

Równolegle - jako cenne uzupełnienie - wprowadzili piłsudczycy zwyczaj niszczenia dokumentów, niemych świadectw prawdy. Kiedy generał Roja objął w 1918 r. władzę w Krakowie, to pierwszą jego troską było: zwieźć na podwórze Straży Ogniowej całe archiwum N. K.N.-u, oblać je naftą i spalić; kiedy pułkownik Sławek rozwiązał osławiony Bezpartyjny Blok, to polecił wszędzie spalić archiwa tej bezpartyjnej kloaki.
Strasznie wstydliwi ludzie ci panowie piłsudczycy!...

Dochodzi do tego bezwzględne tłumienie i gnębienie prawdy. Gdy piłsudczycy dorwali się do władzy, ustanowili cenzurę, wobec której ustawy prasowe państw zaborczych były szczytem wolnomyślności i tolerancji. Na dobrą sprawę nie obowiązywało pod tym względem - jak zresztą pod wielu innemi - żadne prawo; prasa niezależna została wydana na łup samowoli władz administracyjnych, reprezentowanych wyłącznie przez „swoich" łudzi. Konfiskaty, zawieszenia, zamykanie drukarń - oto ich metody walki; w ostatecznym wypadku „nieznani sprawcy”  mogli zawsze zdemolować redakcję i zniszczyć maszyny drukarskie.
Naturalnie, nie wszystko dało się ukryć: od czasu do czasu pękał ze smrodliwym trzaskiem jakiś grubszy skandal; to i owo można było wyczytać „między wierszami" artykułów dziennikarskich, przemówień sądowych i sejmowych; czasem zabłąkała się w tajemnicy kolportowana ulotka nielegalna, to znów krążyły plotki, na ucho szeptane. Było ich mnóstwo, za  każdym pobytem w Warszawie opadał mnie rój coraz to nowych i coraz obrzydliwszych, świadczących o niewiarygodnej deprawacji i upadku moralnym „sfer rządzących". Ile w nich było wymysłu, ile przesady, a ile „rzeczywistej rzeczywistości" wedle wyrażenia profesorskiego błazna?...
Jakie to  oświadczenie  złożył .Piłsudski w Magdeburgu władzom niemieckim? - Jaki to list napisał do Witosa w krytycznych   dniach 1920 r. list, w którego poszukiwaniu policja wiele lat później cały dom Witosa przetrząsnęła ? -  Jakie to oświadczenie usłyszały z ust   Piłsudskiego delegacje Lwowa i Śląska na ich prośbę o pomoc? - Jaka była cicha umową Piłsudskiego z Marchlewskim? Jak doszło do rokoszu majowego? — Jak został zamordowany generał Zagórski?( *) Por. „Słowo" z dn. 12, VIII. 1927 r. Nr. 182 i nast.) -   Jak finansowano kilkakrotne wybory? —- Jak wyglądała słynna „afera drożdżowa"? — Kto zapewnił paru żydowskim fabrykom monopol na wyrób drożdży po horrendalnie podwyższonych cenach, kto za to wziął łapówkę i ile? (**) Por. „Dziennik Wileński" z dn. 11 września 1937 r. Nr. 250.
- Co zeznałaby Parylewiczowa przed sądem, gdyby jej w więzieniu nie otruto?  - A pługawie-skandaliczna afera „erotyczna" premjera Bartla z p. Hołówkową i równie plugawe małżeństwo prezydenta Mościckiego - i tyle innych ohydnych skandali obyczajowych, od których się roi w „sferach rządzących''... A zatuszowana defraudacja wojewodziny Kirtiklisowej w Wilnie?  A złodziejsko  -bandyckie rządy wojewody Kirtiklisa na Pomorzu z szajką kryminalistów, zamianowanych starostami? (***) Por. „Dziennik Wileński" z dn. 15. VI. 1937 r. Nr. 162 (Przedruk z „Dziennika Bydgoskiego") oraz z dn. 8. VII. 1937 r. Nr. 186.

- A Towarzystwo „Rozwój", którego działalność zawieszono, a majątek rozkradziono do spółki z żydami? - A sprawa łuszczarni ryżu braci Mazurów (żydów) z jej miljonowemi na szkodę skarbu państwa nadużyciami, tak gracko i nieoczekiwanie zatuszowana:( *)  Por. „Dziennik Wileński" z dn. 11 -września 1937 r. Nr.  250.) czy to prawda, że prezydentowa Mościcka miała poważny udział w tem przedsiębiorstwie? - Dlaczego to żydzi głosowali masowo na kandydata „antysemickiego"' Ozonu W  Wilnie,  -  ci sami żydzi, którzy teraz na ulicach Wilna opluwają i policzkują rannych żołnierzy polskich ?

- Czy .to prawda, że p. Michał Mościcki, nasz „książę talji i kantu'',  przegrał w Tokio w karty miljon złotych, i że ten „dług honorowy" opłacono z podatkowych pieniędzy, które ściągano, sprzedając często chłopu ostatnią krowę? -  Z jakiego to .powodu minister Beck, podówczas członek Polskiej Misji Wojskowej w Paryżu, został na żądanie marszałka Foche'a wydalony z granic Francji? - Czy prawdą jest, że żonę tegoż ministra Becka przyłapano na szmuglowaniu dewiz i złota za granicę?  Co działo się w resorcie naszego lotnictwa pod rządami gen. Rayskiego?  - Co to za anonimy o „latających trumnach" pisał major Kubala i dlaczego chwycił się aż tak ryzykownego środka? — Czy odpowiada rzeczywistości powszechnie znana i szeroko kolportowana pogłoska, że wspomniany szef naszego lotnictwa wojskowego został parę miesięcy przed wybuchem wojny rozstrzelany za zdradę i sabotaż?

- A jak to było z tym „zamachem1' na pułkownika Koca?  - A owe zaległości podatkowe
Śląskiej „Wspólnoty Interesów" i innych przedsiębiorstw, które znalazły się w kasie partyjnej „Bezpartyjnego Bloku" ? - A jak to było z miljonowem subsydjum rządowem dla bankrutującej „Adrji", luksusowej spelunki rozpusty, utrzymywanej przez żydów w Warszawie? - Co stało się z sumami, uzyskanemi z podatku za przemiał zboża?...
Dodajmy do tego rozmaite stowarzyszenia i subsydjowane związki sanacyjne, gdzie raz za razem wybuchały drobniejsze probówki cuchnących skandali, gdzie w przystępie irytacji wyrzucano sobie nawzajem kradzież i trwonienie miljonowych sum; słynne na całą Polskę procesy starostów-defraudantów i naczelników Izb Skarbowych(*) Por. „Glos Narodowy" z dn. 21. IV. 38 r. i z dn. 23 IV. 1938 r.; z dn. 22. IV. 1938 r. i 27. IV. 1938 r. „Dzień nik Wileński" z dn. 13- III. 1937 r.; z dn. 9 VII. 1937 r. z dn. 17. IX. 1937 r.), którzy latami ukrywali swe nadużycia metodą popijachy i łapówki, -  procesy, podczas których skwapliwie wyłapywano siecią kodeksu karnego drobne płotki złodziejskie, nie odważając się tknąć szczupaków i re-kinów „kaznokradstwa”; wreszcie owe kartele, rady nadzorcze, kuratorstwa, przymusowe nadzory, kumulację lukratywnych posad i wszelkiego rodzaju fundusze dyspozycyjne, wyłączone z pod wszelkiej kontroli: ileż było tego paskudztwa, wszędzie, na każdym kroku!...

Takie pytania można stawiać setkami, nie, tysiącami,  - bez najmniejszej przesady -  ty-siącami, bo nie było miasteczka, nie było wsi, gdzieby nie grasowała bezkarnie szajka „pro-rządowych" złodziei; ale o tem nie wolno było pisać, ci, którzy opowiadali, prosili o dyskrecje. Błądziliśmy w ciemności i zaduchu, grzęznąc po kolana w czemś lepkiem i paskudnem... Cały kraj pod rządami Piłsudskiego i piłsudczyzny zmienił się w ogromną spluwaczkę, w monstrualną muszlę klozetową nie zmywaną w ciągu kilkunastu lat.
Pewien prorządowy publicysta porównał ongiś piłsudczyków do uskrzydlonych wszy, które mają zwyczaj skupiać się dokoła swego wodza. Proroczo-trafne porównanie, nie od razu w całej pełni rozumiane. Bo że wszy, na to była powszechna zgoda wszystkich rozsądnych i, uczciwych ludzi; ale skąd uskrzydlone? Teraz i to stało się jasne: bez skrzydeł niepodobna tak prędko zwiać do Rumunji. Tak, uskrzydlone wszy, skupione dokoła marszałkowskiej arcy-wszy wąsatej...

VI.

Uwzględniając te zastrzeżenia, pragnę z lotu ptaka rzucić okiem na życiorys Piłsudskiego, usiany rzekomo wiekopomnemi zasługami dla narodu. Widzę w nim trzy wyraźnie odcinające się okresy: jego rewolucyjna działalność w latach przedwojennych, wojna światowa i pierwsze lata niepodległości aż do maja 1926 r., wreszcie rokosz majowy, absolutne rządy marszałka, a potem spadkobierców jego „ideologji" aż do ostatniej katastrofy reżymu i państwa.

Pierwszy rozdział tej powieści o „bajecznej karjerze" pomińmy wspaniałomyślnie. Bandytyzm - polityczny czy zwyczajny, a oba te rodzaje splatały się ze sobą nierozerwalnie -  i bratobójcze walki na ulicach Łodzi - tozbyt ryzykowne tytuły do „zasług" i "wielkości". Warto jednak podkreślić kilka momentów, z których współcześni nie zdają sobie sprawy lub są fałszywie poinformowani.

1)  Na tle swej epoki Piłsudski nie był zjawiskiem niezwykłem i oryginalnem. Typ niedokończonego studenta - próżniaka, politycznego marzyciela i socjalistycznego bombiarza - rewolucjonisty był w ówczesnej   Rosji   czemś bardzo pospolitem.

2)  Działalność    PPS   wygląda    żałośnie i ubożuchno w porównaniu ze współczesną akcją rosyjskich rewolucjonistów. Zabito paru stójkowych i Bogu ducha winnych żołnierzy, dwóch czy trzech policmajstrów, zrabowano kilka kas, wywołano kilka bezsensownych   demonstracyj, których ofiarami padali przeważnie spokojni przechodnie - oto cały plon i cała „zasługa"

3)   Sam Piłsudski bardzo rzadko i ostrożnie angażował się w akcje bojowe, jak to stwierdzili jego socjalistyczni towarzysze broni (Kwapiński i in.), przeważnie stał z tyłu i innych posyłał „na robotę". Długi czas bawił za granicą i w Krakowie w zupełnem bezpieczeństwie.

4) Rewolucyjna działalność w carskiej Rosji nie była połączona ani w przybliżeniu z tak wielkiem ryzykiem i nie wymagała bynajmniej takiej determinacji, jak to sobie poczciwi ludziska dziś wyobrażają. Policji było mało, stosunkowo parokrotnie mniej, niż w naszej „demokratycznej"' Polsce; przestrzenie olbrzymie, swoboda ruchów - zupełna. O takiem skrępowaniu jednostki, jakie mamy dziś w Rosji Sowieckiej lub w Hitlerowskich Niemczech, a nawet u nas, w „sanacyjnej" Polsce - wtedy nikt nie miał wyobrażenia.

Politycznych więźniów traktowano naogół dość łagodnie i karano nieraz zdumiewająco lekko. Na osławionej Syberji niejeden „polityczny"' robił dobre interesa i żył jak u Pana Boga za piecem. Egzemplum: pan Sieroszewski Wacław, prezes PAL-u, onże plagjator literacki,, dostojnik sanacyjny i chwalca Berezy; nic mu Sybir nie zaszkodził, zwiedził przy tej okazji kawał świata, żył w dobrobycie, dostał nawet jakieś stypendjum i wrócił po pewnym czasie pulchny jak bułeczka wielkanocna. To nie nasza Bereza Kartuska, tamby posadzić takiego „bojownika za wolność", niechby pokosztował, jak to smakuje!

Tak safandulsko-ojcowskim rządem jak carat można dziś straszyć tylko małe dzieci poniżej sześciu łat, a nasza „martyrjologiczna" literatura wygląda dziś wprost kompromitująco, tak że możnaby jej z powodzeniem używać jako reklamy rządów carskich. Sam Piłsudski pisze o swojem więzieniu na Syberji: jak to „polityczni" mieli .przez cały dzień otwarte cele, odwiedzali się wzajemnie, schodzili się razem,  gawędzili przy herbacie, grali w szachy; a kiedy naczelnik więzienia postanowił ich odseparować i zamknąć w pojedynczych celach, to zbuntowali się, odebrali strażnikowi klucze i zamknęli się w   zbiorowej celi. Wtedy dopiero wezwano oddział żołnierzy, którzy ich pobili i siła porozmieszczali. Zaraz potem naczelnik więzienia przeraził się swej su-rowości czy też ewentualnych konsekwencyj i przyszedł .wraz z lekarzem odwiedzać poszkodowanych. Tego lekarza i naczelnika Piłsudski wyrzucił za drzwi! Dosłownie: kazał im się wynosić -  i oni wyszli... Niechby nasz więzień na Łukiszkach popróbował „wyrzucić1' w ten sposób naczelnika, więzienia!...

Inny rewolucjonista, Feliks Dzierżyński, zbuntował „politycznych" w jednym z pawilo-nów moskiewskiego więzienia: rozbrojono straż, zabarykadowano drzwi, wywieszono czerwony sztandar i ogłoszono „socjalistyczną republikę", która trwała całe trzy dni. Na czwarty dzień przyjechał z Petersburga jakiś dygnitarz, wdał się z buntownikami w pertraktacje i skłonił ich do „kapitulacji" pod warunkiem zupełnej bezkarności. Warto   nadmienić, że ten dygnitarz dostał od rządu centralnego order za tak rozsądne i humanitarne zlikwidowanie rozruchów więziennych. 

A teraz, żeby nie szukać daleko, porównajcie z tem normalny reżym naszych polskich więzień, gdzie przestępców politycznych mieszano razem z pospolitymi krymi-nalistami, i pomyślcie, jak postąpionoby u nas z takimi aresztantami. A cóż dopiero nasza Bereza Kartuska, gdzie wysyłano ludzi bez sądu, a często bez winy, gdzie systematycznie ich głodzono, kąsano spać w nieopalonych   izbach   na gołych deskach; gdzie codziennie  i  regularnie oprawcy bili ich po głowach gumowymi pałkami, dręczyli „gimnastyką"', katowali i poniżali w ohydny sposób  (np. stając butami na pier-siach), gdzie była przeznaczona   dla   każdego więźnia minuta, w czasie której musiał się wypróżnić, czy  chce   czy nie chce.

Pomyślcie o tych tłumach patrjotycznej młodzieży, jakiemi zapełniono Berezę, i z których wielu zdrowiem, a nawet życiem przypłaciło ten pobyt, to może zrozumiecie, ile zakłamanego fałszu, bezwstydnej blagi i plugawej autoreklamy kryje się   w tem pobrzękiwaniu sybirskiemi kajdanami panów Piłsudskich, Sieroszewskich, Sławków-Prystorów i całej „wszami uskrzydlonej''.

UWAGA: O   Berezie   Kartuskiej   mam    informacje bezwzględnie   wiarygodne   i   autentyczne:     kilkanaście niezależnych, a najzupełniej zgodnych relacyj. Piłsudczyzna, rzecz prosta, wypiera się tego w miarę możności, tak samo jak pan Sławek uroczyście i publicznie, z trybuny sejmowej, zaprzeczył faktom znęcania się nad więźniami Brzeskimi. Jak zobaczymy, cynicznie-tchórzliwe łgarstwo jest istotą piłsudczyzny: na łgarstwie wyrosła, z łgarstwa piła soki. Specjalnie pan Sławek, najbliższy współpracownik „wielkiego marszałka", zasłużył w całej pełni na tę „mówkę pogrzebową.", jaką wygłosił pewien robotnik na wieść o jego samobójstwie: „jednego skurwysyna mniej".

VII

Przechodzę do drugiego okresu: wojna światowa, legjony, pierwsze lata niepodległości... To jest właściwa „legenda", którą tak wspaniale umiano zdyskontować.
Zacznijmy od ustalenia faktów. Piłsudski zebrał kilka tysięcy młodzieży i w porozumieniu z rządem austrjackim stworzył pierwszy legjon. Dnia 6-go sierpnia wysłał pierwszą kompan je na pole walki. Przyszli „wskrzesiciele Polski" z „genjalnym" - już wówczas, tak! - komendantem na czele przekroczyli opuszczoną granicę rosyjską, gdzie w bohaterskim porywie wywrócili parę słupków granicznych, „szturmem zdobyli Miechów” (nagłówek w żydowskiej „Nowej Reformie"), gdzie nie było ani jednego żołnierza rosyjskiego, stoczyli „krwawą potyczkę" pod Małogoszczą, gdzie zdybali dwóch zapóźnionych kozaków, wreszcie zajęli Kielce, skąd „brawurowym atakiem” wyparli patrol ułanów rosyjskich w sile dwunastu, a może nawet piętnastu koni. W Kielcach zatrzymali się na dłuższy postój - i tu rozstrzygnął się ich los. Bo taka błazenada powstańcza była w nowożytnej wojnie niedopuszczalna i niemożliwa do utrzymania na dłuższy dystans.
Rząd austrjacki wziął legjon na swój koszt, dostarczył broni, amunicji, odzieży; oficjalnie był to oddział „landsturmu'' austrjackiego z polskiemi orzełkami na czapkach. „Komendanta" Piłsudskiego zamianowanego brygadjerem.

Wzamian za to legjoniści musieli złożyć przysięgę na wierność. Nie obeszło się przytem bez oszustwa: legjoniści przysięgali niejakiemu Franciszkowi Józefowi I-szemu, cesarzowi Austrji i królowi polskiemu... Co to była za osobistość, historja nie zdołała jeszcze wyświetlić, podobnie jak nie odszukano mitycznego „Rządu Narodowego", w imieniu którego Piłsudski działał. Odtąd weszły legjony w skład armji austro -węgierskiej jako mało samodzielna jednostka bojowa i dzieliły z nią dobre i złe koleje wojny. W r. 1916 zostały wycofane z frontu jako „armja" stworzonego przez Niemców państewka polskiego, a w parę miesięcy później - rozbrojone i zamknięte w obozach koncentracyjnych; „brygadjer" osiadł w Magdeburgu, gdzie pozostawał aż do odzyskania niepodległości.

Oto suche fakty. Trzeba zaiste nielada kunsztu „bujania" i koloryzowania z jednej, a wrodzonego głęboko talentu do bezkrytycznego samoogłupiania się z drugiej strony, żeby z tego materjału zrobić Homerycką legendę. Była to jedna z prób powstania, wyglądająca mniej wzniosie, niż inne ze względu na sojusz z Niemcami, poza tem chybiona w zarodku, poroniona już w pomyśle, która nie dała żadnych, najskromniejszych nawet rezultatów. Można sobie doskonale wyobrazić cały tok dziejów wojny łącznie z odzyskaniem niepodległości, a bez legjonowej farsy powstańczej. Wmawiać w ludzi, że to legjoniści odzyskali niepodległość i żądać dla nich z tego tytułu wyjątkowych przywilejów w odrodzonej ojczyźnie, do tego trzeba sporej dozy czelności urodzonego i zawodowego hochstaplera.

VII

W czem tkwi „wiekopomna zasługa" legjonów ? Czego dokazali, czem się odznaczyli ? Spróbujemy raz wreszcie trzeźwo i rozsądnie odpowiedzieć na te pytania, korzystając z tego, że panowie cenzorzy i  „nieznani sprawcy” niesławnie zrejterowali z placu lub pokryli się, jak myszy w norach. Raz wreszcie trochę prawdy!...
A więc... legjoniści poszli na wojnę jako ochotnicy. Ależ, mocny Boże, kto wtedy nie szedł na wojnę?! Cała Europa była zmobilizowana. W Niemczech zgłosiło się z górą dwa miljony ochotników, Anglja przeszło dwa łata prowadziła wojnę wyłącznie ochotniczymi wojskami. Toż to nie dziw i nie tytuł do wyróżnienia, że młodzież garnie się na wojenkę: tak było i będzie wszędzie i po wsze czasy. Nie Piłsudski nas tego nauczył, to chyba każdy przyzna. Nie dowodzi to zresztą ani patrjotyzmu ani jakichś głębszych uczuć. Ot, w tym samym Krakowie, gdzie sformowały się i skąd wyruszyły legjony, zdarzył się taki znamienny wypadek.
Po wybuchu wojny wiosko - tureckiej w 1910 czy 11-stym roku  „Krakowski Kurjer Codzienny" zamieścił z błazeństwa takie ogłoszenie: że rząd Turecki werbuje ochotników do wojny z Włochami i że zapisy przyjmuje redakcja „Kurjerka”.  I co powiecie? W ciągu dwóch, godzin, zanim komisarjat policji wydał zarządzenie konfiskaty tego bzdurstwa, zgłosiło się zgórą dwieście osób! Dwustu ochotników do wojny z Włochami po stronie Turków w Trypo-lisie! W ciągu dwóch godzin!

Oto macie gotowe legjony - i to legjony, wierzajcie, w swej wewnętrznej wartości mało co różne od legjonów Piłsudskiego. Nie były one jednolite, w ich skład wchodziły różnorodne elementy. A więc przedewszystkiem „elita" - dawna „brać strzelecka", która stanowiła kadry oficerskie i podoficerskie. Był tu niewielki stosunkowo procent ideowej młodzieży, wychowanej na patrjotycznej literaturze; dalej - robociarze z pod znaku nie tyle Marsa, co Daszyńskiego wraz z niedłącznymi od nich żydkami, w których ocknęły się Machabejskie instynkta; wreszcie -  i to było gros korpusu - ludzie tak czy owak wykolejeni, nie umiejący sobie znaleźć miejsca w społeczeństwie, a więc: żelazny „akademik", studjujący dziesiąty czy jedenasty rok swoje prawo, który ścinał się kilkakrotnie na pierwszym historycznym egzaminie i nie mógł przeskoczyć na II rok studjów; uczniak, wydalony z pięciu po kolei gimnazjów  i obu szkół realnych Krakowa za włóczenie się z prostytutkami, pijaństwo i nieuctwo; podobnego pokroju robotnik, wyrzucony ze wszystkich fabryk; terminator, który uciekł od szewca; nieokreślonego zajęcia łobuzerja i chuliganerja miejska. To był „sztab", "elita", „arystokracja", „śmietanka" legjonowa.

Z chwilą wybuchu wojny zapełniły się kadry falą ochotników, których ćwiczono byle jak i włączano do szeregów. Znalazł się tu również pewien procent t. zw. „ideowej młodzieży", to jest studentów i uczniaków często małoletnich, którym, rzecz prosta, podobała się wojenka więcej, niż szkoła; było trochę przyzwoitych robotników, rzemieślników i włościan; ogromną jednak większość stanowiły męty społeczne, krakowskie „andrusy"' z Krowodży i Łóbzowa, wadowickie łaziki, szlifibruki i wydrwigrosze najmizerniejszego pokoju, którzy nie mieli co z sobą począć, aż do nożowników podmiejskich i złodziejaszków napół - zawodowych włącznie. Gdyby mi ktoś wówczas, kiedym patrzył na tę zgraję, maszerującą przeważnie w cywilnych, często przedwojennie zawszonych łachmanach, wyśpiewującą (obok „Rozmarynu" i „Madziara") plugawie-sprośne piosenki, bijącą się przy okazji po pyskach w obecności swych „podwładnych” (autentyczne), że z tego niemal wyłącznie środowiska będą się rekrutowali w przyszłej niepodległej Polsce najwyżsi dygnitarze cywilni i wojskowi, którzy będą rządzić krajem wszechwładnie i bardziej absolutnie, niż car rosyjski..., gdybym coś podobnego wówczas usłyszał, to zacząłbym chyba wołać o pogotowie ratunkowe: albowiem byłbym przekonany, że owego „ktosia", wygłaszającego takie absurdy, dotkliwie pokąsał przed miesiącem wściekły pies.

Dorzućmy do tego jeszcze i to zastrzeżenie, że owa ''ochotniczość" legjonistów budzi poważne wątpliwości. Ogromna ich większość rekrutowała się z zaboru austrjackiego -  i ci wszyscy mieli do wyboru legjony lub armję austrjacką. Mieli dobry węch, wybierając legjony: zrobili się tanim kosztem ochotnikami i bohaterami, dosłużyli się wysokich rang, a wojowali o dwa lata krócej. Nieliczni, pochodzący z zaboru rosyjskiego, stanęli przed dylematem obozu koncentracyjnego pod Linzem lub służby w legjonach: także niewielka ofiara „na ołtarzu ojczyzny".

Pozostali chyba ci małoletni, którzy do wojny jeszcze nie dorośli, ale tych było nie tak znów wiele. Zabór pruski zgoła nie dostarczył kontyngensu - i to rys bardzo charakterystyczny. Przymierze i współdziałanie z Niemcami uważano tam powszechnie za szaleństwo i niepoczytalność polityczną - i słusznie, jak dowiodły późniejsze wypadki. Ale żydzi, ci znaleźli się w legjonach, i to w dość pokaźnym odsetku. To szczegół jeszcze bardziej charakterystyczny, wart zakonotowania i rozważenia. Nigdy nie zaszkodzi pomyśleć trochę... Gdy raz wypowiedziałem te uwagi w obecności pewnego legjonisty, ten oburzył się przewielebnie:
-  „Proszę pana! - wykrzyknął, - „Czy pan wie, że myśmy szli na wojnę w tem przeświadczeniu, że Moskale będą nas wieszać albo rozstrzeliwać, gdy dostaniemy się do niewoli?”
Oto    argument „po formie", co się zowie! Narobili sobie chłopaczki sami strachu i to sobie też każą liczyć za „zasługę". Było to, rzecz prosta, czyste urojenie, Rosjanie mieli ważniejsze troski na głowie, niż interesowanie się paroma tysiącami drapichróstów Piłsudskiego, których do samego końca nie odróżniali od żołnierzy austrjackich.
Nie wyróżniały się też niczem legjony od innych formacyj tej lichej naogół armji, męstwem i brawurą wojenną także nie. To trzeba wreszcie podkreślić z naciskiem.

To, co piszą o tem Piłsudski i nasza „urzędowa", „usanowana" „historja'', jest mało przekonywujące: jakieś walki o jakiś lasek, potyczki na jakiejś górce, ataki i odwroty -  to są zwyczajnie, nudne dzieje każdej wojny, to samo możnaby napisać o każdym pułku. To mało komu może zaimponować, miejscami zaś owa chwalba zgoła zakrawa na humorystykę.

Tak naprzykład, gdy Piłsudski na dowód, że „byliśmy dobrymi żołnierzami", przytacza fakt, że późniejszy generał Orlicz-Dreszer wpław przeprawił się przez Wisłę!... Z tą Wisłą, co prawda, bywa rozmaicie. Czasami, zależnie od miejsca i pory roku, można ją przejść wbród; ale można się też utopić, to nie ulega kwestji. Kiedy się słyszy takie gawędy, a potem bierze się do ręki suchą, nawskroś rzeczowo-statystyczną relację generała Petain o bojach pod Verdun'em, gdzie tysiące ton stali waliło się na okopy, to mimowoli przychodzą na myśl scenki rodzinne, kiedy to dobra mama chwali swego pieszczocha: „Zuch nasz Kazio, dzisiaj sam wrócił z ochronki i majteczki wieczorem miał zupełnie suche!".

Nie chcę przez to powiedzieć, że legjoniści nie spełnili swego obowiązku żołnierskiego; twierdzę tylko, zgodnie z faktycznym stanem rzeczy, że była to szara przeciętność, ot, wróbelki, ale żadną miarą nie feniksy ani rajskie ptaki. Ale i tego nawet nie można odnieść do wszystkich.
Pozostaje faktem, stwierdzonym kilka lat po wojnie przez austrjackie ministerstwo wojny na podstawie archiwalnych badań, że w całej, zarażonej nagminnie plagą „markiranctwa" armji austrjackiej legjon Piłsudskiego trzymał pod tym względem prym, był najbardziej „markirandkim" oddziałem. Podobno na 5500 bagnetów w polu 6000 „bohaterów" „dekowało się” na tyłach. Nie dziwota, że tylu ich wróciło z wojny cało i zdrowo, a co najgorsze, z doskonałym apetytem: w ciągu kilkunastu lat pożarli tę rzekomo przez nich odzyskaną . ojczyznę, tak jak świnia pożera czasem własne dzieci.

IX.

Ten apetyt to oni mieli oddawna, dowodem tego plugawa i płaska  „Pierwsza Brygada", „najdumniejsza pieśń polska", zdaniem Piłsudskiego. Ciekawe, co ten człowiek rozumiał pod słowem „duma". Bo ja osobiście żadnej dumy w tej pieśni nie mogę się dopatrzeć. Jest tam tylko mocno smarkaczowata gorycz i szczeniacka pretensja do społeczeństwa, że niby nie ma dość współczucia dla tych, co „rzucili na stos swój życia los": tak jak żeby to było wówczas czemś nadzwyczajnem i niebywałem, i jak gdyby społeczeństwo nie miało i nie powinno było mieć ważniejszych trosk i zagadnień na głowie, niż „los życia” szczeniakierji z pierwszej brygady.

Na razie jest to wyrażone delikatnie, „poetycko”, chodzi tylko o „żale i łzy". Cóż, wtedy jeszcze nie było czego innego, lepszego, do dawania. Ale nadszedł czas niepodległości i wtedy „śpiewak zstąpił z hymnu do prostej powieści". Nie „żale i łzy", ale posady, pensje. dygnitarstwa, ordery, luksusowe auta zagranicznej marki, drogie winka i koniaczki, ładne baby, Monte Carlo i Haicable, własne wille, fundusze dyspozycyjne i reprezentacyjne, Oazy i Adrje -  oto jaki rachunek wystawili społeczeństwu jako zapłatę swych zasług i nie zawahali się pod tym hasłem podnieść buntu wojskowego przeciwko legalnej władzy!... A apetyt to oni mieli, psiakrew, co za apetyt! Najskromniejszy starczył za dziesięć świń.

