Józef Mackiewicz

 

30 maja b. r. zmarł na Wyspach Hawajskich Michał K. Pawlikowski. Od kilku lat jeździł tam regularnie z Berkeley, dla spędzenia wakacji. Otrzymywałem wtedy bajecznie kolorową kartkę, często własną jego fotografię w towarzystwie dekoratywnej Hawajki przybranej w egzotyczne pióra.

Jest w powieści Pawlikowskiego Dzieciństwo i młodość Tadeusza Irteńskiego (uważanej powszechnie za autobiograficzną) taki ustęp: dzieje się przed pierwszą wojną światową w Mińsku. ”Tadzio” ukończył gimnazjum, zdał maturę i spieszy, aby wyjechać do Baćkowa, gdy wzywa go ojciec:

„- Twój Baćków nie ucieknie. Mam dla ciebie inną propozycję. Co powiesz, jeżeli ci dam pieniędzy na podróż po Europie'' Pojechałbyś do Niemiec, Francji, Skandynawii, może nawet do Anglii... - I myślał, że syn podskoczy z radości. A Tadzio stał zakłopotany. - No, co powiesz na ten projekt? - powtórzył pan Irteński.

Tymczasem w głowie syna przechodziły z błyskawiczną szybkością obrazy: ... świerki i brzozy Starej Granicy w różowej mgiełce świtu; niedawno nabyte gończaki...; niejasne projekty sentymentalne... Odmówił.

- No, jak chcesz - mruknął ojciec sucho.

W latach późniejszych Tadzio często się zastanawiał, dlaczego nie skorzystał z cudownej - zdawałoby się - propozycji ojca. A jednak odmówił. Czemu? Czyżby przeczuwał, że dni wsi spokojnej i wesołej są już policzone, i że mu przyszłość gotuje pod dostatkiem wędrówek za granicą?"...

Stary człowiek przed r. 1914 prawił: „Baćków nie ucieknie". Zgodnie z realistycznym poglądem na świat wszystkich mieszkańców guberni mińskiej. Któż mógłby sądzić wtedy, iż jest to najbardziej nierealistyczny pogląd.

W tamtych czasach - pamiętam - dziecinnych czasach, zabaw w piasku jeszcze, w ogrodzie, parku, pod klonami, w rozpierającej ra­dości między pniami sosen i furtką wilgotnej alei - weszło pewnego la­ta w użycie gwary dziecinnej (nie mam pojęcia, skąd) słowo: Honolulu. - „Gdzie byłeś? -W Honolulu! - Zaczekaj, dokąd lecisz?". - Do Hono­lulu!" - Ktoś, widocznie, musiał podszepnąć, że to najbardziej egzotyczny, najbardziej odległy punkt od tutaj, taki nieomal: „na księżycu!"

Dziś ludzie latają na księżyc. A że przyjaciel umiera akurat na Hawa­jach, nie budzi nawet pytania: co tam robił? - Żył. A gdzie jest sens życia? O! To jest dopiero odwieczne pytanie.

W każdym razie wydaje się, że ludzie pokolenia Pawlikowskiego po­winni by dawno zrozumieć, że nie ma nic bardziej zawodnego, jak budowanie na tzw. „realizmie"; traktowanie „realizmu" za gwiazdę przewodnią w życiu własnym czy politycznym. Nie ma nic bardziej nietrwałego od tzw. „realizmu" politycznego, który przecie nie na realnych, lecz na umownie zaaranżowanych potencjach się opiera. Ale przeważnie nie dochodzą do tego wniosku. I wcale nie jestem pewien, czy Pawlikowski to też zrozumiał. Choć jego Baćków „uciekł" na zawsze, i za żadne ojcowskie, ani inne pieniądze do niego nie dojedziesz.

