…My, Wilnianie…(…) Tuśmy wrośli od wieków, w tę Ziemię Wileńską i nikt jej obrazu z serca nam wyrwać nie jest w stanie. I po największej nawet burzy, ci z nas, co się ostali, zdrowi czy ranni, z okopów, lasu czy piwnic, z zagranicy, czy tylko z domu, wrócimy do swej ziemi i będziemy ją orać. Józef Mackiewicz. Gazeta Codzienna, 1939

 Poniżej zamieszczamy publikację z www.newsweek.pl, która jest godna uwagi z kilku powodów.
Historia Polski, przedstawiająca ten kraj jako „Mesjasza innych narodów”, a która zawsze i we wszystkim miała rację, kierowana do masowego odczytu daję  podstawę do powstawania różnego rodzaju stereotypów i mitów, które są dalekie od rzeczywistości i prawdy. Nie jest przecież  dziełem przypadku, że zdaniem Jerzego Giedroycia „[h]istoria Polski jest jedną z najbardziej zakłamanych historii jakie znam". Zakłamanie oznacza dla niego uleganie stereotypom i mitom narodowym, rozmyślne pomijanie w historiografii tematów dla nas nieprzyjemnych, polonocentryzm: „słoń i sprawa polska"
(Ostatni obywatele Wielkiego Księstwa Litewskiego. Redaktorzy Tadeusz Bujnicki i Krzysztof Stępniak. Wydawnictwo Uniwersytetu Marii Curie – Skłodowskiej, Lublin 2005).
Z kolei wnioski, dokonywane na podstawie nieprawdziwej historii, trzymanie się  zaparcie stereotypów, prowadzą do zagmatwania i nieporozumień, w tym z naszym krajem,  Litwą.

Typowym wzorem takiego zachowania się jest postawa ministra spraw zagranicznych Polski Radka Sikorskiego. Jego wypady przeciwko Litwie najwyraźniej świadczą, że ich podstawą stanowią fałszywe przesłanki i informacje oraz znajomość historii na poziomie mitów  czy stereotypów, co z kolei świadczy, według ww. J. Giedrojcia,  raczej „o zaniku instynktu państwowego”.
Z drugiej strony mężowie stanu i politycy Litwy w efekcie masowej propagandy „o wyjątkowej roli Polski w dziejach historii” zbyt nieśmiało nawiązują do niezwykle interesującej samodzielnej historii własnej, w tym
fenomenu WKL, będącego europejskim imperium od Morza Bałtyckiego do Morza Czarnego.

– Czy tego chcemy, czy nie, jesteśmy potomkami także tych, którzy mordowali i sprzedawali Żydów – mówi filozof i eseista prof. Zbigniew Mikołejko w rozmowie z Newsweekiem.

 Newsweek: W najnowszej książce „W świecie wszechmogącym. O przemocy, śmierci i Bogu” pisze pan, że polskie społeczeństwo trawi wyjątkowo ciężka choroba.
 ZBIGNIEW MIKOŁEJKO: To jest choroba rozdarcia. Mam wrażenie, nie ja jeden zresztą, że jesteśmy społeczeństwem złożonym z dwóch różnych zbiorowości.Obok ludzi świadomych, zaangażowanych w życie wspólnotowe, także polityczne, ale i lokalne, istnieje ogromna rzesza takich, którzy pragną wszelkiemu zaangażowaniu umknąć. Na różne sposoby. Jednym z nich jest na przykład emigracja – ta, która wbrew namolnemu gadaniu nie jest wcale motywowana czynnikami ekonomicznymi. Ot, w jednym z raportów Komisji Europejskiej przeczytałem, że z Polski wyjeżdża znacznie więcej kobiet w wieku rozrodczym niż mężczyzn. I że grozi nam z tego powodu wręcz katastrofa ludnościowa. Gdyby motywacja była ekonomiczna, proporcje płci byłyby mniej więcej równe. Od czego zatem ci ludzie uciekają? Uważam, że właśnie od zobowiązań wobec wspólnoty. Widzą tylko koniuszek własnego nosa i nie mają innych potrzeb niż czysto biologiczne potrzeby brzucha i podbrzusza. Kategorie dobra wspólnego i wspólnoty są im kompletnie obce. Oczywiście, bardzo się cieszę, że odnosimy sukcesy polityczno-gospodarcze, weszliśmy do Unii Europeskiej, że tak wielu z nas jest aktywnych i zaradnych. Ale prawdziwy, głęboki sukces kulturowo-społeczny to jeszcze cały czas daleki horyzont.