X

Uzasadniali swą uzurpację tem, że oni „wywalczyli niepodległość”, że „im Polska nie dostała się za darmo", a swojego prowodyra nazwali „wskrzesicielem państwa". Czy można sobie wyobrazić czelniejsze i głupsze łgarstwo? Jeżeli można, to chyba z wielkim trudem.
Legjony - powtarzam - nie dały żadnego pozytywnego rezultatu. Skończyły się w Sławkowie, w Marmarosz-Sziget i w Magdeburgu. Gdy nadszedł moment niepodległości, Piłsudski i jego żołnierze byli więźniami Niemców, - „sojuszników", którym się wysługiwali. Jakże mogli „wskrzesić państwo?"
- Na to nikt nie znajdzie rozsądnej odpowiedzi. Nic dziwnego, że wielbiciele marszałka w tem właśnie miejscu zamykają oczy i rzucają się głową, naprzód w bajoro mętnych frazesów i załganych komunałów: a to, że „marszałek rzucił hasło", że "pobudził naród'', że „nauczył walczyć” i t. p., tak. jakżebyśmy, Polacy, nie znali walki o wolność i dopiero Piłsudski musiał nas tego uczyć.

Inni, nieco - pomimo wszystko - rozsądniejsi, dowodzą, że w tych warunkach trzeba było „coś robić", choćby bezcelowo rzucać się, miotać, szastać się i ciskać, byle nie siedzieć cicho; „działać"' za wszelką cenę, źle czy dobrze, ale „działać". Pan Cat - Mackiewicz wydrwiwa przeciwników „czynu legjonowego”, że jakoby chcieli na czas wojny „przycupnąć"...

Pan Mackiewicz, jak każdy człowiek, broniący beznadziejnej, bo złej i niesłusznej sprawy, operuje chętnie takimi określeniami - i to jego publicystyczne prawo; jego błąd tkwi w tem, iż jest święcie przekonany,, że takie „dowcipuszki" -  to argumenta. Otóż nie „przycupnąć*', ale zaciąć zęby i trwać, oszczędzać sił i czekać na sposobność i porę odpowiednią do prawdziwego działania, a nie wszczynać bezmyślną powstańcze - legjonową bujdę, nie mającą żadnych szans ani widoków.

Można wszak  „przycupnąć"  na to,  aby zerwać się w odpowiednim, momencie i z tem większą siłą runąć na przeciwnika. Tak, wg. arydowcipnego wyrażonka szan. pana  redaktora, „przycupnęło" na czas wojny Poznańskie; ale kiedy zerwało się w 1919 r., to w dwa czy trzy dni zrobiło więcej dla Polski, niż pan Piłsudski i jego legjoniści przez całe swe życie.

Zdaje się, iż stanowisko zwolenników marszałka w sposób   najklasyczniejszy   sformułował p. I. Daszyński w swej serwilistycznej broszurze, wydanej po rokoszu majowym, gdzie na pytanie,   jak   to   uwięziony   Piłsudski   mógł wskrzesić Polskę, daje odpowiedź: „Marszałek uczynił to mocą swojego ducha". Bez komentarzy: oto jakie brednie fabrykuje i rozpowszechnia - i to nie byle kto - marszałek sejmu, długoletni wódz polsko - żydowskiego socjalizmu.
Odnosi się wrażenie, że jesteśmy w szpitalu obłąkanych. Prawda, że tego chwalcę sam Piłsudski  nazwał - później i z innego,   rzecz prosta, powodu - durniem, - i słusznie, z czego zresztą nie wynika, aby sam był choć na jotę od niego mądrzejszy.   Daszyński ripostował „genjuszowi", że nim gardzi. Również było za co. Kiedy się tacy dwaj   pokłócą, to zawsze mają rację w tem, co twierdzą.

.Prawda jest inna i niezaprzeczalna. Polska zmartwychwstała na skutek klęski i upadku trzech państw zaborczych, a zwłaszcza Niemieć. Bez tego, na to się chyba każdy dzisiaj zgodzi, nie można było marzyć o niepodległości. A przecie do pogromu Niemiec Piłsudski w niczem się nie przyczynił, naodwrót, pomagał im w miarę sił, na szczęście wielce ograniczonych. W podobny sposób powstał szereg innych organizmów państwowych, jak Czechosłowacja, Litwa, Łotwa, Estonja - i obeszły się przytem bez „marszałków”, ,,wskrzesicieli", „opatrznościowych mężów", „tych, którzy"... Dokonała tego światowa wojna, rozpętując monstrualne siły i zasoby połowy kuli ziemskiej i siejąc straszliwe zniszczenie: kilkanaście miljonów ludzi przypłaciło życiem nowy porządek w Europie.
Na tle tych tytanicznych zmagań pan Piłsudski, brygadjer z Bożej i austrjackiej łaski, z paroma tysiącami improwizowanych żołnierzy wygląda niby ta mucha z bajki Kryłowa, siedząca na rogu wołu i pyszniąca się wszem wobec: „my pachali"!...

Trzeba być bardzo źle poinformowanym i bardzo upośledzonym umysłowo, albo bardzo dobrze opłaconym, żeby pozwolić w siebie wmówić coś innego.

XI

Jeżeli - według znanego porzekadła - każdy żołnierz Napoleona nosił w tornistrze buławę marszałkowską, to każdy legjonista Piłsudskiego miał zaszytą gdzieś przy sercu nominację na ministra, wojewodę lub dyrektora banku wraz z asygnatą na odpowiednie pobory służbowe. Były to w samej rzeczy nieustraszone zuchy, żadne obowiązki ich nie przerażały, byle dostać swe „odszkodowanie za patrjotyzm", byle tylko pensyjka była dość wysoka, no i jakiś „fundusik" pod ręką dodatkowo, w razie potrzeby. Reszta się nie liczy; zrobi się jakoś.

A jak się robiło, tośmy widzieli na wojnie... Zdaniem tych panów, Polska istniała tylko po to,  aby opłacić ich zasługi: to im się należało za „żołnierskie trudy". To przekonanie wypowiadali nieraz z otwartością, której bezgraniczny cynizm walczył o lepsze z bezprzykładną głupotą. Bo ostatecznie: jeżeli ktoś jest z woli Pana Boga nikczemnie - zachłanną kanalją, to powinien, mieć tyle rozsądku, aby się z tem nie zdradzać.

Rzecz szczególna jednak, że to tylko i wyłącznie ich „trudy wojenne'1 miały tak wysoką cenę. Bo przecie byli jeszcze inni, którzy też za ojczyznę walczyli. Był Haller z Kaniowem i epopeją Murmańską. Ten sam Haller stał we Francji na czele armji blisko stutysięcznej, która po powrocie do kraju jednem uderzeniem zlikwidowała irredentę ukraińską i zdobyła Małopolskę Wschodnią. Proszę mi przytoczyć choć jeden jedyny „czyn" legjonów Piłsudskiego, któryby dał się porównać z tym sukcesem ! Mieliśmy naprawdę i bez cudzysłowu bohaterską obronę    Lwowa: ale jej dowódca umarł w kompletnem zapomnieniu. Mieliśmy powstania górnośląskie, które dały nam bogaty okręg przemysłowy,   „czarną perłę" naszych posiadłości : ale ich wódz i organizator, Wojciech Korfanty, był nieludzko katowany w Brześciu, musiał uchodzić z kraju, a gdy powrócił, uwięziono go znowu i wypuszczono niemal w godzinie śmierci:   tak  to  nagradzała  wolna  Ojczyzna prawdziwe zasługi!

Jeszcze nie zarosły dobrze trawą, mogiły powstańców, a już komponowano historję powstań górnośląskich, w której nazwisko Korfantego nie było ani razu wymienione:   nie   straszna    jest „odpowiedzialność” przed    taką    „historią”!      Mieliśmy   wreszcie wspaniałe w swym rozmachu i rezultacie powstanie wielkopolskie, jedyne w dziejach Polski postanie przygotowane i wykonane należycie, które powinno stać się dla nas i dla przyszłych pokoleń wzorem i nauką... Ale, czy mógłby kto uwierzyć? — imiona organizatorów i przywódców tego powstania wogóle nie dotarły do wiadomości szerokiego ogółu,  nie nagrodzono ich i nie wyróżniono zgoła.    To wszystko nie liczyło się, zniknęło bez śladu wobec paru wywróconych słupków   granicznych   i   „krwawej potyczki” pod Miechowem. I ta prowincja kulturalna i rządna, skąd pełną garścią powinniśmy byli czerpać ludzi na kierownicze stanowiska w kraju, została pod tym względem niemal całkowicie odsunięta i upośledzona.

Tylko w rozmaitych Jasłach, Krosnach, Samborach i Brzeżanach nastał urodzaj na „genjuszów" i „ministerjalne głowy"; a także w Oszmianie, Wilejce i Mejszagole, tam również, a jakże! Dyć to Galicja dała legjony, a na kresach wschodnich marszałek miał dość bogato rozgałęzioną rodzinkę i sporo znajomków od serca: jakże ich nie porobić ministrami, to nawet nie wypada!

Jeśli Piłsudczycy mieli jakieś względem Polski zasługi, to już je utracili, i to oddawna. Byli jak ci faryzeusze, modlący się na dachach swych domów na widoku publicznym, o których Chrystus mówi, że nie wejdą do Królestwa Niebieskiego, bo swą nagrodę już tutaj wzięli. A że wzięli, to wzięli! Każdą kroplę krwi (ze skaleczonego przy obieraniu kartofli palca), każdą kropelkę potu (przy mieszaniu kaszy w kuchni) kazali sobie suto opłacić. Spytajcie się „generała'' i „ambasadora"' Wieniawę - Długoszewskiego, ile krwi wylał, a ile wychlał winka, likieru i koniaczku z trzema gwiazdkami za państwowe pieniądze! Było czem odrestaurować sobie krew, przelaną za ojczyznę!...

XII

Wojna bolszewicka - to pierwsza zbrodnia Piłsudskiego wobec narodu i państwa. Ta zabawka kosztowała nas około 400.000 ludzi zabitych, rannych i inwalidów, zapłaciliśmy za nią zniszczeniem przeszło połowy kraju i byliśmy w jej toku o włos od utraty  dopiero  co odzyskanej niepodległości:    oto pierwsza   rata rachunku za luksus posiadania „opatrznościowego męża''. Bo wojna ta była zupełnie niepotrzebna.    Bolszewicy pragnęli pokoju i  za tę cenę gotowi byli oddać nam większe terytorja, niż te, któreśmy uzyskali w pokoju Brzeskim.

Pomimo wszelkie szacherki i zacieranie śladów jest faktem niezbitym i ustalonym, że wojnę tę sprowokował Piłsudski wbrew woli sejmu i ogromnej większości narodu, czem wzburzył przeciwko sobie i Polsce opinję publiczną całej Europy. W ówczesnych warunkach - kraj bez ustalonych granic, wygłodzony, zmęczony długoletnią wojną   i   okupacją,   bez   jednolitej armji, pozbawiony wszelkich środków i zasobów niezbędnych do prowadzenia wojny - świadome wywołanie bezcelowej i bezprzyczynowej wojny było zbrodniczą lekkomyślnością, graniczącą z obłędem. Już to jedno starczyłoby w normalnem   społeczeństwie, aby   zdyskredytować Piłsudskiego i jego mafję raz na zawsze i nieodwołalnie.

Co jednak powodowało Piłsudskim? Co pchało go w niepoczytalną awanturę? Naturalnie, tkwiły w tem daleko idące zamierzenia i fantastyczne plany: rozbicie Rosji, stworzenie niezależnej, a raczej „lennej" Ukrainy i Białorusi i inne jeszcze niedowarzone i chimeryczne, bo nie liczące się z siłami i z ewentualnemi skutkami tych przedsięwzięć pomysły; ale były to bodaj pozory.

Piłsudski był zbyt małym i ograniczonym człowiekiem, aby wznieść się ponad sferę swych osobistych zainteresowań i ambicyj. Kto wie, czy nie w sedno rzeczy trafia pewien artykuł, ogłoszony w roku 1937, czy 1938-ym w „Kurjerze Wileńskim" przez jednego z bliskich „współpracowników" „wielkiego marszałka'',  - nie przypominam sobie już teraz z absolutną pewnością, kto to był: Świtalski czy któryś z Jędrzejewiczów, w każdym wypadku osobistość „sławna" i bardzo „zasłużona", a przytem najzupełniej wiarogodna, o czem świadczy szczerość pólidjoty, z jaką to „wspomnienie" było napisane. Dla ludzi nieobznajomionych z panującą podówczas w Polsce atmosferą umysłową dodaję i to: że ten artykuł był w intencji autora i wy-dawców dziennika wyrazem apoteozy marszałka,  a nie, broń Boże, satyrą na jego osobę. Nie moja wina, że trudno o złośliwszy pamflet. Posłuchajcie :
Opowiada autor, że gdy raz spytał marszałka o jego „koncepcję'' kampanji bolszewickiej, ów pomilczał chwilę, a potem odezwał się w te słowa: „Pewnego razu duch Napoleona postanowił obejrzeć szlaki swego pochodu na Moskwę. Wzbił się więc na skrzydłach i poleciał na daleką północ. W drodze zobaczył światełko w pewnym dworku, zniżył swe loty i zajrzał do środka przez okno. W pokoju ujrzał kołyskę, a w niej maje dziecię. Tem dziecięciem byłem ja".
Oto była „koncepcja wyprawy Kijowskiej"... Nieprawdaż, znowu jesteśmy w szpitalu warjatów i słuchamy bełkotu obłąkanego megalomana? Ale to była właściwa przyczyna wojny polsko - bolszewickiej, oto za co płaciliśmy setkami tysięcy trupów, przedłużeniem stanu wojny i rozgardjuszu o dobre dwa lata, przegranymi plebiscytami, utratą Śląska Cieszyńskiego.

Tak, Piłsudskiemu wojenka się podobała. Wojna dała mu „bajeczną karjerę". Z socjalistycznego spiskowca, kryjącego się jak szczur w piwnicach, zrobił się „brygadjerem" (bądź co bądź — „generalski czyn"), potem kilku jego podwładnych z niewiarygodnego, a jednak prawdziwego zdarzenia „generałów” i „pułkowników” ofiarowało mu „marszałkowską buławę", a oto teraz był „naczelnym wodzem", rozjeżdżał własną salonką i roił sobie fantastyczne plany...

Posłuchajcie, z jakiem nabożeństwem deklinuje w swych pismach tytuł „naczelnego wodza”, jak głęboko sam sobie tą rangą zaimponował. Nic dziwnego: miał na to stanowisko kwalifikacje takie, jak cielna krowa na bojowego rumaka. I jednego tylko nie może pojąć i to oburza go do głębi:  że naród wojny nie chciał, że żołnierze nie wykazali nadzwyczajnej ochoty moknąć w okopach i dać się zabijać dla znakomitych fantazyj „naczelnego wodza". Żali się na to nieraz gorzko, ani  podejrzewając, że już to jedno dyskwalifikuje go zupełnie jako dowódcę.   „Naczelny wódz", który nie umie swych żołnierzy natchnąć męstwem i odwagą, jest zerem. 
Ale Piłsudski znalazł   sobie inne wyjaśnienie: wmówił w siebie, że to on sam swoim genjuszem  (tak, dosłownie !) wojnę wygrał i ocalił państwo. Całkiem naodwrót, niż  było  w    rzeczywistości:    zwyciężyliśmy wbrew wszystkim   głupstwom   i   szaleństwom Piłsudskiego.

Złożyło się na to kilka czynników z których może najważniejszem była  słabość militarna ówczesnej Rosji i błędy jej dowódców. Jeden z rzeczoznawców zachodnio - europejskich zaopinjował z okazji dziesiątej rocznicy tej wojny:  „Doświadczenia tej kampanji są zupełnie bezużyteczne; albowiem nie przewiduje się, aby w bliskiej przyszłości była prowadzona wojna, w którejby obie strony zrobiły tyle głupstw i błędów, co w tej". Tak, w następnej wojnie   natrafiliśmy  na innego   przeciwnika. I wtedy okazała się w całej pełni wartość bojowa i zmysł organizacyjny piłsudczyzny, a także jej zalety moralne.

XIII

Trzeba to sobie jasno i szczerze powiedzieć: że t. zw. kampanja 1920 roku nie była w całem tego słowa znaczeniu wojną, a już niewiele miała wspólnego z pojęciem nowożytnej wojny. Obie strony były tak wyczerpane, tak pozbawione środków bojowych, operowano tak drobnemi siłami, walczono tak staroświeckiemi metodami, że widowisko to nie zasługuje wcale na miano prawdziwej wojny. To raczej jakieś kawaleryjskie rajdy i przegony, podjazdowe potyczki, przypominające do złudzenia wojny XVII wieku lub chińskie zamieszki. W takiej „wojnie" „naczelnym wodzem" może być każdy, kto się obwiesi dostateczną ilością orderów i weźmie buławę marszałkowską, byleby miał trochę oleju i rozsądku w głowie. Niestety, tego właśnie brakło Piłsudskiemu...

Pamiętam moje zaskoczenie, gdy po raz pierwszy zobaczyłem bolszewickich żołnierzy. Była to zgraja obdartych patałachów, wzbudzająca swym wyglądem litość i śmiech pusty. Taki żołnierz był odziany w portki i bluzę ze zgrzebnego płótna, tak że wyglądał, jakby był w bieliźnie, - i tak poniekąd było, bo bielizny nie mieli przeważnie. Większość szła boso, niektórzy bez czapek; karabiny na sznurkach, na plecach płócienna torba z nabojami i kawałem chleba. Wszystko to ciemne, niepiśmienne, wystraszone, gotowe w każdej chwili do panicznej ucieczki. Artylerji znikoma ilość, tanków i aeroplanów - ani na lekarstwo. Taka to była ta bolszewicka armja w 1920 r.

Jak można było tę zgraję dopuścić pod Warszawę, Płock, Włocławek i Toruń? Do tego trzeba było bez żartu i przesady genjuszu w swoim rodzaju, to jest tak absolutnej nieudolności, takiego braku jakiejkolwiek planowości w działaniu i zmysłu organizacji, jaki cechuje chaotyczne - dyletanską umysłowość „wielkiego marszałka". Bolszewiccy dowódcy, jakkolwiek również bardzo mizerni, przerastali go o głowę pod każdym względem. Jeszcze jedno: w umyśle przeciętnego Polaka przedstawia się ta wojna jako „walka garstki naszych z Moskali nawałem". Jest to wierutny fałsz. Bolszewicy mieli bardzo niewielką przewagę liczebną, kiedy gnali nas od Kijowa po Warszawę. Przestańmy tedy przechwalać się naszą „wygraną wojną", - to boli i śmieszy. Zostawmy to „naczelnemu wodzowi".

XIV

Zdaje się, że w słynnej kampanji bolszewickiej wiele szczegółów pozostanie na zawsze ciemnych i niewyjaśnionych. Zbyt wiele było już sporów i kotrowersyj na ten temat, a piłsudczyzna zbyt długo miała wszystko w ręku: jej „historyczne metody" są nam dobrze znane. Co o tem piszą zawodowi i suto opłacani chwalcy marszałka, łatwo się domyślić: istniał i działał jeden tylko „naczelny wódz"! Sikorski, Haller, Rozwadowski, Veygand - to tylko pionki, wykonawcy planów strategicznych „tego, który"...

Nieścisłość tego przedstawienia rzeczy nie ulega najmniejszym wątpliwościom. Całkowitą i bezsporną własnością Piłsudskiego była tylko wyprawa Kijowska. Nie będziemy jej tu opisywać, ten punkt jest przesądzony ostatecznie i nie nadaje się do poważnej dyskusji: było to w swoim rodzaju arcydzieło indolencji strategicznej, bezmyślności i niedołęstwa z dodatkiem dyletanckiego tupetu wojskowego analfabety. Zapytany o zdanie angielski korespondent wojskowy, odpowiedział krótko: że takich „generałów" jak Piłsudski niema już nigdzie poza granicami Chin".

Znaleźli się wprawdzie apologeci i tej „koncepcji" „naczelnego wodza". Nie tak dawno jeszcze wygłupiła się w tej materji pani Romer - Ochenkowska na łamach „Kurjera Wi-leńskiego", powtarzając wymyślony zresztą przez jakąś „tęższą głowę" argument: że Piłsudski właśnie tą wyprawą ocalił Polskę, bo przez to zyskał na przestrzeni: gdyby w tym tempie, co z pod Kijowa, zaczął zwiewać z tych stanowisk, jakie zajmował przed wyprawą, to bolszewicy doszliby do Poznania i Katowic, a nie do Warszawy... Oszczędzimy wspaniałomyślnie tego stratega w spódnicy, wszak obowiązuje kurtuazja wobec dam, od tego kodeks obyczajowy nie wyłącza nawet rozpyskowanych sanacyjnych bab, mielących jęzorem na tematy, o których mają takie pojęcie, jak pluskwy o muzyce Bacha -  dlatego pominiemy tę „argumentację" łaskawem milczeniem.

Wszystko wskazuje na to, że po sromotnej klapie Kijowskiej „koncepcji", role zmieniły się djametralnie. Piłsudski załamał się kompletnie i nie widział wyjścia z sytuacji. Złożył dowództwo na ręce rządu, a chociaż powierzojio mu je znowu, aby nie osłabiać ducha armji, to było to tylko czczą formalnością. W każdym razie na jakiś czas „naczelny wódz" przykucnął na boczku, jak pies uderzony po grzbiecie sękatem polanem, - nie było go widać ani słychać. Dowództwo na decydujących odcinkach frontu, gdzie trzeba było wytrzymać główne natarcie bolszewickiej ofenzywy, sprawowali Haller i Sikorski;  Pułsudskiemu powierzono najłatwiejsze zadanie, — uderzenie od Wieprza w dziurę między bolszewickiemi armjami, gdzie nie było prawie żadnych sił i gdzie nie napotkał niemal żadnego oporu.

Nie trzeba dodawać, że gdy tylko położenie się poprawiło, Piłsudski odzyskał kontenans i przy pomocy swej mafji usunął innych w cień i wypchnął się na czołowe stanowisko. Od tego on był majster, tego mu zaprzeczyć niepodobna. Wyraźniej, niż kiedykolwiek objawiły się w tej wojnie znamienne rysy charakteru „wielkiego człowieka":
1) Samochwalstwo, iście kogucia próżność i pycha w powodzeniu. („Doszedłem tutaj, mogę iść dalej, dokąd zechcę !" -  oświadczył zagranicznym korespondentom w Kijowie na jaki tydzień przed początkiem panicznej ucieczki na całym froncie).
2) Słabość i małoduszność w niepowodzeniu, dochodząca do kompletnej prostracji. (Rezygnacja z dowództwa, oświadczenie, złożone rządowi, że „wszystko stracone''. Może kiedyś jeszcze przeczytamy ów słynny list do Witosa!).
3)  Zwalanie na innych winy za swe błędy i głupstwa („Naród   chory,  armja    chora") i przypisywanie sobie cudzych zasług.
4)   Kompromitujący  jego osobiście, ale przez niego również i państwo brak poczucia odpowiedzialności za swoje czyny i słowa.

XV

Drugą zbrodnią Piłsudskiego był rokosz majowy. Ale ta sprawa przedstawia się w swej istocie jeszcze ciemniej, niż poprzednia. Odnosi się wrażenie, że Piłsudskiego wciągnięto napół gwałtem w tę aferę i że za jego plecami stały o wiele potężniejsze siły, z czego on sam nie zdawał sobie dokładnie sprawy. Bodaj że była to na terenie Polski dokonana rozgrywka między wpływami Francji z jednej, a Anglji popieranej przez międzynarodowe żydowstwo z drugiej strony. Chodziło o to, żeby utrącić ostatecznie Narodową Demokrację i odsunąć ją od władzy: że tak będzie, żydzi amerykańscy przepowiedzieli Dmowskiemu na wiele lat naprzód.

Wskazuje na to niezbity fakt, że po stronie rokoszu stanęły odrazu i zwarcie wszystkie partje i mafje, w których żydostwo gra pierwsze skrzypce, a więc socjaliści, komuniści, masonerja wszelkich obrządków, a nade wszystko - sami żydzi. A oni wiedzą, co robią. „Legendy" - to oni chętnie fabrykują, ale dla durniów; sami umieją pilnować swego interesu. Ten krzykliwy, bezmyślny fanfaron, Plautowski „miles gloriosus", próżny jak rybi pęcherz, warchoł, siejący wszędzie zamęt i chaos, ostatnio „opromieniony nimbem zwycięstwa", był idealnem narzędziem w ręku zakulisowych, ciemnych sił. O tem samem świadczą skutki przewrotu: niby ukryta, lecz bardzo realna dyktatura żydostwa w Polsce. Piłsudczyźnie oddali żydzi zaszczyty i ordery, honory i tytuły, nawet dzielili się z nimi dość  lojalnie tym haraczem, jaki ściągali ze społeczeństwa. Ale istotnej władzy im nie dali.

Piłsudczyzna czuła to przez skórę i nigdy nie zaryzykowała żadne go wystąpienia przeciwko żydom. Jeśli w ostatnich latach swej plugawej   wegetacji, już po śmierci swego wodza  - za jego życia - nigdy - czepiała się haseł antysemickich, to była to czysta dywersja, do której zmuszały ją nastroje  społeczeństwa,   „fałszywa gra",   „leguńskie bujanie'' i  „nabijanie   w   butelkę" łatwowiernych głupców, szczególnie tych swoich zwolenników, którzy nie wyzbyli się jeszcze doszczętnie sumienia i   poczucia   honoru  narodowego. Była to konkurencja,  robiona endecji, - i to konkurencja nieuczciwa,   obłudna,   świadomie i celowo pozorna. Nie zdziwiłbym się zgoła, gdyby dziś wyszło na jaw, że wszyscy „anty semiccy” posłowie i projektodawcy antyżydowskich ustaw byli odkomenderowanymi i do tej roli wyznaczonymi pionkami,   działającymi na rozkaz  kliki rządzącej w ścisłem  uzgodnieniu poglądów i metod działania z przedstawicielami żydowstwa.

Zauważmy, że wszystkie ustawy antysemickie rząd utrącał lub odkładał „ad Calendas Graecas”   i   obstawiał   taką   masą zastrzeżeń   i   kompromisowych   uzupełnień,   że w praktyce unieszkodliwiał je zupełnie.  (Sprawa uboju rytualnego i ustaw antymasońskich): dalej,  że   „antysemicki"  program Ozonu   nie przeszkodził nigdy piłsudczykom dojść w razie potrzeby do cichego   porozumienia  z  żydami, jak to było podczas ostatnich wyborów w Wilnie.. Czyby - wspomnę mimochodem - nie było na czasie wynaleźć dla tego „Ozonu” jakąś odpowiedniejszą nazwę? Na przykład „Siarko – wodór”. Bo ozon - to przecie gaz o przyjemnym zapachu, a nasz „Ozon”  śmierdział gorzej, niż nieprzewietrzany klozet, gorzej, niż rozkładające się w gnojówce świńskie ścierwo, bez mała tak, jak Bezpartyjny Blok.

XVI

Rokosz majowy miał sporo swoich entuzjastów. Nie dziwota, niejeden się na nim dobrze obłowił. Taki smrodliwej pamięci pan Wojciech Stpiczyński poszedł wysoko i zrobił też coś w rodzaju „bajecznej karjery", zamiast gnić w kryminale zgodnie z wieloma wyrokami sądowemi, jakie przeciw mieniu zapadły. Mało tego, w odwet za to rzucił hasło „reformy sądownictwa” i w rezultacie powyrzucano tych sędziów, którzy się odważyli potępić sanacyjnego łobuza. JaJkże taki szubrawczyna mizerny mógł nie zachwycać się przewrotem ? Argumenty takie czy owakie zawsze się znajdą...

A więc pierwszy argument, od którego przyczepiła się nazwa do całego prorządowego stronnictwa, że Piłsudski zwalczał „nieprawości", które jakoby u nas istniały, i zamierzał przy pomocy buntu wojskowego przeprowadzić „sanację'' stosunków. Ale tu najwidoczniej zaszło jakieś... powiedzmy delikatnie - nieporozumienie, drobniuchne, plugawieńskie oszustewko, maleńki eskamotażyk pojęć. Mam przed oczyma tekst owego przemówienia Piłsudskiego do przedstawicieli rynsztokowej prasy w dniach przewrotu - i niema tam ani słówka o żadnych „nieprawościach"; natomiast czytamy: „Nie może być w państwie za dużo niesprawiedliwości". „Nieprawość" i „niesprawiedliwość'' -  to brzmi dość podobnie, ale znaczy zgoła co innego. Dalszy ciąg przemówienie nie pozostawia najmniejszych wątpliwości co do sensu tego wyrażenia.

Piłsudski plecie tam swoje normalne banialuki o „calem życiu poświęconem" i o swoich zasługach, za które nie otrzymał nagrody. Nigdy i nigdzie ohydna prywata i łajdackie warcholstwo nie było wypowiedziane w sposób tak naiwnie-prostacki i gruboskórny. Dopiero później „uratowano sytuację" przez zastąpienie „niesprawiedliwości" — „nieprawościami", co zresztą brzmiało ni przypiął ni przyłatał w zestawieniu z dalszym ciągiem przemówienia. Bodaj że to wspomniany Stpiczyński oddał tę przysługę marszałkowi na łamach „Głosu Prawdy". Najzabawniejsze to, że piłsudczycy wzięli na serjo te „nieprawości" i zaraz po rokoszu ustanowili jakąś komisję dyscyplinarną - rodzaj „czerezwyczajki" - która miała badać owe „nieprawości" i bez litości karać ich sprawców.

Ogłosili to z wielkim hałasem, ale potem jakoś przycichli, wreszcie zamilkli wstydliwie i komisję zlikwidowali: okazało się, że niema kogo i za co sądzić. Owszem, aresztowano ze sto osób, głównie ze sfer urzędniczych na podstawie rozmaitych donosów i anonimowych oskarżeń - i po zbadaniu zarzutów musiano ich zwolnić: były to zwyczajne oszczerstwa, żadnych „nieprawości" nie można było udowodnić. Nikomu. Ale, ale!... Prawda, znaleziono jednego złodzieja, był nim nie kto inny, jak generał Żymirski( *)  Por.  „Słowo" z In.  5 lipca 1927 r. Nr.  149), naturalnie piłsudczyk - legjonista, „barwny ułan" i patentowany „bohater", podobnie jak wśród więźniów Brzeskich, którym Piłsudski zarzucił przestępstwa natury kryminalnej, był w samej rzeczy tylko jeden złodziej, wójt  Baemaga: ale ten należał do B. B., to był też jeden ze „swoich". Obu wsadzono do kryminału nie za to, że kradli - w tym wypadku trzebaby umieścić za kratami trzy czwarte, jeśli nie dziewięć dziesiątych piłsudczyzny - ale za to, że „zdradzili" marszałka.

