Prawda jest nieznana, i prawdopodobnie, w obecnym stanie rozwoju gatunku ludzkiego, nigdy poznana nie będzie. Natomiast to, co stanowi najwznioślejszą cechę tego gatunku, to przyrodzony pęd do poszukiwania prawdy. Ten pęd świadczy o “uduchowieniu" naszego gatunku, wyrażonym w jego - kulturze, wszelkie zatem warunki zewnętrzne, ustroje państwowe, czy idee, wzbraniające lub tylko ograniczające prawo do poszukiwania prawdy, stają się automatycznie wrogami kultury ludzkiej. Józef Mackiewicz. Gdybym był chanem… Kultura, 1958


Dwa lata temu w Kaliforni zadeklarowałem się jako defector zza żelaznej kurtyny. Umyślnie podałem prasie swój adres i numer telefonu. Telefon nie przestawał dzwonić. Jako jeden z pierwszych zadzwonił doktor Z. Doktor Z. przeżył wojnę w Rosji. Był okręgowym weterynarzem, obsłu giwał dziesiątki kołchozów. Był przenoszony z jednego okręgu do drugiego, wiele rzeczy widział. Po wojnie udało mu się wrócić do Polski, a potem wywędrować do Stanów Zjednoczonych. Opowiadał mi o ko munizmie lat czterdziestych, a ja jemu o komunizmie lat sześćdziesią tych. Wszystko się nam zgadzało co do joty. I choć doktor Z. jest ode mnie starszy o jakieś trzydzieści lat, nie zauważyłem między nim a sobą żadnej tzw. generation gap. Rozumieliśmy się doskonale.

Ale doktor Z. powiedział mi coś, czego nie wiedziałem, a nawet się nie spodziewałem: „Kiedy przyjechałem do Ameryki - powiedział - miałem tu wielu znajomych. Pytali, jak było w Rosji, więc im opowiadałem. Po jakimś czasie zauważyłem, że zaczynają mi się podejrzliwie przyglą dać. Kiwali głowami, wzruszali ramionami i szybko odchodzili. Nieliczni wdawali się w dyskusję, ale nie można ich było przekonać - nie wierzyli. Straciłem w ten sposób wielu dobrych znajomych. Przestałem więc opo wiadać o tym, jak było w Rosji. Bo i po co? T tak nie uwierzą (jak może Amerykanin uwierzyć w takie rzeczy?), a człowiek niepotrzebnie narobi sobie wrogów Może pan to przyjąć jako ostrzeżenie, może się panu przydać. ..” .
I doktor Z. miał rację. Wkrótce potem znalazłem się w życzliwym gro nie młodych intelektualistów. Pod wpływem alkoholu człowiek zapomi na o ostrzeżeniach, rozwinąłem więc swoje poglądy. Asystowała mi w tym własna żona. Wszyscy przycichli, a potem jeden przystojny i awangardowo ubrany młodzieniec powiedział: „Hell, co to jest? I kogo tylko poznam zza żelaznej kurtyny, to wszystko faszyści!..." - I roześmiał się, bo był dobrze wychowany, a dobrze wychowany człowiek nie będzie przecież mówił nikomu takich rzeczy serio...


Józef Mackiewicz ma więc absolutną rację, nadając swojej nowej książ ce obsesyjny tytuł Nie trzeba głośno mówić. Jest to hasło, które zaczęło obo wiązywać w tym czasie, w którym kończy się akcja jego książki, i które, jak widać, obowiązuje do dziś.
Książka Mackiewicza jest wielka. Aż dziw bierze, że napisał ją w prze ciągu dwóch zaledwie lat. Tym bardziej że zawiera ogromny materiał historyczny, dowód rozległych studiów i badań. Ukazuje rzeczy, o któ rych nawet wykształcony człowiek mógł mieć tylko częściowe pojęcie. Kto z nas myślał o tym, że i hitlerowska polityka nie była żadnym monolitem. Że kryły się za jej kulisami takie same rozgrywki i frakcyjne knowania jak za kulisami każdej polityki i że nasz los, los ludzi okupowanych, w tak du żej mierze zależał od tego, kto kiedy i komu w kwaterze Hitlera sprytniej podstawi nogę. Gdy mówię o „nas, ludziach okupowanych", to mam na myśli nas: Polaków, Ukraińców, Białorusinów, Litwinów, Kozaków, Ro sjan, Tatarów; a nie nas: Żydów, bo los nas, Żydów, był pod okupacją hitlerowską przesądzony niezależnie od tego czy faworytem Hitlera był Rosenberg, Himmler czy Koch.