Ale i z drugiej strony... Nie, stanowczo przyszłość jest to dziedzina za trudna dla teraźniejszości. Za studenckich czasów Pawlikowskiego wykładał w kijowskim, a później moskiewskim uniwersytecie, profesor kniaź Jewgienij Trubeckoj, filozof i mistyk. W dziele swoim Sens życia, ogłoszonym w r. 1918, dostrzegał go właściwie w zbliżającym się końcu: „W październiku 1917, w dni moskiewskich rozstrzeliwań pisał - wypadło mi obserwować taki rodzinny dramat: ojciec należał do kierowniczych sfer bolszewickich; jego synowie-oficerowie walczyli z bolszewikami, a matka była po stronie synów, przeciwko mężowi. Jak to czytamy w Ewangelii: „Zaprzeda... etc. i ojciec syna, i powstaną dzieci przeciwko rodzicom..." (Mat. X, 21)". „Między Królestwem Bożym i królującym na ziemi Złem – pisze Trubeckoj - nie może być żadnych kompromisów. Oto dlaczego runięcie podwójnych, sprzecznych ustanowień, które wytwarzają na ziemi niedopuszczalny kompromis między dobrem i złem, rozpatrywane jest przez Ewangelię jako oznaka bliskości drugiego przyjścia Chrystusa"...

Gdyby kniaź Trubeckoj dożył naszych dni, to musiałby, chyba nabrać przekonania odwrotnego, że termin drugiego przyjścia Chrystusa raczej się oddala... Albowiem zapanował akurat powszechnie „niedopuszczalny kompromis", koegzystencja wolności z niewolą, deptanie godności ludzkiej z pięknym słowem; a Pokój (Pokój za wszelką cenę) między Dobrem i Złem, podniesiony został do najwyższej cnoty, i budowanie mostów między chrześcijaństwem i bolszewizmem stało się przedmiotem starań wszystkich Kościołów. Nic przeto nie zapowiada rychłego końca świata.

Michał K. Pawlikowski przeżył ogromny okres, od r. 1893 do trzech czwartych prawie XX wieku.

Według tradycyjnej terminologii polskiej był: synem Ziemi Mińskiej. Z perspektywy, jeżeli się ominie wiążące kryteria polskie, była to jedna z ziem należących do wyjątkowego w Europie fenomenu. Leżała bowiem w szczególnym pasie od Oceanu Lodowatego po Morze Czarne, w którym górna, rządząca warstwa ludności nie mówiła nigdzie tym samym językiem co warstwa niższa. W Polsce i szlachcic, i chłop mówili po polsku; w Rosji i jedni, i drudzy po rosyjsku. Ale w Finlandii szlachta mówiła po szwedzku, chłopi po fińsku; w krajach bałtyckich szlachta po niemiecku, a chłopi po estońsku i łotewsku; w Wielkim Ks. Litewskim szlachta po polsku, chłopi zaś po litewsku i białorusku; na Wołyniu ukraińskim i Ukrainie aż po Krym, górna warstwa mówiła po polsku lub rosyjsku, a chłopi po ukraińsku. Tak było - w skróco­nym schemacie - aż do roku 1914. Ale już w drugiej połowie XIX w., gdy stan ten zaczął przeszkadzać budzącym się nacjonalizmom, wytworzył z miejsca podwójne, a więc bardziej zawikłane niż w innych krajach problemy. Gdyż antagonizmy narodowe poczęły się splatać ze społeczno-socjalnymi. W wielojęzycznym byłym Wielkim Księstwie Litewskim nieraz w sposób szczególnie skomplikowany. Bo jeżeli dodać do tego szachownicę wyznań, panowanie administracji rosyjskiej z zewnątrz, nieskruszonych tradycji od wewnątrz, gospodarczo-handlową dominację Żydów po miastach, towarzysko-kulturalne promieniowanie tak różnych „stolic”: Wilna, Warszawy i St. Petersburga, i niemieckich uniwersytetów z Dorpatu i Rygi... Przy wszystkich nowinkach z Zachodu i rewolucyjnych ruchach z Rosji, nie można się dziwić, iż całość tworzyła szczególny konglomerat dla przeciętnego np. mieszczucha Europy zgoła nieprzejrzysty. A nie zawsze łatwy „w połapaniu się" i dla miejscowych.