Dość przypadkowo i nieoczekiwanie powzięty program „sanacji" wykonał Piłsudski po swojemu, tak jak on wszystko wykonywał: na miejscu jednego drobnego złodziejaszka posadził dziesięciu wielkich złodziei. Ale złodziei swoich, sanacyjnych, wielbicieli marszałka i czynu legjonowego. A jemu wszak tylko i wyłącznie o to chodziło. To była jego „sprawiedliwość". Nikt uczciwy nie zaprzeczy, że za rządów   „sanacji"   kradzież   grosza   publicznego, czerpanie ze skarbu państwa na cele partyjne i osobiste, rozmaite szachrajstwa i brudne manipulacje, wszystkie zresztą przewidziane przez kodeks karny łotrowstwa i zbrodnie rozpowszechniły się i wzrosły ilościowo i jakościowo co najmniej dziesięciokrotnie w porównaniu z okresem „partyjnictwa". Wtedy w całej Polsce nie ukradziono tyle, co teraz w jednym tylko Ministerstwie Poczt i Telegrafów w ciągu krótkich stosunkowo rządów Miedzińskiego. I gdyby tak po śmierci Piłsudskiego ustanowiono taką „Komisję" do ścigania „nieprawości", to ta instytucja miałaby w ciągu dziesięciu lat pełne ręce roboty, a kryminały nie pomieściłyby nowych lokatorów.

Ale cóż? Jak mogło być inaczej, skoro przykład dał sam „wielki marszałek", gdy wbrew ustawom i przepisom skarbowym polecił wypłacić ze skarbu państwa siedem miljonów złotych na wybory Bezpartyjnemu Blokowi, do czego sam się przyznał publicznie.   A to   się nazywa  „nadużycie władzy"  i „defraudacja'', zwykłego urzędnika sadza się za takie sprawki do kozy. A moralność albo jest, ale wówczas jest jedna i ta sama dla wszystkich, albo jej wogóle niema.
Czy panowie z pod znaku  „sanacji   moralnej” możecie to zrozumieć? Oburzacie się, więc jeszcze nie rozumiecie lub udajecie, że nie możecie pojąć? Ułatwię wam to zadanie: wyobraźcie sobie przez chwilę, że zrobił to kto inny, n. p. Witos albo Korfanty, a potem wyobraźcie sobie, że wykryliście tę aferę i macie na ten temat napisać „rewelacyjny" artykuł w „Gazecie Polskiej" czy „Polsce Zbrojnej": ładny byłby artykulik, co? Aż wam ślinką idzie na taką gratkę. Jakim rynsztokiem obelg, jaką lawiną plugastwa bluznęłyby wasze paszcze! To to chyba rozumiecie. Otóż widzicie: w tym domniemanym artykule trzebaby wszędzie, gdzie pisze się „Witos" czy „Korfanty", podstawić „Piłsudski". I wtedy byłoby dobrze. Na tem polega moralność i uczciwość -  pojęcia, które dla was stały się oddawna pustym dźwiękiem lub fałszywą kartą w szulerskiej grze politycznej.

XVII

Drugi argument: że przed rokoszem majowym panowała w Polsce anarchja, że zwłaszcza sejm i partje polityczne były źródłem ciągłych zamieszek i niepokojów. Zgoda. Co racja, to racja. Przedmajowego systemu rządów nie mam zamiaru bronić choćby dla tego samego tylko, że doprowadził do objęcia władzy przez piłsudczyznę. To jedno wystarcza, aby go potępić. Zapomina się jednak przytem o dwóch arcyważnych momentach:
Primo: że jeżeli podówczas w istocie panowała anarchja, to główną winę za to ponosi sam Piłsudski i jego klika. To byli najwalniejsi szczekacze i warchoły, oni głównie wzbudzali waśnie i rozterki, nie dopuszczali ludzi do porozumienia się i znalezienia wspólnego języka. Piłsudski piorunował na „partyjnictwo", ale w każdej partji miał „swoich" ludzi, którzy według jego poleceń i instrukcyj wywoływali kryzysy parlamentarne, wszczynali dzikie awantury i burdy. Jakim to „demokratą" był wtedy n. p. „wyzwoleniec" Bogusław Miedziński!... Piłsudczyzna już od samego zarania Polski wśliznęła się jak zaraza w życie polityczne i toczyła je jak rak i syfilis. Pomijam to, że ordynacja wyborcza, na zasadzie której wybrano pierwszy sejm, była tak doktrynersko – idjotyczna, wprowadzała w życie polityczne tyle żywiołów nieodpowiednich, politycznie niewyrobionych, wrogo do państwowości polskiej nastrojonych, że niema chyba kraju na świecie, gdzieby taka ordynacja nie wywołała anarchji. A ułożył ją i wydał nie kto inny, tylko pan Jędrzej Moraczewski, kapitan legjonowy i bliski współpracownik marszałka, pyskacz i zawodowy oszczerca, podówczas premjer rządu, mianowany przez „naczelnika państwa".

To tak jest ze wszystkiem: jeżeli coś u nas cuchnie obrzydliwie i zaczynamy szukać źródła tego zapaszku, węch zaprowadzi nas niemylnie do Piłsudskłego i jego zauszników: istna kloaka, zatruwającą Polskę smrodem i zgnilizną moralną. Tego stanu rzeczy nie trzeba długo udowadniać. Bo jeśli Piłsudski z jednej strony lubował się w konspiracyjne - ochraniarskich metodach działania, to z drugiej zbyt wiele tkwiło w nim błazeńskiej fanfaronady, żeby się nie wygadać przy sposobności. Sam przyznał w rozmowie z Daszyńskim: „To ja nie pozwalałem pracować dwom sejmom". To wystarcza.(*)(UWAGA: W podobny sposób wygadał się, że to on rozkazał ruszyć Żeligowskiemu na Wilno, głupio i niepotrzebnie. Bo skoro się raz zełgało przed całym światem, że to pułki wileńskie samorzutnie pomaszerowały na Wilno wbrew rozkazom dowództwa, to trzeba było konsekwetnie trzymać się tego pozoru bez względu na to, czy ktokolwiek i kiedykolwiek w tę bajeczkę wierzył. Ale wszak chodziło o nową ,,zasługę!"  Pod tym względem Piłsudski był nieubłagany, nie darował nikomu ani źdźbła).
Secundo: że Piłsudski bynajmniej anarchji tej nie wyplenił, owszem wzmocnił ją i pogłębił. Anarchja szła teraz od góry, od sfer rządzących i wżerała się wgłąb calizny społecznej. Dość wskazać na niezaprzeczalny fakt, że rządy piłsudczyzny były od początku do końca panowaniem bezprawia i samowoli. Dla Piłsudskiego prawem było to, co mu dogadzało w danej chwili. Innego prawa ten urodzony warchoł nie był zdolny pojąć. Po rokoszu majowy nie ogłosił dyktatury, nie ustanowił nowej formy rządu, co było jego psim obowiązkiem.

Wynikało to z jednej strony z tego, że nasz „.niedoszły   dyktator  miał tylko   poczucie swej „krzywdy",  poza tem  żadnego poglądu  na sprawy państwowe, żadnego planu na przyszłość, żadnego określonego programu; z drugiej zaś strony - z najistotniejszych cech jego natury - z tchórzostwa i wstrętu przed odpowiedzialnością za losy państwa.
Prócz tego proste wyrachowanie: mógł wszak robić, co chciał; cudowna wygoda  mieć pod ręką bezsilny sejm, wtedy można   wszystkie   plusy i   powodzenia przypisywać sobie,  wszystkie zaś  niepowodzenia i klęski zwalać na „sejmowych fajdanów", tłumaczyć temi „kłodami", jakie mu  rzekomo partyjnicy pod nogi rzucali, i temi przeszkodami, które jemu,   „wielkiemu"....,  nie,  przepraszam,   „największemu  człowiekowi"   stawiają „oplute karły".   Starej konstytucji nie  zniósł, ale ją gwałcił, łamał i obracał w pośmiewisko na każdym kroku. Za jego przykładem robili to samo wszyscy inni przedstawiciele władzy — od ministra na wiejskim stupajce kończąc. Od czasu do czasu dla zabicia nudów „wielki człowiek" robił sobie „rozgrywki" z sejmem, obrzucając rynsztokowemi  wyzwiskami i  szkalując swoich przeciwników, którzy nie mogli się bronić ani odpłacić mu równą monetą. Świadczy to między   innemi o niezwykłej   szlachetności charakteru i o „dobrych obyczajach" tego pana, , który, że wspomnę mimochodem, miał czelność  i prawić nauki właśnie na temat „dobrych obyczajów".

Nie trzeba dodawać, że wszystkie wybory sejmowe, jakie się w tym czasie odbywały, były gruntownie sfałszowane: zastraszanie, terror, rugi, oszustwa, unieważnianie list wyborczych „ze względów formalnych", konfiskaty, oszczerstwa, zbrojne napady, odpowiednia „interpretacja" ustaw i przepisów — wszystko puszczano w ruch, aby sfabrykować pożądaną dla reżymu „wolę ludności".

Tak „wielki nauczyciel" wychował swój naród w ciągu ośmiu długich lat. A potem zastękały góry i porodziły „konstytucję kwietniową", której istotą, sensem i duchem była tendencja do zapewnienia rządzącej klice stałego miejsca przy korycie. Załatwiono się tu radykalnie ze sprawą „przedstawicielstwa narodowego": można było głosować, ale zawsze i tylko na zwolenników rządu, których w praktyce wyznaczali starostowie i wojewodowie. Ilość głosów, potrzebną do uprawomocnienia się wyborów, ustalono tak nisko, aby wystarczyły w razie potrzeby same głosy żydowskie: na te piłsudczyzna zawsze mogła rachować. Teraz nastały w sejmie „dobre obyczaje": złodziej prawił dusery włamywaczowi, bandyta adorował defraudanta, oszust schlebiał fałszerzowi, a cała zgraja płaszczyła się służalczo przed rządem i „zasługami marszałka".

Czasem, co prawda, pożarły się pieski o jakąś kość, ale zawsze w miarę, tak „na niby", żeby sobie żadnej poważnej krzywdy nie zrobić. Nikt się zresztą tem jałowem wygłupianiem nie interesował zanadto, wszyscy wiedzieli, co sądzić o tem „przedstawicielstwie". Ale i tej „swojej" konstytucji rządząca klika nie uszanowała, przerabiała ją i naginała do chwilowych potrzeb bez najmniejszych skrupułów. Tak po śmierci Piłsudskiego mianowali Rydza-Smigłego marszałkiem i wyznaczyli mu najwyższe w państwie po prezydencie stanowisko, co w konstytucji zgoła nie było przewidziane. Ale taka już była ta piłsudczyzna: bez „marszałka" — „wielkiego" czy „małego" — to oni ani rusz.

XVIII

Ten obraz rządów „wielkiego męża" byłby niezupełny, gdyby się nie wspomniało o pewnem niezmiernie dla Piłsudskiego i jego kliki charekterystycznem, a wyjątkowo ohydnem zjawisku, -  mam na myśli instytucję „nieznanych sprawców" czyli zwyczajny bandytyzm polityczny, którego twórcą był „wielki marszałek", lecz który przeżył swego rodzica: bez tej broni piłsudczyzna nie umiała rządzić do samego końca. Miał to Piłsudski już we krwi. Kiedy po przyjeździe z Magdeburga do Warszawy delegacja obywatelska skarżyła się przed nim, że socjaliści wywiesili na Zamku czerwony sztandar, Piłsudski odpowiedział: „Trzeba go było zdjąć". No, tak, zdjąć: ale wtedy wybuchłaby walka. Ten „naczelnik państwa", 'który na wstępie swego urzędowania podszczuwa obywateli do bójek i zamieszek ulicznych, - to okaz jedyny w swoim rodzaju na całej przestrzeni dziejów. Od tej chwili zaczęli w Polsce działać mniej lub więcej „mlieznani sprawcy".
Na początku, w okresie „naczelnikowania" — to były zwyczajne napady uzbrojonych panów oficerów na publicystów i posłów w obronie „czci wodza", kończące się rozprawami sądowemi lub „sprawami honorowemi", tak jak gdyby bandyta mógł mieć coś wspólnego z honorem. Klasyczne formy przybrała i do największego nasilenia doszła działalność tej najplugawszej i najtchórzliwszej ze wszystkich „czarnych sotni" w czasie od rokoszu majowego do śmierci Piłsudskiego. Napady i masakrowanie przeciwników politycznych powtarzały się sporadycznie, wywołując w ludziach uczciwych za każdym razem moralny wstrząs, wybuch nienawiści i oburzenia, zatruwając atmosferę życia publicznego, ustawicznie pogłębiając rozłam między społeczeństwem a armją: dochodziło do tego, że przyzwoici ludzie żegnali się i wychodzili, gdy w towarzystwie pojawił się oficer, nie chcąc mieć do czynienia z umundurowanym i wyorderowanym bandytą.

Wielbiciele marszałka próbowali i próbują rozgrzeszyć go z odpowiedzialności za te zbrodnie: że to niby on tego nie chciał, że nawet zabraniał, ale „oni sami", wbrew woli... Na nieszczęście   Piłsudski i tu się    wygadał: głupio i niepotrzebnie, jak stara baba: oświadczył w jakimś wywiadzie, że zgłaszali się doń „ludzie" z prośbą, aby im   pozwolił zastrzelić   marszałka Trąpczyńskiego. A więc to się odbywało „z wysoczajszago soizwolenia", z wyraźnego upoważnienia „tego, który"...

Nie były to spontaniczne reakcje, o tem świadczy sposób przygotowywania tych napadów, ich  staranna  organizacja, sprawność wykonania,   zdradzająca zawodową fachowość i rutynę   bandycką.   Sprawcy, rzecz prosta, nigdy nie zostali wykryci, powszechnie jednak wiadomo, że byli to oficerowie lub policjanci. Wiem o tem, że w niektórych formacjach wojskowych wprost wyznaczano poszczególnym oficerom taką robotę, a oficer nie mogący się wykazać żadnym tego rodzaju „dowodem lojalności" był źle widziany i mógł oczekiwać zwolnienia przy najbliższej „czystce".

Oficerów również użył Piłsudski za narzędzie do rozprawy z posłami opozycji w Brześciu: to były jego „metody wychowawcze",   stosowane w korpusie oficerskim. Czy wiecie teraz, dlaczego nasze oficerstwo zawodowe, zwłaszcza wyższe, tak haniebnie zawiodło w czasie ostatniej wojny, o czem świadczą zgodnie i nasi przeciwnicy i niemal wszyscy powracający z frontu żołnierze ? Nic w tem dziwnego: nocny bandyta lub więzienny kat i oprawca — to nie oficer. Te zawody wymagają zgoła innych kwalifikacyj.

Ktoś może z nieustraszoną odwagą atakować w uzbrojonej gromadzie bezbronnego, zaskoczonego niespodzianie posła lub dziennikarza, często zbudzonego ze snu głuchą nocą wiadomością,  że przyniesiono mu telegram; ten sam potrafi prawdopodobnie również wspaniale zrobić „mordobicie" jakiemuś więźniowi w celi albo zaaranżować doskonale fikcyjną egzekucję. Ale na polu walki taki „bohater" będzie przed nieprzyjacielem czmychał, jak zając, lub jak Piłsudski z pod Kijowa, zostawiwszy swój oddział na pastwę losu.

Bo ten Niemiec, to, uważacie, nie Zdziechowski, nie Nowaczyński,( *)  Por.  „Słowo" z dn. 5. I. 1928 r. Nr. 4.) nie Mostowicz i nie Cywiński; ( *)  Por.   „Głos  Narodowy"  z  dn.  2.  IV.  38.r.  i  z  dn. 10. TV. 38 r i nast.) on, bestja, nawet od Wujcika lepiej strzela i nie można go potem wsadzić za to do kryminału na mocy wyroku przedajnego, utytłanego jak świnia w błocie  służalczej nikczemności i zbrodniczej podłości „sądu". Jakże z takim walczyć?
Wspomniałem tylko najgłośniejsze wypadki, czy też te, które mi żywiej utkwiły w pamięci. Ale ile tego było na przestrzeni całej Polski w ciągu czternastu lat panowania piłsudczyzny, tego nikt nie przeliczy. Tu również przykład szedł z góry, nauczeni przez „wielkiego nauczyciela narodu" zaczęli na własną rękę organizować zbrojne napady panowie wojewodowie, jak Kirtiklis na Pomorzu ( *)  Por.   „Dziennik   Wileński" Nr.   162. z   dn.   15.   VI.   1937   r.), potem starostowie, że wspomnę tylko skrytobójstwo magistra Chudzika, wreszcie wójtowie, komendanci policyjnych posterunków i drużyn strzeleckich - tam, w dole, polityka zmieszała się nierozerwalnie z pospolitym bandytyzmem i chuligaństwem. Nie przesadzę na pewno, jeśli przypuszczę, że około kilku tysięcy ludzi zginęło ze skrytobójczej ręki prorządowych mętów społecznych i sanacyjnych opryszków, opłacanych ze skarbu państwa: to jeszcze jeden liść do „laurowego wieńca" „zasług wielkiego marszałka".

XIX

Nie sądzę, aby te zmiany, jakie piłsudczyzna wywołała w naszem życiu społecznem, gospodarczem i politycznem były wynikiem jakiegoś głębiej przemyślanego i konsekwentnie przeprowadzanego planu. Rządy tych ludzi cechuje przedziwna prostoduszność i gruba naiwność: jakby parobas wiejski manipulował widłami od gnoju w zegarze; jakby podmiejski rzezimieszek robił operację swoim majchrem świeżo wyostrzonym o cholewę.

Poza program wyrównania „niesprawiedliwości", wysunięty przez ich wodza w pierwszym dniu rokoszu, nie wyszli do końca. Wszystko inne wynikało z tego jako dalsza konsekwencja, częstokroć nieprzewidziana i przez nich samych niepożądana. Walka z sejmem i partyjnictwem była w swej istocie walką z kontrolą społeczną nad wydatkowaniem grosza publicznego. Chodziło o forsę, o prawo swobodnego dojenia skarbu państwa - to oni pojmowali doskonale. To był ich monopol, wara od tego „partyjnikom". W tym samym celu opanowali życie gospodarcze, oplątując je mackami biurokratyzmu i specjalnego ustawodawstwa. Trzymali mocno łapę na wojsku, zwłaszcza na korpusie oficerskim — tą drogą uzyskali władzę i to była najsilniejsza gwarancja jej utrzymania. Zwolna opanowali administrację i samorząd.

Zbyt wielu było wśród nich kryminalistów, aby się nie zatroszczyli o sądownictwo; wreszcie przyszła kolej na szkolnictwo, które też „zreformowano" : szkoła miała wychować młode pokolenia w uwielbieniu dla „wielkiego marszałka" i w karności względem reżymu..
Istotą tych wszystkich „reform" był zawsze i wszędzie problem personalny. To było jasne i proste, nie wymagało żadnego wysiłku umysłowego ani głębszego zastanowienia: swoich dopuścić do żłobu, odegnać obcych. Na tem tle rozwinęła się ohydna plaga naszego życia : protekcjonalizm i nepotyzm  w najobrzydliwszej postaci, bo połączony z  zupełnem lekceważeniem kwalifikacyj zawodowych, umysłowych i moralnych, co przerodziło się wkońcu w istny kult niefachowości i dyletantyzmu.

„Wielki marszałek dawał swoją osobą i „bajeczną karjerą" najlepszy przykład, jak bez rzetelnych studjów, bez wiedzy i wiadomości fachowych, można zostać „generałem" i „wodzem naczelnym", zabierać decydujący głos we wszystkich zagadnieniach współczesnego życia, rozstrzygać bezapelacyjnie o wszystkiem.
Wytworzył się u nas typ „genjalnych" ignorantów i dyletantów z ukończonemi pięcioma klasami loterji państwowej i akademją ku czci marszałka, jednako uzdolnionych do każdego stanowiska, byle, rzecz prosta, dochodowego. Taki mógł być generałem, dyrektorem banku albo koncernu przemysłowego, ministrem spraw zagranicznych albo wojewodą  - czem kto chce zresztą. Grunt — to „nominacja".

A każda taka znakomitość ciągnęła za sobą długi szereg protegowanych krewnych, kolegów, znajomków, osób poleconych i zarekomendowanych przez inne znakomitości. Powstało pod koniec coś w rodzaju dziedzicznej szlachty, całe rodziny dygnitarskie Starzyńskich, Przedpełskich, Pierackich... Stąd potrzeba stwarzania coraz to nowych stanowisk i posad - wszak dla pana Miedzińskiego i jego złodziejskiej paczki restytuowano skasowane Ministerstwo Poczt i Telegrafów, niechaj się zasłużeni pożywią...

Rezultatem tego była prawdziwa hydra biurokratyzmu, coraz mocniej oplatająca swemi mackami organizm państwowy i gospodarczy i wysysająca zeń ostatnie soki.. Aby nastarczyć, tym „potrzebom", rozdęto do ostatecznych granic budżet, nałożono rujnujące podatki, zubożono i wyjałowiono z kredytu życie gospodarcze, a gdy nadszedł kryzys, zachęcano społeczeństwo  do „zaciskania pasa" i biernego przetrwania, nie umiejąc nic innego wymyślić.

To były zresztą rady dla „fellachów", dla obywateli drugiej klasy, bynajmniej nie dla sfer uprzywilejowanych: ci musieli sobie przecie nagrodzić swój legjonowy „patrjotyzm". Dlatego nasz budżet był niemal w całości budżetem konsumpcyjnym, poprostu mówiąc: to, co klika zdarła ze społeczeństwa, przeżerała momentalnie, wmig. A każda taka świnia, stojąca czterema racicami w korycie, której na obie strony kapało z ryja, dawała „szarym ludziom!' pouczenia i wskazówki moralne, chrząkając półgębkiem pomiędzy dwoma łykami: „Zaciskajcie pasa! To bardzo zdrowo i higjenicznie, ja, stara, doświadczona świnia, zagrożona otłuszczeniem serca, prorokuję to wam zgodnie z „ideologją" marszałka Piłsudskiego!"

W czasach kryzysu i bezrobocia skarb państwa wyasygnował miljon złotych subsydjum właścicielowi bankrutującej restauracji „Adrji" (żydowi) z uzasadnieniem, że tego rodzaju „luksusowy lokal rozgrywkowy" potrzebny jest w stolicy. To były ich „państwowe" potrzeby! Ale chodziło w tym wypadku o co innego, mianowicie o to, że rozmaite „czołowe osobistości" reżymu płaciły swe długi w „Adrji" wekslami, których nie miały za co wykupić, pomimo wysokich pensyj, gratyfikacyj i funduszów dyspozycyjnych i reprezentacyjnych i dodatków funkcyjnych i wielu jeszcze innych dochodów, o których nikt się nigdy nie dowie, tak sprytnie chowano końce w wodę.

Słusznie zauważył z tego powodu „Robotnik": jeżeli jakiś biedak czy bezrobotny kazał sobie podać porcję kiełbasy z kapustą i wypił do tego dwa kieliszki „wyborowej", to ciągano go na policję, gdy nie miał z czego zapłacić rachunku. Ale ministerjalne „darmozjady", zalewające koniakiem gruboziarnisty kawior - to inna kategorja obywateli: za nich płacił rachunki skarb państwa.
Opowiadano w Warszawie, że minister skarbu Zawadzki dzień w dzień upijał się w tejże „Adrji" do nieprzytomności, tak że kelnerzy musieli nad ranem wynosić zarzygany ministerjalny tłumok do auta, wreszcie wpadł w delirium tremens i musiał wyjechać do jakiegoś kurortu w Czechosłowacji, aby się leczyć. To był koniec karjery politycznej tego męża, pełnej zasług dla państwa. W Wilnie także kursowały gęsto jego weksle „knajpiarskie". Któż mógł takim apetytom sprostać ?...

Czy wiecie teraz, dlaczego byliśmy tak haniebnie, tak zbrodniczo nieprzygotowani do wojny? Dlaczego mieliśmy tak mało tanków, aut ciężarowych, dział przeciwlotniczych i przeciw-czołgowych, aeroplanów? Dlaczego nawet karabinów brakowało? Dlaczego nie zmobilizowano wszystkich zdolnych do noszenia broni i nawet ochotników nie przyjmowano z powodu... braku mundurów?

Ano, tak, nie było pieniędzy. Byliśmy biednem społeczeństwem. Trudno, na wszystko nie mogło starczyć. Starczyło na wymyślne żarcie i pijaństwo, na wille i luksusowe auta, na łajdactwo i rozpustę panów dygnitarzy, współpracowników „wielkiego marszałka". Armję uzbrajano za to, co dodatkowo wyżebrano i wyłudzono natrętnie od społeczeństwa i organizacyj gospodarczych. Do prowadzenia wojny tego było za mało - akurat tyle, ile potrzeba dla parad wojskowych, w czasie których udekorowane bałwany wygłaszają idjotyczne, pełne zarozumialstwa i samochwalstwa mówki, naszpikowane cytatami z pism marszałka.

I jeszcze jedno: czy wiecie, dlaczego Anglja, pomimo zbliżającej się wojny, pomimo sojuszu militarnego z Polską, odmówiła nam pożyczki gotówkowej? — Bo nie chciała swych pieniędzy rzucać w błoto „Adrji" między bandę rozwydrzonych złodziejaszków. Postawiła podobno warunek: musicie przedtem powołać rząd koalicyjny, co należy rozumieć: wprowadzić do rządu choć paru uczciwych ludzi. Ale świnie nie dały się tak łatwo odegnać od koryta, stanęły zwartym szeregiem, ryj przy ryju, groźnie i nieprzejednanie: niech raczej wszystko przepada, a my do końca wytrwamy przy korycie według ideologii marszałka Piłsudskiego.

Mało tego, już w okresie wojny, kiedy wszystko waliło się w gruzy, kiedy niewstrzymana lawina żelaza toczyła się przez nasze ziemie, nasz czcigodny rząd nie miał pilniejszych trosk na głowie, jak mianowanie ministrem wojewody Grażyńskiego, który w pierwszym dniu wojny stracił swoje korytko, a komisarzem bezpieczeństwa publicznego z rangą ministra... kogo?... czyby kto uwierzył — osławionego kata Brzeskiego, obskurnego degenerata Kostka-Biernackiego! ( *) Por. „Słowo" z dn. 4 i 5 IX. 1939 r. Nr.Nr. 213 i 24P)

Ostatniemi bodaj publiikacjami rządowemi były właśnie histeryczne dekrety tego komisarza,  które robiły swoją treścią i tonem wrażenie bezsilnego skowyczenia psa zdychającego na właśnie histeryczne dekrety tego komisarza, już ostatni policzek, wymierzony narodowi przez „wielkiego marszałka" dłonią jego spadkobierców, ostatni, niepoczytalny już, w chwili nieopisanej paniki i przerażenia wykonany odruch zdychającej mafji, - nieświadomy, automatyczny, ale tem znamienniejszy: piłsudczyzna w chwili swej agonji - jeszcze stygnącą, ręką... podpisywała nominacje, fabrykowała nowe dostojeństwa... Zgodnie z ideologją marszałka Piłsudskiego. Wtedy, gdy Polska waliła się w otchłań nowego rozbioru.

XX

Czy Piłsudski, jak to zgłosili jego chwalcy, zdławił anarchję trawiącą organizm państwa? Zewnętrznie i poniekąd — tak. Ale tylko zewnętrznie i to daleko niezupełnie. Przecież za jego rządów odbył się dalszy ciąg „rozgrywek" z sejmem, Kongres Krakowski Centrolewu, wybory Brzeskie, słynna na cały świat „pacyfikacja Małopolski wschodniej", która hańbą okryła imię Polski; zaledwo zamknął oczy, a już wybuchły krwawe rozruchy chłopskie w Małopolsce zachodniej, strajk rolny (*) Por. „Dziennik Wileński" z dn. 27. IX. 37 r. Nr. 256.), groźne rewolty w Krakowie i we Lwowie, eskapada Doboszyńskiego (**)  Por.   „Dziennik Wileński"    z  dn.  21.  V.  1927 r.  Nr. 181 i  nast. 71), antysemickie zamieszki i pogromy w Przytyku, Brześciu, Mińsku Mazowieckim i tylu innych miejscowościach. To nie był spokój ani unormowane życie; w gruncie rzeczy było mało co lepiej, niż za rządów „sejmo-władztwa".

Ale to nie wszystko. Piłsudski wywiązał się z tego zadania, jak nieumiejętny lekarz, który, jak się to mawia, „wpędził chorobę do wnętrza". Tę troszkę zysku okupiono bowiem straszliwem spustoszeniem moralnem, jakie wyrządziły rządy Piłsudskiego i jego kliki w psychice społeczeństwa. Ustawiczne łamanie prawa, bezwstydne okradanie skarbu państwa, marnotrawstwo grosza publicznego, obsadzanie najwyższych stanowisk łotrami i durniami, poniewieranie i krzywda ludzi uczciwych, bezmyślny biurokratyzm, forytowanie żydostwa, rozpanoszenie się serwilizmu, przekupstwa, łapownictwa, terroru, nepotyzmu i protekcjonizmu, kult niekompetencji i niefachowości, ucisk maluczkich, zduszenie wolności słowa przez bezprawne konfiskaty, przedajność i niesprawiedliwość sądów, które stały się organem ucisku na usługach reżymu — wszystko to osłonięte nudną jak flaki z olejem, pustą deklamacją na temat „legjonowych czynów" i „zasług" „tego, który" - oto obraz Polski za rządów „wielkiego marszałka i jego spadkobierów".

Obywatel uczył się, że aby żyć i prosperować, trzeba być jednym ze „swoich": takiemu wszystko ujdzie, na wszystko sobie może pozwolić, byle się trzymał kliki i wielbił marszałka.

Ale opozycjonistę, „antypaństwowca", obywatela drugiej klasy nie ocali nic, jeśli się narazi rządowi: ani uczciwość, ani wiedza, ani rzetelność w pracy, ani patrjotyzm: wyrzucą go z posady, a jeśli jest niezależny — zniszczą podatkami, wymierzanemi zupełnie dowolnie, i „społecznemi świadczeniami"; gdy zaś i to go nie złamie, jest jeszcze Bereza Kartuska, do której można posłać każdego na tej zasadzie, że, zdaniem władz, może się stać przyczyną niepokojów. Niech kto panu staroście udowodni, że nie może się stać przyczyną niepokojów ! Zresztą pan starosta nie zapuszczał się w dyskusje z „antypaństwowcem", posyłał go pod eskortą policji i nie zaprzątał nim sobie więcej swej cennej mózgownicy.