Bohaterami wielkiej książki Mackiewicza i wielkiej wojny w niej przed stawionej są mali ludzie. Zarówno mali ludzie okupowani, jak i mali ludzie okupanci. Mali ludzie, którzy robią to, co do nich należy. Dobro wolnie albo z rozkazu. Z rozkazu, który wykonują z ochotą, i z rozkazu, który wykonują niechętnie - ale wykonują. Mali ludzie muszą bowiem wykonywać rozkazy swoich małych dowódców niezależnie od tego, czy są żołnierzami, konspiratorami, szpiegami, czy też nimi nie są. Właśnie na tym polega prowincjonalna tragedia litewska przedstawiona przez Mac kiewicza. Mały człowiek siedzi w swoim domku i myśli, że jeżeli z nikim się nie będzie zadawał, to przetrwa. Nieprawda. Przyjdą do niego i każą wykonywać rozkazy. Nie zechce - tym bardziej umrze. Prowincjonalni konspiratorzy Mackiewicza, inteligentni mali ludzie, siadają na ławce przy skwerku i roztrząsają wielkie zagadnienia filozofii i polityki wiel kiej wojny światowej. Ich wnioski, wszystko jedno czy słuszne, nie mają najmniejszego znaczenia. Kto bierze pod uwagę nawet najgenialniejsze wnioski wyciągane na prowincjonalnej ławeczce przy skwerku lub przy stole z butelką wódki?


Ale u Mackiewicza mali ludzie to również wielcy wodzowie, generało wie, gauleiterzy, biskupi. Po tej i po tamtej stronie. Każdy z nich miota się w sieci większych i mniejszych intryg i zbrodni, w sieci, którą sami sobie wzajemnie narzucili. Zwłaszcza w sieci zbrodni, popełnianych na każdym politycznym kroku. Popełniają je prawie wszyscy. Beznadziejnie mordują się wzajemnie przede wszystkim sami konspiratorzy. Czasami tylko do tego sprowadza się cała ich konspiracyjna działalność. Giną więc jeden po drugim i tylko bardzo nielicznym „udaje się" paść z ręki oficjalnego wroga. Tak dzieje się w miastach, bo po wioskach i lasach chodzą mali partyzanci z wielkimi karabinami. Partyzanci wszelkiego typu mordują jedni drugich w zaciekłej walce. We wioskach i lasach wza jemnie zabijają się: Polacy, Litwini, Ukraińcy, Rosjanie, Łotysze, Białoru sini. Niemcy stoją trochę z boku i tylko dyrygują tą doborową orkiestrą. Oczywiście, jeśli zachodzi potrzeba, to też potrafią wejść szybko w grę, zakatrupić sto, dwieście osób, sprawniej niż tamci, bo mają ogromną przewagę w technice i... cywilizacji.


Ale to wszystko zwyczajne rzeczy. Kto mieczem wojuje, ten od miecza ginie. Chodzi jednak o to, że mali uzbrojeni ludzie są bardzo zacietrze wieni i gdy nie mogą jedni drugich dosięgnąć w swym gniewie, mordują bezbronne wsie Bogu ducha winnych ludzi, a usprawiedliwiają to poży czoną teorią usuwania niepożądanego na ich terenie obcego elemen tu etnicznego (polskiego, litewskiego, białoruskiego czy ukraińskiego). Potem następuje oczywiście odwet, a potem odwet za odwet. Wyrzynane i palone wsie giną i coraz bardziej oddala się możliwość wszelkiego po rozumienia, o które zabiegają najbardziej świadome jednostki, usiłując zmontować jakiś poważniejszy blok przeciwko naturalnemu wspólnemu wrogowi: niemieckiemu, sowieckiemu albo jednemu i drugiemu. Stąd się biorą spory i dyskusje. Kto jest groźniejszym wrogiem? Wniosek jed nak nasuwa się sam - choć autor go nie wypowiada - że wrogiem małych kraików wschodniej Europy, nie mniejszym niż ich wielcy okupanci, są same kraiki tejże wschodniej Europy, gotowe się wzajemnie wymordo wać do nogi.