Jakie są źródła tej choroby, braku zaangażowania i ucieczki od wspólnotowego życia?
– Zjawisko, o którym mówię, sięga korzeniami okresu Polski pańszczyźnianej. Musimy na to spojrzeć w kategoriach tego twardego, zwierzęcego chłopskiego dziedzictwa, zafałszowanego przez mity o szlacheckim rodowodzie naszego społeczeństwa. Większość Polaków wywodzi się bowiem ze środowisk przez stulecia degradowanych, z chłopów pańszczyźnianych, co sprawiało, że nasi pradziadowie byli często niewolnikami żyjącymi jak zwierzęta. I to dziedzictwo nigdy nie zostało uczciwie przepracowane intelektualnie i moralnie, nigdy nie zostało uczciwie przypomniane, nie stało się istotnym pierwiastkiem narodowej świadomości. A wszelkie próby jego przypominania kończą się ostrą represją społeczną. Taką, z jaką na przykład spotkał się swego czasu Władysław Frasyniuk, ośmieliwszy się powiedzieć, że w czasach powstania styczniowego chłopi, zamiast walczyć, nierzadko zdzierali buty i odzież z trupów. To zresztą nie dotyczy tylko zamierzchłej przeszłości. Na przykład – to znana sprawa – podczas II wojny światowej polski samolot został zestrzelony na terenach południowej Polski. Niemcy zabrali martwym lotnikom odznaki i kazali ich pochować. Chłopi natomiast zdarli z nich mundury, buty i wszystko, co tylko mogło im się przydać. I z tym brzemieniem musimy sobie jakoś poradzić, a nie spychać je do nieświadomości, zakrywać heroicznymi mitami i pomnikami. Muzeum Powstania Warszawskiego to oczywiście piękna sprawa, takie muzeum należy się powstańcom. Ale nie można jednocześnie milczeć o szmalcownikach, o bandytyzmie, rozpasaniu, którego w Warszawie w czasie okupacji było przecież znacznie więcej niż przed wojną. Nie wspominając już o sprawach pogromów, takich jak ten w Jedwabnem.

Przy takich okazjach pada najczęściej rytualne pytanie: co to ma wspólnego z nami, mieszkańcami współczesnej Polski?
– Czy tego chcemy, czy nie, jesteśmy potomkami także tych, którzy mordowali, sprzedawali Żydów albo ucinali im głowy i grali nimi w piłkę. Oczywiście, okupanci podsycali tłum, podsycali nienawiść, ale ta demoralizacja trafiała na podatny grunt. PRL też zrobiła swoje. Moim zdaniem najgorszym okresem w dziejach Polski Ludowej były czasy Gierka. Bo za stalinizmu, za Gomułki czy w stanie wojennym były wyraziście zarysowane granice systemu represyjnego. Natomiast w latach 70. zostały kompletnie rozmiękczone różnice pomiędzy „nimi” a „nami”, między władzą komunistyczną a społeczeństwem, które dało się kupić za plastikowe kubeczki i małe fiaty. I w tamtych latach przyzwolenie na korupcję dotyczyło nie tylko ministra czy sekretarza, lecz także zwykłego Kowalskiego, który po cichu wynosił papier toaletowy, gwoździe albo cement z zakładu pracy. To był wielki system korupcji, dramatyczne doświadczenie nas wszystkich – znacznie bardziej dramatyczne niż opisywane tak skwapliwie polskie Marce, Grudnie czy Październiki. Wtedy dokonywała się taka codzienna, cicha destrukcja granic pomiędzy dobrem a złem, prawdą a fałszem. I tworzyła się obrzydliwa schizofrenia połączona z zakłamaniem. Dlatego uważam, że polską historię społeczną trzeba napisać na nowo.