Powiecie, że nie tak znów często wysyłano do tej Berezy. Odpowiedź: częściej, niż się wam wydaje. Bolszewicy zwolnili z niej parę tysięcy więźniów. Zresztą nie chodzi o cyfrę. Hańbą jest sam fakt, że nie można było traktować w ten sposób ludzi, którym żadnego przestępstwa nie udowodniono.
Czy możecie sobie wyobrazić, jaką anarchję wewnętrzną, jaką demoralizację szerzyły takie rządy? Ilu względnie przyzwoitych ludzi złamano moralnie i zdeprawowano, przerobiono na kanalję i błoto ludzkie, zmieniono na konfidentów, donosicieli, złodziei, politycznych opryszków, zaprzańców i lizusów służalczych karjerowiczów, na gady ludzkie bez kręgosłupa, gotowe pełzać przed każdym, kto ma siłę?

A z drugiej strony, iluż to ludziom odebrano wiarę w przyszłość i wielkość Polski! Ilu uczciwych ludzi pogrążyło się w prostrację i beznadziejność, zasklepiło się w życiu prywatnem, ponieważ czuli się bezsilni i nie mieli wprost odwagi zanurzyć się w tę jamę kloaczną, jaką stało się nasze życie publiczne! To była nasza „emigracja wewnętrzna", stokroć straszliwsza niż wszystkie emigracje, jakie przeżywaliśmy w ciągu dziejów: emigracja duchowa z kraju, jęczącego pod okupacją piłsudczyzny, najgorszą ze wszystkich okupacyj, jakim podlegała kiedykolwiek nasza ojczyzna.
Bo śmiem twierdzić, że nic, nawet stupięćdziesięcioletnia bez mała niewola, nie zdeprawowała tak narodu, jak czternastoletnie niespełna rządy „wielkiego marszałka" i zgrai jego służalców.

I to jest najgłębszy i najistotniejszy sens tej antynomji, sformułowanej na łamach naszej prasy, a wyrażającej się w przeciwstawieniu sobie pojęć narodu i państwa. Antyteza, która obcokrajowcom nie przyszłaby do głowy, której nie pojęliby bez wysiłku. U nas stała się czemś naturalnem od czasu, gdy piłsudczyzna zaczęła się konsekwetnie utożsamiać z państwem, a żywioły opozycyjne traktować jako antypańs'wowe. Że to „państwo" nie było emanacją  ducha  narodu, nie było narzędziem jego siły w walce o byt, lecz służyło celom obcym, a nawet wrogim narodowi, to „szary człowiek" wyczuwał instynktownie.
Głęboka nieufność do tego „państwa" nurtowała duszę społeczeństwa; niektórzy dochodzili wprost do nienawiści. Widziałem ludzi serdecznie uradowanych na wieść o naszych porażkach na terenie międzynarodowym: wszak były to jednocześnie klęski znienawidzonej mafji.

Nastąpiła atrofja ducha ofiarności na cele państwowe w społeczeństwie, bo chyba nikogo nie łudzą dzisiaj owe „dobrowolne" ofiary, pożyczki i składki. Takiemu państwu nie dawał nikt nic więcej, niż to, co ono samo mogło od obywatela gwałtem wydrzeć. Czyż można się dziwić? Mój Boże, choćbym dał wszystko, co mam, choćbym ostatnią koszulę zdarł z siebie, to pan Michał Mościcki potrafi o wiele więcej przegrać w jedną noc, a pan minister Zawadzki czy generał Wieniawa więcej przepić w ,,Adrji". Więc poco mam się rujnować i dla kogo? Oni i bez tego mają dość, im i bez tego jest „byczo"...

Czy pamiętacie, jak rozpoczęły się wielkie rozruchy chłopskie w Małopolsce? Oto w oktawę Bożego Ciała odbywało się nabożeństwo, w czasie którego strzelano z moździerzy: zwyczaj prastary i zgoła nieszkodliwy, przynajmniej dotychczas nikomu nie wadził. Ale nie spodobało się to panu komendantowi posterunku policyjnego. A pan komendant na wsi— to coś w rodzaju marszałka w kieszonkowem wydaniu. Co jego wzruszają tradycje, zwyczaje i uczucia ludzi ? Hołota jest od tego, żeby słuchać władzy. Stante pede posyła dwóch posterunkowych do kościoła, żeby zabronili strzelania i odebrali księdzu proch. Na wieść o tem zgromadzona w kościele ludność rzuciła się na policjantów. Ci ratowali się ucieczką, ale chłopi dopędzili ich w polu i zatłukli kijami na śmierć, tak jak się zabija wściekłe psy. Potem obiegli posterunek. Napływało coraz to więcej ludzi. Do stłumienia buntu musiano ściągnąć policję z kilku powiatów. Padło przytem kilkadziesiąt ofiar, całe gromady chłopów osadzono w więzieniu. Oto był stosunek prostego człowieka do państwa i jego przedstawicieli. Bo nie zapominajmy, że dla chłopa państwo — to przedewszystkiem policjant.

Ile goryczy ł nienawiści musiało nakipieć w sercu tych ludzi prostych, uczciwych i religijnych, nim ich doprowadzono do takiej reakcji. Jeden z nich, zapytany w czasie przewodu sądowego, dlaczego wziął udział w zamieszkach, oświadczy: ,,Bo w Polsce dzieje się dobrze tylko żydom i tym, co wysoko siedzą; chłopa traktuje się gorzej, niż bydlę, gorzej, niż za czasów zaborczych". Oto „vox populi", naturalnie skonfiskowany przez patrjotycznego cenzora. Mimo to dotarł do wiadomości ogółu.

Piłsudczycy oburzali się przewielebnie: Jakto ? Porównywać Polskę z państwami zaborczemi ! To zgroza ! Nie wolno, nawet wtedy, gdy odbiera się chłopom prawa, nadane im przez rząd austrjaeki, gdy bezwstydnie fałszuje się wybory przy pomocy policji i belfrów ze związku nauczycielstwa polskiego..., gdy posłów chłopskich katuje się w Brześciu!

No, tak, aż nadto jest zrozumiała obawa naszych dygnitarzy przed tem porównaniem. W państwach zaborczych połowa z nich zgniłaby w kryminałach, bo tam był taki dziwaczny zwyczaj, że chuliganów, złodziei i bandytów sadzano do kozy; nałogowi pijacy też rzadko bywali ministrami, przeważnie zdychali w rowach przydrożnych; reszta zamiatałaby ulice i czyściła ustępy, bo do niczego innego nie nadawaliby się; możeby zresztą ten i ów zrobił zawrotną karjerę,  awansując na pisarza gminnego w Grajdołku lub na feldfebla zawodowego, o ileby go złodziejska żyłka nie zawiodła z powrotem „na swoje miejsce" - do kryminału. Ale to byłby już szczyt, wyżej nie wzbiłby się żaden, nie wyłączając „tego, który". Bo tam potrzebne były wszędzie kwalifikacje, a im wyższe stanowisko, tem większe: całkiem odwrotnie, niż u nas. Takie to były dziwaczne te państwa przedwojenne!.... To nie to, co w niepodległej Polsce, prawda ?.... I jak tu potem nie być patrjotą ? Rozumie się, za odszkodowaniem, „według ideologji" i t. d.

XXI

Ta „ideologja" — to prawdziwa pięta Achillesowa piłsudczyzny, coś takiego, o czem niepodobna poważnie mówić. To niby owe szaty królewskie w znanej bajce Andersena, które miały ten tylko mankament, że ich zgola nie było; poza tem odznaczały się wszystkiemi możliwemi i niemożliwemi zaletami. Ale tam, w bajce, jakieś zuchwałe dziecko otwarło ludziom oczy jednym okrzykiem; w naszej historji z niewiarygodnego zdarzenia takie niesforne bachory pouczano o istnieniu „ideologji" motopompami, ciosami kolb i pałek gumowych, rele-gacją z uniwersytetu, wreszcie Berezą Kartuską. Argumenty dość, można powiedzieć, przekonywujące.

Piłsudczyzna nie miała żadnej ideologji w rodzaju komunizmu, faszyzmu czy narodowego socjalizmu, — i nie mogła jej mieć. To przerastało wielokrotnie jej możliwości i kompetencje. Coś, coby zasługiwało na nazwę ideologji, trzeba przedewszystkiem stworzyć, a to nie jest rzecz tak prosta ani łatwa. Do tego potrzeba mocnej głowy i wielkiego serca. Jest to jakby idealny pogląd na świat, wynikły z przecięcia się pragnień i aspiracyj mas narodowych z warunkami twardej rzeczywistości dziejowej, i dający tym masom odpowiedź - taką czy inną -  na najważniejsze zagadnienia ich bytu.

Któż miał stworzyć tego rodzaju system w obozie Piłsudskiego ? Kto był do tego zdolny i powołany? Czy ta łobuzerja legjonowa, odgrywająca rolę żołnierskiej tężyzny ? Ależ to były wypędki ze szkół i fabryk, podmiejska chuliganerja, moralna, duchowa i umysłowa nędza, którą stać było akurat i co najwyżej na „Pierwszą. Brygadę" - wyżej ani rusz; czy te watahy szubrawych karjerowiczów, które zalały obóz po przewrocie ? Ależ oni szukali forsy, a nie ideologji.
Wymieńmy najważniejszych matadorów piłsudczyzny, najgłośniejszych pyskaczy... Sławek ? Prystor ?  Stpiczyński ?  Miedziński ?  Koc ?  Matuszewski ?   Rydz ? bracia Jędrzejewicze, Pat i Patachon piłsudczyzny ? Kościałkowski ? Switalski ? Bartel ? Sosnkowski ? Pieracki ? Czy wreszcie wileński Cat-Mackiewicz ? - Mimowoli trzeba się uśmiechnąć przy każdem nazwisku: oni - i ideologja ! To jakby siodło na świni ! Prawda, ten ostatni wypocił coś w tym rodzaju plotąc trzy po trzy o „mocarstwowości Polski" i o testamencie Władysława IV-go, ale potem sam się swego dzieła zawstydził. O Kocu nawet nie wspominam, bo ostatecznie ukraść Narodowej Demokracji kilka popularnych haseł, to każdy potrafi. Pozostaje znów „ten, który", „wielki marszałek"... Ależ to był także niedokończony student, który poza mądrości gimnazjalne nie wylazł, a czas trawił na konspiracji, pisaniu agitacyjnych artykulików i okolicznościowych mówek i na układaniu pasjansów; lichy grafoman, fabrykant pustych frazesów, bezmyślny tępak i dyletant pod każdym względem.

Oburzycie się, panowie piłsudczycy, powiecie, że to obelgi, „kalanie świętości" ? - Odpowiem wam to tylko: jesteście tak ograniczeni, że nie umiecie ukryć nawet własnej głupoty. Gdybyście mieli choć krztynę inteligencji, to nie dawalibyście swym przeciwnikom w ręce takich „dokumentów", jak rozpowszechniane w dziesiątkach tysięcy egzemplarzy „pisma, mowy i rozkazy" albo słynne „Strzępy meldunków". To są dowody pierwszorzędnej jakości i wagi, które krzyczą wielkim głosem... Wobec zniesienia instytucji „nieznanych sprawców" nie możecie nic na to poradzić. Musicie wysłuchać prawdy.

XXII

Owe ,,Pisma, mowy i rozkazy" !... Czy jest gdzie druga książka tak marna, tak pusta i czcza, tak przepełniona wyświechtaną, wyblakłą, nudną frazeologją i iście babską gadatliwością, sklejona niemal wyłącznie z oklepanek i komunałów, które wszystkim już od stu lat kością w gardle stoją ? Ja drugiej takiej nędzy umysłowej nie spotkałem i nie mam nadziei znaleźć. Jest to w swoim rodzaju rekord kaznodziejskiego grafomaństwa. Ani jednej głębszej myśli, ani jednego szerszego poglądu, nawet trafniejszego spostrzeżenia - ani na lekarstwo.

Falą trującego gazu leją się z kart umysłowe mydliny, czcza gadanina, obracająca się wciąż w sferze durnych morałów i pouczeń tak ogólnikowych i beztreściwych, że można je dopasować do każdej sytuacji, patrjotycznych okrzyków i zablagowanej fanfaronady. Nie wierzycie ? Spytajcie się nauczycieli, którym polecano odczytywać w czasie rozmaitych „państwowych" galówek wyjątki z pism marszałka, oni wam opowiedzą, z jaką rozpaczą grzebali w tym śmietniku banałów i bzdurstw, żeby znaleźć choć jeden ustęp, zdolny kogoś zainteresować i powstrzymać choć na moment epidemję ziewania.

Trudności były tak wielkie, że wreszcie znalazł się jakiś spryciarz, przewertował dzieła marszałka, wyszukał pracowicie wszystko, co miało jeszcze jaki taki sens i wydał odpowiedni „wybór", przeznaczony dla tych męczenników, którzy z obowiązku i nakazu musieli te elukubracje czytać. Z wielu grubych tomów powstała maleńka, czterdziesto - paro-stronicowa broszurka, tak mimo to uboga duchem i mizerna, że ręce opadają, kiedy się to czyta. Dość wskazać, że na kilka tysięcy stronic nie znaleziono nic lepszego, jak słynny aforyzm o nadchodzących czasach „wyścigu pracy", które mają zastąpić „wyścig żelaza i krwi". Już to do „przepowiedni" miał Piłsudski osobliwe szczęście: bo akurat nastały czasy bezrobocia i zawrotnych zbrojeń.

Mimo to rozwieszano tę patetyczną brednię, oprawioną w złote ramki, na ścianach szkół, a jakiś klasyk przerobił to nawet na wiersze łacińskie; ale głupstwo, wypowiedziane po łacinie, nie przestaje być głupstwem...
A propos tego aforyzmu: Usłyszałem po raz pierwszy tę myśl już dawno z ust pewnego frajtra armji austrjackiej, niejakiego Żeżułki Franciszka, Czecha, socjał-demokraty, z zawodu szewca. Wierzył on, że niedługo znikną poszczególne państwa i ustaną wojny, zastąpione przez rywalizację ekonomiczną grup etnicznych przyszłej pan - Europy. Uważam tu za swój obowiązek podać do wiadomości publicznej i przekazać potomności imię tego myśliciela, który na lat kilka wyprzedził „genjalną myśl" „wielkiego marszałka", ale z tem, że wypowiedział ją o wiele lepiej, bez głupawego patosu i babskiej gadatliwości. Nie chcę jednak przez to powiedzieć, że Piłsudski czerpał natchnienie od Żeżułki. Po-prostu: na podobnej glebie i w pokrewnej atmosferze umysłowej wyrosły dwa tego samego rodzaju kwiatki. Zjawisko zrozumiałe i nie wymaga dłuższych komentarzy.

Wracając do „Pism"... Wskażcie mi w tym oceanie rycyny jeden jedyny ustęp, któryby mógł zafrapować umysł przeciętnie rozgarniętego osobnika ! Konia z rzędem temu Kolumbowi, który tę oazę odkryje ! Konia z rzędem i pomnik na Marszałkowskiej ! Mogę dodać jeszcze pensję ministerjalną, także nic nie pomoże, bo tego nie znajdzie nikt, choćby jak rabin żydowski nad Talmudem ślęczał całe życie nad temi tomami „Pism, mów i rozkazów". Niema zresztą o to obawy: zdechnie po tygodniu z nudów, o ile przedtem go nie zabiorą do domu obłąkanych.

A przecie było tyle palących zagadnień, tyle niecierpiących zwłoki trudności, tyle ważnych problemów, które domagały się wielkim głosem rozstrzygnięcia i interesowały żywo ogół społeczeństwa. A więc kwestja polskiej polityki zagranicznej, zwłaszcza naszego stosunku do Rosji i Niemiec; postawienie na stopie nowożytnej naszej armji, co łączyło się ściśle z kwestja rozwoju motoryzacji i budowy straszliwie zaniedbanych dróg bitych; dalej - problem mniejszości narodowych, a zwłaszcza żydowskiej; bezrobocie; przeludnienie wsi; unarodowienie handlu i przemysłu; spolszczenie miast; przeciążenie podatkowe; sprawiedliwy podział dochodu społecznego; organizacja przemysłu ciężkiego — i tyle, tyle innych!...

Ale to nie wszystko. Polska istnieje w Europie, sprzężona nierozerwalnemi węzłami z losami innych narodów - i na tem tle powstaje szereg nowych zagadnień, o których myśli nieraz każdy normalnie rozwinięty człowiek, często z drżeniem serca. Jaka jest najbliższa przyszłość Europy i jej kultury ? Jak mamy się ustosunkować do zachodzących zmian i nadciągających wydarzeń, jaką postawę wobec nich zająć ?

- Otóż ideologja polityczna - to właśnie konsekwentny i jednolity całokształt odpowiedzi na te pytania. Te odpowiedzi znajdzie Włoch w publikacjach faszystowskich; znajdzie je Niemiec w „Mein Kampf" Hitlera i dziełach innych przywódców narodowego socjalizmu; znajdzie je bolszewik w pismach Marxa i Lenina. Mniejsza o to, jaka jest ta odpowiedź; nieważne, czy wytrzymuje t. zw. „naukową krytykę", a nawet to, czy nie cofa się przed probierzem t. zw. „zdrowego rozsądku". Bo w tym wypadku prawda nie jest czemś gotowem i leżącem na stole, jak szynka wielkanocna; prawda ideologiczna jest czemś, co trzeba wywalczyć, wypracować, zdobyć w danych warunkach. Możemy się śmiać z teorji „rasizmu" i bardzo przekonywująco wykazywać jej absurdalność; ale jeżeli osiemdziesięciomiljonowy naród gotów jest oddać swe mienie i krew za tę teorję, to jest ona „ideologiczną prawdą", bo jest siłą, potężnym motorem działania. Ideologja — to prawda przyszłości, działająca jako siła w teraźniejszości.

Niechżeż teraz jakiś czytelnik polski wertuje od rana do wieczora przez sto lat piśmienniczą spuściznę „wielkiego marszałka" w poszukiwaniu odpowiedzi na dręczące go wątpliwości i pytania tego pokroju. Znajdzie tam..., owszem, znajdzie wiele wściekle interesujących rzeczy, naprz. wspomnienia z młodości „wielkiego męża", pełne dziecinnego samochwalstwa, jakieś anegdotki sybirsko-więzienne, legjonowe bujdy i legendy, nieskończony szereg okolicznościowych mówek i wojskowych rozkazów, tak martwych i przebrzmiałych, jak te okoliczności, które je wywołały, wreszcie pseudo-strategiczne i polemiczne rozważania na temat „moich bojów"; osobny paragraf - to słynne wywiady z panem Miedzińskim: z tych zostało coś „wiecznotrwałego" mianowicie uczucie obrzydzenia, jakie muszą wzbudzić zawsze i wszędzie w każdym człowieku, który stanął choć na pierwszym - licząc od dołu - szczeblu kultury obyczajowej. Kwalifikują się do jamy kloacznej.

(UWAGA: Jakiś serwilistyczny pismak z wileńskiego „Słowa" —czy aby nie pan Wyszomirski? -  uważa plugastwo językowe Pilsudskiego za jeden więcej dowód jego „genjalności": że niby wyprzedził pod tym względem epokę, w której rzeczy nazywa się po imieniu. Niema rady, Piłsudski musi być zawsze ,,wielki", nawet kiedy się babrze w ekskrementach; tylko, że nie był żadnym prekursorem, naodwrót, był strasznie zapóźniony. Teraz nawet żołnierze rosyjscy, słynni ongiś ze swych plugawych przekleństw, zaniechali tego zwyczaju, jak to mieliśmy sposobność stwierdzić w Wilnie. -  Osobna sprawa -  to należyta ocena moralna tych wystąpień. Mógł sobie p. Piłsudski afiszować się swoją wulgarnością i brakiem kultury obyczajowej w gronie swych wielbicieli i wielbicielek; wywrzaskiwać „Dno oka" na cały głos czy też szeptać je do uszka swej żonie: to ich rzecz. Ale wypisywał te obrzydliwości w prasie, która miała debit za granicą, gdy był ministrem i nieoficjalnym dyktatorem, hańbiąc i podając w pośmiewisko naród i państwo. Brak powagi i poczucia odpowiedzialności, wynikły na tle niedorozwoju umysłowego w stopniu nienotowanym w historji.)

Oto wszystko. Ale to nie jest ideologja. To nawet w przybliżeniu nie jest podobne do żadnej ideologji. To jest jałowa, napuszona paplanina, nacechowana zdumiewającą ciasnotą poglądów i brakiem szerszych zainteresowań. Niema tam nawet zrozumienia problemów o charakterze ideologicznym, są poprostu pominięte. To jedna ,,Wielka Bzdura" — oto odpowiedni tytuł dla tych smętnych wygłupiań się, który niniejszem mam zaszczyt zaproponować przyszłym wydawcom pism „wielkiego marszałka", jeżeli tacy się kiedykolwiek znajdą, co jest więcej niż wątpliwe.

XXIII
Bardziej interesujące są „Strzępy meldunków" Składkowskiego, miejscami nawet zgolą zabawne. Ale nie sądźmy, żeby autor był humorystą, broń Boże. Jeśli nim jest, to pomimo, a nawet wbrew woli. Pisze poważnie, z namaszczeniem, w przekonaniu, że wystawił swą książką marszałkowi pomnik „trwalszy od spiżu". Tymczasem przedstawił go takim, jakim był w rzeczywistości — i to jest najkapitalniejsza zaleta tego dzieła.

Autor ma dobrą pamięć, a najprawdopodobniej robił sobie za świeżej pamięci notatki: przedstawia Piłsudskiego w rozmaitych sytuacjach, jakby w szeregu migawkowych zdjęć, przytacza całe djalogi i poszczególne zwroty, a wszystko to tchnie swoistego rodzaju autentyzmem, który każe nam wierzyć w ścisłość i dokładność tych wspomnień. Nieumyślny komizm wynika z kontrastu między uczuciem szczerego uwielbienia dla marszałka, jakie ożywia autora, a treścią tej książki.

Wiadomo, że ukazanie się tego dzieła wywołało małą konsternację w obozie pomajowym, jakiś czas było ono nawet wycofane z obiegu, ostatecznie jednak zdecydowano się na opublikowanie. Piłsudczyzna, że użyję zwrotu Nowaczyńskiego, była chemicznie wyprana nie tylko ze zdrowego rozsądku i zmysłu rzeczywistości, lecz także - z poczucia śmieszności. Nawet to ich nie otrzeźwiło i nie ostrzegło, że niektóre pisma opozycyjne przedrukowały całe ustępy z tej książki, naturalnie bez żadnych komentarzy. Były one zresztą zbyteczne.

Jeżeli „Wielka Bzdura" jest klasyczną tragedją piłsudczyzny, to „Strzępy meldunków" możnaby przyrównać do komedji rodzinnej. W istocie widzimy tam marszałka w gronie sanacyjno - legjonowej rodzinki, załatwiającego sprawy państwowe.
Ale jest to smutny, miejscami grozą przejmujący obraz, jeśli pomyśleć o tem, że to był absolutny władca kraju, wielkość pochowana na Wawelu. Ten lichy kabotyn, stary „samodur" najmarniejszego gatunku, pogrążony całkowicie w   drobiazgach i  dziesięciorzędnych szczególikach, dyskutujący godzinami o jakichś dodatkach   funkcyjnych dla   oficerów prowiantowych, żartujący i dowcipkujący głupawo, to znów rzygający karczemnemi wyzwiskami, to przybierający pozy gromowładnego Jowisza i grożący swemu ministrowi i wielbicielowi, że strąci go ze schodów, to znowu zmartwiony przewielebnie   popsutym    żołądeczkiem czy podwyższoną temperaturą   Jagódki,   rozdający nominacje na najwyższe stanowiska swoim lokajom i pachołkom z tajemniczą minką, z jaką dobra mama chowa pod poduszkę dzieciom pierniki od świętego Mikołaja, -  nie, tego nie podobna oddać w streszczeniu, trzeba te „Strzępy" czytać i czytać, żeby pojąć cały ogrom naszego upadku i nieszczęścia i zrozumieć skutki takich rządów.

Co zaś uderza tu najwięcej obok tej samej małości myśli i braku szerszych horyzontów - to kompletna niezaradność. Piłsudski przypomina tu do  złudzenia  nieumiejętną gospodynię, która nie umie  sobie dać  rady z prowadzeniem domu, z niesumiennością służby, z niesfornością dzieci: wszystko idzie na opak, marnuje  się i niszczy, a pani domu miota się bezradnie jak wróbel na nitce, krzyczy, wymyśla, hałasuje, skarży się i żali przed całym światem; robi piekło o zbytecznie zapalona zapałkę, a nie dostrzega stosu gnijącej bielizny. A już to Piłsudski lubił skarżyć się i żalić -  na wszystkich i wszystko, słuchając go, odnosi się wrażenie, że to on tylko jeden na całym świecie napotyka trudności i przeszkody, innym same pieczone gołąbki lecą do buzi. Najzabawniejsze jest to, że jego wielbiciele są zdania, że ich „genjalny mąż" wywiązał się całkowicie ze swego zadania swem żałosnem kwileniem.

Pan Cat-Mackiewicz obwieszcza triumfalnie, że marszałek skarżył się na nadmiar urzędników w państwie. Tak, skarżył się !  Ależ kochany panie redaktorku ! Skarżyć się na biurokrację, to może pan na łamach swojego pisma, od czasu zwłaszcza, gdy przeszło do opozycji; to mogę ja, kiedy się zejdę z kolegą w cukierni; bo my nic na to poradzić nie możemy. Ale kiedy ktoś robi zamach stanu i gwałtem zdobywa władzę, ten już nie ma prawa się skarżyć. Ten ma obowiązek działać i wiedzieć, co należy zrobić, by zło usunąć.

Go zrobił Piłsudski, aby temu zaradzić ? Mało powiedzieć, że nic, bo właśnie za jego rządów biurokracja wzrosła i spotężniała, a etatyzm doszedł do szczytu. Powie pan, że to się stało wbrew woli marszałka ? Gdzież tedy jego talenta organizacyjne, gdzie ten „genjusz" ? Ale niech będzie i tak. To wobec tego powinniśmy byli widzieć z jego strony choć jakieś wysiłki, jakieś, niestety, nieudane próby w tym kierunku. Otóż i tego nie było: na miejsce jednego wyrzuconego „endeka" wsadzano pięciu sanatorów: to chyba nie walka z biurokracją. Ale to drobiazg, nieprawdaż ? Grunt to, że marszałek się poskarżył, panu Mackiewiczowi to wystarcza. I rzeczywiście.... tak.... między nami mówiąc, trudno od tego „genjalnego męża" żądać czegoś więcej. Kto z jakiem takiem zrozumieniem przeczytał kilkanaście stron „Strzępów", nie ma co do tego najmniejszych złudzeń.

Jeszcze jedna osobliwość godna wzmianki - to język Piłsudskiego. Mniejsza o lubowanie się w ekskrementalnych sprosnościach, co ma imitować „żołnierską tężyznę"; mniejsza o to ciągłe „ja" przy czasownikach, niezgodne z duchem polszczyzny; uderza w nim jeszcze coś innego - stała dążność do przekręcania wyra-zów, jakieś cudaczne przedrzeźnianie niewiadomo kogo, niby ta zabawne czy złośliwe, djabeł wie zresztą poco to i naco... Co to znaczy „partjów kawałek" ? Po jakiemu to ? Kogo to ma imitować czy wydrwiwać ? Albo: „Ja jestem chytra Litwina" - przytacza Składkowski słowa marszałka. A to znów po jakiemu ? Bo tak nie mówi nikt na świecie, ani w Polsce ani nawet na Wileńszczyźnie. Podobne zjawisko można zaobserwować chyba u niedorozwiniętych dzieci lub w zakładach psychjatrycznych przy pewnego typu schorzeniach mózgowych...

A propos, warto przypomnieć, że pewnego razu „Kurjer Poznański" przedrukował bez żadnych komentarzy ustępy z „Psychologji" Witwickiego, dotyczące objawów paranoi i koprolalji: pasowały tak dokładnie do osoby Piłsudskiego, że uległy konfiskacie. Sapienti sat.

(UWAGA: Sporo prawdopodobieństwa zawiera szeptem wypowiadane przypuszczenie, że Pilsudski był syfilitykiem w stadjum paraliżu postępowego. Przemawia za tem kilka okoliczności. A więc po pierwsze... sam Piłsudski z jego niepohamowanie rozpyskowaną gębą starej przekupki: wygadał się w znanym wywiadzie z tem, że około 1928 roku lekarze badali mu dno oka. Jest to bardzo typowe badanie dla wykrycia objawów trzeciorzędowej kiły, która częstokroć atakuje nerwy wzrokowe. Po wtóre. - wiele znamiennych cech charakteru „wielkiego męża" - jego znana magalomanja, napady manji prześladowczej (ciągłe skargi i lamenty na „wrogów" i „karłów"; zastrzelenie żandarma w ogrodzie Belweder-skim), dzikie, nieobliczalne wyskoki, w których tchórzliwa małoduszność idzie w parze z „wściekłem ryzykanctwem", wspomniane plugastwo jeżyka (koprolalja): wszystko to są. znane i wielokrotnie opisywane objawy paraliżu postępowego. Dalej -  przedwczesna zgrzybiałość Piłsudskiego. Fotografje z ostatnich lat jego życia dają. obraz kompletnej ruiny ludzkiej, nadającej się do szpitala lub przytułku dla nieuleczalnych, lecz nie do rządzenia państwem. A przecież Piłsudski nie był znów tak stary. Nie trzeba dodawać, że ta choroba, jeśli to przypuszczenie odpowiada prawdzie, była jedną z najważniejszych i najpilniej strzeżonych „tajemnic stanu" pilsudczyz ny. Te kłopoty i szykany, jakie spotkały osobistego lekarza marszałka d-ra Woyczyńskiego, uwięzionego ponoś „za zdradę" (ale czego?) - są jedną poszlaka więcej.)

XXIV

Praktyka szła równomiernie z teorją — tę konsekwencję trzeba piłsudczyźnie przyznać. To znaczy: rząd Piłsudskiego nie rozstrzygnął żadnego poważnego zagadnienia, nie rozwiązał żadnej trudności, żadnego problemu naszego bytu państwowego; nawet nie próbował tego zrobić. Rzecz charakterystyczna, że za życia Piłsudskiego było pod tym względem gorzej, niż po jego śmierci. Nie znaczy to, aby rządy Kościałkowskiego i Składkowskiego naprawdę coś pożytecznego zdziałały: były to raczej pozory, robota „na niby", dla zamydlenia oczu, nieudolna i niemrawa; ale bądź co bądź widziało się od czasu do czasu coś jakby przebłyski zrozumienia sytuacji, jakby „lucida intervalla" w ciężkim stanie umysłu sfer rządzących. Dopóki Piłsudski żył, — to był jeden mrok, jedna beznadziejność, jedna ponura groteska rządzenia, jeden szpital warjatów...

