Biblioteka dzieł Józefa Mackiewicza

Wileńska powieść kryminalnaFelicja Romanowska

 


I.

 

Dnia 12 maja 1933 r. wróciłem do mego mieszkania po nocnej obławie na bolszewików, którą prowadziłem jako kierownik policji tajnej m. Wilna, wraz z moimi komendantami na Wilno i na województwo. Obława udała się, złapaliśmy najobrzydliwszych hersztów: Stefana J., Henryka D., oraz Marjana Żeleńskiego. Wyrwałem kontakt elektryczny, który łączył mnie z biurem. Poczułem chęć snu. Poszedłem do łazienki i puściłem ukrop do wanny. Pomału rozbierając się, rozkładałem dłonie nad parą lecącej do wanny wody. Poczucie, że zaraz mi będzie ciepło i że potem wyciągnę się w łóżku, sprawiało mi przyjemność.
Nagle usłyszałem podniesiony głoś mej służącej i krzyk na nią mego sekretarza. ,,Coś musiało się stać" - odrazu pomyślałem sobie. Drzwi otworzyły się pędem. Sekretarz wprost krzyknął:


-Wojewoda!
- Czego wojewoda?...
- Krzyczy, wrzeszczy, żeby pan był natychmiast, natychmiast.
Od 20 lat pracuję w policji. Znam się na tem. Czułem, że wyczyściłem Wilno tej nocy. Znowuż wojewodę znałem jako człowieka zrównoważonego, który nigdy nie podnosił głosu. Zacząłem się z powrotem zapinać. „Dni 14 godzin 8 szukałem spinek" - przemknęło mi przez głowę zdanie jakiegoś durnia, który obliczył statystycznie, na co stracił swoje 43-letnie życie. -Zawsze to sobie przypominam, kiedy szukam spinek. Co mogło się stać wojewodzie? Może komendant policji wpadł do balji? Jak czytelnik widzi, byłem senny, różne głupie myśli lazły mi do głowy. Wojewoda nie miał ze mną dotychczas żadnych bezpośrednich stosunków służbowych.
Tymczasem sekretarz posłał po taksówkę, która nie przyjeżdżała. Wojewoda jest w swojem mieszkaniu prywatnem. Prawie nigdy tam nie chodzę. Nie zapraszają mnie na rauty. Wpadłem jednak po schodach i już wycierałem nogi w skórę wilczą.
- „Pan wojewoda prosi".
Wszedłem do gabinetu. Wojewoda stał przy biurku zmarszczony i jak mi się wydało, strasznie zły. Po jego prawej stronie stał komendant policji na województwo wileńskie, po lewej taki sam komendant na m. Wilno. Mundury. Srebrne guziki. Wszyscy wysokiego wzrostu. Ja tylko wzrostu małego.
„Panie Mańkowski" - powiedział wo­jewoda.
Głos jego wydał mi się drwiący.
,,Aresztują mnie" -- pomyślałem.
Panie Mańkowski, z wyraźnym wysiłkiem powiedział wojewoda, musi pan mi zaraz pomóc w bardzo ważnej, osobistej, rodzinnej sprawie.
- Słucham pana wojewody - powiedziałem. Dlaczego wszyscy stoją? - pomyślałem.
- Nie całą godzinę temu z ogrodu Bernardyńskiego porwano mi córeczkę.
- To się zrobi Panie Wojewodo - odpowiedziałem banalnie. Bo coś we mnie stuknęło - sen mnie odleciał. Zrozumiałem, że tę sprawę muszę wygrać. Wiedziałem, że moi przełożeni pojęcia o niczem nie mają. I dlatego poczułem, że moja godzina wybiła. Mój Tulon. Poczułem się Bonapartem. I dlatego powiedziałem to, czego wobec moich przełożonych dotychczas nigdy jeszcze nie powiedziałem i powiedzieć bym nie mógł.
- Będę prosił mego szefa o swobodę działania i trochę czasu dla tej sprawy.

 


II

 