W świetle tego, co pan mówi, byłaby to historia straszna.
– Nie tylko straszna, mieliśmy przecież także piękne i bohaterskie karty w historii. A oprócz tego – ogromne królestwo nieszczęścia. Przecież chłopi pańszczyźniani byli sprzedawani na wagę i na sztuki, nie mieli żadnych praw, łącznie z prawem do życia. Nie wolno im się było żenić bez zgody właściciela ani porzucić miejsca zamieszkania. Ich los nie różnił się od losu afrykańskich niewolników. Chodzi jednak o to, żeby spojrzeć prawdzie w oczy. Bo prawda – jak powiada Pismo – nas wyzwoli.

Jednak próby włączenia do debaty publicznej tych przemilczanych, ciemnych stron historii kończą się zazwyczaj awanturami. Najbardziej jaskrawym przykładem są dyskusje wokół książek J.T. Grossa. Przy okazji ich wydania opinia publiczna podzieliła się na dwa symetryczne obozy. Jedni krzyczeli, że to, co napisał Gross, to kłamstwa, bo Polacy są szlachetni i ratowali Żydów podczas wojny. Drudzy – że panował powszechny antysemityzm, szmalcownictwo, agresja i nic więcej.
– I pomiędzy tymi obozami, co najgorsze, nie było i nie ma do dziś żadnego porozumienia. Bardzo cenię pierwszą książkę Grossa, tę o Jedwabnem. Znacznie mniej cenię jednak „Strach”, bo uważam, że zbyt mocno zaakcentowany został tam dysonans pomiędzy Polakami a Żydami. Brutalny antysemityzm polski został ukazany przez autora przede wszystkim jako skrajny wyraz dwóch odrębnych bytów zbiorowych, rzekomo z istoty obcych. To oczywiście niezwykle ważny aspekt sprawy, ale tak naprawdę powinniśmy zacząć od uporania się z naszą własną historią, z winami Polaków wobec Polaków, szlachty wobec chłopów, chłopów wobec szlachty, powstańców wobec chłopów, chłopów wobec powstańców, kolaborantów wobec tych, na których donosili. Dopóki nie uporamy się z naszą własną, wewnętrzną historią, dopóty nie będziemy w stanie rozliczyć się z winami, które mamy wobec innych narodów. Oczywiście, sprawa Jedwabnego wstrząsnęła wieloma ludźmi, duża część społeczeństwa zobaczyła, co się tam działo, ale spór został ustawiony na zasadzie: my – obcy, swoi – nie swoi. I Gross niestety wzmocnił w dużym stopniu to rozdwojenie. To nie jest jego wina, ale raczej tego, że my sami nigdy porządnie nie pomyśleliśmy, co to znaczy być obcym w Polsce. Nie pomyśleliśmy choćby o tym, dlaczego własne trwogi, nawet indywidualny strach przed śmiercią i zniszczeniem, wpisujemy tak ochoczo w zbiorowy strach przed obcym, najchętniej zresztą najsłabszym z obcych. Ale dopóki nie uporamy się z własną tożsamością i jej trudnymi przygodami, nie będziemy w stanie ruszyć z miejsca. Będziemy tkwić w żelaznym uścisku tego dziedzictwa – archaicznego, pełnego utajonej, niewypowiedzianej i nienazwanej przemocy, która cały czas daje o sobie znać. Także dzisiaj.