Dla ilustracji .tych „genjalnych poczynań" rozpatrzymy tę dziedzinę, na którą Piłsudski zagwarantował sobie bezpośredni i wyłączny wpływ, którą najwięcej się interesował i w której rzekomo był „specem" nad „spece": wojsko, armję. To było jego „oczko w głowie", wszak armji zawdzięczał swoją „bajeczną karjerę", ona też   utrzymywała jego rządy.   Wojskiem marszałek rządził   wszechwładnie, chroniąc je zazdrośnie od wszelkiej postronnej ingerencji, nie dopuszczając żadnej kontroli czy krytyki: „nieznani sprawcy" byli zawsze w pogotowiu...

I tak, kiedy urzędnicy Najwyższej Izby Kontroli Państwa zaczęli raz za razem wy-krywać krociowe i miljonowe nadużycia i defraudacje w armji, to Piłsudski wynalazł na to zło sposób, którym od zamachu ukręcił łeb hydrze. Około 1930 r. na żądanie marszałka odebrano Izbie prawo t. zw. „rzeczowej kontroli" wydatków wojskowych; mogła sobie sprawdzać tylko kwitki, tam było na pewno wszystko w porządeczku; ale co za te pieniądze kupiono, w jakiej ilości i jakości, gdzie są te przedmioty i w jakim są stanie  - od tego wara cywilom! I odrazu ustały w armji nadużycia i kradzieże, jak nożem uciął. 

Doprawdy, genjalny w swej prostocie wynalazek, możnaby go opatentować, gdyby nie to, że marszałka ubiegły w tem dawno... strusie. One też podobno zamykają oczy w wypadkach niebezpieczeństwa, wychodząc z założenia, że czego nie widać, tego niema. Tak się już u nas utarło, że o armji można było mówić tylko w superlatywach, zachłystując się z zachwytu i podziwu.

Niektórzy zwolennicy marszałka, niepozbawieni ze szczętem rozsądku i uczciwości, przyznawali, że w wielu dziedzinach naszej państwowości panują chaos i nadużycia: to dlatego, że Piłsudski, ich zdaniem, nie miał „zmysłu dla tych spraw". Za to armja jest znakomicie zorganizowana. Trzeba było wierzyć w to na słowo, bo nie było żadnej bezstronnej kontroli, żadnego niezależnego sprawdzianu. W sanacyjno-ozonowych sejmach dyskusja nad budżetem Ministerstwa S. W. była jednym peanem pochwalnym, jednym hymnem uwielbienia: wszystko tam było doskonałe, nieporównane, wspaniałe; nie było niedostatków ani skaz na tym krysztale. I to właśnie dla ludzi rozsądnych było niepokojące.

Bo, jak ogólnie wiadomo, doskonałości absolutnej niema na tym biednym świecie. Doskonały jest tylko Bóg, ale i tego naocznie stwierdzić nie można, w to trzeba wierzyć. Otóż niekażdy mógł uwierzyć w marszałka i jego robotę. Był to majster do robienia burd, siania niezgody i dezorganizacji; talentu organizacyjnego nie wykazał nigdy i nigdzie. Spokojnie, celowo i konsekwentnie pracować nie umiał. Nie odróżniał nigdy rzeczy istotnych, zasadniczych od dziesięciorzędnych szczegółów, nie umiał nigdy przeprowadzić ścisłej granicy między interesem publicznym a osobistemi chimerami i zadrażnieniami plugawej ambicyjki. Na „współpracowników" i najbliższych „dorad-ców" wybierał zawsze ludzi głupich i marnych.

Tak też pracował nad armją, jak go było stać. Ostatnia wojna wykazała to dobitnie i niezbicie. Ta doskonałość naszej armji okazała się jeszcze jedną fikcją, jeszcze jedna blagą i hochstaplerstwem piłsudczyzny.
Na czem polegała „opieka" „wielkiego marszałka" nad armją ? - Jak wszędzie gdzieindziej na czoło wysunął się problem personalny z dodatkiem budżetowym, ale również personalnie-budżetowym. Za najpilniejsze zadanie uważał Piłsudski wynagrodzenie oficerów za rokosz majowy podniesieniem poborów i dodatkami funkcyjnemi. Dzięki temu budżet Ministerstwa S. W. wzrósł niepomiernie - pod koniec pochłaniał bodaj dwie trzecie ogółu dochodów państwowych; ale był to w lwiej części budżet konsumpcyjny.

Pan kapitan czy major - często dwudziestoparoletni młokos - miał pensję większą, niż profesor uniwersytetu, zawodowy sierżant był lepiej sytuowany, niż nauczyciel szkoły średniej z pełnemi kwalifikacjami naukowemi i zawodowemi. Ale do podniesienia poziomu armji to nie przyczyniło się bynajmniej. Na tem, że panowie oficerowie mieli za co dzień w dzień po knajpach wódkę chlapać, armja niewiele zyskała. A kiedy ze względu na konieczność utrzymania równowagi budżetu obcięto urzędnikom pobory, apelując do ich uczuć obywatelskich i patrjotyzmu, to panom oficerom na wyraźne żą-danie marszałka pozostawiono uposażenia nietknięte. Niezbyt to doprawdy zaszczytne .wyróżnienie: czyżby ten „głęboki znawca duszy żołnierza" nie dowierzał patrjotyzmowi i uczuciom obywatelskim swych podwładnych?

Druga troska Piłsudskiego - to zrobienie z armji pewnego   rodzaju   pretorjańskich ko-hort na użytek własny i reżymu. Następuje z jednej strony masowe obsadzanie najwyższych stanowisk w armji „swoimi" ludźmi, oddanymi sobie eks-legjonistami, „nieznanymi sprawcami" i innymi zasłużonymi dla reżymu,  z drugiej - równie masowa „czystka", wyzbywanie się elementów niepewnych.   Rzecz prosta, zawodowe kwalifikacje tnie odgrywały przytem najmniejszej roli: gdyby tak było, to redukcje musiałby marszałek   zacząć od siebie.

Wręcz odwrotnie, rozpoczęła się istna nagonka na oficerów   byłych armji zaborczych, a więc ludzi jako-tako fachowo wyszkolonych, których zwalnia się masowo, najwyższe zaś i najbardziej odpowiedzialne stanowiska obejmują dyletanci bez żadnego teoretycznego przygotowania, którzy w normalnych warunkach mogliby co najwyżej dowodzić plutonem; teraz   awansują w   zawrotnem tempie, aż się zaroiło od pułkowników i generałów wszelkiego autoramentu. Ilu zaś znakomitych, oddanych swej pracy i zdolnych oficerów pożegnało się z armją, tego nikt nie przeliczy. Kiedy zabrakło dygnitarstw wojskowych, zaczęto pułkownikami i generałami obsadzać stanowiska administracyjne i inne - robiono ich wojewodami, starostami, dyrektorami banków i przedsiębiorstw, ministrami i kierownikami departamentów.

Zwykle taki „odkomenderowany" pan brał nadal swą pensję wojskową, a prócz tego -  pobory związane z nowem stanowiskiem: było z czego żyć i używać. A jeśli który zatruł się alkoholem i przeniósł na łono Abrahama, to pisało się patetycznie, że „zmarł w służbie dla ojczyzny"... Bodaj, to wszystkim taka „służba"!...

Pod koniec zresztą te sporadycznie zalewające armję fale nominacyj i dymisyj zaczęły robić wrażenie zgoła niesamowite: były to jakieś psie figle, nieobliczalne wyskoki, kapryśne fantazje, ciosy na oślep, które wywoływały głębokie zdumienie i kompletną dezorjentację. Zdarzało się, że oficer, wyróżniający się zdolnościami i walorami służbowemi i jako taki wysłany na wyższe studja do akademji wojskowej, a nawet za granicę, bezpośrednio po powrocie do pułku otrzymywał dymisję; inny, mający na karku dwa dyscyplinarne dochodzenia, dostawał awans. Nawet „polityczna opinja" przestała być sprawdzianem i busolą... W wojsku nastał okres paniki i konsternacji, nikt nie był pewny dnia ani godziny.

Oficerowie uczyli się na gwałt pisania na maszynie, stenografji, buchalterji, i t. p., a zaniedbywali swe obowiązki, pogrążeni w zupełnej nieświadomości, jaki będzie i od czego zależy ich los. No, wiadomo, marszałek lubował się w „zaskakiwaniach", to była jego specjalność, bodaj jedyna. Jak należy oczekiwać, w kołach oficerskich przypuszczano, zapewne nieraz nie bez racji, że przyczyną tych posunięć były donosy, tajemne wpływy, protekcje i „topienie" — i oto głęboka nieufność opanowała cały korpus oficerski. Ludzie bali się szczerze rozmawiać ze sobą, drżeli przed każdem nieostrożnem słówkiem, wyścigali się w okazywaniu lojalności i wiernopoddańczości, podejmowali się ohydnych, funkcyj w rodzaju „politycznych napadów", nienawidzili się przytem wzajemnie, gotowi jeden drugiego w łyżce wody utopić.
Przypominam sobie słowa pewnego oficera, wypowiedziane, rzecz jasna, „w cztery oczy" i w zupełnem zaufaniu do mojej osoby: „Gdyby mi pozostał tylko jeden nabój w karabinie i gdyby stanęli przede mną: hakatysta-hitlerowiec, bolszewik, wściekły pies i piłsudczyk, to bez wahania palnąłby w łeb temu ostatniemu !" Oto te „moralne walory", jakie wzbudzał w duszy swych podwładnych „wielki marszałek".

Podobno Piłsudski chciał z naszej armji wyplenić wszystkie obce żywioły, usunąć oficerów przesiąkniętych obcą tradycją, a miejsce ich zapełnić nowym narybkiem, ludźmi, którzy urodzili się w wolnej Polsce i nie pamiętali czasów niewoli....
Wyobrażał sobie zapewne, że ci będą podatniejsi na działanie legjonowej legendy. Tak, tylko kto miał wychować i wykształcić tę młodzież? Czy umundurowani karjerowicze-politykanci? Czy legjonowi dyletanci? Czy „nieznani sprawcy"? Czy ci dyrektorzy banków i wojewodowie w wojskowych mundurach ? Czy wreszcie sam „wielki marszałek", który jako żywo nigdy żołnierzem nie był? — Wychowali ich wszyscy potroszę, — i wychowali po swojemu...

Opowiadał mi ksiądz-staruszek, przybyły z Małopolski, jak to się działo na plebanji, gdzie stali kwaterą w czasie ostatniej wojny oficerowie polscy i niemieccy — obie strony tylko jedną noc, bo nad ranem Polacy musieli uciekać, a Niemcy — deptać im po piętach. Niemcy spożyli skromny posiłek i całą noc przesiedzieli nad mapami; polscy oficerowie urządzili sobie popijachę na całego, krzyczeli, śpiewali, gwizdali, wyli i piali koguciemi głosami, żeby nie wspominać o reszcie... To jakbym widział „starszyznę legjonową" w Kielcach, w monopolu spirytusowym, roku pańskiego 1914-go; o tem to ja sam mógłbym coś opowiedzieć.

Kwestją zaopatrzenia armji w nowoczesny sprzęt wojskowy Piłsudski interesował się bardzo mało. Składkowski opowiada w „Strzępach", jak to wielokrotnie i bezskutecznie próbował zakomunikować marszałkowi radosną wiadomość, że armja polska otrzymała wreszcie jednolite karabiny. Marszałek jednak był ciągle czem innem zajęty. Nie miał czasu na drobiazgi. Za jego „panowania" prawie nic się na tem polu nie zrobiło. Lotnictwo pod rządami generała Rayskiego miało nieliczny i skandalicznie staroświecki sprzęt (t. zw. „latające trumny") i było w kompletnym rozstroju. Warto nadmienić na boku, że nasz „naczelny wódz" nigdy nie wsiadł na aeroplan, prawdopodobnie z tchórzostwa.

Co do broni pancernej, - to mawiali zaufani - marszałek „nie ma zrozumienia" dla tego sposobu walczenia. Twierdził, że z kolumnami tanków będzie walczył konnicą. To był nasz „naczelny wódz"! Kwestją motoryzacji także nikt się nie wzruszał. Co prawda, to oni sami, nasi „wielkorządcy, byli zmotoryzowani znakomicie, na koszt państwa, oczywiście. Prezydent Mościcki miał ponoś dwadzieścia pięć aut do rozporządzenia (prezydentowi Hindenburgowi wystarczały dwa), marszałek — pięć (wiadomo, skromny człowiek!), wszyscy inni także sobie nie żałowali. Switalski rządowem autem pojechał na wakacje do Haicable, a Składkowski sam autem kierował i nawet dziecko na ulicy rozjechał.

A to, że Polska stała niemal na ostatniem miejscu pod względem ilości posiadanych pojazdów motorowych, że nikt prawie nie umiał się obchodzić z maszyną, - że długi czas wysokie cła, idjotycznie złodziejski „fundusz drogowy" i nieczyste manipulacje w branży przemysłu samochodowego, utrudniały, a nawet cofały w postępie rozwój naszej motoryzacji, - i to, jak tego rodzaju stan w połączeniu ze skandalicznym drogostanem odbije się na działaniach naszej armji w przyszłej wojnie, — to wszystko były głupstwa, któremi „naczelny wódz", nie zaprzątał sobie głowy. Wolał się bawić w „wojskowe gry", w których zawsze odnosił zwycięstwa, podczas gdy nieliczni doświadczeni oficerowie, którzy się jeszcze jakimś cudem w armji uchowali, odwracali twarze, by nie parsknąć śmiechem na widok tej błazenady.

Dopiero po śmierci Piłsudskiego datują się pierwsze, lękliwe i niezdarne, posunięcia rządu, by temu złu zaradzić. Ale już było za późno, poza tem złodziejsko - protekcyjny system był już tak rozbudowany i utrwalony, że przy najlepszych chęciach można było zrobić bardzo niewiele. Ale tych chęci także nie było.

W Niemczech młode dziewczęta pilotowały aeroplany; u nas motocykle pozostawiono ich właścicielom, bo w wojsku nie było ludzi, umiejących je prowadzić. Lotnictwo zbyt nieliczne i, jak się okazało, po staremu zdezorganizowane; na okrasę - parę małych tankietek... Niemcy wozili swą piechotę na autach ciężarowych i traktorach, podczas gdy nasi chłopcy odwalali czterdziestokilometrowe marsze, aby na plac boju przybyć bez sil i zawsze za późno. Tabor naszych pułków - to były chłopskie wózki na drewnianych osiach, zaprzężone w liche szkapiny: tak, widziałem, wymaszerował piąty pułk z Wilna. W czwarty dzień wojny - dosłownie: w czwarty dzień! - rozpoczęto w Wilnie zbiórkę starej bielizny na szarpie i bandaże. Oto jak była przygotowana do wojny nasza armja!

Marszałek -  jasnowidz postawił na swojem:  kolumny tanków atakowaliśmy konnicą. Jak w Abisynji... Skutek — wiadomy.

XXV


Tak działo się w „umiłowanej" przez marszałka armji, otoczonej jego szczególną troskliwością i opieką, która stała się istnem „tabu" naszej państwowości. Co było w innych dziedzinach, dla których marszałek „nie miał zrozumienia" i które oddał na pastwę swoim „zasłużonym"? O tem lepiej nie myśleć.

W szkolnictwie, które ma się pono troszczyć o wykształcenie społeczeństwa, najwyższe stanowiska zajęli ludzie bez kwalifikacyj naukowych, politykierska chuliganerja ze Związku Nauczycielstwa Polskiego, który jakiś czas nazywano „nieoficjalnem Ministerstwem Oświaty". Bywały kuratorja, na czele których stał nauczyciel szkoły powszechnej (Szelągowski,
Godecki), a rzadko który z wizytatorów i naczelników wydziału miał wyższe wykształcenie.

To obowiązywało tylko nauczycieli. „Wyższe stanowiska są już zajęte, a do niższych potrzeba kwalifikacyj" - tak się to u nas żartowało. Ton całemu szkolnictwu, włączając w to uniwersytety, nadawała szkoła powszechna. Słynna reforma szkolnictwa, przeprowadzona przez dwóch   legjonistów - nieuków, braci   Jędrzejewiczów, zmieniła szkoły średnie w rozsadniki ignorancji i dyletantyzmu, - chodziło bodaj o to, że im głupsi będą uczniowie, tem łatwiej dadzą w siebie wmówić „państwową ideologję", którą im nabijano głowy.

Na uniwersytetach, pozbawionych autonomji, decydowały o stanowisku względy polityczne. Gdy te weszły w grę, nie wahano się usuwać z katedry najtęższych uczonych (prof. Kot), a wypychać na czoło takie miernoty, jak, żeby nie szukać daleko, p. Witold Staniewicz lub ostatni rektor naszego uniwersytetu wileńskiego, pan Ehrenkreutz, z którego  naukowości podrwiwają - i słusznie - słuchacze   pierwszego roku.  Ale pan Ehrenkreutz  miał   nie byle   jakie   „zasługi": raz, że sprzedał  swe   „postępowe",   „socjalistyczne" przekonania i „uwielbił" marszałka; powtóre, że   jeden   z   braci   Jędrzejewiczów uwiódł mu żonę. Zdradzonemu mężowi należą się pewne względy, tembardziej, iż był to nielada cios dla p. Ehrenkreutza, który do spółki z żoną miał coś czternaście posad dobrze płatnych; teraz, biedaczysko, musiał się zadowolić ośmioma czy nawet siedmioma. Za to pan Jędrzejewicz, podówczas minister Oświaty, zamianował panią eks-Ehrenkreutz a teraz panią Jędrzejewiczową zwyczajnym profesorem na uniwersytecie warszawskim i głównym kustoszem jakiegoś muzeum i jeszcze tam czemś na dodatek: to była, jak widać, dojna krówka ta pani Cezia  primo voto Ehrenkreutzowa, a secundo  - Jędrzejewiczową, warto ją było odbić mężowi! Z taką się ożenić — i parę tysięcy złociszów miesięcznego dochodu — murowanych. Mężulek miał także pensyjkę ministerjalną, potem emeryturkę dożywotnią także niezgorszą, nie licząc przygodnych zajęć, jak organizacja wystaw z djetami w zagranicznej walucie  - ech, umieli się urządzić ludziska w tej naszej Polsce, aż ślinka cieknie.... I jak tu potem nie wielbić marszałka?...

To jeden z wielu takich skandalików, ale jakże znamienny: tkwi w nim w lapidarnym skrócie cała piłsudczyzna z jej „ideologją": gruba, plugawa, brudna rozpusta na koszt państwa. Ale to też szło od góry: panu prezydentowi Mościckiemu także zachciało się na starość młodej baby, rozwiódł ją z mężem, ożenił się, a potem sejm przyznał jej prawo do dożywotniej emerytury: ten sam cynizm, ten sam brud. Jedna tylko pociecha, że pani Mościcka nie dostanie tej emeryturki... Ano, baba strzela, a Pan Bóg kule nosi.

Jeszcze ohydniejsze stosunki panowały w sądownictwie, gdzie złamano zasadę niezawisłości i nieusuwalności sędziów, pousuwano ludzi uczciwych, a wprowadzono bandę . łotrów, karjerowiczów i zastrachanych słabeuszów, którym można było zgóry dyktować wyroki. Tak ohydne parodje „sprawiedliwości", jak proces więźniów Brzeskich, proces Wujcika, Doboszyńskiego*), Cywińskiego*(*)  Por.   „Glos Narodowy" z  dn.  9.  IV.  1938 r.  i  z  dn. 2.  IV. 38 r. iż  dn.  10. IV.  1938 r. i nast.) i tyle innych, wyryły niezatarte piętno hańby i nikczemnej służalczości na czole naszego sądownictwa i podały je w powszechną pogardę. Pod koniec nasze sądy stały się drugą odmianą instytucji „nieznanych sprawców", niby jej wyższą instancją: zmasakrowanemu człowiekowi wytaczano proces i skazywano go na kilka lat więzienia. Odpowiedni paragrafik zawsze się znalazł, w razie potrzeby wmawiało się w ludzi takie absurda, że słowa prawdy o Piłsudskim są obrazą narodu polskiego.

Sprawa Parylewiczowej była błyskawicą, która na moment oświetliła posępne zakamarki naszego sądownictwa, pełne zgniłych wyziewów protekcjonizmu, korupcji i łapownictwa. Ale to, co zobaczyliśmy, nawet najdalej idące wnioski z tego migawkowego zdjęcia, są tylko drobniuchnym ułamkiem „rzeczywistej rzeczywistości". Nie pozwolono nam oglądać tego widowiska, zapewne ze względów pedagogicznych. Parylewiczowa nieoględnie wygadała się, że dużo wie i nikogo nie będzie oszczędzać przed sądem. Podpisała na siebie wyrok śmierci, bo do tego mafja nie mogła dopuścić. To wszyscy rozsądni ludzie z góry przepowiadali i nikogo chyba nie wprowadziło w błąd to „świadectwo naturalnego zgonu", podpisane coś przez siedmiu lekarzy (*)   Por.   „Dziennik   Wileński"   z   dn.   5.   III.   1937   r. z dn.  6.  III. 1937 r.  i z  dn. 25. III.  1937 r.). Mogło ich być • siedemnastu, teżby nic nie pomogło. Kiedy notoryczny recydywista - skrytobójca przedstawia zbyt „murowane" alibi, wzbudza tem większą nieufność.

W administracji i samorządzie, gdzie nastał okres panowania sołdateski, - bezpośrednio przed wojną bodaj jeden wojewoda Biłyk nie był pułkownikiem czy generałem - aż się roiło od typów z pod ciemnej gwiazdy, podejrzanych indywiduów z kryminalną przeszłością i agitatorów kominternu: ci byli najwierniejszymi poplecznikami systemu, ci najgłośniej i najbezwzględniej wielbili marszałka. Ileż to złodziejstw i matactw, ile nadużcia władzy wytykała dzień w dzień opozycjna prasa, a ileż więcej musiała przemilczeć w obawie przed cenzurą!

Nie było miasta ani wsi, gdzieby się nie działy skandale i łotrowstwa o pomstę do nieba wołające. Że tego rodzaju rządy prowadziły do coraz głębszej i powszechniejszej demoralizacji społeczeństwa, na to nie trzeba lepszego dowodu, jak zastraszający wzrost przestępczości:(*) Por.  ,,Dziennik Wileński" z dn. 18. I. 1937 r. Kr. 17) kradzieże, zabójstwa, gwałty i oszustwa zalały cuchnącą falą cały kraj: jakby ktoś olbrzymi urynał wychlusnął. Pomimo kilku amnestyj i zwyczaju karania „z zawieszeniem", więzienia były wciąż przepełnione, a wielu skazanych nie odbywało kary z powodu braku miejsca. Ale czy jest w tem co dziwnego, że prosty człowiek uczył się i wyciągał logicznie uzasadnione wnioski? Skoro widział złodziei, defraudantów, rozpustników i bandytów na najwyższych stanowiskach, obwieszonych orderami, rozbijających się luksusowemi autami, to, rzecz prosta, i jemu przychodziła chętka popróbować tego fachu. Na to nie było rady. Coraz większy niepokój ogarniał serca ludzi: do czego idziemy, czem się to skończy?

Jeden tylko marszałek „rządził", nie przyjmując do wiadomości żadnych ostrzeżeń, wściekle zadowolony ze swoich Sławków, Prystorow, Switalskich, Jędrzejewiczów, Mościckich i Składkowskich. Co prawda, był w trudnej sytuacji, bo żaden uczciwy i rozumny człowiek nie zgodziłby się z nim współpracować i brać na siebie odpowiedzialność za to rozkradanie i gubienie Polski, nawet gdyby mu to proponowa-no. Ale nie było o to obawy, marszałek ufał tylko „swoim"...

Ci „swoi" — to był ostatni szaniec oporu, ostatni schowek wielbicieli marszałka, gdy ich przypierano do muru faktami, którym nie mogli zaprzeczyć. Marszałek — dowodzili — jest niewinny, on o niczem nie wie, to wszystko robi ta klika, która go otacza i oszukuje na każdym kroku, ukrywając, przed nim faktyczny stan rzeczy, on sam jest jak ten baranek wielkanocny, który poświęca się za Polskę. Nawet ukuli sobie taki „dowcipuszek": czem Piłsudski różni się od piłsudczyków? -  tem, czem grand (hiszpański) od grandy.

Tym wszystkim obrońcom „wielkiego samotnika" chcę zaproponować pewną umowę, żeby się ostatecznie porozumieć. Niech się zastanowią i sami rozstrzygną, Jakim był ich zdaniem Piłsudski ? -  genjalnym mężem lub choćby tylko normalnie rozwiniętym człowiekiem czy też półidjotą? W pierwszym wypadku ich obrona jest niezrozumiała i nie do przyjęcia. Normalny bowiem człowiek, nie mówiąc już o genjuszu, nie pozwoli się tak łatwo oszukać. Nic było nic prostszego, jak dobić się prawdy: wystarczyło w ciągu paru tygodni czytać ze dwa opozycyjne pisma, a zwłaszcza wszystkie skonfiskowane artykuły, gdzie było właśnie najwięcej prawdy. To nie taka wielka sztuka -  i czasu zabrałoby mniej, niż ułożenie jednego „marszałkowskiego" pasjansa. A więc ta alternatywa odpada. Pozostaje ta druga. Jeśli na nią przystajecie, kwituję z dalszej dyskusji. To mi wystarcza.

I jeszcze jedno: głęboka znajomość ludzi i umiejętność wyzyskiwania ich zdolności jest jedną z najistotniejszych cech genjuszu czy talentu czynu. Kto twierdzi, że Piłsudski był genjalnym mężem, ale że nie umiał sobie znaleźć współpracowników i wykonawców, ten albo nie zdaje sobie sprawy z tego, co mówi, - albo jest wierutnym głupcem, z którym nie warto wdawać się w dyskusję. Bo to jest coś podobnego, jakby ktoś dowodził, że pan X gra doskonale w szachy, tylko nie wie, jak poruszają się figury; albo że pani Y jest znakomitą pianistką, tylko nie wie, którym palcem i w który klawisz należy uderzyć, aby wydobyć pożądany toń.
Nad tem nie trzeba się chyba długo rozwodzić: trudno żądać od naczelnego wodza, aby osobiście prowadził każdą kompanję do ataku; albo od ministra spraw wewnętrznych, o ile nie jest  kretynem - aby wizytował sklepy i sprawdzał, czy urzędnicy regularnie przychodzą na zajęcia; albo od dyrektora szpitala, aby sam robił opatrunki i wynosił nocniki pacjentów. Od takich czynności są niżsi funkcjonarjusze. Rzeczą kierownika jest należyty dobór tych ludzi - jest to jednocześnie niezawodne kryterjum jego zdatności. Jeśli je zastosować do osoby Piłsudskiego i tej zgrai głuptasów, niedouków, próżniaków, nałogowych pijaków i złodziei grosza publicznego, jaką się otoczył, to rezultat jest jasny.

Czy możecie sobie na przykład przedstawić pana Sławoja - Składkowskiego w otoczeniu Bismarcka? Chyba w roli czyściciela klozetów pałacowych, - oto jedyna funkcja, do którejby się nadawał i którą Bismarck mógłby mu powierzyć...

Nie, moi drodzy, ten wasz „grand" nie ma nic wspólnego z Hiszpanją, wywodzi się od naszej rodzimej grandy, a oznacza to samo, co „prowodyr grandy".

XXVI

„Ideowość" piłsudczyzny nie wyszła nigdy poza owe „niesprawiedliwości", w imię których podnieśli rokosz; nieudane „przewekslowanie" na tory „nieprawości" — to był jedyny, pierwszy i ostatni odruch przyzwoitości, jaki ujawniła klika w ciągu całego swego istnienia. Niezdarny, oszukańczy, skłamany odruch, ale jednak coś w rodzaju wstydu. To może dlatego, że jeszcze wówczas, świeżo po zamieszkach nie czuli się bardzo pewnie na siodle; jeszcze nie ogłupiła ich i nie spodliła doszczętnie władza i rozumieli choć to, że dobry apetyt nie jest kwalifikacją na „władcę" i nie wystarcza do sprawowania rządów w państwie.

W miarę jak mijały miesiące i lata, wzrastała pewność siebie i niesłychany tupet żarłocznej zgrai. Wbrew obawom, okazało się, że można tak rządzić i że się nie opłaci zanadto krępować. Doszli wreszcie do bezwstydu ostatniej ustawy uposażeniowej, na mocy której obcięli pobory stu — i dwustuzłotowe, aby dołożyć tym, którzy brali ty-siące, nie licząc tego, co kradli mniej lub więcej „legalnie". Skoro im się „Polska za darmo nie dostała", to i oni nie powinni się Polsce dostać za darmo. Handelek — „z rączki do rączki".

Ten absolutny brak  wszelkiej ideowości  wystąpił z potworną nagością w obu politycz-nych emancjach piłsudczyzny - w „Bezpartyjnym Bloku" i „Obozie Zjednoczenia Narodowego" (Ozonie).

Pierwsza z nich dłuższy czas nie zadawała sobie wogóle trudu, aby coś w tym rodzaju wymyślić — bodaj pozór jakiś. Przez jakiś czas chełpili się swą bezprogramowością. Kwestje poglądów, przekonań, zapatrywań były im zupełnie obojętne. Przyjmowano każdego - od arystokraty - konserwatysty do zdecydowanego komunisty, byleby: primo uwielbiał i kochał marszałka, secundo - umiał zawsze na rozkaz z góry schować swe „przekonania" do kieszeni. A zatem spodlenie się i wyrzeczenie swych przekonań było warunkiem  „sine qua non". Płacono   dobrą   posadą, wpływami   albo zgoła monetą ze skarbu państwa. Na początku, kiedy pieniędzy było dużo i sporo posad   wakowało po    wyrzuconych    „antypaństwowcach", nagradzano czasem hojnie.  Niejeden zrobił na tem dobry interes.    Taki nauczycielina szkoły powszechnej za plunięcie na swój    ,.demokratyzuj." zostawał    odrazu wizytatorem, kuratorem, naczelnikiem wydziału. Jedyna kwalifikacja — to uwielbienie dla marszałka. To nietrudne i niewiele kosztuje, skoro już raz sprzedało się swoje „ja" parszywe.