Wtedy jeden z komendantów zabrał głos.
- Jesteśmy już tutaj od dwudziestu minut. Piastunka pana wojewody, która właś­ciwie jest mamką jego córeczki, poszła do Bernardyńskiego ogrodu przed godz. 9-tą. Dziecko było uśpione w wózku. Piastunka postawiła je na gazonie, opodal stacji pomp. Kiedy spostrzegła, że dziecka brak, poczęła krzyczeć. Zjawił się policjant Małowieski Nr. 2069 i dał znać do komendy policji z prywatnego aparatu państwa Konecznych przy ul. Królewskiej 9.
Ledwie słuchałem tego wykładu któregoś z moich przełożonych.
Oczy me pożądliwie patrzały na telefon, stojący na biurku pana wojewody. Ale się opanowałem, skłoniłem się, wyszedłem. Przechodząc do wyjścia korytarzem, zawróciłem nagle. Tam, gdzie podczas rautów jest szatnia. Jest tam okrągły pokój, a w nim telefon. Zamknąłem za sobą drzwi na klucz.
- Hallo 155. To ty dzieweczko, proszę Iskander z Kaziem, ogród Bernardyński. - Żywo.
W ogrodzie Bernardyńskim spotkałem przedewszystkiem bladą panią. Miała włosy rudawe, trochę takichże piegów na twarzy. Zęby duże, białe. Ale twarz bladą zupełne. Oczy rozszerzone. Była to nieszczęśliwa wo­jewodzina.
Mamka z miną ogłupiałą. Policjanci wy­praszali publiczność z ogrodu od linji placu przed teatrem. Było ich wielu. Miało się wrażenie, że tam na murawie ujrzy się trupa.
Skłoniłem się wojewodzinie. „Niech pani idzie do domu". Wiedziałem, że mnie nie posłucha. Zobaczyłem wózek na trawie. Ogromny przodownik leżał na brzuchu. Znałem go. Był to gość nieznośny i zarozumiały. Teraz pewno miał nadzieje takie same, jak ja.
Badanie śladów na piasku było oczywistym nonsensem. Ludzi było dużo. Sprowadzony przezemnie pies powąchał daną mu kołderkę, którą wziąłem z wózka.
Wlepiłem w niego oczy. Pies rezolutnie poszedł naprzód z Giermanowiczem.

 

 

III.

 

Zwróciłem się teraz do wojewodziny.
- Nie widziałem nigdy córeczki Pani
Wojewodziny. Ile miała miesięcy?
- Pięć.
Miała ciągle rozszerzone bezprzytomnie oczy. Widziałem, że nic ciekawego nie otrzymam z tej indagacji.
Mamka stała tuż, obok.
- Skąd jesteście?
- Z Krakowa.
- Jak to było?
- A ja postawiłam Agatkę i odeszłam kilka kroków. Wracam, niema. Oglądam się. Na trawniku nie było nikogo. Zaczęłam krzyczeć. Ludzie się zbiegli. Policjant. Czy nie widzieli. Wszyscy pytali się.
- Czemu oddaliliście się od dziecka? Dziewczyna jąka się.
- Czemu oddaliliście się od dziecka? Widzę, że dziewczyna zdaje sobie sprawę, że to nie pani domu, że to pyta policja. Widzę, że dziewczyna mniejwięcej rozumie, co to policja.
- Za swoją potrzebą.
Wojewodzina odwraca się nagłym ruchem. Teraz ja rozkazuję. Ruchem wymownym nakazuję wojewodzinie milczenie.
- Wasze dziecko?
- Toż umarło.
- Z kim?
- A w Krakowie.
- Z kim, nazwisko?
- Walenty Góral. Od saperów z Kopca Kościuszki. On jeszcze przy wojsku.
- Gracjanowski - mówię do podchodzącego wywiadowcy. - Gracjanowski za­raz do naczelnika poczty. Ze wszystkich skrzynek wileńskich listy. Adresowaną na imię pana wojewody czy wojewodziny korespondencję, zatrzymać.

 

IV.

 

Pies wyszedł bramą koło Wilenki. Biegnę w tym kierunku. Pies może spłoszyć. Znają go kryminaliści. Wysyłając go, gram va banque.
Wbiegając przez bramę ogrodu Bernardyńskiego na mały skwerek koło kościołów, nie widzę psa. Widok na dwa mosty i plac metropolitalny mam otwarty. Albo więc poszedł w stronę Bakszty, Sofjanik, otaczając Sobór, albo na zaułek Bernardyński, czy Ś-to Michalski. Dobry policjant ma jakieś intuicje, przeczucie, węch, bo ja wiem. Dość, że bieg­nę pędem na Ś-to Michalski i tu dopiero podnoszę melonik, który mi się zsunął na czoło i wycieram czoło chustką.
Pies stoi przed domem Nr. 27.
Giermanowicz ogląda się na mnie. Rozumiemy się. Mały ruch ręką, ale broń Boże nie podnosząc do góry, tylko tak na poziomie kieszeni. Giermanowicz ciągnie psa dalej. Więc to numer 27-my.
Mam uczucie skomplikowane. Właściwie powinienem podskoczyć do góry z radości. Tu z tego numeru 27 wzięliśmy dziś niebezpiecznego komunistę, Polaka, do niedawna wierzącego katolika, niejakiego Marjana Żeleńskiego. Żona jego, którąśmy zostawili, histerycznie nam wymyślała. Byłby to więc czyn niepoczytalnej kobiety. Prawie napewno, tak! Żona Żeleńskiego mogła znać wojewodzinę i jej dziecko. Sam dziś w nocy, byłem w tem mieszkaniu, sam słyszałem jej obelgi.
Ostrożnie, spokojnie, mijam Nr. 27. Nie, nie wystawię tu żadnej warty. To histeryczka. Gotowa zadusić dziecko, jeśli policja zjawi się do niej. Zrobimy to inaczej.
Oglądam się. Widzę, jak jeden z moich wywiadowców podąża za mną. Zatrzymuję się, kaszlę. To znak. Za chwilę wywiadowca jest koło mnie.
„Uważaj, aby z Nr. 27 nie wywieźli dziecka. W razie czego, aresztuj".
Idę do Sztralla. Telefonuję. Muszę widzieć pewną osobę, z którą mogę się spotkać tylko w zakonspirowanem mieszkaniu, które jest daleko. To mi jest bardzo niewy­godne. Ale znów stawiam na jedną kartę.
Na rogu Sztralla zatrzymuje mnie wywiadowca wysłany na pocztę.
- Panie Naczelniku, naczelnik poczty kazał mi pana szukać. Pan wojewoda prosi.
- Niech prosi. Dobrze. Pójdę do niego.
Póki mi tamtą osobę, potrzebną mi do mie­szkania konspiracyjnego znajdą, mogę pogadać z wojewodą. Trzeba go uprzedzić, iż jeśli sprawa przedłuży się, to nie będzie mo­żna mi przerywać tak co chwila.