 W eseju poświęconym sprawie Anny Halman, 14-latki molestowanej przez kolegów, która w 2006 roku popełniła samobójstwo, pisze pan, że choć za jej śmiercią stoi ta dzika, archaiczna część polskiego społeczeństwa, to – paradoksalnie – stała się ona kozłem ofiarnym mediów rozpisujących się o jej śmierci. Czyli elit, a nie tego archaicznego tłumu.
– Tam, gdzie panuje mentalność archaiczna, pozornie tylko ograniczona przez chrześcijaństwo czy normy cywilizacji współczesnej, nie istnieją kategorie prawne czy moralne. Są tylko ofiary, które można bezkarnie zabijać. Istnieje ktoś zatem, kto nie jest i nie może być symbolicznym kozłem ofiarnym, lecz kimś, kogo włoski filozof współczesny Giorgio Agamben nazywa homo sacer. To człowiek, którego można zlikwidować bez ponoszenia konsekwencji i którego nie da się złożyć w ofierze dla przezwyciężenia kryzysu czy uświęcenia ładu. Człowiek wydany bez reszty na pastwę nagiego, surowego życia, właściwego przedpolitycznym jeszcze zbiorowościom. W perspektywie takiej mentalności jest to zachowanie naturalne. Natomiast medialny i polityczny wrzask wokół tej niewinnej śmierci – i późniejsze milczenie, jakie wokół niej zapadło – jest niezwykle symptomatyczny. Medialny wrzask służy bowiem tak naprawdę czemuś dokładnie przeciwnemu, niż się wydaje. Nie napiętnowaniu katów, lecz odsunięciu od siebie świadomości, że zło jest obecne w każdym z nas. Wrzask taki rodzi zdemonizowane figury potworów, zwyrodnialców i katów – i utrzymuje resztę społeczeństwa w znakomitym samopoczuciu, że przecież jej to nie dotyczy. Że zło jest gdzieś na zewnątrz, z daleka od nas, porządnych, nieskalanych obywateli.

 W tym sensie elity służą tej archaicznej, jak pan mówi, warstwie społeczeństwa, ą z nią ściśle sprzężone – chronią bowiem i ją, i siebie przed prawdą o złu tkwiącym w ludzkiej naturze. Dają komunikat: zło to Fritzl, austriacki albo polski, a my i wy jesteśmy czyści jak łza.
– I dlatego nic z tego nie wynika – nawet żaden poważny proces. Proszę zobaczyć, co się stało w Austrii. Możemy rozmaicie oceniać Austriaków, ale Fritzl został bardzo szybko i porządnie osądzony i ukarany. W tym samym mniej więcej czasie przydarzyła się historia polskiego Fritzla – tego spod Siemiatycz. Gdzie mamy jego proces? Gdzie wyrok? Gdzie sąd i wyrok dla oprawców Ani Halman? Medialny wrzask i mechanizm, o którym pan wspomina, mają wiele obliczy. W pewnym momencie w polskich mediach pojawiła się na przykład figura złego konkubenta, który maltretuje dzieci. Potrzebna jest to postać, bo co ona tak naprawdę mówi? Mówi: porządny ojciec rodziny takich strasznych rzeczy nie robi. Tymczasem cicho o takich historiach, jak na przykład historia znanego łódzkiego lekarza, ordynatora, „przykładnego ojca rodziny” właśnie, który regularnie katował córkę, przywiązywał ją do rury w łazience i tłukł skórzanym pasem. A koledzy ze szpitala, do którego ona potem trafiała, ukrywali całą sprawę. Bo przecież porządny lekarz i ojciec dzieciom takich rzeczy nie może robić – trzeba więc o tym milczeć. Potrzebny jest nam Fritzl, potrzebny ten zły konkubent i facet spod Siemiatycz. Ten ostatni skadinąd doskonale się do tej roli nadawał. Był kimś nietutejszym, przyjezdnym, człowiekiem spoza wsi, z chaty za wsią. Przemieszczający się, nigdzie niezakorzeniony, wszędzie obcy. I właśnie dlatego sprawa stosunkowo szybko wypłynęła, a przecież mnóstwo jest rozmaitych, trwających wiele lat koszmarnych cierpień osób chorych psychicznie czy poniżanych dziewczyn, które rodzina trzyma gdzieś w piwnicy czy komórce i maltretuje albo gwałci. O bitych i dręczonych przez mężów kobietach nie wspominając. I cała wieś albo całe miasteczko o tym wie, ale – tak jak w Austrii – po prostu się o tym nie mówi. Nawet nie myśli. To się dzieje wśród swoich. Samych swoich.