Michał K. Pawlikowski stał się kronikarzem tamtych dziejów, przenosząc odbicie tych ziem i czasów aż w nasze emigracyjne życie. Nie żeby nie istniała literatura tamtym tematom poświęcona. Istnieje ogromna. W powieściach, poezji i wspominkarstwie: setki książek i wiele tysięcy przyczynkowych publikacji. Dzieła naukowe i statystyczne, i geograficzne, i historyczne; „ścisłe” i „obiektywne", w językach polskim, rosyjskim, litewskim, białoruskim, no i... „sowieckim". Cechą ich jest wszakże, iż z reguły nie zgadzają się ze sobą w przedstawieniu rzeczy. Ich „ścisłość” - zależnie od języka w jakim są ogłaszane - kwestionowana jest wzajemnie; ich „obiektywizm" wypada nieraz wręcz odwrotnie, aż do ostatecznego - bywa - impasu, ślepej uliczki, gdzie już nie wiadomo, kto tam był, kto rządził, czego chciał i jakim mówił językiem. Bo przedstawienie przeszłości, dopasowane do późniejszej racji stanu, zawsze jest naciągnięte. Ale gdy z biegiem czasu racje stanu zaczną same koziołkować, zgoła już trudno - bywa - rozeznać, jak np. w najnowszej historiografii białoruskiej, co było czarne, zielone, a co białe na naszej Białorusi, przed wiekami, przed stu, pięćdziesięciu i nawet przed trzydziestu laty.

W tym przewróceniu, czasem do góry nogami, najobiektywniejszymi relacjami wydają się niekiedy - prawem paradoksu - te właśnie najbardziej szczere w ich subiektywizmie. Do najcenniejszych tego rzędu zaliczyłbym: b.p. Juliusza, Margolina i ś.p. Michała K. Pawlikowskiego. Margolin przedstawia swe żydowskie dzieciństwo na różnych terenach byłego Wielkiego Księstwa Litewskiego, w przepięknym sposobie pisania; jest zarazem odkryciem czegoś na co patrzyło się zawsze i nie widziało. Niestety, drukowane tylko w języku rosyjskim na emigracji. Pawlikowski pisze kronikę dzieciństwa i młodości z percepcji szlacheckiej familii. Nazywając go „kronikarzem" nie mam na myśli jego broszury wydanej w Londynie pt. Sumienie Polski, która wydaje mi się pisana jak na zlecenie i mało warta. Mam na myśli jego powieści, Dzieciństwo i młodość Tadeusza Irteńskiega oraz dalszy ciąg w Sezonie i wojnie. W mniejszym stopniu ostatnią książkę Brudne niebo.

Obok „powieści", które w istocie mają wątek autobiograficzny, nie interpretują niczego wstecz. Nie narzucają obrazu, lecz go pokazują. Nie pretendują do obiektywizmu naukowego, lecz oddają wiernie zdarzenia i poglądy warstwy, która de facto tworzyła ówczesną opinię publiczną. Nie ma w tych opowieściach żadnego naginania. Jest kronika wypadków drobnych i większych, poglądów, sądów, sposobu bycia - jakie były, z całą ich gamą prawdy i nieprawdy w ocenie faktów. Można sto razy się oburzyć, że ten był dureń, a tamten miał rację, ale nie można nigdzie powiedzieć, nawet wtedy, gdy fakty są nieco podkoloryzowane, że nie „tak" były przekręcane i fryzowane. Ten autentyzm stwarza z literatury Pawlikowskiego wielkie dzieło jego życia.

x

Pawlikowski był moim przyjacielem. Pisałem o nim ciągle za jego życia. Nie jest mi łatwo pisać po jego śmierci, tym bardziej nie po­wtarzając się. Był dużo starszy. Za „dzieciństwa i młodości" drogi nasze nie krzyżowały się. Poznałem go dopiero w Wilnie, ówczesnym mieście wojewódzkim niepodległej po pierwszej wojnie światowej Polski. Był namiętnym myśliwym i poetycznym miłośnikiem naszego „myśliwskiego" krajobrazu, gdzie nawet najrozleglejsze równiny błotne nie bywały bez sinej wstęgi lasów na horyzoncie. „Szumiące puszcze" nie stały się jeszcze strofką tylko z Wincentego Pola. Przez nie jeździło się po wykrotach nie poprawianych dróg długie, bywało, godziny; słuchając wiatru w wierzchołkach, pisku jastrzębia, skrzypienia hołobli i monotonnego obrotu kół po igliwiu. Pawlikowski lekceważył sobie trochę lasy Wileńszczyzny, wspominając tamte, z utraconego raju, lasy Berezyny, Ptyczy, wschodniego Polesia.