Mackiewicz jest obiektywny, nawet jeśli komunizm przedstawia jako większego wroga. Z historycznego punktu widzenia bowiem groźniejszy jest ten wróg, który pozostaje. Ale tu i sam autor znajduje się w pułapce razem ze wszystkimi swoimi bohaterami (którzy się przecież nazywają „miliony"). Bo co by było, gdyby Niemcy nie prowadzili owej „głupiej” polityki wobec narodów, które w swej naiwności oczekiwały z ich rąk wy zwolenia? Co by było, gdyby Niemcy - nie daj Boże - zastosowali „mą drą" politykę zjednywania sobie prawdziwych sojuszników i pomocników przeciwko sowieckiej Rosji? Taka mądra polityka, jak każda mądra poli tyka, mogłaby się była okazać rzeczywiście skuteczna. I co wtedy?! Naro dy wschodnioeuropejskie, sowieckie i niesowieckie, pomagają Hitlerowi rozgromić sowiecką Rosję. Imperium leży w gruzach i Hitler podporząd kowuje je sobie rozsądną polityką dzielenia się władzą ze swoimi małymi sojusznikami-wasalami, którzy za to, jedni bardziej, a drudzy mniej ocho czo, wspierają go w wojnie przeciwko Zachodowi. Czy Zachód poradziłby sobie z takimi Niemcami? Oj, jest obawa, że nie. W najlepszym razie trzeba by było podzielić się z nimi wpływami - jak dzisiaj z Rosją - ale wtedy cały kontynent europejski musiałby zrezygnować z demokracji i cywilizacji. A co by się stało z wiernymi wschodnimi ksiąstewkami? Ich pan uczyniłby z nimi to, co by chciał, a co chciał, to przecież wiemy.


Więc ten postulat odpada. A z tego wynikają już tylko żelazne kon sekwencje: jak powstrzymać w takim razie Rosję, która musi wygrać, od wzięcia sobie owych wschodnich kraików? Czy rzeczywiście zachodni alianci byli w stanie to zrobić? Wiem, co czują Polacy, i sam to czuję. Ale jeśli być obiektywnym jak poprzednio, trzeba zapytać: co rzeczywiście mogły uczynić Anglia i Ameryka (Francji przecież jak nie było, tak nie było)? Zwrócić się przeciwko Rosji? Czy mogliby taką wojnę wygrać? Nie jestem wojskowym, ale wiem, że poparcia narodu ani rząd amerykański, ani anielski by nie miał. Nie byłoby również entuzjazmu w szeregach. O co mieliby się bić? To przecież, z ich punktu widzenia, jeszcze bardziej beznadziejne niż Wietnam. Ale powiedzmy, że ruszyli. Powiedzmy nawet, że wygrali. Czy łatwo by im takie zwycięstwo przyszło? Każdy wojskowy się zgodzi, że nie. Mogli wygrać z Rosją w roku 1941 i 1942. Ale wtedy nie Anglicy i Amerykanie wygraliby, tylko Niemcy. W 1945 r. alianci mogli jedną tylko rzecz zrobić z całą pewnością: przedłużyć światową o dalsze pięć lat... Nie mówmy już o stratach, jakie musieliby ponieść,  ale co zostałoby z nas? I kto by się naprawdę cieszył ze zwycięstwa?...Powiedzmy, że Churchill i Roosevelt byli całym sercem po stronie Polski (tak jak nie byli). Czy łatwo by im było podjąć taką decyzję? Po tylu la tach wojny i stratach poniesionych na zachodzie, południu i wschodzie? Kto z nas na ich miejscu podjąłby taka decyzję?


A teraz ostatni problem: co miała robić AK? Pomagać Niemcom? Oczywisty nonsens. Pomagać Sowietom? Również nonsens. Walczyć przeciw jednym i drugim? Największy nonsens. Wszcząć wielką wojnę partyzancką przeciwko lawinie sowieckiej? To nie Wietnam, Polski nie oddziela od Rosji żaden Pacyfik. Owszem, pomnik bohaterstwa byłby jeszcze większy. Polski nie byłoby, byłby tylko pomnik. Na tym polega tragedia, o której pisze Mackiewicz.