 

V.

 

Wojewoda:
- Panie Mańkowski, pan kazał zatrzymać moją korespondencję?
- Tak jest, panie wojewodo.
- Sądzę, że nie mógł pan tego uczynić bez conajmniej mego zezwolenia.
- Chciałem otrzymać to pozwolenie ex post.
- Naczelnik poczty ma ją wysłać za chwilę. Co pan znalazł w ogrodzie?
Na to wszedł urzędnik pocztowy: „Tylko jeden list, panie wojewodo" - powiedział.
Spojrzałem. Był to list w szarej koper­cie, zaadresowany wyraźnem pismem, litery kreślone były szerokiemi pasmami atramentu
- Naczelnik kazał powiedzieć, że ten list musiał być wrzucony do skrzynki o 10 go­dzinie na ul. św. Anny - powiedział urzęd­nik.
A więc niedaleko miejsca porwania, ­ pomyślałem i widzę, że wojewoda myśli to samo.
- Dziękuję panu - mówi wojewoda do urzędnika.
Po jego wyjściu, do mnie:
- Ten list nie może mieć nic wspólnego ze sprawą. Jest to do mnie list, ściśle oso­bisty.
A po chwili dodaje:
- To od znanego literata wileńskiego, Kazimierza Leczyckiego.
Patrzę na wojewodę. Widzę jego podbródek świeżo wygolony, jego oczy niebieskie, jego twarz młodą, przystojną, męską. Patrzę i nie mówię nic. Ale ta chwila jest dla mnie przełomowa. Gdybym był tylko sługu­sem, odezwałbym się w tej chwili. Gdybym był efekciarzem, tobym krzyknął. Ale jestem policjantem i mam nerwy człowieka walki, człowieka przygotowanego do tego, aby się nie zdradzić w okolicznościach najbardziej nadzwyczajnych. I ja milczę. Bo ja wiem. Bo ja byłem kolegą szkolnym Kazia Leczyckiego. I znam doskonale jego charakter pisma. I wiem, że koperta, którą wojewoda w ręku trzyma, nie ma nic wspólnego z pismem Leczyckiego.

 


VI.

 