Otaczająca przyroda była ciągle bytem określającym świadomość. Margolin np. pamięta, jak w Pińsku, zbudzony w kołysce szumem, usłyszał od piastunki; „Spij, śpij, to gęsi lecą...”

Pawlikowski redagował w wileńskim Słowie dodatek łowiecki.

Piło się za dużo u nas. Za dużo piło się wódki w okrojonej stolicy dawnego Wielkiego Księstwa od zachodu i wschodu. Przegadywało przy stoliku sposoby geopolitycznego rozwiązania: kiedy Litwini puszczą spław drzewa po Niemnie i Wilii? Kiedy otworzą dawną „Libawo-Romeńską" do Libawy? Prof. Mieczysław Limanowski przyjechał z „Redutą" Osterwy i nagle rozentuzjazmował się do „drugiej Gdyni", którą chciał widzieć w Drui, nad Dźwiną, spławem do Rygi! Śmieszne to było wszystko. Za ciasno. Piło się za dużo. A wódka pochłania nie tylko masę czasu, ale i wypacza charaktery. Pawlikowski był wyższym urzędnikiem w województwie. Już nie pamiętam teraz dokładnie jak to było z tą inspekcją służbową do powiatu święciańskiego. Ale według tego co pamiętam (trochę inaczej niż w Sezonie Pawlikowskiego), tamtejszy starosta, w Święcianach znaczy, w kasynie, zastanowił się raptem o czwartej nad ranem, gdy inne tematy zostały wyczerpane: „... Trawa też ma kolor zielony... A co będzie, jeżeli napoić krowę zielonym peppermintem?.." Wszyscy się zastanowili, ale nikt nie wiedział. Wtedy starosta posłał na łąkę po pasącą się krowę. Napojono ją zielonym likierem... - To były dowcipuszki, czy jak je nazywa Pawlikowski: „facecje" niewinne. Wspomina masę takich w swym drugim tomie, już popierwszowojennej, kroniki. Nie wszystkie jednak bywały niewinne.

Naturalnie, że piło się za dużo. A gdzie pije się wódkę, tam rodzą się awantury. Kodeks honorowy Boziewicza cieszył się większą poczytnością niż Rycerz Niepokalanej. Sekundanci, lekarz (zazwyczaj bywał nim specjalista chorób dziecinnych dr Iszora lub ginekolog dr Karnicki), strony i „prowadzący pojedynek". Gdzie nie prowadził filister korporacji „Polonia» (powstałej swojego czasu w Dorpacie), Bonasewicz, tam prowadził najczęściej Pawlikowski. Pamiętam w moich własnych sprawach trzy razy, a zresztą nie zliczyć... Pawlikowski był wysokiego wzrostu. To ułatwiało mu odliczać olbrzymie kroki, żeby odległość w metrach, według ustalonych warunków wymiany strzałów, była jednak możliwie największa. Trochę zgarbiony z wysiłku, rozwiane poły płaszcza... Przeważnie wtedy leżał śnieg w lesie.

Było za ciasno w tym „worku wileńskim". O jakimś rozwiązaniu spuścizny po Wielkim Księstwie, w większej czy nawet małej skali, ani narodowych, ani innych problemów, nie można było de facto marzyć. Mówiło się jeszcze sloganami, które zastępowały rzeczywistość. Wierzono więc w „geniusz", który, jak zauważali złośliwcy: „nie potrzebuje być fachowcem..." Pomstowano na endeków i „karłów" ducha, którzy zaprzepaścili wszystko w umowie pokojowej. Naturalnie nie mówiąc, że nie panowie podpisujący traktat ryski w r. 1921, lecz Piłsudski, podpisujący zawieszenie broni już 12 października 1920, przesądził i zdecydował de facto o zaistniałej sytuacji.