Ale potem, gdy o „fundusze" było coraz trudniej, a wraz z postępem demoralizacji i pauperyzacji społeczeństwa ochotników na posadki przybywało coraz to więcej, „honorarjum" zeszło na psy. Zanim dali kontraktową posadkę za 100 złotych, kazali się sto razy ześwinić. Oto był  „polityczny  program" B. B. Gdy ich pytano, do czego zmie-rzają, jakie konkretne postulaty wysuwają w tym czy innym zakresie, odpowiadali, że zrobią wszystko, co każe marszałek. On, jasnowidz, wie  wszystko dokumentnie, oni są od  głosowania na rozkaz i fałszowania wyborów. Reszta ich nie obchodzi. Niech będzie i tak: ale czego chce ten marszałek? Na to pytanie nie było odpowiedzi. Marszałek milczał.

Wytworzyła się sytuacja pewnej dowcipnej farsy, gdzie dwaj rzezimieszkowie umawiają się ubić jakiś interes w mieście, do którego właśnie przybyli. Jeden z nich mówi tak do kolegi: „Ty jesteś wytwornie ubrany, będziesz odgrywał rolę szlachetnego rycerza,  a ja będę twoim służącym. Pamiętaj, gdy się ktoś spyta, skąd przybywasz i w jakim celu, nie mów ani słowa, odwróć się z gestem urażonego dostojeństwa; ja zaś w tej sytuacji zrobię tajemniczą minę, podniosę palec w górę i powiem: tsss! Zobaczysz, to znakomity sposób". Okazało się, że ta metoda działania wystarcza nie tylko w farsie, lecz także w życiu państwowo- politycznem; tam posłużyła do drobnej stosunkowo kradzieży, tu - do ograbienia całego państwa.

Dopiero pod koniec swego istnienia, nagabywany ze wszech stron o „tajemnicę swej ideologji" i wydrwiwany niemiłosiernie, B. B. wykrztusił wreszcie swe hasło ideologiczne: państwo! „Wszystko dla państwa"! Ale ponieważ piłsudczycy już przedtem -  i niejednokrotnie -  utożsamiali siebie i swój rząd z państwem, hasło to oznaczało w praktyce nie mniej ni więcej, tylko: „wszystko dla nas". Okólną drogą doszli więc do punktu wyjściowego, do owych „niesprawiedliwości" pierwszego dnia rokoszu. I poza ten zaczarowany krąg nie wyszli nigdy.

Czemże był wobec tego ten „Bezpartyjny Blok" ? Nie miał ideolog ji ani programu działania - nie był więc stronnictwem politycznem. Pan Cat-Mackiewicz, co prawda w terminie nieco spóźnionym, bo kilka lat po „skasowaniu" Bloku, rozwiązał tę zagadkę: oto, jego zdaniem, Blok był „ligą". Niech będzie „liga", o to się nie będę spierał. W jednem tylko myli się szanowny pan redaktor: zdaje mu się, że przy pomocy tego terminu wybieli i usprawiedliwi działalność „Bloku", do którego sam należał.   Stale   złudzenie piłsudczyzny, że takiem czy innern słowem można zmienić istotę rzeczy. Ale nie zmienia się przez to nic, fakt pozostaje faktem: „Bezpartyjny Blok" był kloaka, do której ściekały się kanałami osobistych interesów męty i szumowiny ze   wszystkich stronnictw, wszystko, co pozbawione sumienia, żądne karjery i monety per fas et nefas, cała kanalja,   gotowa   wystawić na sprzedaż   swe ,.przekonania" i prosperować na   koszt   społeczeństwa.(*)Por. „Dziennik Wileński" z dn. 24. V. 1937 r. Nr. 1*0 (,,Ile B. B. wzięło od karteli") — Przedruk ze „Słowa Pomorskiego").

I to jest właściwa „ideologja" piłsudczyzny: „ideologja" posadki, pensyjki, fundusiku, protekcyjki, krócej - pełnego koryta. ..Bezpartyjny Blok" -  to mierzwa i gnój ludzki, społeczny ekskrement, plugawe robactwo, ropiący  wrzód na ciele   Polski. Nie było tam „dobrych" i „złych", „uczciwych" i „przedajnych" - wszyscy byli jednacy - od Radziwiłła do Sanojcy.

Kto sam nie kradł, nie grabił, nic łamał praw boskich i ludzkich, ten pochwalał te zbro-dnie i pokrywał je w miarę możności. Wszyscy byli podobni do siebie jak wszawe gnidy. Przynależność do tej „ligi" powinna być dzisiaj równoznaczna z wyrokiem śmierci cywilnej danego osobnika. Przypominam raz jeszcze ten charakterystyczny szczegół: spalenie archiwum Bloku na rozkaz jego twórcy i wodza, pułkownika Sławka. Znamienna i wiele mówiąca ostrożność. Ale nie powinna nas złudzić ani wwieść w błąd. Cały „Blok" in gremio staje dziś przed obliczem narodu jako zgraja ludzi wyzutych ze czci i sumienia, naznaczonych piętnem występku, obarczonych winą za to nieszczęście, które na nas spadło.

XXVII


Drugą emanacją polityczną piłsudczyzny jest t. zw. „Obóz Zjednoczenia Narodowego" czyli „Ozon". Jest to nowe wydanie B. B., ale bledsze, bardziej anemiczne, nie tak zuchwałe i krzykliwe. Teraz już nie grożono przeciwnikom „łamaniem kości" a la pułkownik Sławek; nie splamił się też Ozon tyloma łajdactwami i łotrowstwami, co jego poprzednik.

To nie dlatego, żeby piłsudczyzna zmądrzała i wyrobiła się politycznie, o tem nie było mowy. Wynikało to poprostu ze zmienionych warunków. Państwo było wyczerpane, społeczeństwo zubożałe tyloletnią gospodarką rabunkową, poza tem wyraźnie przesycone i zdegustowane załganą autoreklamą piłsudczyzny. Ludzie rzygali formalnie z obrzydzenia, wszyscy już mieli tego po uszy. Nie było też co kraść, wszystkie lukratywne posadki były oddawna zajęte przez „swoich". Już od paru lat rozpoczęła się grupowa i jednostkowa gryźnia przy opróżnionem korycie, gdzie nie było już miejsca dla wszystkich. Aby dopuścić nową świnię do koryta, trzeba było przedtem odpędzić inną solidnym kopniakiem w ryj. .Stąd malkontenci i zniechęceni w pomajowej rodzince — zjawisko dość kłopotliwe i żenujące.

Niektórzy przeżywali z tego powodu ciężkie kryzysy, jak pułkownik' Sławek, który, od dłuższego czasu w „niełasce", palnął sobie w łeb; jedyny uczciwy czyn jego życia, szkoda tylko, że tak późno się na to zdecydował. Poza tem nie stało Piłsudskiego, nie było się za kogo chować. Wprawdzie postarano się o drugiego „marszałka", -  z tem naj-mniejszy kłopot, dość napisać „nominację"; ale to już nie było to samo. Nie to, żeby ten drugi marszałek był gorszy od pierwszego, raczej naodwrót. Mniej w nim było warcholstwa, więcej miał taktu i poczucia przyzwoitości.

Jeżeli poza tem był umysłowem zerem, a w dziedzinie wojskowości — legjonowym dyletantem, to przynajmniej nie zdradzał się z tem przy każdej okazji i nie afiszował się tem na każdym kroku, jak jego „wielki" poprzednik; nie zdążył też skompromitować się żadną „literacką" elukubracją w guście „Pism, mów i rozkazów". Ale co „pierwszy", to nie „drugi". Odgrzewany kotlet nie tak smakuje, powtarzany dowcip już nie bawi: na to niema rady, to jest prawo psychologiczne. Pomysłowość załganej reklamy wyczerpała się całkowicie na osobie „pierwszego", który zgarnął dla siebie i zabrał do krypty pod wieżą srebrnych dzwonów wszystkie cnoty i zasługi w stopniu najwyższym, zwłaszcza te, których zgoła nie posiadał; dla drugiego marszałka został księżycowy odblask. Sytuacja nie do pozazdroszczenia.

Wprawdzie „sfery rządzące" robiły w tym kierunku, co mogły, i on sam, biedaczysko, wspinał się w miarę sił na szczudła „wielkości"; ale tego autorytetu nie miał, nie tylko w społeczeństwie, lecz także - i przedewszystkiem - wśród „swoich". A to pociągnęło za sobą poważne następstwa. Nie mogąc się oprzeć o „autorytet", piłsudczyzna stanęła wobec konieczności sformułowania swej „ideologji" lub choćby tylko programu.. Lecz to było zadanie, przerastające jej siły.

XXVIII

Piłsudczyzna w swej najgłębszej istocie była „legendą". Ale nie dajmy się wziąć na lep pięknie brzmiącym słówkom: „legenda" w danym wypadku oznacza równiutko to samo, co łgarstwo, ani na jotę mniej czy więcej. Wyszła cała z załganego, przereklamowanego do absurdu i obrzydliwości „czynu legjonowego". Nieudały wyskok pomylonego spiskowca socjalistycznego z garstką podmiejskiej łobuzerji okrzyczano i wyolbrzymiono bez miary i granic, jako fakt stanowiący epokę w dziejach narodu: to naiwnie-czelne łgarstwo posłużyło piłsudczyźnie za legitymację do objęcia władzy na drodze zamachu i utrzymywania się przy niej przez długie lata. To był ich cały „kapitał moralny", cały „wkład ideowy", nic innego stworzyć nie byli zdolni.

Cały czas żyli w zaczarowanem kole kłamliwej fikcji, która przesłaniała im rzeczywistość, omotywała ich ze wszech stron coraz ciaśniejszą siecią ułudy i samoodurzenia, pozwalając im wierzyć i przekonywać drugich, że oni, tacy, jakimi ich Pan Bóg stworzył, ludzie marni, nieuczciwi, głupi, źli, często zdegenerowani, byli i są „wskrzesicielami" i „zbawcami" Polski, jedynymi uprawnionymi do sprawowania władzy pomimo braku wszelkiej kompetencji i powagi w rządzeniu, pomimo bezwstydnego wyzyskiwania władzy dla osobistych korzyści. „Czyn. legjonowy" i „zasługi marszałka Piłsudskiego" - oto była Piotrowa opoka, na której zbudowali swój kościół. To czuli instynktownie: dlatego uznanie tego stawiali zawsze jako nieodzowny warunek tym, 'którzy chcieli wstąpić w ich szeregi; dlatego wpadali w bezprzytomną wściekłość i uciekali się do brutalnych gwałtów, ilekroć ktoś spróbował ten dogmat zakwestjonować, zapominając o starej maksymie: że kto swej prawdy broni pięścią, rewolwerem i podkutym obcasem, ten się zdradza, że nie ufa jej wewnętrznej sile ani swym argumentom. Musieli w to wierzyć, inaczej rozsypaliby się od wnętrza, jak kupa nawozu.

Ogłupiali się sami i zagłuszali głos rozsądku krzykliwą reklamą, trąbiąc wciąż te same fałsze i absurdy, a tracąc coraz to bezwzględniej kontakt z rzeczywistością, którą naginali i przystosowywali do swego „credo". Co im było nie na rękę, to dla nich nie istniało, widzieli tylko to, co im dogadzało, a czego żadne zdrowe oko dopatrzeć się nie mogło. Słowem, a raczej kłamliwym, pustym, czczym frazesem zasłaniali swe występki i zbrodnie; napuszoną gadaniną zastępowali realne czyny. Stąd lubowanie się w uroczystościach, „świętach", defiladach, paradach, akade-mjach, obchodach, poświęceniach i „przecięciach wstęg", w patetycznych mówkach, pełnych przesady i blagi.

Każdy kilometr drogi, każdy drewniany  mostek,   przerzucony   przez potok, każda setka położonych podkładów kolejowych, każda szkoła   powszechna,   każda z nieskończonego szeregu rocznic rozmaitych bitew i potyczek, każdy zjazd legjonistów czy peowiaków, każdy nowy sztandar strzelecki, każde imieniny „wielkiego męża" dawały im sposobność do autoreklamiarskich wiwatów,   powinszowań i zachwytów    nad   wspaniałemi ..osiągnięciami" ich rządów. Zamykali oczy na imponująco szalone tempo   prac   inwestycyjnych i zbrojeniowych w innych krajach (Niemcy,   Włochy, Rosja),   wobec   których   nasze „osiągnięcia" wyglądały jak domki z klocków dziecinnych wobec piramid egipskich - i nic dziwnego: obracaliśmy na nie tylko to, co pozostawało z wysokich pensyj tłumu zasłużonych", od subsydjów dla „swoich" organizacyj, co ocalało wreszcie od   złodziejskich   łap czyhających zewsząd na grosz państwowy. Ale o tem nie wolno było pisać ani mówić.   Piłsudczyzna skłonna była do   „świętego oburzenia", najwięcej zaś ze wszystkiego lękała się i nienawidziła kontroli i krytyki, choćby najbardziej rzeczowej.( *) Por. „Głos Narodowy" z dn. 24. IV. 38 r. (Proces o konfiskatę broszury prof. Romera, p. t. „Monopartja w dawnej i dzisiejszej Polsce").
Kochała swą   hochstaplerską fikcję, nie chciała jej utracić, bo to był zbyt dochodowy interes. Żyła w ciągłym zamęcie głowy i serca, w atmosferze logicznej niekonsekwencji i moralnego niechlujstwa, gdzie górnolotny frazes szedł ustawicznie w parze z nik-czemnym czynem, gdzie łamanie i obchodzenie praw i bandyckie napady „niewykrytych sprawców" kojarzyły się z pojęciem „porządku" i „dyscypliny społecznej"; gdzie hańbienie oficerskiego munduru łączyło się z propagandą miłości społeczeństwa do armji, a zasługi i poświęcenie się dla ojczyzny były wytrychem do skarbu państwa.

Piłsudczyk - to typ romantyka w najgorszem tego słowa znaczeniu, to moralne i logiczne „contradictio in adjecto", jakie spotyka się czasem w świecie przestępczym. Coś w rodzaju sentymentalnego złodziejaszka, bogobojnego rozbójnika, czy uczciwego szulera. Bywają tacy.

To podstawowe, sięgające jej rdzenia zakłamanie zdecydowało o charakterze piłsudczyzny: była zawsze i pozostała do końca mafiją, juntą, szajką, spiskiem. Na grząskim gruncie załganego frazesu niepodobna było zbudować żadnej ideologii, żadnego programu działania, obliczonego na dłuższą metę, żadnego trwałego, opartego o powszechnie szanowane prawa ustroju. Nie prawo, lecz przywilej; nie ogólna zasada, lecz protekcyjny wyjątek; nie dobro   narodu, lecz interes „zasłużonych" -  z tem piłsudczyzna przyszła i z tem znikła. Nie zorganizowała się w stronnictwo i nie pociągnęła za sobą mas. Drogą szantażu, gwałtu, oszustwa i korupcji umiała robić rozłamy w dawnych stronnictwach i opanowywać    społeczne instytucje, przyciągając do siebie, jak magnes opiłki żelaza, wszystko, co było w mich marne, i przedajne, nikczemne; drogą fałszerstw i terroru policyjno - administracyjnego umiała fabrykować ,,wolę ludności" przy wyborach; umiała też zakładać rozmaitego rodzaju „Strzelce", „Legjony Młodych", „Z. Z. Z.", „Związki Pracy Obywatelskiej" i inne „organizacje",   wiodące suchotniczą wegetację i utrzymujące się dopóty, póki starczyło obfitych subsydjów.

Ale - to nie były masy. To były - w najlepszym wypadku - sterroryzowane stada baranów, prowadzone przez dobrze opłaconych szubrawców, gotowych sprzedać się każdemu,  kto zapłaci. To była także fikcja, jedna z przedłużonych w teraźniejszość odnóg „czynu legjonowego". Ale ta fikcja nie mogła się ostać ani na chwilę, gdy się ją porównało z potężnym rozmachem włoskiego faszyzmu czy niemieckiego narodowego socjalizmu. To rozumieli nawet piłsudczycy. Patrzyli biedacy i oblizywali się, nie   wiedząc, jak się to robi takie cuda. Czasem wpadali w pasję i wymyślali wzorem „wielkiego samotnika" na  „naród idjotów": z takim narodem nic nie da się zrobić, nawet oni są bezsilni...    

Tymczasem było. to zjawisko najzupełniej normalne. Oddawna już mądrzy ludzie zrobili spostrzeżenie, że masy, które naogół biorąc stoją poniżej poziomu przeciętnej jednostki, wchodzącej w ich skład - ten poziom wyrównywa się stale w kierunku na minimum - pod jednym względem wznoszą się ponad przeciętność: że do tego, aby je zapalić, natchnąć, porwać do czynu - wspaniałego czy ohydnego - potrzebna jest idea, czy choćby hasło ogólne i - co najdziwniejsze i najważniejsze — bezinteresowne. (Por. Le Bon ,,La psychologie des fpules").

Tego klucza do psychiki mas piłsudczyzna nie miała. „Wynagrodzenie zasłużonych"! — to wszystko, na co się zdobyła. A to nie jest idea - ani ogólna, ani bezinteresowna. To nie jest wogóle idea ani nawet hasło. To tylko zachłanność i bezwstyd.

XXX

Wiele przemawia za tem, że to właśnie - brak idei, zdolnej pociągnąć masy - było pierworodnym grzechem piłsudczyzny, którzy zadecydował o jej bezprzykładnej degringolaldzie moralnej nazajutrz po objęciu władzy. Co prawda, wysokim poziomem etycznym nigdy się ci panowie nie odznaczali; ale tem plugawstwem, jakie ujawniło się niemal nazajutrz po rokoszu majowym, zaskoczyli nawet ludzi, nie  mających co do tego żadnych, zdawałoby się, złudzeń. To był swoisty rekord - to tempo, z   jakiem zanurzyli się w błocie po uszy. Już to na władców, na „pasterzy ludzi" nie nadawali się zgoła. Nie znali innego sposobu oddziaływania na masy, jak mniej lub więcej legalny terror lub przekupstwo; apelowali zawsze do   najniższych instynktów człowieka — do   troski o całość skóry i kieszeń. W obu wypadkach musieli za wszystko płacić: tym, którzy się dali   użyć za narzędzie niegodziwego terroru, i tym, którzy się sprzedawali.

Kwestja „forsy" wysunęła się odrazu na pierwszy plan i pozostała do końca bolączką systemu, pomimo czułej opieki i protekcji, jakiej mu użyczała międzynarodowa finansjera żydowska.(*) Por. „Dziennik Wileński" z dn. 24. V. 37 r. Nr. 140. iPrzedruk ze „Słowa Pomorskiego"). Okrzyk   Piłsudskiego: „pieniędzy, pieniędzy!", który miał się rzekomo stosować do posłów opozycji, był w istocie hasłem obozu rządowego. Piłsudski oddawna miał w zwyczaju  obrzucać  własnem łajnem swych przeciwników, to była stała metoda jego publicystycznej działalności.

Wydało się masę pieniędzy, lecz masy pozostały bierne. Najgorzej zaś, wręcz katastro-falnie, wyglądała ta sprawa na t. zw. „odcinku młodzieżowym". To zrozumiałe: młodzież jest z natury najwrażliwsza na idee, najtrudniej zaś daje się zastraszyć lub zwabić korzyściami materjalnemi. Nie ma t. zw. „obowiązków" czyli rodziny na utrzymaniu, nie przyzwyczaiła się jeszcze do wygód, wymyślnego żarcia i picia, do luksusowego mieszkalna, do łajdaczenia się z babami, które są wymagające. To też tam, zwłaszcza wśród młodzieży uniwersyteckiej, piłsudczyzna natrafiła na najzaciętszy opór.( *) Por.  „Głos Narodowy" z dn. 22. IV. 38 r.

Napróżno bracia Jędrzewicze „zreformowali" szkolnictwo, robiąc ze szkół organy propagandy „czynu legjonowego", napróżno odpowiednią ustawą zniszczyli autonomję uniwersytetów; napróżno położyli brudne łapska na funduszach „Bratniaków" i zarezerwowali sobie prawo rozdawnictwa stypendjów i zapomóg; napróżno wreszcie wydali masę pieniędzy na subsydja dla „Straży Przedniej" i „Łegjonu Młodych": wszystko to nie dało rezultatu lub bardzo znikomy.
Jeszcze w szkołach powszechnych dzieciaki śpiewały piosenki legjonowe i dały się nabierać „oświatowym" agitatorom ze „Związku Nauczycielstwa Polskiego"; ale już w szkole średniej młodzież podrwiwała z „legjonowych czynów" i „Pierwszych Brygad", na uniwersytetach zaś stawała się wmig gromadą antypaństwowców-endeków, którzy prali żydów, pluli na rząd, a marszałka nazywali - o zgrozo! - „starym   fajdanem"    albo    „Josełe pierwszym, królem żydowskim".

Dochodziło raz za razem do strajków, krwawych awantur i bójek, starć z policją, masowych aresztów - któż tego  nie  pamięta? - Nie wszystkie postępki tej młodzieży są godne pochwały i uznania, ale oto, co było pewne: że była to akcja bezinteresowna, nacechowana ideowością.   To nie łobuzerski „Legjon   Młodych", nie  chuligański „Strzelec", gdzie brało się subsydja jedną ręką od rządu, a drugą ... lepiej nie wymieniać...
Pewno, pocieszali się piłsudczycy, jest to biedna, zaślepiona, obałamucona smarkaterja;   ale ileżby za to dali, żeby ją tak  na  swój sposób „obałamucić"! Tego jednak nie umieli.   Dusza  młodzieży, jak eteryczna nimfa wymykała z brudnych  łap sanacyjnych kalibanów.   Młodzież wyrzekała się stypendjów, zapomóg, płatnej praktyki wakacyjnej, protekcji,  posadek; skazywała się często na niewiarygodną nędzę, narażała się na policyjne motopompy i areszty, na więzienie i bicie, na relegację z uniwersytetu, byle się nie skalać przynależnością do piłsudczyzny.

Ostatnie - na kilka miesięcy przed wybuchem wojny zaszłe - rozruchy w domu akademickim we Lwowie, poprzedzone ohydnemi enuncjacjami profesora  Bartla,   arcyświni sanacyjnej, są wymownym dowodem kompletnego fiasca piłsudczyzny na terenie uniwersytetów. Jeszcze wymowniejszy być może jest wcześniejszy chronologicznie fakt wycofania się z „Legjonu Młodych" wszystkich jego „wysokich" protektorów, Jędrzejewiczów, Sławków i innych, którzy w pewnym momencie spo-strzegli z niemałą konsternacją, że piastują na łonie bynajmniej nie „młodych piłsudczyków", lecz całkiem ordynarnych komunistów! Nawet ta nieduża grupka wybiórków i odpadków młodzieży, która złasiła się na sybsydja, mundury, posady i protekcje, odstrychnęła się w końcu od piłsudczyzny. Bo młodzież nie umie żyć bez ideału; może raz i drugi wleźć w błoto, ale tak stale w niem siedzieć i nie wyłazić — to za ciężko. Nie podoba wam się komunizm? Ja zaś sądzę, że lepsze to, niż zupełna bezideowość opłacana podatkowemi pieniędzmi.

To jest najbardziej znamienna różnica między naszą piłsudczyzną, a wielkiemi prądami ideowemi, nurtującemi współczesną Europę -  komunizmem, faszyzmem, narodowym socjalizmem. Wszystkie tamte oparły się na młodem pokoleniu, przez nie zwyciężyły. Tamtędy szła ich droga do przyszłości. Dlatego jedną z ich cech jest potężny dynamizm. Piłsudczyzną zawsze umiała skaptować sobie starych wyjadaczy i politykierów w rodzaju Bójki, Stapińskiego,  pozyskać sobie w taki czy inny sposób wytrawne wygi, co to już zęby zjadły na „politycznej robocie", przeważnie brudnej lub przynajmniej podejrzanej; ale niezdolna była pociągnąć za sobą młodzieży.

Dlatego nie szła naprzód, lecz stała na miejscu, uczepiwszy się rozpaczliwie swego  „czynu legjonowego", jak zalany w pestkę pijak kołka w płocie, tamując naturalny roz-wój sił społecznych i narodowych. Była w najgłębszej swej istocie ruchem wstecznym, elementem marazmu i zastoju.

Nadeszła chwila, gdy wreszcie pojęła, że jest w sytuacji bezdzietnego skąpca, który czuje zbliżającą .się śmierć, a niema komu przekazać w testamencie nagrabionych bogactw. I wtedy zrobiła ostatnią, rozpaczliwą próbę, aby oderwać od endecji młodzież, stworzyć ideologiczny obóz. Zadanie to powierzono do wykonania pułkownikowi Kocowi. Taka jest geneza „Ozonu".

XXXI

Kiedy się tak rozważa dzieje piłsudczyzny, dochodzi się nieraz do momentów, kiedy trudno się zdecydować, co jest godne większego podziwu: prymitywizm umysłowy tych panów, czy ich spodlenie i nikczemność.  Jesteśmy właśnie w tej sytuacji. To, że im przyszło do głowy stworzenie na poczekaniu „ideologji" i politycznego stronnictwa o charakterze programowo-ideologicznym, dowodzi jasno, do jakiego stopnia byli oni „romantykami" i fantastami w dziedzinie polityki, jak dalece obcym był im realizm myślenia politycznego. Byli głęboko przeświadczeni, że to da się tak zrobić na poczekaniu i na zamówienie, jak uszyć parę butów.

Zaczęli od tego, że znaleźli sobie „polskiego Hitlera", „wyznaczyli go, mianowali, odkomenderowali". To łebski chłopak, ten pułkownik Koc, zobaczycie, jak „nabije wszystkich w butlę", samego Hitlera zakasuje. Ma przecie nominację na szefa „Obozu zjednoczenia narodowego", nominację ważną, podpisaną przez samego prezydenta, z pieczęcią i numerkiem „wychodzącym", ergo musi zjednoczyć naród. To murowane, bo jakżeby to... Przecie jest „nominacja"!... „jeśli Boga niet, tak kakoj ja pośle etogo ka-pitan?"

Druga rzecz —to moralna strona tej afery. Piłsudczyzna nie miała i nie mogła mieć żadnej ideologji, tak jak jej nie mogą mieć szajki złodziei, włamywaczy, koniokradów, oszustów i innych kryminalistów. Po dziesięciu latach panowania wzięła na barki taką górę podłości i przestępstw, że leżała przywalona tym brzemieniem nosem w błocie, jak nieszczęsny pijaczyna w kałuży swych rzygocin.

Słowo „ideologja" w ustach tych ludzi mogło być tylko bluźnierstwem, kiepskim dow-cipem, albo - próbą oszustwa. I to właśnie było —to ostatnie. Ani Koc, ani nikt inny z paczki nie miał zamiaru wiązać się i krępować jakąś ideologją. Było to typowe „bujanie" legjonowych łapserdaków, nabijanie w butelkę naiwnych, próba rozbicia frontu młodzieżowego, dywersja wymierzona przeciw endecji. (*) Por. „Kurjer Powszechny" Nr. 88 z dn. 4. IV. 1937 r.).
Piłsudczyzna miała bezbrzeżną ufność do metod oszustwa i blagi, wszak na tem wyjechała i z tego żyła.

Pułkownik Koc namyślał się długo, nim upichcił swój „ideologiczny program". Jak na-leżało oczekiwać, skierował swój atak głównie na prawie prawe skrzydło, przeciwko endecji z jej przybudówkami, gdzie skupiała się najliczniejsza i najbardziej wartościowa młodzież.  Innemi słowy, stosunkowo najwięcej ukradł z programu ideowego endecji, mianowicie dwa najbardziej fascynujące hasła -narodowości i antysemityzmu - to ostatnie w związku z akcją spolszczenia przemysłu, handlu i miast. Ale ta deklaracja,( *) Por. „Dziennik Wileński" z dn. 22. II. 1937 r.) rozklejona w miljonach egzem-plarzy za podatkowe pieniądze, była sformułowana tak oględnie i nijako, że czuło się przez skórę jej fałsz: chodziło o to, żeby jak najwięcej gadać na ten temat, a jak najmniej robić. Żydzi odetchnęli. Takiego „antysemityzmu" oni się nie boją, poznali go na wylot u nas, w Polsce. Gdyby im pozwolono, wstąpiliby gremialnie do Ozonu. Ale to nie wpadało, to znaczyłoby zgoła otwierać karty.

Zdaje się, że w początkach swej działalności pułkownik Koc zanadto się przejął swoją rolą i bez żartu chciał robić polskiego Hitlera. Bodaj że było przewidziane (w razie stuprocentowego powodzenia przedsięwzięcia konsolidacyjnego) ogłoszenie „Ozonu" za jedyną legalną partję polityczną i zniesienie innych stronnictw. Przynajmniej na to zdają się wskazywać takie symptomy, jak buńczuczne zakończenie „ideowej deklaracji", gdzie mowa o „sobiepanach", idących luzem swojemi drogami teraz, gdy nakazem chwili jest zjednoczenie całego narodu we wspólnym wysiłku, a następnie słynny „zamach bombowy" na cenne życie szefa obozu (*) Por. „Dziennik Wileński" z dn. 19. VII. 1937 r. Nr.  19G  5  nast.) bodaj że miało to być, niby spalenie Reichstagu, sygnałem do rozpoczęcia represyj wobec „partyjników"(.*)Por. „Dziennik Wileński" z dn. 20. II. 1937 r., gdzie zamieszczono charakterystyczne przemówienie p. Miedzińskiego).

Ale zrobione to było tak nieudolnie, że małe dziecko poznałoby się na tej farsie. Piłsudczyzna była już wówczas w okresie uwiądu starczego i dekadencji takiej, że nawet bandyckiej sztuczki nie umiała porządnie wyreżyserować, choć było to poniekąd jej specjalnością. To też spaliło na panewce.

Wogóle pułkownik Koc miał nieszczęśliwą rękę. Ozonowe przedsięwzięcie jako całość zrobiło odrazu klapę. Udało się tylko zwabić pewną grupkę endeckich malkontentów, t. zw. „Falangę" pod wodzą p. Rutkowskiego, którzy zgodzili się uznać „czyn legjonowy" - od tego warunku piłsudczyzna nie mogła odstąpić; ale już druga grupa rozłamowców endeckich, t. zw. radykalni narodowcy, skupieni około pisma A.B.C., odnieśli się nieufnie do „ideowej deklaracji" i na Kocówę podwórko nie przyszli. Sama endecja została nietknięta.