Siedziałem w konspiracyjnem mieszkaniu. Osobie, która tam przyszła, wydałem polecenie pójścia do mieszkania komunistki Żeleńskiej i wyciągnąć ją pod jakimkolwiek pozorem z domu. Następnie my, policja, przyjdziemy i przeszukamy, czy niema dziecka ukrytego.
Blum, (ten wywiadowca, który został na Ś-to Michalskim), miał mnie zawiadomić, kiedy moja wspólniczka wyjdzie z Żeleńską na ulicę.
Nie mogłem jednak długo wytrzymać. Sprawa ta mnie rozpaliła. Toteż po pewnym czasie poszedłem znów na Ś-to Michalski.
I tu czekało mnie duże rozczarowanie. Blum powiadomił mnie, że znana mu konfidentka, którą nazywał „młodą żydówką", wyszła ze Ś-to Michalskiego sama i mijając go, rzuciła mu wyraz „wyjechała”.
Dziwna sytuacja.
Teraz już mogłem iść do kamienicy. Poszliśmy razem z Blumem.
Zapukaliśmy do mieszkania Żeleńskiej.
Przypadkiem trąciwszy klamkę, skonstatowałem, że mieszkanie było otwarte.
Panował tam nieład. Rzeczy były rozrzucone po rewizji z dzisiejszej nocy. Kilka pokoików i żywej duszy.
Posłałem Bluma po Giermanowicza z „Iskandrem", sam stanąłem w kuchence, będącej jednocześnie przedpokojem. Mieszkanie miało jedno wyjście. Szyby niemyte nie wiem ile czasu, prawie nieprzeźroczyste. Ze schodów dolatywał mnie zapach kleju introligatorskiego, prażonych jarzyn, mydlin i innych obrzydliwości.
Blum nie wracał.
Nagle usłyszałem z wyższego piętra czy­jeś kroki. Szedł mężczyzna ciężko stąpając po drewnianych, skrzypiących, stękających schodach.
Słyszałem nietylko kroki, lecz i gwizd na nutę:
Siekiera, motyka, piłka, kleszcze,
Wyjrzałem w momencie, gdy mężczyzna mijał drzwi mojej kuchenki. Był to drab wysoki, ubrany z wytwornością sutenera. Jakby wyraz zdziwienia przeleciał przez jego twarz. Wydało mi się, że poszedł dalej już z udawaną obojętnością. Tylko z ostatnich schodów doleciał mnie gwizd:
Siekiera, motyka, piłka, kleszcze.
Jeszcze jakieś dziesięć minut czekania i zjawili się Blum z Giermanowiczem i Iskandrem.
Raz jeszcze kołderka małej wojewodzianki i pies zaczyna węszyć.
Ze środka pokoju stołowego mieszkania komunistów Żeleńskich rusza Iskander na górę. Znów ten zapach nieznośny „prażonego bobu", zapach latami niewietrzonych mieszkań wileńskich, ser, szmaty, gnil, klej, wszystko jest w tym smrodzie. Iskander o­piera się decydująco przedniemi łapami o drzwi bez napisu, drzwi prawie na poddaszu.
- Mieszkanie z jednem wejściem, - mówi Giermanowicz.
Pukam, nic. Blum jest człowiekiem, któ­ry otwiera wszystkie drzwi. Te są zamknięte na zamek francuski. Blum otwiera je jakąś blaszką, którą wyjmuje z kieszeni.
Nie mieszkanie, a pokój. Okno ciemne. Brudnawe prześcieradło powieszone na sznurku ma osłaniać stojące za niem nieza­słane łóżko; stół nieheblowany, okruchy chleba i nóż do krajania chleba. Na ćwieku wisi eleganckie damskie palto.
Podchodzę do palta i ogarnia mnie znowu trochę zdumienie, trochę złość. Palto, najwyraźniej pachnie perfumami wojewodziny! Tak jest! Przecież oto najdalej 3 godziny mówiłem z nią. Nie zapominam zapachu perfum. W moim zawodzie jest to konieczne. Tak jest i nie może być żadnej wątpliwości. To są perfumy wojewodziny.
Ten ze swoim listem, ta palto zostawia w jakiejś norze! Z niechęcią oglądam palto…
„Gallerie Lafayette" - czytam - Paris. ­ No, niema wątpliwości.
Blum wyciąga latarkę elektryczną. Szuka wszędzie. Nie znajdujemy nic. Pościel brudna, trochę męskiej, ordynarnej bielizny. Podarte skarpetki, jedna elegancka koszula, kupiona u Szumańskich Nr. 40, jeszcze nie noszona.
Patrzę na moich agentów, chcąc z ich oczu wywołać jakiś plan działania. Ale niestety, widzę, że obaj wstrzymują ziewania. Na ich twarzach widać straszliwe zmęczenie. Przecież cała ta sprawa wypadła po nocy całkowicie bezsennej.
Oczy ludzkie są najlepszem źródłem pomysłów i natchnień, lecz nie wtedy, kiedy są zaspane. Odwracam więc głowę od zaspanych agentów i kombinuję choć czuję, że i moje nerwy podważone są trochę zniechęceniem, trochę snem.
- Ten typ musiał być z tego mieszka­nia. Ten gwizdający. Ale do cholery, tu było dziecko i gdzież się podziało. Na dole go niema, tu go niema. A przecież Iskander jest tak zdecydowany. Złapać typa... Ba! złapać mogę go tylko ja, bo tylko ja go widziałem. A cóż stało się z tą Żeleńską?
- Zostańcie tu, Blum - do szóstej. ­O szóstej przyślę wam zmianę. Jeśli nikogo nie będzie, pójdziecie z tą koszulą do Szu­mańskiego, sprawdźcie, kto ją kupił.
Wychodzę, starając się nie patrzeć na protestujące oczy sennego Bluma.

 


VII

 