Mackiewicz nie jest jednak obiektywny do końca. Człowiek jest tylko człowiekiem, nawet wybitny pisarz. W końcowych partiach książki wyraź nie bierze górę uczucie, wielkie rozgoryczenie. Autor szydzi z naiwności współrodaków, zarówno szeregowych, jak dowódców. Szydzi z ich wiary w układy z Sowietami, w okupienie się usługami, pokazuje, jak owymi usługami sami kopali sobie grób. Ale i tu ponad szyderstwem unosi się tragedia. Bo co za różnica, czy ludzie ci wierzyli, że to, co robią, jest słuszne, czy nie wierzyli, jeśli i tak nic lepszego nie mogli zrobić?
Tak jak nie dziwi nas dziś obiektywizm Mackiewicza, tak samo nie po winien nas dziwić ów subiektywizm. Nikt nie jest obiektywny do końca - i nie może być. Osobiście np. nie potrafię się zgodzić z obiektywno ścią, z jaką Mackiewicz omawia moralną kwestię: czy zrzucenie bom by na dom, w którym śpi małe dziecko niemieckie, nie jest taką samą zbrodnią jak rozstrzelanie dziecka żydowskiego? Według mnie nie jest. Nawet gdybym wtedy nie był dzieckiem żydowskim, lecz niemieckim. Nie jest to to samo ze względów czysto „subiektywnych", a mianowicie: każdy z nas jest w stanie zrzucić bombę na miasto nieprzyjaciela, zdając sobie sprawę, że może zabić w ten sposób setki niewinnych dzieci, ale nie każdy potrafiłby zmierzyć się z karabinu do dziecka. Potrafi to tylko zbrodniarz. Dlatego zabicie każdego żydowskiego dziecka lub zakłucie polskiego dziecka zastrzykiem fenolu było zbrodnią, a bombardowanie mas - tylko tragiczną koniecznością. Samo spowodowanie śmierci nie jest zbrodnią. Zbrodnicze być muszą intencje - zbrodnia więc jest rzeczą subiektywną.


Z tego samego powodu za zbrodnię uważam współpracę ze zbrodnia rzami. Choćby przyświecał takiej współpracy nie wiem jak najsłuszniejszy obiektywnie cel. Czy cel może być ważniejszy niż środki? Dzisiaj już wiemy, że nie. Środki zmieniają cel - czasem nie do poznania... Podzi wiam więc obiektywizm, z jakim, w niektórych wypadkach, przedstawia Mackiewicz ludzi, którzy z takich czy innych względów musie1i lub chcieli współpracować z Niemcami. Mackiewicz udowadnia, że musieli, i udaje mu się tego dowieść. Obiektywizm jest zawsze słuszny z historycz nego punktu widzenia i nie powinien mieć większego znaczenia fakt, że ludzi tego pokroju co niżej podpisany, z co najmniej równie zrozu miałych względów, napawa wstrętem wszelka myśl o tych, którzy szukali sojuszu z hitlerowcami.


Książka jest piękna w swojej szacie artystycznej. Od dawna nie było w polskiej prozie tak wspaniałych opisów przyrody. Nie są to żadne tra dycyjne dłużyzny. Są krótkie i celne jak strzał lub krótkie serie strzałów oddanych z nieprawdopodobną celnością. Ich nastrój pochodzi z autentycznej poezji i równie autentycznej tęsknoty. Z takiego samego źró dła co Pan Tadeusz i Trylogia. Z tej samej poezji i nostalgii bierze się piękny koloryt dialektów, które Mackiewicz z takim mistrzostwem stosu je w dialogach. Te dialogi i opisy pozostaną w polskiej literaturze jako cenne zabytki wspaniałego świata wschodniej polszczyzny - świata, który dla języka polskiego, zdaje się, bezpowrotnie już z zaginął.


Książka Mackiewicza może wywołać wiele zatargów i nieporozumień, jak każda sprawa polityczna. Zresztą, komunikowane się z ludźmi jest rzeczą bardzo trudną, a jak twierdzi Samuel Beckett, wprost niemożliwą. Co nie znaczy, że trzeba milczeć. Przeciwnie: trzeba mówić, bo mówienie bierze się z naszej wewnętrznej potrzeby i nie jest zależne od tego, czy nas słuchają, czy nie. Z takiej wewnętrznej potrzeby pochodzi nie wątpliwie książka Józefa Mackiewicza. Sprawy te wymagają, żeby o nich głośno mówić. Niech nikogo tytuł książki nie zmyli: trzeba mówić zupeł nie otwarcie.
W tamtych stronach, gdzie tak niedawno zabijano masowo ludność, zabija się teraz ludzkość - którą się zabija w człowieku. Musimy więc mówić - i to bardzo głośno.
Pierwodruk: „Wiadomości" (Londyn) 1969, nr 52.

Opublikowano na podstawie: Józef Mackiewicz i krytycy. Antologia tekstów pod redakcją Marka Zybury. LTW, Łomianki 2009.

Początek strony
JSN Boot template designed by JoomlaShine.com