Za to hurmem wkroczyło do „Ozonu" dawne B.B. Nie licząc rozmaitych związków i stowarzyszeń, których zarządy zgłaszały masowe „akcesy", nie informując o tem swoich członków i nie pytając o ich zgodę, wszyscy niemal dawni „działacze" „Bezpartyjnego Bloku" znaleźli się w Ozonie. W Bloku byli „państwowcami", uznawali tylko „obywateli" bez różnicy narodowości i wyznania, kumali się i zawierali sojusze z żydami; teraz stali się wmig „narodowcami" i „antysemitami". Nawet panowie Kościałkowscy i Miedzińscy, pożenieni z żydówkami, ci też, a jakże!... Byle wleźć w koryto czterema łapami, gotowi byli jeszcze parę razy „zmienić przekonania": to przecież nie kosztuje ani jednego grosza, więc niby nad czem tu długo debatować? Aż się przeraził tego zalewu szef Ozonu i zaczął się odmachiwać od tej zgrai, zgranej do nitki, skompromitowanej na wszystkie sposoby i do ostatecznych granic, otoczonej powszechną wzgardą i nienawiścią.   Jakby przeczuwał, biedak, że to się niedobrze skończy...

XXXII

Skończyło się w samej rzeczy nieładnie. Okazało się, że piłsudczyzna jest tak różnorodnym zlepkiem, pełnym paradoksalnych lub wręcz sprzecznych tendencyj, że nie da się ująć w żadne ramy. „U nas każdy znajdzie coś z tego, co mu potrzeba" - wygadał się jakiś Ozonowy publicysta. No, tak, - znów byli razem w kupie ci sami, związani wspólnem korytem i chętką zbiorowej grabieży, wszyscy - od komunisty do arystokraty-konserwatysty, płatni wielbiciele „czynu legjonowego", wożący taczkami ziemię na Sowiniec.

W tem zbiegowisku, gdzie w dodatku już dawno wrzała zacięta walka o koryto, niemożliwy był do utrzymania nawet pozór ideologji. To też Ozon i jego szef miotali się bezradnie w wirze sprzecznych interesów i wpływów, nie mogąc nigdy wyjść poza obietnice i programowe frazesy.
Zaważyła tu również niemało i ta okoliczność, że kierunek ideowy, jaki pułkownik Koc był zmuszony obrać, aby zaszachować endecję, w tem środowisku był poniekąd „linją największego oporu". Trzeba bowiem pamiętać, że piłsudczyzna wyszła niemal w całości z lewicy -  z socjalizmu i żydostwa - i  to  wycisnęło na niej niezatarte piętno, tembardziej, że zasilające ją w następstwie coraz to nowe brygady zaprzańców   i   karjerowiczów również w ogromnej większości rekrutowały się  z  radykalnych stronnictw.  Prawda, że ci ludzie plunęli oddawna na swe „przekonania" i przyjęli masowo „korytową   ideologję"    autentycznej piłsudczyzny; ale zostało w nich sporo z tego, czem nasiąkli od młodu, - pewnego typu sympatje i antypatje, predylekcje i   uprzedzenia, charakterystyczne metody działania i rozumowania, niewyrozumowane  popędy i tendencje.

Sam Piłsudski, choć to niby wziął rozbrat z socjalizmem, gdy „wysiadł   na  przystanku   niepodległości", choć potem wszedł z nim w ostry konflikt, do ostatka zachował manjery,  metody postępowania i mentalność socjalistycznego agitatora wiecowego. „Zdejmę mundur, wyjdę na  ulicę..." — znane powiedzonko,  które  mu się z najtajniejszej głębi serca wyrwało... Otóż ogromna większość piłsudczyzny odczuwała do haseł Ozonu instynktowny, nieprzezwyciężalny wstręt.  Od biedy zgodzili się na to, aby je głosić i propagować  w celach    konkurencyjnych, aby wytrącić tę broń   z   ręki znienawidzonym endekom,   to jeszcze mogli wytrzymać ludzie, dla których   kłamstwo   stało się chlebem powszednim : ale postępować według nich ?, wprowadzać je w czyn?, a serjo walczyć z żydami?, zamykać loże masońskie?, popierać religję?, wziąć krótko przy pysku bezbożniczą kanał ję ze Związku Nauczycielstwa Polskiego? — nie, tego było za wiele.

To też ilekroć Ozon zapragnął zadokumentować czynem swą deklarację, tylekroć - zawsze i niezmiennie - obserwowaliśmy następujący schemat zdarzeń:
Akt pierwszy: Surmy i trąby bojowe grają pobudkę, zaczyna się brawurowy atak.
Akt drugi: Fanfary bojowe cichną, następuje moment wahania i oglądania wstecz; za-miast krwawej bitwy - poufne narady i konszachty, z których znikoma tylko i najmniej istotna część dochodzi do wiadomości publicznej.
Akt trzeci: Sprawa kończy się jakimś kompromisem lub żenującem milczeniem. Ale czasem ten trzeci akt miał jeszcze smutniejszy przebieg: Oto Ozon cofa się w haniebnej rozsypce na całej linji, ośmieszony i sponiewierany, z porteczkami w strzępach.

Taką katastrofalnie sromotną porażką skończyła się akcja Ozonu przeciw „Związkowi Nauczycielstwa Polskiego", którego zarząd zawieszono i ustanowiono kuratora z ramienia rządu, a potem wycofano się na całej linji, narażając na pośmiewisko i prześladowanie zaangażowanych w to swoich ludzi, a cały rząd Ozonowy, zwłaszcza premjera Składkowskiego, na niewiarygodną kompromitację(*) Por. „Dziennik Wileński" z dn. 3- X. 1937 r. i nast.).
Ozon zagalopował się i przeliczył z siłami. Związek znalazł poparcie w najbardziej wpływowych sferach piłsudczyzny, którym przypomniał swe dawne dla sanacji usługi (prorządową agitację na wsi i masowe fałszerstwa wyborcze). Podobno sama marszałkowa Piłsudska (wychowanka żydowskiej rodziny Perlów) i marszałek Rydz interwenjowali w tej sprawie i udaremnili zamiary Ozonu i rządu.

Stało się tak pomimo tego, że w danym wypadku Ozon miał stuprocentową rację; że wszystkie zarzuty przeciwko Związkowi - uprawianie polityki radykalnej, dochodzącej do agitacji komunistycznej i bezbożniczej, wtrącanie się do spraw administracji szkolnej, przeciwstatutowe wydawanie pism politycznych, defraudacja i mar-notrawstwo sum, zebranych przymusowo ze składek członkowskich - były słuszne i udowodnione czarno na białem(*) Por. „Dziennik Wileński" z dn. 5. II. 1937 r. Nr. 35; 2 dn. 11.V. 37 r. Nr. 128; z dn. 20.X. 1937 r. Nr: 289).
A jednak Ozon tchórzliwie podwinął ogon pod siebie. Jak mogła ta „organizacja" jeszcze egzystować po takiej kompromitacji? - Mogła. Bo Ozon, jak cała piłsudczyzna, był czemś nierealnem, nieistniejącem w faktycznej rzeczywistości politycznej; istniał tylko jako złuda, blaga, oszustwo.
Tylko sumy, które pochłonęło utrzymywanie tej fikcji smrodliwej - te były, niestety, realne. Aż nadto realne, jak na kieszeń chłopa, robotnika, rzemieślnika, przeciętnego inteligenta i urzędnika. To była jedyna realna rzeczywistość ,,legendy sanacyjnej" - te pieniądze, które połknęła, a których brakowało na uzbrojenie armji, na budowę dróg, na podniesienie przemysłu i rolnictwa, na rozwój motoryzacji -  na wszystko zresztą. -  ,,Pieniędzy, pieniędzy, pieniędzy"! — wywrzaskiwał Piłsudski niby to przedrzeźniając swych przeciwników politycznych: nie podejrzewał zapewne, że wygłasza jedyne „hasło ideowe" swego obozu.

XXXIII

Ale sen o polskim hitleryzmie skończył się: tak brutalnego szoku w zetknięciu z rze-czywistością fikcja Ozonowa nie wytrzymała. Hochstaplerstwo udaje się, lecz tylko do pewnych granic. Hitler cofający się przed panem Kolanko, Barcerakiem i bandą ćwierć - inteligentów wiejskich bakałarzy, „demokratycznych" lizusów i służalców kryptodyktatury, nie - wolne żarty, to widowisko było zbyt zabawnie kompromitujące. Jedna tylko piłsudczyzna nie mogła tego pojąć i upierała się przy kontynuowaniu „fałszywej gry". Koc się zdyskredytował? — Ano, to pewnie dlatego, że to tylko pułkownik; trzeba ma jego miejsce zamianować generała i pójdzie jak po maśle.

Koc „zachorował"   i   znikł    z   horyzontu. Wrócił do swojej bankowości,  na której rozumiał się zapewne tyle samo, co na polityce. Hitlerowi odebrali nominację - i wykończył się w ten mig.  Bo jakże? - bez nominacji,   pensyjki, gratyfikacji, jak tu   działać? To pomimo wszystko jest zabawne i możnaby się w tem miejscu serdecznie uśmiać, gdyby nie... - wiadomo. 

Tego Koca to jeden chyba pan Cat-Mackiewicz żałował.  Twierdził, że to był „uczciwy" i „ideowy" człowiek, niby ten pułkownik Koc.  Ale ideowym to on nie mógł być, choćby chciał, skoro był piłsudczykiem, gdyż te pojęcia wykluczają się wzajemnie w sposób  absolutny; co do uczciwości, to nie wiem o tem nic konkretnego.  Ale   jest   pewne, że w bandzie złodziei   niema uczciwych ludzi; tacy się tam nie mogą uchować. Kto nie kradnie, ten przynajmniej pikietuje i ostrzega kradnących lub przechowuje skradzione rzeczy.  Bez  tego ani rusz. Piłsudczyzna   była   szajką przestępców: być może, pułkownik Koc należał  do  tej drugiej - lżejszej - kategorji jej uczestników: to maximum dobrego,   co można o nim pomyśleć.

Jeżeli działalność pierwszego szefa Ozonu nadaje się do komedji,   to powołanie na  jego miejsce następcy jest już   czystą   farsą,   niezrównaną w   swym  beztroskliwym    humorze. Ten nowy Hitler polski -  generał Skwarczyński - znaliśmy go tu, w Wilnie.   Obwieszony orderami,  jak  choinka na Boże Narodzenie, przesiadywał popołudniu  u  Czerwonego Sztralla, a wieczorami aż do późnej nocy można go było zastać   w    rozmaitych   knajpach. W „Ziemiańskiej" miał „swój" stół, gdzie stale zasiadał  w   towarzystwie paczki oficerów. Nieczęsto chodziłem do knajp - trzy, cztery razy do roku: ale ilekroć tam zaszedłem, tyle razy miałem honor oglądać śmiertelnemi oczyma przyszłego zbawcę ojczyzny. Siedział i żłopał wódkę, jakby nigdy nic. Aż nagle dostał „nominację" na szefa Obozu Zjednoczenia Narodowego!

Wyobrażam sobie, jak to było: zerwał się na pewno, poprawił pas i gada:„No, koledzy,   jeszcze   jeden   kieliszek  chlapniemy i muszę was pożegnać" - „Co ty? idziesz się wysiusiać"? - „Nie,   idę konsolidować naród!" I poszedł... Wesoły typ, ten generał. Oso-biście lubię takich zuchów.  Mówili  o nim, że był uczciwy i nie kradł.   Być może.  W gronie piłsudczyków - to wyróżnienie  zgoła   osobliwe, co racja, to racja.  Ale na szefa obozu, mającego zjednoczyć naród, to jeszcze kwalifikacji nie daje.  Na wyjezdnem z Wilna urządzono niby ucztę pożegnalną, na której pan  generał wygłosił swoje „credo" polityczne: „Nie pójdę na prawo, nie pójdę na lewo" -  oto co oświadczył. - „A więc dokąd?" - pytali skonsternowani dziennikarze. Nie doczekali się odpowiedzi - i słusznie. Pojęcia „prawicy", „lewicy" mają walor w polityce; piłsudczyzna nie miała nic wspólnego z polityką. Była, raz jeszcze, błazeńską fikcją i kryminalnym występkiem. Tkwiła w moralnem błocie, w niedorozwoju duchowym i umysłowym głęboko poniżej poziomu wszelkiej polityki.

Dalsza historja Ozonu jest nudna i niepouczająca. Zmiana na stanowisku szefa wywo-łała rozłam. P. Rutkowski spostrzegł się wreszcie, że robiono z niego durnia i narzędzie mizernej intryżki, i usunął się z częścią „Falangi"(*)( Por. „Glos Narodowy" z dn. 21. IV. 1938 r.); część jednak zdołano zatrzymać w Ozonie i komendę nad nią powierzono majorowi Galinatowi, jednemu z młodych działaczy sanacyjnych, który za późno pojawił się na placu: karjery nie zrobił i swego Plutarcha pewno się nie doczeka.
Od tej chwili Ozon zatracił właściwie sens swego istnienia. Wegetował. Nikt nie wiedział, na co i komu potrzebna jest ta „organizacja" z jej megalomońską paplaniną, wewnętrznemi rozgrywkami i sporami, zabawnemi pretensjami do reprezentowania narodu, podczas gdy w istocie była ułamkiem drobnej ilościowo kliki. Bo nawet sanacji nie zdołał Ozon „skonsolidować".

Mimo zastrzeżeń szefa i mimo wielokrotnych zapewnień utrzymania zasad „deklaracji" pułk. Koca, Ozon skręcił wyraźnie na lewo, prawdopodobnie na mocy prawa inercji. Świadczy o tem jego pokumanie się z żydami w czasie ostatnich wyborów, co zresztą starano się ze wszech sił zakonspirować. Zbyteczna i nierozsądna wstydliwość. Pan generał Skwarczyński mógł sobie przyjechać do Wilna (pierwszą klasą i bezpłatnie), przedefilować „de pache" z rabinem Rubinsteinem czy Hosenduftem przez Mickiewicza, zasiąść z nim w „Ziemiańskiej" przy swoim stole, wypić „bruderszaft" i ucałować się publicznie „z dubeltuwy": nikogoby to już nie zdziwiło ani oburzyło, — z wyjątkiem chyba jednego pana Mackiewicza-Cata. Ale to oburzenie jest mocno podejrzane.

Bo że pilsudczyzna była tysiącem nici i wzajemnych — tajnych i jawnych związków — związana z żydostwem, to było i jest publiczną tajemnicą. „Bezpartyjny Blok" otwarcie i niejednokrotnie zadokumentował to wzajemne przywiązanie, a pan Mackiewicz, co się potem zrobił takim „wściekłym antysemitnikiem", siedział w tym „Bloku" pośladek przy pośladku razem z chałaciarzami. Więc o co chodzi panu redaktorowi? Że „Blok" bratał się jawnie z żydami, a Ozon potajemnie? Czy to nie na jedno wychodzi? -  Że „Blok" był „ligą", a „Ozon" - „partją"? -  Nie kłóćmy się o słowa, panie redaktorze! Wart Pac pałaca, liga - partji, a pan Mackiewicz - generała Skwarczyńskiego. A wszyst-ko razem - i liga i partja i Mackiewicz i Skwarczyński - kopniakiem won z naszego życia publicznego!

XXXIV


Najstraszniejsze skutki pociągnęła za sobą „genjalna" działalność marszałka i jego „współpracowników" na polu polityki zagranicznej. To była - obok wojska - druga do-mena, w której Piłsudski zastrzegł sobie decydujący wpływ i absolutną swobodę ruchów, nieskrępowaną żadną kontrolą czy krytyką. Czuł się w tym fachu „specem", który  on jeden  - potrafi robić „niezależną politykę zagraniczną". Wyraziło się to w tem, że oderwał się od Francji i zawarł pakt przyjaźni z Niemcami. Dziś, kiedy na własnej skórze poczuliśmy, do czego doprowadził ten genjalny pomysł, niema już dwu zdań w jego ocenie: był to błąd, który się pomścił strasznie.

Co skłoniło Piłsudskiego do tego kroku? Czy to była tylko właściwa mu lekkomyślność w sprawach publicznych i zwyczajny dyletantyzm? Czy nie odegrały tu roli jego podświadome instynkty a skłonności? Bo Piłsudski miał nawskroś rosyjską, wschodnią mentalność, a wiadomo, jak właśnie tego rodzaju ludziom imponują Niemcy, ich ład, talent organizacyjny, brutalna siła. Kontrasty się, jak wiadomo, przyciągają.

Piłsudski wysługiwał się im w okresie „legendy legjonowej", a z Magdeburga wypisywał dość płaskie  i  małoduszne zapewnienia, że nigdy nie miał zamiaru im szkodzić. Nie odczuwał też do nich pretensji ani żalu z powodu tego uwięzienia,  jak to wyraźnie zaznaczył w rozmowie  z  przedstawicielem Niemiec przy  Lidze Narodów. 

Natomiast Francji nie lubił i nie miał  do niej zaufania. Takie osobiste nastawienie byłoby rzeczą, obojętną, gdyby to nie chodziło właśnie o Piłsudskiego, romantyka, chimeryka i politycznego fantastę. Być może jednak, że odegrał w tern decydującą rolę minister Józef Beck, kreatura ciemna i podejrzana, więcej,  niż dwuznaczna. Ponoś z niemieckiej rodziny pochodzący, ale z wyraźnie żydowską fizjonomją, minister Beck objął tekę spraw zagranicznych akurat w momencie tego przełomu  w  naszej polityce i ta radykalna zmiana kursu wiąże się ściśle z jego osobą.  Czy był on pionkiem,  wykonywującym „genjalne" pomysły „tego, który", czy też raczej Beck był „spiritus movens" w tej robocie i ciągnął za sobą starzejącego się i coraz  bardziej zatracającego zdolność normalnego   myślenia „marszałka",   na to pytanie trudno odpowiedzieć.

Jest to zresztą małoważny szczegół. Ważniejsza natomiast jest osobistość naszego długoletniego ministra S. Z., tej warto się przyjrzeć. Co prawda, wiemy o nim bardzo niewiele, jednak coś niecoś doszło do wiadomości ogółu. A więc pewne jest, gdyż pisała o tem szeroko prasa, że pułkownik Beck bawił w pierwszych latach po wojnie we Francji jako członek Polskiej Misji Wojskowej i stamtąd został wydalony na żądanie marszałka Foche`a. Powód? - tajemnica. Jeden z urzędników ambasady polskiej we Francji, stale zatrudniony w Paryżu, zakomunikował mi w sekrecie, że pułkownika Becka przyłapano na gorącym uczynku wykradania sekretnych aktów wojskowych w Ministerstwie Wojny.

Tę samą wersję w nieznacznych odmianach słyszałem potem kilkakrotnie z różnych źródeł. Plotka? Pewno, tak. Ale zauważcie, że prawdy u nas nie wolno było pisać. I jeśli plotka, to bardzo prawdopodobna. Bo proszę pomyśleć, jaka mogła być inna przyczyna przymusowego wydalenia z granic kraju członka Misji Wojskowej zaprzyjaźnionego państwa? — A jeżeli tak, to poco i dla kogo chciał pan Beck wykraść te dokumenty? Przecież nie dla Polski, zaprzyjaźnionej z Francją, Polsce wszak Francja nie mogła w niczem zagrażać.

Z tego punktu widzenia późniejsze konszachty pana Becka z Niemcami, ciągłe wizyty, polowanka, przyjęcia, zjazdy wyglądają mocno podejrzanie. Jeszcze bardziej interesujące jest trochę niewyraźne, a mimo to jakże wiele mówiące odezwanie się niemieckiego rad ja już w czasie wojny: że minister Beck w przeszłości niejednemu panu służył. Tak mówi się o kimś, kogo się chce po przyjacielsku przestrzec, nie topiąc go ostatecznie. Te fakty i pogłoski są warte zanotowania i rozważenia. Zapewne w przyszłości dowiemy się czegoś więcej o tem. W każdym razie zapaszek stamtąd wieje nieładny, gnojowe perfumy a la Piłsudski.

I to jeszcze podkreślmy: zabłysnął tu znów w całej pełni znakomity talent marszałka do wyszukiwania sobie odpowiednich pomocników; czyżby w całej piłsudczyźnie nie było nikogo lepszego na stanowisko ministra spraw zagranicznych? W normalnem państwie człowiek podejrzany o szpiegostwo miałby raz na zawsze zamkniętą drogę do tego rodzaju karjery, chociażby ze względów przyzwoitości.

Jakim torem prowadził minister Beck polską politykę zagraniczną, to powszechnie wia-domo. Hitler zawdzięcza mu bardzo wiele; jeden z francuskich tygodników („Marianne") wydał o ministrze Becku taką opinję: człowiek, który wszystkie swe zdolności i czas poświęcił temu, aby szkodzić Francji i jej sojusznikom. Jeżeli minister Beck nie był zdrajcą, pracującym dla Niemiec, to w każdym razie .robił wszystko tak, jakby nim był; w takim razie był fenomenalnym durniem, patentowanym osłem, najgłupszym we wszystkich ministrów  spraw zagranicznych, jacy kiedykolwiek n świecie istnieli.

Może jednak szukamy zbyt daleko motywów i przyczyn? Przecież byli politycy i publicyści, jak n. p. Studnicki i Cat-Mackiewicz, ludzie niewątpliwie w danym wypadku uczciwi,  którzy otwarcie i jawnie propagowali hasła  zbliżenia się do Niemiec. Byłaby to w istocie bardzo ponętna idea, gdyby była wykonalna. Nie wątpliwie, że musiało nam zależeć na zgodzie z Niemcami, wiadomo, że byliśmy od nich o wiele słabsi, a wojna wogóle nie należy do przyjemności. Cała trudność polega na tem, że to nie my byliśmy stroną atakującą, nie my podnosiliśmy pretensje i czyhali na cudze terytorjum, lecz oni. Otóż jak to zrobić, żeby Niemcy pozostawili nas w spokoju i wyrzekli się zdobyczy na wschodzie?  - Oto w czem trudność.

Wszak na „wschodnie Locarno" żaden rząd niemiecki - od Stresemana do Hitlera - nie chciał się nigdy zgodzić. Hitler pisał v „Mein kampf" mniej więcej tak: „Dla Polaków będę bezlitosny, wypędzę ich, niech się osiedlają, gdzie chcą, choć na Syberji". Jakże z takim sąsiadem zawierać przymierze? Tego nie tłumaczą mi ani pan Studnicki ani Cat Mackiewicz. Jedyne, co można było zrobić, to zawrzeć taki „pakt", jaki zawarto, to znaczy że Hitler, otoczony ze wszech stron wrogami skorzystał z naszej „przyjaźni", aby dokonać po kolei szeregu „anschluss'ów", a potem nas poprosić o zmianę granic, po otrzymaniu zaś odmownej odpowiedzi, zerwać pakt i napaść na nas bez wypowiedzenia wojny. Na inny „pakt" Niemcy nie poszliby
.
Zanim do tego doszło, pan Cat - Mackiewicz już się przeraził i nuże się gęsto tłumaczyć, że to on tak nie chciał, że on to rozumiał inaczej, a tak, to on się nie chce bawić; że Rzesza powinna była zapewnić nam równomierny podział zysków.

Ach, panie redaktorku! Czy pan doprawdy sądził, a może jeszcze sądzi, że jakikolwiek inny pakt był między Polską a Rzeszą możliwy? Że Niemcy mogli choć na sekundę inaczej ten „pakt" rozumieć? Niechże pan choć raz rzuci okiem na mapę, ale na dawną, „przedwojenną" mapę granic polsko-niemieckich, a potem raczy zadać sobie pytanko: czy naród, przeniknięty ambicjami politycznemi i cały nastawiony na wojnę, mógł znieść tego rodzaju granice? - Chyba, żeby pójść na dobrowolne ustępstwa. Ale to, jak wskazuje przykład Czechosłowacji, nie na wieleby się przydało: po Gdańsku przyszłaby kolej na Pomorze, po Pomorzu na Śląsk, po Śląsku na Poznańskie - i tak da-lej aż do skutku. Nie, szanowny panie redaktorze, ten pański pomysł sojuszu z Niemcami to było typowe „marzenie ściętej głowy", które nie miało absolutnie nic wspólnego z myśleniem politycznem. Zwłaszcza po dojściu do władzy Hitlera ten pomysł należał wyraźnie do kategorji t. zw. „dzikich fantazyj", które normalnemu człowiekowi przychodzą czasem do głowy (po pięciu kieliszkach), ale których nigdy nie wykonywa — wciąż mowa o normalnym człowieku.

- Dmowski miał bezwzględną słuszność, gdy dowodził, że między Polską a Niemcami istnieje tragiczny konflikt historyczny, który nie da się wyrównać przez żadne „pakty"   i  umowy, i kiedy radził zachowywać jak najlepsze  stosunki z Rosją - jakakolwiek ona jest - aby nie narazić się na grozę ataku   z dwóch stron i móc wszystkie siły obrócić na obronę zachodnich granic. Bo między Polską a Rosją niema nieprzezwyciężalnych   sprzeczności,   dla   których opłaciłoby się ryzykować   wojnę.  Jeżeli teraz doczekaliśmy się najazdu bolszewickiego,  to dlatego, że Rosję nic to nie kosztowało zagarnąć od zamachu   pół   Polski, powtóre zaś dlatego, że wspaniała  „niezależność"   polityki polskiej polegała na tem,  aby wszystkich dokoła zrazić, a. nikogo naprawdę nie pozyskać. Między innemi Rosję prowokowaliśmy nieraz, o czem jeszcze będzie mowa, w sposób nierozsądny i niepotrzebny, w Rzeszy zaś znaleźliśmy sobie sojusznika - wiadomo jakiego.   Powtórzył się stary błąd z końca XVIII-go wieku, kiedy to także zawarliśmy sojusz z  Prusami, a skończyło się jednakowo - wtedy i dziś. Przed tem ostrzegał Dmowski i - raz jeszcze, miał słuszność.

Kto wie, czy nie dotknęliśmy mimochodem jednego z najważniejszych motywów, które zadecydowały o postępowaniu Piłsudskiego. Marszałek nienawidził Dmowskiego i endecji. To mu pozostało jeszcze z czasów socjalistycznego agitatorstwa - i to się nie zmieniło do końca. Dmowski był jego rywalem w rządzie dusz i Piłsudski wyczuwał instynktem wyższość tego przeciwnika nad sobą. Przewidującemu rozumowi, głębokiemu doświadczaniu i nieskazitelnemu charakterowi mógł przeciwstawić tylko załganą reklamę żydowską. Za Dmowskim szła ogromna większość społeczeństwa, która wiedziona zdrowym, instynktem, w Niemcach widziała najgroźniejszego naszego wroga. Ale przyjąć program znienawidzonej endecji – jakkolwiekby on był  to było dla Piłsudskiego niepodobieństwem.

Pomijając już te zadawnione antypatje, miał on głęboko zakorzeniony w naturze pociąg do przekory. Jeżeli wszyscy na świecie Polacy mówią „ten Litwin", to u marszałka nieodzownie musiało być „ta Litwina". Głupio, nieładnie, śmiesznie, - ale inaczej. Ta przekora w połączeniu z płytką ambicją i żądzą imponowania, przeradzającą się z wiekiem w dziką pasję do pustego, samochwalstwa, która wyłazi z niego na każdym kroku, wytworzyła w nim znany talent do „zaskakiwania": ot, zrobić coś, żeby wszyscy gęby z podziwu otworzyli! To go dręczyło bez przerwy i bodajże było przyczyną wielu jego wyskoków i nieobliczalnych fanaberyj. To się nazywało w języku piłsudczyzny „genjalnością". Pakt z Niemcami był wspaniałem „zaskoczeniem" wszystkich bez wyjątku, to była taka gratka, której marszałek nie mógł wypuścić z rąk.

Prawdopodobnie jednak wchodziły tu w grę jeszcze inne motywy. Nie wiemy, rzecz prosta, o czem szeptano na owych zjazdach, polowaniach, przyjęciach i tajemniczych naradach z Ribentroppem, Goeringiem i innymi matadorami hitleryzmu. Ale wiele przemawia za tem, że ten „pakt" miał być wstępem do wykonania poważniejszych i o wiele dalej sięgających planów. Pomysł rozbicia i „rozparcelowania" Rosji był oddawna „idee fixe" Piłsudskiego, która przyświecała mu już podczas wyprawy Kijowskiej. Bodaj że politycy niemieccy niedwuznacznie podsuwali tę przynętę naszym „mężom stanu". Trudno powiedzieć, jak daleko doszło porozumienie w tej sprawie i do jakiego stopnia sprecyzowano te zamiary. To jedno jest pewne, że Rosja była o tem poinfor-mowana, stale podejrzewała nas o wrogie dla siebie konszachty z hitleryzmem i swym obawom nieraz dawała wyraz.

O tem samem świadczą słowa ministra Becka w jego mowie sejmowej już po wybuchu konfliktu z Niemcami: że politycy niemieccy nieraz go zapewniali, że sprawa Gdańska, niewielkiego, prowincjonalnego miasta, nie wywoła konfliktu między Polską a Rzeszą, natomiast podsuwali mu inne sugestje, których ogłoszenie rezerwuje sobie na później; było to powiedziane dyskretnie, ale, aż nadto wyraźnie: nic innego nie mógł mieć Beck na myśli, jak tylko owe „wschodnie" plany. Tak to też zrozumieli Niemcy i bolszewicy. Ale już było zapóźno.

Obiecane „rewelacje" nikogo nie zainteresowały, o tem już dawno wszystkie wróble śpiewały na dachach Kremla. Nie trzeba było niepokoić i drażnić bolszewików przez kilka lat dziecinnemi konszachtami i durnem szeptaniem po kątach. Teraz już porozumieli się z Ribentroppem. za naszemi plecami: stanęliśmy wobec grozy podwójnego najazdu. Oto był ostateczny rezultat „genjalnej polityki" marszałka. Powtórzyła się tragedja z końca XVIII-go wieku, niemal we wszystkich szczegółach. „Historia magistra". Sęk w tem, że nie wszyscy umieją z jej wskazówek korzystać. Nie dorośli do tego dwaj sternicy naszej nawy państwowej: pół-obłąkany samodur - megaloman i podejrzane indywiduum o ciemnej przeszłości, obaj naiwni dyletanci, ucharakteryzowane na „mężów stanu" marjonetki w rękach przeciwników.