Teraz znów na pocztę. Depesze szyfrowe na linje kolejowe z rysopisem Żeleńskiej i rozkazem zatrzymania takiej kobiety, gdyby jechała z dzieckiem, dziewczynką pięciomiesięczną. Nadziei mało. Ale jakim sposobem dziecko z domu przy Ś-to Michalskim 27 mogło się wydostać i zginąć?
Nie, nie zasnę. Toż są pierwsze godziny. Wywiadowcy przeważnie śpią. Nie, ja spać nie mogę.
Na placu Katedralnym spotykam jednego z komisarzy, który mi komunikuje, że o por­waniu dziecka, już wie całe Wilno.
Idę do „Ziemiańskiej" trochę się pożywić i wypić kieliszek wódki. Pierwsza osoba, która mi się rzuca tam w oczy, to drogi wogóle, a specjalnie drogi w tej chwili, Kazio Leczycki, zasiadający przed butelką koniaku. To spotkanie z Kaziem jest pierwszym szczęśliwym ewenementem od chwili rozpoczęcia śledztwa. Zwykle tak bywa, że nici same lezą do rąk, a tu nic.
Przysiadam się do niego.
-Kaziu, - mówię - drogi Kaziu, znasz ty wojewodę?
- Naszego, tego który został mianowany po awansie p. Jaszczołta na ministra spraw wewn. w gabinecie p. Pierackiego?
- Tego właśnie.
- Znam doskonale. Uczyłem go przecież historji polskiej i polityki jeszcze w gimnazjum mińskiem. On jest młodszy odemnie o 2 klasy.
- Co ty powiesz! - a przecież on nie jest mińszczanin. Nazywa się Lack, to nie jest mińskie nazwisko.
- Lack, - mówi Kazio, - Lack. Tak on jest z Kalisza.
- A jego żona?
- A bardzo miła. Nazywa się Dziewa­nowska. Halinka Dziewanowska. Uczyłem ją kiedyś religji i muzyki. Potem kształciła się w Krakowie. Tam wzięli ślub. I tam urodziła się im córeczka.
- A bywasz u nich?
- Właściwie pierwszy raz wczoraj wie­czorem. Gadaliśmy dość długo. Ja im opowiadałem, dlaczego pisałem „Manekina”.
- Hm!... i długo im to tłumaczyłeś?
- Dość długo.
- Nie wybierasz się do nich znowu, nie piszesz do nich czasami?
- Może się wybiorę.
O pisaniu ani słowa. Ale ja i bez tego wiem, że nie pisał. Wiem teraz także, że Leczycki przyszedł wojewodzie do głowy dlatego, że wieczorem siedział u niego. Byłoby zbyteczne dalej rozpytywać Leczyckiego. On nigdy nie kłamie, ale z tem wszystkiem o ludziach mówi albo dobrze, albo przesadnie dobrze.- Dlatego wojewoda nie chciał mi pokazać tamtego listu. - Sprawy amorosa?
- Ale te przecież się wyznaje tajnemu agentowi, jak księdzu na spowiedzi, albo lekarzowi. Ważne sprawy polityczne? - Chyba to. Ale przecież p. Dobosz ma telefon a inne władze nie potrzebują także wrzucać listów na św. Anny.
- Dowidzenia Ci Kaziu. Zapłacisz za mnie.
Rozumowania moje nabierają trochę cech senności i jak w soczewce zbierają się w konkluzji:
- Przecież ten drab nie uciekł z tego mieszkania. Widać, że zostawił różne rzeczy. Przyjdzie. Blum go złapie i wkońcu będziemy mieli jakieś nici.
Nie był on tam meldowany. Lokatorów tego domu znałem napamięć.
I mimo snu, powlokłem się teraz na plac Łukiski w sprawie aresztowań nocnych.

 


VIII.

 


Uprzedzam, że to co teraz opowiem, będzie śmieszne. Dla mnie było tylko tragicz­ne, ale dla czytelnika śmieszne. Niski wzrost, wielki brzuch, idjotyczny wypadek, to są wszystko rzeczy predestynowane, aby być tragicznemi dla jednostki, śmiesznemi dla otoczenia.
Przez cały czas wyżej opisanych zajść, mój zastępca, człowiek młody, wesoły i głupi, ale szybko robiący karjerę, bo bardzo sympatyczny i koleżeński, p. Iwasiewicz, spał po przepracowanej nocy. Teraz z Łukiszek posłałem mu telefonogram, aby przyszedł na Ś-to Michalski z wywiadowcą, albo nawet mundurowym, tylko przebranym w cywilne i byle wyspanym, oczywiście.
Na kilka minut przed szóstą, wkraczałem do kamienicy na Ś-to Michalskim. Bluma nie było na ulicy, ani na schodach. Włażę na dach.
Otwieram drzwi. Blum leży na łóżku i śpi.- Blum - wołam - Blum, psiakrew!
Blum siada na łóżku, potem wstaje. Patrzymy na siebie, potem na pokój.
Palto damskie o zapachu wojewodziny znikło z gwoździa. Znikła też i bielizna i koszula od Szumańskich i wszystko, cośmy wydobyli.
- Będziecie zwolnieni ze służby.
- Może mnie uśpili, panie komisarzu? Nie słucham go.
Poczucie nie śmieszności, lecz tragizmu łapie mnie za gardło. Wiem, że to dla wszystkich śmieszne, prócz dla Bluma i mnie.
Na tę scenę włazi roześmiany, w humorze wiosennego słoneczka, sam pan Iwasiewicz.
Pachnie od niego wodą kolońską Dandy d'Orsay. Rączki zaciera jedną o drugą. On tak zawsze, gotów przynieść najlepszą i najgorszą nowinę.
I tu zaczyna się dla czytelnika śmieszność numer 2. Dla mnie tragizm numer 2. Pachnący Iwasiewicz mówi:
- Przynoszę nowinę, panie naczelniku przynoszę nowinę.
- Złą, czy dobrą?
Mamka, panie naczelniku, mamka od pana wojewody uciekła: wyszła o 3-ciej i jeszcze jej niema i nie będze, bo ukradła broszkę i trochę innej biżuterji.
- A-a-a.
Ten okrzyk wyrwał się mi, ale pohamowałem się. Gwizdnęło mi w głowie to „siekiera, motyka, piłka, kleszcze". Przecie to nie palto wojewodziny tu wisiało, ale palto mamki, podarowane jej przez wojewodzinę.
- A-a-a. To, co Iskander znalazł, to może być nie droga porwanego dziecka przed porwaniem, lecz droga do ogrodu z pałacu. Tutaj na Ś-to Michalskim mieszkał poprostu kochanek piastunki, ten saper. Dziewczyna wstąpiła najprawdopodobniej do niego przed ogrodem i przed porwaniem. Dziewczyna była za głupia, aby uczestniczyć w porwaniu dziecka. Co najwyżej mogła być wciągnięta w tę sprawę. Ale jeśli chodzi o ślady, któremi szedłem; były tropem fałszywym.
Przeszedłem się po pokoju, aby się uspokoić, potem wyciągnąłem notes i napisałem dla Iwasiewicza dyspozycje:
1 ) Przeprowadzić śledztwo wśród służ­by p. wojewody, co wiedzą o zachowaniu się piastunki.
2) Zebrać od policji i konfidentów wia­domości o tem, czy nie przyjechał do Wilna w ostatnich czasach na występy jakiś opryszek krakowski.
3) Zadepeszować do tego oddziału saperów, który stoi na Kopcu Kościuszki w Krakowie z zapytaniem, czy niema tam żołnierza nazwiskiem Góral Walenty i co się z nim stało.
To uczyniwszy poszedłem spać.