Eksperyment z osadnictwem wojskowym, tworząc szczególną warstwę uprzywilejowanych przybyszów, rozgoryczał i „górę" i „dół", i panów i chłopów tej ziemi. Nie zadowalając zresztą obcych. Pawlikowski pisze: „Gospodarcze znaczenie, które Wilno miało przed wojną, znikło, żyjąc tylko w smutnej pamięci. Wspomniałem o nieszczęściu „zurzędniczenia" i „amilitaryzowania" Wilna. Prawdę mówiąc nie było to nieszczęście, lecz raczej szczęście w nieszczęściu. Gdyby usunąć z niego wojsko, Wilno stałoby się naprawdę „wielką Dzisną" o zabitych deskami oknach..." - Nie wiem, czy procent tzw. „dziewczynek" na głowę mieszkańca Wilna był największy w Polsce. Ale był duży. W wypełnionych do późnej nocy restauracjach, jak przypływ fali, wstawali oficerowie z kieliszkami i innym gościom kazali wstawać, śpiewając pod wódkę „Pierwszą Brygadę".

To prawda, że w porównaniu do tego, co miało nastąpić, co trwa - to był jeszcze raj na ziemi. To prawda. Ale ludzie nie porównują i nie mogą porównywać tego co jest, z tym co będzie: mogą tylko z tym co było. Dlatego była masa rozgoryczonych w tamtym „dwudziestoleciu".

W skrótach literackich jest inaczej, w życiu codziennym inaczej. Interes narodu nie zawsze pokrywa się z interesem jednostki. Interes partii jeszcze i wielokrotnie rzadziej. Dopiero jednostka, która swój własny interes rzuca na stos interesu narodowego, uchodzi za patriotę. A taka, która rzuca na stos interesu partyjnego - za dobrego bolszewika. To przechodzi później do literatury. Literatura narodowa wymaga, aby gołe fakty były przyzwoicie odziane, jak manekiny w witrynach ulicznych, żeby nie gorszyły. Bo nagle drażnią swym widokiem. Przyjął się schemat taki: kto cytuje fakty, same przez się mogące uchodzić za pozytywne (np. o obcych narodach), a które nie pokrywają się z własną doktryną narodową, mówi się, że: „wychwala", „upiększa", „gloryfikuje" etc. choć jest to tylko nagim faktem. Kto cytuje negatywne zdania o własnym narodzie, mówi się, że: „oczernia", „szkaluje" etc., choć jest to tylko nagim faktem. Dotykam dziedziny niezmiernie banalnej, jeżeli chodzi o schemat.

W tamtym dwudziestoleciu, gdy mimo Pism Komendanta i odgórnie zalecanej doktryny: prof. Kucharzewskiego (Od białego caratu do czerwonego) nikt z ludzi powszednich nie nazywał jeszcze tego co się w Rosji stało ,,Rosją", lecz „Sowdepią" lub „Bolszewią", zaszedł w Wilnie taki śmieszny fragmencik: kino „Pan" przy ul. Wielkiej grało film najświeższej patriotycznej produkcji Młody las (według sztuki Jana Adolfa Hertza o strajku szkolnym w r. 1905). Przedsiębiorczy właściciel kina puścił na miasto swoistą reklamę: plakaty nieśli ludzie ubrani w przepisowe mundury i uzbrojenie rosyjskich „gorodowych". Ludność żydowska zgotowała tym „carskim policjantom:" taką owację na ulicach, że starosta grodzki był zmuszony do zakazu tego rodzaju pomysłowej reklamy.