XXXV

Mniejsza o to, jakie motywy i obliczenia powodowały Piłsudskim. Marszałek bywał czasem rzeczywiście "„nieodgadniony", tylko nie w ten sposób, jak to głosili jego wielbiciele. Akurat z drugiego końca. Beseler mawiał o nim, że jest to „ein konfuser Kopf" (chaotyczny łeb) i skarżył się, że niepodobna się z nim nigdy dogadać na czysto, bo Piłsudski nie umie jasno sformułować, o co mu chodzi. Piłsudski głosił zasadę, że polityka zagraniczna jest dziedziną spraw ściśle zakonspirowanych, ograniczonych do małego kółka „wtajemniczonych". Oburzał się na pretensje sejmu do rozważania tych zagadnień. Jakto? Pierwszy lepszy fajdan sejmowy będzie zabierał głos i decydował o tak trudnych i ważnych zagadnieniach?

To stanowisko podzielał następca i kontynuator jego polityki, minister Beck. Pomimo „usanowania" sejmu, który stał się teraz grzeczną, i układną rodzinką, podległą prawom wewnętrznej „dintojry", i nie zdradzał żadnych zakusów do zajmowania się „cudzemi sprawami", minister Beck bardzo rzadko składał „expose" o polityce zagranicznej rządu, a jego przemówienia były tak mdłe, ogólnikowe i nic nie mówiące, że rozumiało się bez trudu: jest to czcza formalność. To były bajeczki dla grzecznych dzieci, skrupulatnie przez cnotliwą ciocię ocenzurowane, żeby się nie znalazło w nich nic gorszącego.

Jednak obaj — Pilsudski i Beck — zapomnieli nas pouczyć, jakie oni sami mieli kwalifikacje do kierowania polityką. Zapewne wrodzony genjusz. Ale był to genjusz głupoty i lekkomyślności. Takiego szaleństwa, jak ów słynny „pakt" z Hitlerem, nie wymyśliłby pierwszy lepszy głuptas. To było precyzyjnie i w stopniu najwyższym coś najgłupszego ze wszystkiego, co było możliwe do zrobienia, w swoim rodzaju „meisterstuck", arcydzieło bezmyślności, nieoględności, braku rozwagi i wyobraźni, niezdolności przewidywania, nieumiejętności wyzyskania minionych doświadczeń.

To wymagało w istocie pewnego rodzaju „genjalności". Ileż obłędnego zaślepienia tkwiło w upartym kontynuowaniu tej polityki wbrew wszystkim znakom ostrzegawczym na ziemi i niebie!... Jedyną naszą rękojmią były dość dwuznaczne i mocno w swej niejasności podejrzane zapewnienia kanclerza Niemiec o jego przyjaźni dla Polski, które Polskie Radjo próbowało nawet fałszować na naszą korzyść, aby nas uśpić i otumanić. Kanclerz niemiecki znalazł niezawodny sposób na nasz rząd: w każdej swej mowie wtrącał parę słów pochwały i uznania dla marszałka. I to wystarczyło mu na kilka lat. Od tego naszym „mężom stanu" zachodziły ślepia mgłą rozkoszy, tracili zdolność słyszenia, widzenia, myślenia i przewidywania: byli przepełnieni po brzegi wdzięcznością, czując się z tak „autorytatywnej strony" „potwierdzeni w swem jeste-stwie"..

Przypomina mi się w tej chwili, jak to zeznawał przed sędzią śledczym pewien kierow-nik rachuby, oskarżany o defraudację. Na zapytanie, jak było możliwe fałszować asygnacje, które musiał podpisywać naczelnik wydziału, tamten odpowiedział mniej więcej w te słowa:
„Wiedziałem, że pan naczelnik jest pod pantoflem swej żony i okropnie kocha swego synka; to ilekroć tylko zaczynał zdradzać jakieś objawy nieufności, ja nuże mu wychwalać panią naczelnikową i Kostusia. To on już był jak urzeczony i podpisywał wszystko, co się mu podsuwało".
Nie wątpię ani chwili, że w podobny sposób wyjaśniłby kanclerz Hitler metodę swojego postępowania z rządem piłsudczyzny. Ale tego nie zrozumieli do końca nasi „politycy". Jeszcze w przededniu wojny i podczas jej trwania polemizowali z kanclerzem Niemiec, dowodząc, że to nie on, ale właśnie marszałek Piłsudski zainicjował politykę przyjaźni między Polską a Niemcami. Że Hitler miał się czem chwalić, to rzecz zrozumiała: ten pakt przyniósł ogromne korzyści Niemcom, a nieobliczalne szkody Polsce; ale upieranie się w tej chwili, kiedy już wszystko było widać jak na dłoni, przy przypisywaniu tej „zasługi" wyłącznie marszałkowi, — to już wygląda na ciężki obłęd i kompletną niepoczytalność.

Punktem kulminacyjnym tego szaleństwa byłe nasze stanowisko w sprawie Sudetów. Był to jedyny moment, kiedy mogliśmy odegrać naprawdę ważną rolę w polityce europejskiej i utrącić zakusy Niemiec w samym zarodku, co mogło być początkiem końca samego hitleryzmu. Należałoby wówczas zmobilizować się, zawrzeć sojusz zaczepno-odporny z Czechosłowacją i zgodzić się na przepuszczenie do Czech wojsk sowieckich; wtedy i Chamberlain innym tonem zagadałby z Hitlerem. To był postulat zdrowego rozsądku i instynktu samozachowawczego. Zamiast tego wystąpiliśmy w charakterze sojusznika Niemiec, połakomiwszy się na skrawek Śląska, rozdrapaliśmy Czechosłowację do spółki z Niemcami i Węgrami.

Padł błazeński rozkaz „maszerowania" i zaczął się bohaterski najazd na drobny narodek, otoczony ze wszech stron wielokroć potężniejszymi wrogami i opuszczony przez sprzymierzeńców, który w tych warunkach nie mógł stawić żadnego oporu. Zdobycz przyszła tanim kosztem, ale też stanęła wnet kością w gardle. Za ten Śląsk zapłaciliśmy wszystkiem. Nie mamy nawet prawa do współczucia sprawiedliwości, my, niedawni napastnicy do spółki z Niemcami. Nie dziwmy się też Rosji i nie oburzajmy się na nią: zrobiła równiutko to samo. Być może, że i ona tego pożałuje w niedługim czasie.

Nie zaprzeczam bynajmniej, że ten  Śląsk został nam podstępnym   sposobem  wydarty; ale nie czas było wtedy na drobne rewindykacje, gdy już zajęła się pożarem cała zachodnia ściana naszego domu. Tylko małostkowy, pół-poczytalny głupiec mógł wtedy  solidaryzować się i współdziałać z Niemcami z powodu małego skrawka ziemi, nie dostrzegając, że rozpoczęła się już gra „va bangue"...

W następnym roku Hitler połknął Czechy i Słowaczyznę, otaczając nas ogromnym łukiem od południa. Znaleźliśmy się geograficznie i strategicznie w sytuacji mało  co lepszej,   niż   Czechosłowacja. Wtedy dopiero otrzeźwieli nieco nasi Mackiewicze i Beckowie. Nasi „władcy" próbowali się jeszcze  ratować  „pobrzękiwaniem   w   szabelkę" -  hochstaplerską    fanfaronadą    żołnierską — w nadziei, że Hitler może choć odrobinę w to uwierzy i że się przestraszy. Niestety, był on świetnie poinformowany o faktycznym stanie rzeczy.   Nasi  cenzorzy  potrafili   zamknąć gębę opozycyjnej prasie, ale nie mogli, niestety, konfiskować tajnych raportów jego  agentów i dyplomatów.

Te śniadanka myśliwskie, wizyty i konszachty, zjazdy i konferencje niemieckich mężów stanu z naszymi „bekami" też wydały  owoce:   nie byli  oni głusi  ani ślepi... Było to coś, jak owe słynne „bratanie się" na niemiecko-rosyjskim froncie, kiedy to żołnierze niemieccy w czasie swych odwiedzin w okopach rosyjskich fotografowali swych „przyjaciół - Moskali"... razem z fortyfikacjami, umocnieniami i okopami... A na drugi dzień żołnierze rosyjscy nie mogli się dość nadziwić zdumiewającej celności dział niemieckich. Wpadliśmy w potrzask bez wyjścia. Pozostawało jedynie zjadać owoce „genjalnej" polityki marszałka Piłsudskiego i jego „spadkobiercy'". Ano, gryźmy w dalszym ciągu, bo na razie nic innego nam nie zostało...

XXXVI


Piłsudczyzna gardziła małym człowiekiem, tak ją uczył ten, który dla narodu miał zawsze słowa pogardy i obelgi, a wszystkie zasługi i cnoty przypisywał sobie i -  to już w drodze łaski - swoim „współpracownikom". Nie działo się też dobrze małym ludziom w Polsce za rządów piłsudczyzny. Była to „arystokracja", która zgóry spoglądała na „motłoch" i mało doń czuła zaufania. Ich naród miał milczeć, słuchać i płacić podatki. Na dobrą sprawę odebrano ludziom wszystkie swobody i prawa obywatelskie. Parlamentaryzm i wybory zmieniono w farsę; chłopom odebrano prawo głosowania do senatu, które nadał im zaborca; zniesiono ustanowione przez zaborcę sądy przysięgłych w Małopolsce (*) Por. „Głos Narodowy" z dn. 13. IV- 1938 r.); samorządy, opanowane również przez „swoich ludzi" znanemi metodami, a gdy, te zawiodły, zastępowane mianowanemi kreaturami rządu, były bezsilne wobec wszechwładzy administracji i policji.

Prawo istniało, ale tylko w granicach dogodnych władzom; w razie potrzeby obchodzono je perfidnie lub gwałcono bezwstydnie, bez ceremonji zbytecznej. Bunty i rozruchy, jakie sporadycznie podnosiła ludność doprowadzona do rozpaczy, tłumiono bezwzględnie i okrutnie. Dodajcie do tego nadmierne obciążenie podatkowe, zbyt nis-kie ceny na produkty rolne, co pogrążyło w nędzy całą wiejską ludność, biurokratyzm, bezrobocie i przeludnienie wsi, która nie mogła wysyłać nadmiaru rąk roboczych do miast, opanowanych przez żydów, naturalnych sojuszników sanacji, - trzeba przyznać, nie działo się dobrze „motłochowi" w odrodzonej ojczyźnie... Czytajcie „Bunt Rojstów" Mackiewicza; wmyślcie się w znane przekleństwo białoruskiego chłopa: „Kab ty pa polskim uradam chadził!" - to wam powie bardzo wiele.

Nadeszła chwila „wielkiego egzaminu"... Zdaliśmy go z postępem niedostatecznym - i to dlatego tylko, że gorszego stopnia niema. To był pogrom, nie wojna. W dwa tygodnie byliśmy „wykończeni" dokumentnie - i kiedy ruszyła z drugiej strony, nawała bolszewicka, to niewiadome było, czy smucić się z tego, czy cieszyć, że bądź co bądź uchroniła duże połacie kraju przed zniszczeniem. Bo wojna była już wtedy beznadziejnie przegrana.

Nieco inaczej wygląda sprawa, gdy zaczniemy analizować to zjawisko. Rzecz szczególna, że to, co nas napawa wstydem i przygnębieniem, wychodzi zawsze z tych „odgórnych" sfer „dygnitarzy" sanacyjnych: tam się czaiło tchórzostwo, dezorjentacja, panika, bezradność; natomiast te „rojsty", te „doły społeczne" - chłopi, robotnicy, drobne mieszczaństwo - świeciły przykładami ofiarności i patrjotyzmu, które wzruszają do łez. Bo tym, biedakom tak mało dała ta ojczyzna, wszystko zachowała dla „wybranych" i „zasłużonych". Tak samo ocenił naszą armję zwycięski nieprzyjaciel: żołnierz bitny i odważny, walczył bohatersko (heldenhaft), podoficer nieinteligentny, oficerstwo i sztab - zupełnie bez wartości. Im wyżej, tem gorzej, najgorzej zaś u samego szczytu, tam, gdzie makiem i murem siedziała piłsudczyzna wszelkiego autoramentu. Brakowało tylko „największego" z „wielkich", twórcy i duchowego rodzica naszej elity: miał szczęście do ostatka, że nie musiał po raz drugi zwiewać w pierwszym szeregu, tym razem do Ruraunji...

Zastąpił go zresztą godnie „drugi" marszałek... Jemu i jego potomstwu - wszystkim - obecnym i nieobecnym - żywym i zmarłym - ja, mały człowiek, wypowiadam te oto słowa prawdy, które zbyt długo tkwiły mi kneblem w gardle - mnie i tylu innym ludziom: Dość napuszonej paplaniny, dość „zasług" i „czynów legjonowych"; dość pomiatania ludźmi i wzgardy dla narodu! Bo w tym narodzie „doły" - to wy; „motłoch" -  to wy!; gnój i zgnilizna - to wy!

XXXVI

Słyszałem, że pan Jan Piłsudski, „rodzoniutki braciszek" „wielkiego" wasala, onże b. minister skarbu i prezes banku, w chwili swego aresztowania zwrócił się do bolszewickiego komisarza z pytaniem: „za co?" -  i otrzymał odpowiedź: „Dość się, bratku, nażarłeś i napiłeś, pora przejść na nasz wikt".

Chętnie uścisnąłbym dłoń temu komisarzowi, że w tak lapidarny sposób wyjaśnił jednemu z „przywódców narodu" tę prostą prawdę: że w kraju, gdzie chłop na przednówku przymiera głodem, gdzie chłopskie dzieci nie znają smaku cukru, a zimą trzyma się je w workach ze sieczką, bo nie ma dla nich ubrań, gdzie ludzie mieszkają w kurnych chatach i suterenach lub śpią na hałdach kopalń; gdzie w czasie wojny wysyła się żołnierzy na kolumny tanków z butelkami benzyny lub gołemi szablami w garści - w takim kraju ministerjalne i dyrektorskie pensje po kilka tysięcy złotych miesięcznie są moralnem niechlujstwem i kryminalnem przestępstwem. Jeśli dodać, że swe wysokie stanowiska otrzymał pan Jan Piłsudski, nie posiadając po temu żadnych kwalifikacyj, z rąk swego braciszka i jego kliki, którzy zdobyli władzę tak, jak rzezimieszek o pomocy „zdobywa" portfel zapóź-nionego przechodnia, to, zdaniem mojem, parę latek bolszewickiego więzienia lub obozu koncentracyjnego trzeba ocenić jako minimum te-go, co się mu należy.

Słyszałem, że również pan Leon Kozłowski, ekspremjer i wiekopomny twórca Berezy Kartuskiej, został aresztowany we Lwowie, i mam błogą nadzieję, że i on doczeka się sprawiedliwej oceny i nagrody swych „zasług". Jest takich, chwała Bogu, więcej.

Niechżeż tylko ci panowie nie próbują robić z siebie Konradów i Kordjanów, patrjotycz-nych cierpiętników i bohaterów; niech nie szykują nowej „legendy", tym razem „sybirskiej", w oczekiwaniu czasu, kiedy ją będą mogli „ideologicznie" zdyskontować na pensje, ordery i tytuły; niech się nie afiszują pobrzękiwaniem w kajdany i nie rejestrują swych „zasług" i „cierpień". Bo więzienia i kajdany są dla wy-rzutków społeczeństwa i zbrodniarzy, - a nikt, żaden rozbójnik, żaden złodziej i włamywacz, nie zasłużył sobie na nie tak, jak oni, nasza „rządząca" elita.

XXXVIII

Zanim skończyłem me rozważania, nastała nowa „mutatio rerum" — miasto zajęły wojska litewskie na mocy układu z bolszewikami. Snąć podobało się Opatrzności raz jeszcze okazać nam szczególną łaskę... Może niejednemu „patrjocie", co z tego powodu stracił cztery posady, pójdą nie w smak moje słowa. Ale zwracam się do ludzi dobrej woli i zdrowego rozsądku. Zdaje mi się, że leży w interesie polskości znalezienie jakiegoś „modus vivendi" z rządem i ludnością litewską. Czy się to uda - nie wiem.

0  jednem powinniśmy pamiętać, że mamy tak strasznie ograniczony wybór. Sądzę, że to dość wyraźnie   powiedziane.  Byle  tylko  udało  się uniknąć niepotrzebnych zadrażnień, małostkowych   pretensyj  i  ambicyjek,  drobiazgowych sporów,  „wielkich hałasów o nic", - a także przedewszystkiem sztucznego  mącenia  wody przez rozmaite indywidua z pod ciemnej gwiazdy.

Prawda, że układ stosunków w dużej mierze nie od nas zależy. Co jednak w naszej leży możności i co powinno być zrobione dla uzdrowienia i oczyszczenia atmosfery, to  całkowite usunięcie z życia  publicznego   „uskrzydlonych wszy". Bo zostało ich jeszcze sporo - w kraju i za granicą. Mają twardy żywot,  chcą żreć i reprezentować - dwie funkcje, do których okropnie się przyzwyczaiły.

Wszak niedoszły Hitler polski, cudownie  od „zamachu" ocalony pułkownik  Koc,  już  się  wkręcił na  ministra skarbu polskiego rządu we Francji.  W Wilnie także sporo się ich uwija. Z trzech pism polskich, wychodzących w mieście, ostało się jedno - i to akurat „Kurjer", wydawany za podatkowe pieniądze gadzinowy organ piłsudczyzny. Już się produkują na jego łamach p. Lemiesz i znakomity strateg w spódnicy p. Romer-Ochenkowska. Zaraz w pierwszym numerze profesor Staniewicz zaczął na starą nutę bełkotać o „największym synu tej ziemi".(*)(Por. „Kurjer Wileński" z dn. 30. III. 40 roku Nr. 70. UWAGA: Ten jedyny w swoim rodzaju „profesor", ba, „rektor" uniwersytetu i „minister" jeszcze teraz nie wstydził się przyznać publicznie, iż był w ścisłym i zażyłym kontakcie z „nieznanymi sprawcami).

Osławiony „Związek nauczycielstwa polskiego" też podnosi łeb, pcha się do „reprezentowania sfer nauczycielskich": ciężkie nań przyszły terminy - ani wyborów fałszować, ani składek członkowskich przymusowo ściągać nie może...; protekcyjki i polityczne awanse też należą do przeszłości. Jedno co mu pozostało, to spekulacja na „patrjotyźmie". „Zasłużona" pani Pełczyńska także nam się szczęśliwie uchowała i bodajże pan Okulicz, były redaktor „Kurjera Wileńskiego" a ostatnio wielki dygnitarz prasowy

zdążył w porę ulotnić się z Warszawy i pojawił się znów na naszym bruku. Wiele innych gadów przesmyka się pod murami domów. Zdołali już opanować nasze instytucje dobroczynności, - reprezentują, urzędują po staremu - i już słychać na nich skargi...

Na razie są jeszcze zdezorjentowani, zastrachani, onieśmieleni. Przestali  gadać  o  „zasługach", ba, nawet przypomnieli sobie  o  narodzie: „My, Polacy" -  z tej beczki zaczynają. Dawniej, a raczej tak niedawno,  to był tylko „ten, który" i policyjne branie za mordę i sojusze wyborcze z żydami przeciwko ludności polskiej i konfiskaty pism i rządy policyjno-starościńskie i „nieznani sprawcy" i rugi partyjników z posad i Bereza Kartuska; a kiedy im zwracano uwagę na poważne ryzyko utrzymywania w poczuciu ustawicznej krzywdy i rozgoryczenia  najbardziej  partjotycznych   warstw społeczeństwa, odpowiedzieli na łamach „Gazety Polskiej", że w razie wojny czy rewolucji „endecy" i tak spełnią swój obowiązek, więc ustępstwa są zbyteczne.

Te same gady apelują dziś do uczuć solidarności narodowej - i nie wstydzą się. Już zdążyli  szeroko  spopularyzować tezę, że „wszystko to stało się dlatego, że marszałek  umarł;   gdyby   żył, to tegoroczne święta  Bożego Narodzenia obchodzilibyśmy w Berlinie". To - dosłowne i najzupełniej autentyczne, zasłyszane z ust t. zw.  „inteligentnych ludzi"!( *) UWAGA: Z tego rodzaju niepoczytalnemi bredniami, i to utrzymanemi w trybie warunkowym (casus irrealis) niepodobna, rzecz jasna, polemizować. To nie opłaci się. Z równem prawdopodobieństwem możnaby do tego dodać, że w ciągu następnych paru miesięcy zdobylibyśmy pod wodzą marszałka Paryż, Londyn, Madryd, Rzym, Nowy Jork, San .Francisko i Honolulu, a święta Wielkanocne obchodziliśmy w Tokio. Tak rozszerzona teza pozo-staje nadal równie mocno uzasadniona i dla pewnego typu umysłowości -  nie do odparcia. To też pozostawiam ją nietkniętą. Ale dobrej rady godzi się udzielić ludziom ciężko na umyśle dotkniętym: „Opamiętajcie się! Ten wasz obłęd pochodzi z długoletniego przyzwyczajenia do wywrzaskiwania na wiecach i wygadywania w obecności zwierzchników rozmaitych wiernopoddańczo - lizusowskich hiperboli, w które nikt nie wierzył, wy sami również nie; ale pyskowaliście, bo to się opłacało. I to wam weszło w nałóg. Ale czasy się zmieniły, nikt wam za to nie zapłaci — ani awansem, ani dodatkową, posadką, ani gratyfikacją. Niepotrzebnie więc robicie z siebie idjotów większych, niż was nimi natura stworzyła. Jest w tem i umysłowy onanizm i biegunka językowa — czas się wyleczyć z tych brzydkich dolegliwości!")

Mało tego, są i tacy, którzy półgębkiem jeszcze i lękliwie, ale już próbują się wybielać i, co gorsza, zwyczajem marszałka winę zwalać na naród: że to taki „naród indywidualistów", że wszyscy chcieli brać wysokie pensje, że narzekali wciąż i buntowali się, przeszkadzali marszałkowi i jego współpracownikom, „rzucali im kłody pod nogi"... Okazuje się z tego, że Piłsudski i jego szajka mieli za mało władzy i pieniędzy, chcieliby jeszcze więcej, są nadał „pokrzywdzeni"!... Na takie apetyty niema rady, nie nastarczy im nikt, to trudno...

Na szczęście skończył się czas zaspakajania apetytów, a nadszedł czas głoszenia praw-dy i pokuty za grzechy. „Jest czas rodzenia się i czas umierania" - mówi Kaznodzieja Salomonowy. Dla was, dla „wszy uskrzydlonych", nadszedł ten drugi czas, -nieodwołalnie i ostatecznie. Bo powinniście to wreszcie zrozumieć: że usunięcie z powierzchni naszego życia ohydnych szumowin piłsudczyzny  - to jedyna nasza korzyść w potopie klęsk i nieszczęść, który na nas lunął, - i że tej jedynej korzyści nie pozwolimy sobie wydrzeć.

A jeżeli Bóg kiedykolwiek pozwoli nam odzyskać wolność, to pierwszym czynem odrodzonej Polski będzie zniesienie kopca na Sowińcu, opróżnienie krypty pod wieżą srebrnych dzwonów na Wawelu, zniszczenie wszystkich popiersi, pomników, mauzoleów i zmiana nazw wszystkich ulic, placów i gmachów, splugawionych imionami „wielkiego" i jego służalców, aby nie pozostało - w nas ani poza nami - nic, żadnych śladów, żadnych wspomnień po haniebnie - koszmarnym śnie jego rządów. Albowiem wspomnienia takie kalają duszę...

Ta Hitlerowska straż honorowa u sarkofagu marszałka — zapłata za „sympatję, jaką Piłsudski żywił dla narodu niemieckiego" wg. słów kanclerza Rzeszy(*)(UWAGA: Ponoś pani Piłsudska „zaprotestowała przeciwko tym określeniom", ale w danym wypadku zdanie kanclerza Rzeszy jest chyba bardziej przekonywujące, niż gadanina naszej Krupskiej). - i to, o czem niedawno doniosły pisma, że rząd niemiecki wyraził chęć wykupienia, odlanego w Jugosławji pomnika marszałka, który ma stanąć w Katowicach.

Czytelniku polski! Zastanów się nad tymi zdumiewającemi faktami - zastanów się mocno, głęboko, poważnie, to może zrozumiesz wreszcie, że na ten pomnik-jeden jedyny - Piłsudski zasłużył. Na pomnik w Niemczech, z napisem: „Temu, który zbeszcześcił i ubezwładnił naród polski i wydał go nam na łup".

XXXIX


Jak się to jednak stało, że piłsudczyzna zapanowała nad nami i narzuciła nam swa „le-gendę" i „ideologję korytową", — i dlaczego tak się stało? Aby na to odpowiedzieć, trzebaby napisać całą książkę, o wiele smutniejsza i boleśniejszą, niż ta... Dziś wystarczy sobie powiedzieć to jedno: nikt z nas nie jest bez winy. Naszą, wielką, bardzo wielką winą prawdziwą zbrodnią przeciwko sobie  samym  i Duchowi Bożemu, który w nas mieszka, jest to, żeśmy przez czternaście   lat cierpieli tyraństwo kliki tak nik-czemnej, spodlonej, marnej, bezmyślnej,   szubrawej i tchórzliwej, że trudno w całej  historji świata   znaleźć  drugi przykład takiej  ohydy i indolencji „odgórnej", z takim cynizmem i bezwzględnością objawianej.   To, że nie znaleźliśmy w sobie sił, aby tę żarłoczną zgraję przepędzić i wskazać jej właściwe miejsce - rynsztok i kryminał; że czekaliśmy, aż obcy najazd uderzeniem maczugi w czaszkę zetrze nam z czoła syfilityczny   furunkuł   piłsudczyzny; że   było wśród nas - ludzi uczciwych - wielu takich, którzy ułamali się lub ugięli pod uciskiem, albo stali na  boku,  bezradnie patrząc  na  tryumf zbrodni i głupoty; że naszą reakcją na łajdactwa, krzywdy i szaleństwa były jedynie dowcipne anegdoty i złośliwe plotki - to jest nasze bardzo wielkie przewinienie, za które  codziennie powinniśmy się kajać i prosić Boga o prze-baczenie: aby się zlitował raz jeszcze nad nami i naszą Ojczyzną i nie skazał jej na hańbę niewoli i poniżenie, a nas - na ostateczną zagładę, która nad nami wisi.

Przyszłość jest ciemna, jak dno przepaści, - losu naszego nikt przewidzieć nie zdoła... Jedno jest pewne, że jest raczej w ręku Boga, niż ludzi.
Skończyłem. Wiem, że nie każdemu pójdzie w smak. Nie mówię o tych, co stali przy żłobie,  -  ich „oburzenie" mało mnie  interesuje; to, co usłyszeli, jest tylko małym  zadatkiem.

Drobnem a conto należności, która im będzie w przyszłości wypłacona. Chodzi mi wyłącznie o ludzi uczciwych. Wiem, że wielu z nich wzywam do rewizji pojęć, która nigdy nie jest rzeczą łatwa, zwłaszcza w masie. Zbyt długo karmiono nas dzień w dzień trucizną „legendy", trzeba pewnego czasu, by z zabójczego czadu ochłonąć. Ale to jest nieodzowne, jeśli mamy być narodem zdolnym do życia...

Przeczuwam zarzuty i objekcje. A więc ,,przesada". Pan Lemiesz z „Kurjerka" wytłumaczy wam, że jest to „histerja": najlepszy dowód, że on sam wraz z tyloma innymi „patrjotami" zachował wobec bezprzykładnej katastrofy narodu zupełną równowagę ducha i pogodę umysłu, godną starożytnego mędrca - stoika. Ale zaręczam, że będziecie w grubym błędzie, jeśli dacie wiarę tym podszeptom. To, co zawarłem w tej książce, jest tylko drobniuchną cząstką tych łajdactw, które działy się na każdym kroku i które dotychczas ukrywają się w cieniu, wiadome tylko nielicznym jednostkom. Gdy sprawki te wyjdą na jaw, usłyszymy historje, wobec których „Baśnie z tysiąca i jednej nocy" są płasko-realistyczną anegdotą.

Drugi zarzut: że teraz nie pora na tego rodzaju porachunki, w tych ciężkich czasach trzeba się jednoczyć pod hasłem zgody narodowej. Owszem - zgoda i współpraca wszystkich uczciwych ludzi - całą duszą podpisuję się pod tem. Ale zgoda z bakterją, która strawiła nasz państwowy organizm ? Zgoda z tyfusiastą wszą, która nas zaraziła  - oby nie śmiertelnie! -  i  jeszcze na naszym pół-trupie żeruje? Zgoda z szajką przestępców, którzy nas uciskali i grabili przez szereg lat, a wreszcie doprowadzili do zupełnej ruiny? - Nie, taka zgoda - to samobójczy brak instynktu samozachowawczego i woli życia. Właśnie naodwrót - teraz jest czas do rozpoczęcia radykalnej kuracji,  - im prędzej, tem lepiej.

Wreszcie trzeci zarzut: że nie należy swych brudów pokazywać obcym. Ale jest to naiwny i śmieszny argument, wysuwany i podsuwany innym przez tych, którym zależy na tem, aby ich brudy nigdy nie ujrzały światła dziennego. Zauważmy, że niema sposobu załatwić tego porachunku bez świadków: gdzie i kiedykolwiek urządzimy „wielkie pranie", zawsze dojdzie to do wiadomości obcych — od tego jest radjo i prasa; powtóre, że ci obcy, jak się to nieraz dowodnie okazało, byli i są o wiele lepiej o tem poinformowani, niż my sami: nie od dzisiaj w zagranicznych gazetach jesteśmy zmuszeni szukać prawdy — o sobie. Po trzecie wreszcie: co jeszcze zostało do ukrywania i w imię czego? Stało się już to, co mogło się stać najgorszego i najstraszniejszego, - i stało się jawnie, na oczach całego świata. Więc o co tu chodzi? - jak mawiał minister Beck - o ukrywanie czegoś, czy też kogoś?

W imię powyższego wzywam wszystkich ludzi dobrej woli i uczciwych Polaków:
1) do bezwzględnego bojkotu całej piłsudczyzny ze szczególnym uwzględnieniem  robactwa wyhodowanego na gnojowisku B. B. i Ozonu: zamykamy przed nimi drzwi naszych domów i instytucji, bo to są trędowaci i wyklęci, których oddech niesie zarazę, a dotknięcie sprowadza chorobę.
2) do wykrywania i ujawniania wszystkich przestępstw i łajdactw, które pozostają dotychczas w ukryciu, wskazując bez ogródek winowajców.

Ten „materjał dowodowy" przechowujmy starannie aż do dnia ostatecznego załatwienia naszych porachunków z „uskrzydloną wszarnią". Bo dzień ten prędzej czy później nadejdzie.

Wilno, 1940 (?)