 


IX.

 


Nazajutrz zbudził mnie Iwasiewicz.
Depesza z Krakowa nadeszła.
„Saper Góral Walenty zdezerterował w dniu 8 maja 1933 r. o godzinie 6 wieczorem. Wiadomości szczegółowe listownie".
Wiadomości z pałacu były następujące Piastunka małej wojewodzianki od kilku dni ginęła po kilka godzin dziennie. Nie zwracano na to większej uwagi, bo przedtem prowadziła się wzorowo. Stare palto od pani otrzymała przed dwoma tygodniami. Służba zauważyła, iż palto zginęło, ale daty ustalić nie było można. Najwyraźniej wszystko wskazywało na to, że piastunka była w kontakcie ze swoim kochankiem, który, aby ją wyzyskać, uciekł z Krakowa i przyjechał do Wilna.
Jako odpowiedź na ankietę wśród policji, otrzymał Iwasiewicz z III komisarjatu wiadomość, że dwie noce temu, awanturował się w domu schadzek przy ul. Mostowej 1, jakiś osobnik, mówiący z krakowska. Zatrzymany jednak nie był. Pozatem żadne raporty na jakiegoś specjalnie krakowskiego opryszka nie wskazywały i nic nam pod tym względem nie przyniosło poszukiwanie wiadomości wśród naszych konfidentów.
Pozatem jeszcze w sprawie komunistki Żeleńskiej. Ta znikła bez śladu. Na moje wczorajsze szyfrowe depesze, odpowiedział tylko posterunek policyjny w Białymstoku, że idąc za wskazówkami nadesłanego ryso­pisu wylegitymował panią R. jadącą z Wil­na, ale nie z dzieckiem, tylko z pełnoletnim panem S. Poza tą wiadomością żadnego echa o Żeleńskiej.
Wezwano mnie do pałacu.
Zastałem wojewodę przy biurku, zgnębionego i zmienionego bardzo. Wojewodzina z podkrążonemi od płaczu oczyma, zdenerwo­wana, trzęsąca się, przypominała, że niema na świecie siły większej, niż instynkt macierzyński. Wojewodzina zadała mi kilka pytań, przykładając czasem chusteczkę do ust, i opuściła pokój dopiero na wyraźną prośbę wojewody.
Wojewoda wtedy dał mi dwie koperty. Pierwsza zawierała list komitetu wyko­nawczego komunistycznej partji Białorusi Zachodniej, żądający wypuszczenia z więzinia Stefana J. i Marjana Żeleńskiego w ciądu tygodnia, w przeciwnym razie dziecko zostanie zabite. Nie było w tym liście wzmianki, że dziecko zostanie oddane w razie tego wypuszczenia. Na kopercie ołówkiem, widać przez naczelnika poczty było zaznaczone, że list wrzucony został do skrzynki pocztowej na ulicy św. Anny dzisiejszej nocy.
Drugi list był wrzucony do skrzynki na kolonji montwiłłowskiej, adresowany do „J. Wielmożnej Pani Wojewodziny Lackowej”. Oto jego treść:
„Szanowna Pani !
Chce Pani dziecko swe odzyskać - jest na to sposób. Jeździsz Pani sama autem, proszę wsiąść do Buicka swego i pojechać na ulicę, o której dowiesz się. Tam Pani do­wiesz się, gdzie masz jechać, albo może od­razu dzieciontko Pani oddamy. Proszę przy­gotować tylko 5.000 złotych. Pieniądze nie­wielkie, a dla Pani nieznaczące, tak że lepiej nic nie mówić, ani policji, ani mężulkowi, bo tak pani będzie miała dziecko napewno, za co honorem ręczymy, zresztą ono potrzebne nam nie jest, a sama Pani rozumie, że ryzyko dla Pani wielkie, a my wiemy, że nic Pani nie dostanie. Niech Pani dziś z domu nie wychodzi i spokojnie czeka, jeśli nie ma złych zamiarów.
Związek Ludzi Dobrej Woli".
- Cóż Pan myśli - przerwał wojewoda moje rozmyślania.
- No cóż - powiedziałem, odrywając oczy od papierów - złodzieje są przyzwoit­si od bolszewików, to tak zawsze.
- Tej bolszewickiej koperty żonie nie pokazałem, ale tę złodziejską czytała i dobrze, że czytała, bo to jej dodało otuchy. Wierzy, że dziecko jej zwrócą. Oczywiście, gdyby się dowiedziała, że z dwóch stron otrzymaliśmy takie samo handlowanie życiem dziecka, to nadzieje jej byłyby mniejsze.
Zacząłem głośno myśleć:
- I ci, i tamci piszą, że mają dziecko. Należy się liczyć, że łżą i jedni i drudzy. Złodziejski list zaufania we mnie nie budzi, ale muszę przyznać, że sprytnie rozwiązali kwestję, która w takich historjach jest naj­trudniejsza dla bandytów, to jest moment wręczenia okupu. Ci sobie wymyślili sposób zabezpieczający im maksimum bezpieczeń­stwa... Jestem przekonany, że będą telefonicznie starali się połączyć z panią wojewodziną. Wezwą ją, aby samochodem pojecha­ła na jakąś ulicę oddaloną, albo jeszcze pew­niej za miasto. Tam wsiądą do samochodu i każą jej jechać z wielką szybkością w ja­kimś kierunku. To istotnie, jest dość spryt­ny sposób pozbycia się policji. W każdym razie widać, że w ich planach leży opanowanie samochodu; po wywiezieniu wojewodziny za miasto, na zwrot dziecka tą drogą mało jest nadziei. Ale bolszewicy dają nam tydzień czasu, wobec tego tych kryminalistów możemy złapać.
- Jak pan to zrobi?
- Ile pan ma tutaj aparatów? - spytałem zamiast odpowiedzi.
- Dwa.
- A więc panie wojewodo, niech pan na­mówi żonę, aby kiedy zadzwonią do niej bandyci, zeczęła ich błagać, żeby dziecko oddali, przynieśli do pałacu, niech najdłużej ich zatrzyma przy telefonie. Bo oni spróbują telefonować. Z tego listu wynika, że będą telefonować. Przecież piszą: „niech Pani z domu nie wychodzi". Niech więc wojewodzina zatrzyma ich przy telefonie, ile będzie miała siły. Tymczasem kto inny niech zadzwoni do mnie, a ja spędzę dzień dzisiejszy na stacji telefonicznej...
- Rozumiem - powiedział wojewoda­ja sam będę siedział z żoną i zadzwonię do Pana.
Poszedłem na stację telefoniczną wileńską. Skonstatować, który numer dzwoni, jest tam dość łatwo. Najwyżej trzeba przejść wzdłuż wszystkich stolików, a ich jest stosunkowo niewiele. Wojewoda dał mi do dyspozycji swój samochód, który schowałem w garażu pocztowym z szoferem Giermano­wiczem, z psem, Gracjanowskim i Blumem, któremu chciałem wybaczyć, o ile na to za­służy.
Ale czekałem cały dzień, a telefonu z pa­łacu nie było, a raczej były, ale nie z oczeki­waną wiadomością. Wojewoda kilka razy pytał się mnie, czy warto, abym tak dzień tracił bezczynnie. Bałem się, że ktoś odegrał mój manewr, że ktoś widział samochód, wjeżdżający na pocztę, albo mnie wchodzącego do centrali telefonów.