Omawialiśmy, pamiętam, to zabawne zdarzenie, naturalnie przy wódce i różnych dowcipuszkach. Ale zgadało się też, dlaczego właściwie Żydzi (ci solidni mieszczanie-kupcy; nie z „Bundu" naturalnie, czy „Poalej Syjonu", a tym mniej z KPZR) - mimo pogromów, czarnej sotni, „czerty osiedłosti" (linii ograniczającej osiedlenie), procesów Bejlisa itd. - tęsknią do carskiej Rosji? Pawlikowski sam był raczej co się określało: „antyrosyjski", ale lubił dochodzić ścisłości. Był więc zdania, że fascynowało ich ówczesne: Prawo. Każdy wiedział, czego ma się trzymać: Wybuchy samowoli należały w gruncie do rzadkości. Był spokój. Nie było tej ekscytującej, prawno-publicznej, patriotyczno - społecznej dwutorowości. Ciągłych „obchodów", „Dni", „uchwał" itp., wkraczających w normalny bieg ulic i wywracających porządek, bywało, kilka razy w miesiącu. Z tej okazji opowiedział fakt historyczny z końca ubiegłego wieku, który słyszał od ojca, a który następnie w relacji jego kroniki (Irteński) wydanej w Londynie przybrał na­stępującą formę:

We wsi Kroże na Kowieńszczyźnie stał kościółek katolicki. Władze rosyjskie - działo się to pod koniec panowania Aleksandra III, a więc w okresie najsroższego od czasów Mikołaja I ucisku - postanowiły ten kościół zamknąć. Chłopi parafianie stawiali czynny opór. Doszło do gwałtu. Przedstawicieli władzy poturbowano. Przestępstwo uznano za zbrodnię stanu. Kilkudziesięciu chłopów oskarżono o czynny opór władzy. Na ławie obrończej zasiadł kwiat adwokatury rosyjskiej. Proces był od początku do końca jednym z najświetniejszych pokazów tej wspaniałej instytucji, jaką było sądownictwo rosyjskie po reformie Aleksandra II. W czasie rozprawy w Wilnie miał miejsce dialog, który przez długie lata elektryzował sfery inteligenckie imperium rosyjskiego. Na świadka wezwano gubernatora kowieńskiego Klingenberga, jednego z głównych reżyserów zamachu na kościół w Krożach. Obrońca: Świadku Klingenberg... - Świadek (zwracając się do sądu): Proszę pouczyć obrońcę, że nie jestem dla niego „świadkiem", lecz jego ekscelencją, tajnym radcą stanu, szambelanem i gubernatorem. -Przewodniczący sądu: Dla sądu nie ma tajnych radców i szambelanów, lecz tylko strony i świadkowie. Świadku Klingenberg, proszę odpowiadać na pytania obrońcy!

Istotnie, trudno było sobie wyobrazić, by za niepodległej Polski adwokat wileński ośmielił się zwrócić do pana wojewody per: „Świadek Bociański, świadek Kostek-Biernacki"... I by przewodniczący sądu ośmielił się pouczyć w ten sposób dygnitarza. Kronika Pawlikowskiego w tym przypadku ilustruje różnicę, jaka zachodzi pomiędzy historią a banałem ignorancji. Słyszałem niedawno, gdy pewien literat mówił przez pewne radio: „Sądownictwo rosyjskie, które już w czasach carskich było zawsze parodią prawa..." Czytana na co dzień ignorancja w rodzaju: „Breżniew reprezentuje tradycje tyrańskiej władzy i jest następcą carów, tak jak KGB jest następcą Ochrany..." stała się już od dawna powszednim chlebem, z masłem obowiązującego sloganiarstwa. Ale czasem, doprawdy, przykro jest czytać, gdy np. najuczciwszy z publicystów, znający przy tym rzeczy z własnego doświadczenia, w najsłuszniejszym artykule wtrąci nagle takie zdanie: „... ustrój totalitarny carski albo sowiecki..." - Mój Boże, czy autor zdaje sobie sprawę co to jest „totalitarny"? Po bolszewizmie, po hitleryzmie? Czy zdaje sobie sprawę z historycznego nonsensu, nazywając ustrój sprzed r. 1914 „totalitarnym? Przecież musi sobie zdawać. A jednak pisze... I w dodatku kończy swój rozumny artykuł przeciwko obrzucaniu innych narodów chamskimi połajankami -rozumną uwagą pod adresem tych „... którzy operują zamiast argumentacją... wystąpieniem nie nadającym się do rzeczowej polemiki, a wyrządzającym nieobliczalne szkody naszej kulturze i naszej polityce". Naturalnie, że wyrządzają szkodę. Albowiem bez znajomości historii nie ma kultury.