A kiedy sprawa wypływa i zachłystują się nią media, politycy zaś wygłaszają płomienne mowy o konieczności odnowy moralnej – po chwili znowu zapada cisza. Tak jak w sprawie Anny Halman.
– Bo wrzask załatwia sprawę. I chroni przed analizą zjawiska i stanięciem twarzą w twarz z problemem. Zresztą politycy oraz intelektualiści bardzo często – świadomie bądź nieświadomie – sami odwołują się do tego archaicznego sposobu myślenia, tego nagiego życia, jak to nazywa Giorgio Agamben, choć ja używam tej kategorii w innym nieco sensie. On łączy je z nowoczesną polityką, która stała się „biopolityką”, władzą nad biologicznym wymiarem życia, ja natomiast – z pierwotnymi atawizmami wspólnot, z ich mocnymi i niemal zwierzęcymi pozostałościami, które nie poddały się ani moralnym rygorom chrześcijaństwa, ani mechanizmom polis, nowoczesnej polityki i nowoczesnej metropolii, lecz drzemią w ukryciu, wciąż nieokiełznane, gotowe do eksplozji. Dobrze to widać na przykładzie zabójstwa we Włodowie, kiedy pewna grupa polityków solidaryzuje się z ludźmi, którzy dokonali linczu, choć sąd stwierdził, że nastąpiło tam jednak przekroczenie granic obrony koniecznej: tego człowieka zatłuczono, a nie spacyfikowano. Można go było przecież związać, nawet zranić, i zawieźć na policję, skoro nie przyjeżdżała. Nie trzeba go było zabijać. Stąd łączność między Zbigniewem Ziobrą a linczującymi we Włodowie nie jest więzią polityczną ani prawną. Jest więzią archaicznej, przedchrześcijańskiej i pozapolitycznej mentalności i kultury. Apoteozy owego nagiego życia dokonuje też Jarosław Marek Rymkiewicz, który je idealizuje, przeciwstawia światu politycznemu. I mówi, że gdzieś tam – poza instytucjami i polityką – trwa to prawdziwe życie Polaków, którzy rodzą się, płodzą i umierają.

I nadają sens temu życiu poprzez śmierć w masakrze albo wieszanie władców.
– Albo poprzez zabicie kogoś, jakiejś ofiary właśnie, której wina nie zawsze jest oczywista, żeby ten codzienny chaos życia jakoś uporządkować. Żeby się on wokół czegoś zorganizował, uporządkował w akcie rzekomej czy nierzekomej obrony, w akcie represji. Takie zjawiska to również skutek ogołocenia współczesnego świata, który został całkowicie pozbawiony progów inicjacyjnych. I skazany na dziką inicjację, niewpisaną w powszechny porządek społeczny i powszechnie przyjęte sposoby kształtowania hierarchii. Widać to bardzo wyraźnie w szkole. Szkoła w Polsce zaczyna przypominać wielką rurę – ilu na wejściu, tylu na wyjściu. Zlikwidowanie obowiązkowej służby wojskowej to także zlikwidowanie kolejnego progu inicjacyjnego. Dawniej taki młody, dziki człowiek musiał przejść przez pewien układ, zwykle brutalny, a przynajmniej rygorystyczny, który go kształtował, przygotowywał do funkcjonowania w zorganizowanym społeczeństwie. Za czasów mojej młodości mawiano: „Wojsko cię nauczy”. Nauczy cię pewnego porządku, nauczy radzić sobie z agresją, przyzwyczai do pewnej dyscypliny. Dzikość jest niezbędna, jest niezbywalną częścią ludzkiej kondycji, ale rolą kultury jest wpisanie jej w pewne granice, skanalizowanie, wykorzystanie i ukierunkowanie w konstruktywnym celu. Dzisiaj tego już od dłuższego czasu nie ma, bo – prawdę mówiąc – sama armia stała się zdemoralizowana. Do wojska szli od pewnego czasu przedstawiciele marginalnych grup społecznych – tacy, którzy nie dostali się na żadne studia, czasem nie skończyli nawet szkoły podstawowej. Zdarzało się, że połowie plutonu nie można było dać broni do ręki, bo by się nawzajem pozabijali.