 


X

 


Ale o 8 wieczór, głos drżący wojewody wezwał mnie:
- Dzwonią!
Rzuciłem się ku stolikom telefonicznym. Znalazłem odrazu. Ale Boże! cóż za niesz­częście, był to numer pewnej fabryki.
Dojazd autem do fabryki położonej, jak wiadomo o kilka kilometrów za miastem, jest bardzo trudny, nie mówiąc już o tem, że wy­maga conajmniej 20 minut czasu.
Mój plan opierał się na przypuszcze­niach, że kryminaliści nie rozporządzają a­paratem w żadnem prywatnem mieszkaniu, że będą dzwonić z budki w jakimś hotelu, czy restauracji. Wtedy byłoby łatwo ich schwytać, bo wymagałoby to nie więcej, niż 5 minut czasu. Nie przyszło mi do głowy, że użyją telefonu podmiejskiego, włączonego do sieci miejskiej.
- Psiakrew - zakląłem odruchowo i szybko począłem tłumaczyć wojewodzie:
- Więc niech wojewodzina wyjeżdża.
Proszę się niczego nie bać. Jedziemy pierw­si na miejsce. Wszystko będzie jak najle­piej. Głową ręczę za bezpieczeństwo.
Podniecony i zdopingowany rozgrywką, która nas czekała za jakieś pół godziny, za­wiesiłem słuchawkę, nie zwracając uwagi na molestujący głos wojewody. Wpadłem do garażu, wydałem ostatnie zarządzenia, i po pięciu minutach mknęliśmy już w kierunku fabryki, z której pochodził telefon. Giermanowicz jest jednym z najdzielniejszych szoferów. Zna każdą wyrwę w pro­mieniu kilkudziesięciu kilometrów od mia­sta, i w najgłębszych ciemnościach z zamkniętemi oczyma trafi do każdego punktu. Blum, upokorzony swoją niefortunną przygodą w zaułku Ś-to Michalskim, zechce napewno zrehabilitować się. Gracjanowski - ten człowiek djabłu na rogi pójdzie, a nasz Iskander ma węch jak wszystkie psy policyjne całego świata razem wzięte. Co do mnie, byłem przekonany, iż trzymam ich już w ręku... Pędziliśmy z szybkością 60 km. na godzinę, ze zgaszonemi reflektora­mi, podskakując na wyboistych ulicach Za­rzecza, prowadzeni nieomylną ręką Gier­manowicza.