Niedawno jeden z bardzo czcigodnych historyków polskich opisał w artykule jak podczas pierwszej okupacji niemieckiej w latach 1915-18 na terenie tzw. „Ober-Ostu" Niemiec szczuł wilczurem biednych Żydów. A w następnym artykule jak święty ksiądz wstawiennictwem i protekcją swoją wyratował z rąk niemieckich podczas okupacji w pierwszej wojnie jakichś Żydów skazanych na śmierć. Naturalnie, że wypadki odbiegające od reguły zdarzają się w życiu, a już w wojnie, zawsze. Ale wyraźna sugestia „pod smak" narodowej demagogii, że wszyscy Niemcy, i zawsze, muszą być „źli", i że zawsze gnębili Żydów, i że pierwsza okupacja nie różniła się od drugiej pod tym względem, jest wielką nieprawdą historyczną. Gdyż reguła była akurat odwrotna. O ile pamiętam, to z reguły raczej Żydzi bywali protektorami do władz niemieckich podczas tamtej okupacji. To, co nazywało się wówczas „międzynarodowym żydostwem", stawiało na państwa centralne. Dla każdego kozaka każdy Żyd był synonimem „szpiega niemieckiego". I odwrotnie, u przeciętnego Niemca cieszył się dużymi przywilejami, już chociażby ze względu na znajomość języka niemieckiego (także z reguły). Nie ma chyba trudności w odszukaniu prawdy w archiwach naukowych. Czy więc pisanie nieprawdy historycznej przez bardzo czcigodnego historyka, nawet dla tak wzniosłego celu jak dla pokrzepie­nia serca rodzimej demagogii, jest wkładem do kultury narodowej?

Wkład Pawlikowskiego do poznania ostatnich dziesięcioleci naszego kraju jest marginesowy. Upstrzony daleko posuniętym subiektywizmem, anegdotą, personaliami znajomych i krewnych, malunkiem krajobrazu. Ale mimo wszystkich usterek, jakie można dostrzec w jego prywatnej kronice, nie można dostrzec nigdzie nonsensu na użytek banału. Dlatego czyta się ją jak żywą historię.

Pawlikowski, jak wspomniałem, był zapalonym myśliwym. Dobrze to czy źle; ale wskutek ciągłego obcowania z przyrodą dochodził do głębszego jej wyczucia. Osobiście mam największe zaufanie do „naturalistów". Wydaje mi się zawsze, że łatwiej uchwytują związki przyczynowe jakie są, w odróżnieniu od innych, którzy wolą je dostrzegać jakimi być powinny. Ten swoisty naturalizm w widzeniu rzeczy Pawlikowski przenosił z głuszców i cietrzewi na ludzi. Z łatwością przechodził z debaty w leśnym szałasie z gajowym, ze ścieżki przez moczary, na bruk stołecznych arterii i ich spraw. I wzruszał ramionami, gdy mu wmawiano, że oglądany żywym okiem przedmiot jest zupełnie inny niż jest, bo tak zawyrokował jakiś autorytet. Pisarstwo Pawlikowskiego na pewno wszystkim z branży „asfalt-intelektualistów" wydawać się musi bezbrzeżnie naiwne. Bo trzeba pamiętać, że nie ma ludni z większym zamiłowaniem do zginania karku, pełzania na brzuchu przed autorytetem, wodzem i dyktatorem jak lewicujący intelektualiści, „rewolucjoniści", „progresiści", „awangardziści". Nigdy też nie bywało takiej masy zuniformowanych, jak tłumy dzisiejszych rozczochrańców młodzieżowych.