 A widzi pan jakąś szansę, żeby tę dziką, archaiczną część społeczeństwa czy mentalności – także tę, która tkwi w nas samych – oswoić? Żeby zasymilować niewygodną prawdę, o której pan mówił? Skonfrontować się z ciemną stroną naszego dziedzictwa? Szczerze mówiąc, mam wrażenie, że ten projekt włączania do debaty publicznej treści nam niewygodnych pachnie idealizmem.
– Oczywiście, że pachnie idealizmem, utopią, ale nie ma innego wyjścia niż mówienie o tym. Bardzo podoba mi się stwierdzenie René Girarda, że uświadomienie pewnych zjawisk jest już nawróceniem. Czekam więc, aż w Polsce powstaną takie książki o sprawach Anny Halman czy człowieka spod Siemiatycz, jak „Pieśń kata” Normana Mailera czy „Z zimną krwią” Trumana Capote’a. Metoda, jaką oni zastosowali, była właśnie dokładnym opisem mechanizmów tego nagiego, biologicznego życia, tego archaicznego, pełnego przemocy sposobu istnienia. Opisu tego, jak myślą, czują i żyją mordercy. Nie twierdzę, że Stany są idealnym przykładem. Amerykanie mają swoje demony, my swoje. Nie wiem, oczywiście, czy nasze życie stanie się przez to doskonalsze, ale to powszechne zakłamanie bardzo mi doskwiera. Brudna prawda jest lepsza od kłamstwa, które wytwarza pozór czystości i szlachetności. Chcę po prostu, żebyśmy się wydobyli z przymusu reprodukcji tego mechanizmu zakrywania przemocy, uciekania od ciemnych rozdziałów historii. Powinniśmy robić wszystko, żeby przestrzeń wartości i cywilizacji wkroczyła w obszary pozostawione na pastwę archaicznego, nagiego życia. Na pastwę tych, którzy się solidaryzują z katami – choćby z wyrostkami, którzy zadręczyli Anię Halman – zamiast się solidaryzować z ofiarami. Jak długo bowiem mamy powtarzać niczym mantrę słowa Wyspiańskiego: „Myśmy wszystko zapomnieli; mego dziadka piłą rżnęli...”? Mantrę, która ostatecznie kończy się wielkim korowodem polskiej niemożności, chocholim tańcem.

 Rozmawiał Tomasz Stawiszyński.

Prof. Zbigniew Mikołejko jest kierownikiem Zakładu Badań nad Religią w Instytucie Filozofii i Socjologii PAN i profesorem w Warszawskiej Wyższej Szkole Humanistycznej im. Bolesława Prusa. Opublikował m.in. książki, „Emaus i inne spojrzenia do wnętrza Pisma” (1999), „Żywoty świętych poprawione” (2001) oraz „W świecie wszechmogącym. O przemocy, śmierci i Bogu” (premiera 15 lipca 2009). Mieszka w Warszawie.
http://www.newsweek.pl/artykuly/sekcje/exclusive/spuscizna-polski-zwierzecej,41348,5
© 2011 Newsweek Polska

 

 

 


Początek strony
JSN Boot template designed by JoomlaShine.com