Pawlikowskiemu zawdzięczamy przypomnienie, że już w r. 1912, na wystawie futurystów w Petersburgu, wystawiono zdechłą mysz, przybitą na sznurku do deski, jako produkt sztuki nowoczesnej. Dziesięć lat temu sam oglądałem na wielkiej monachijskiej wystawie parę brudnych pończoch zwisających na sznurku. W roku bieżącym, 1972, tzn. równo 60 lat od tamtej zdechłej myszy w Petersburgu, parę zdeptanych podeszew zawieszonych w gablotce na wystawie awangardy. Ale minister Włoch, Preti, przypomniał akurat, że przed kilku laty na wystawie sztuki „modernej" w Rzymie wystawiono powieszoną na sznurku blaszankę z ludzkimi ekskrementami... A przypomniał to w związku z wernisażem XXXII Biennale, sztuki w Wenecji, gdzie „wystawiono" żywego człowieka, upośledzonego fizycznie i umysłowo, który siedział z zamkniętymi oczami, zwisającymi rękami, z szyldem na szyi: „Drugie rozwiązanie nieśmiertelności. Universum się nie porusza". A gdy wreszcie wybuchło oburzenie na sali, „eksponat" za­mieniono na małą, żywą dziewczynkę, która płakała żywymi łzami... (Ech, na mój gust, nahajami rozpędziłbym tę zgraję „artystów”!)

Otóż Pawlikowski zestawiając „petersburską mysz" z osiągnięciami współczesnego abstrakcjonizmu, stwierdza, że to nie jest... żaden postęp. Ale stwierdza w sposób nierozważnie prosty. I to nie jest do przyjęcia dziś, gdy wymagane jest co najmniej „gombrowiczowskie” uzasadnienie. Podobnie jak w sposób nieoględnie prosty, zakańczając pierwszą część swej kroniki wybuchem wojny światowej r. 1914, pisze:

„Bajka -słodka bajka miękkich czasów XIX stulecia -skończyła się”.

Wybuch drugiej wojny światowej zastał Pawlikowskiego w Toruniu. Później był w Wilnie, włączonym na krótko do Republiki Litewskiej. Tu pisywał stale do mojej Gazety Codziennej. Jeszcze przed wkroczeniem bolszewików w czerwcu 1940, udało mu się przedostać do Szwecji. Następnie do Londynu. Stąd, przed laty, wyjechał do Berkeley w Kalifornii, gdzie był wykładowcą na tamtejszym uniwersytecie.

Nogi go bolały, miał zwężenie żył. Nie mógł już chodzić sam na polowania, ale wyjeżdżał razem z przyjacielem, Stefanem Jankowskim, i czekał na jego powrót. Gdy ten wracał z pól ryżowych, przynosząc upolowane dzikie kaczki i gęsi, Pawlikowski oceniał okiem fachowym, rozpytywał o każdy strzał. A później zasiadali do uczty, podlewanej nalewką domowego wyrobu. Lubił pieczone kaczki i zwłaszcza pasztet z gęsi. W tym roku miał jechać do Europy. Czuł się znowu doskonale. Przedtem wybrał się z żoną na Hawaje. Dnia 30 maja, po śniadaniu, poszli na plażę. Pawlikowski pływał w Oceanie Wielkim czyli Spokojnym, był wesół, żartował. Później robił na plaży zdjęcia ładnych dziewcząt. Później wysypywał piasek ze swoich sandałów plażowych, i... Umarł zupełnie nagle, w sekundę już go nie było. Wszystkie zabiegi, aby przywrócić mu bicie serca, były daremne.

Zgodnie z jego dawnym życzeniem, pochowany został na Wyspach Hawajskich („tam, gdzie umrę"). Od tego miejsca do Baćkowa (Baćkauszczina - znaczy po białorusku: ojczyzna) w Mińszczyźnie jest równie daleko na zachód przez ocean, całą Azję i Wschodnią Europę, jak na wschód przez ocean, Amerykę, ocean i Zachodnią Europę.

Zapewne nie dane mi będzie odwiedzić grobu przyjaciela.

 

Wiadomości 1972 nr 34 (1377)

Nasz Czas nr 1 za 2007 r.