 


XI.

 


Gdy wojewoda o godzinie 8 wieczór rzucił zdławionym głosem komisarzowi Mańkowskiemu - „dzwonią" - wojewodzina, nie panując nad wzruszeniem, trzymała słuchawkę. Dzielna kobieta, dla której fraszką był skok narciarski 30-metrowy i przelot Fokkerem z Wilna do Krakowa ­drżała.
- Tak - tak - powtarzała napół przytomnie do telefonu: - rozumiem, rozumiem... Dobrze... Ale Agatka, Agatka, na miłość boską! Co? Zdrowa, zdrowa, Bogu najwyższemu dzięki! Już, już - za chwilę wyruszam. Jestem gotowa.
Ze łzami rzuciła się na szyję wojewodzie - Zdrowa i żywa, rozumiesz? O, teraz czuję się silna i stanowcza. Jadę. Niema chwili do stracenia.
- Gdzież to jest? - wyszeptał woje­woda.
- Pół drogi do Nowej Wilejki. Na piątym kilometrze, zaraz za mostem czekają z Agatką. O, Jurku, jedyny Jurku...
- Ależ tak nie można, Halinko. Bój się Boga! Ja tracę głowę nie wiem co się ze mną dzieje. Czy Mańkowski nie zawiedzie? On przecie nie wie, gdzie ty właściwie masz stanąć. Zaczekaj chwilę. Porozumiem się z nim dokładniej...
Na molestujący głos wojewody Mańkowski już nie odpowiedział. ­
- Co robić? Co robić? -- wojewoda biegał po gabinecie, przyciskając dłonie do łomocących skroni: - za żadne skarby nie puszczę cię samej !
- Jurku, opamiętaj się. Bądź męż­czyzną!.
I wojewodzina zdecydowanym ruchem skierowała się do drzwi. A właśnie ktoś w nie zapukał. Wojewodzina zetknęła się z wchodzącym radcą Wiktorem Piotrowiczem.
- Pan wojewoda daruje - rzekł radca z teczką pod pachą, skłoniwszy się służbo­wo: - pan wojewoda daruje, że go niepokoję o tej porze i wkraczam brutalnie do domu, okrytego smutkiem, obowiązek jednak państwowy, przed którym muszą ustąpić najboleśniejsze zgoła sprawy osobiste, obowiązek, powtarzam, skłania mnie...
- Jezus Marja! - krzyknął wojewoda, przerywając radcy: - w takiej chwili! Pa­nie radco, panie Wiktorze drogi, niechże pan mnie oszczędza!
Lecz nagle, jakby olśniony, chwycił zdu­mionego radcę w ramiona i potrząsając nim mocno, zawołał:
- Sama Opatrzność zsyła nam pana! Halinko, pan Piotrowicz pojedzie z tobą.

 


XII

 


Wojewoda słusznie rozumował, że sam towarzyszyć żonie nie może. Porywcy Agatki poznaliby go odrazu, i mogłoby to skomplikować całą sprawę. Pozwolić zaś wojewodzinie udać się samochodem na niebezpieczną wyprawę - to przekraczało jego siły. Jednak bandyci zastrzegli wyraźnie, że wojewodzina musi przybyć na umówione miejsce bez osłony. Jak wybrnąć z trudnej sytuacji?
Radca Piotrowicz znalazł wyjście. Poinformowany w kilku słowach o co chodzi, wlot ogarnął położenie. Dopomóc wojewodzinie stało się dla niego nakazem obowiązku.
- Jestem gotów! - zawołał z zapałem: - gdzie auto?
- Stoi na dziedzińcu.
I nim wojewoda zdołał zorjentować się, radca sprężystym krokiem wybiegł z gabinetu.
- Niechże pani wojewodzina siada ­krzyknął w progu.
- Broń, broń! - rozległ się za nim zdenerwowany głos wojewody: - może pan nie ma rewolweru?
Ale radca już tych słów nie dosłyszał. Wojewodzina tymczasem szybko pakowała pięć tysięcy złotych do torebki, nałożyła autookulary i ściągnąwszy mocno paskiem swój płaszcz sportowy, skakała po dwa stopnie ze schodów, w biegu zapinając rękawiczki.
Dygocący 8-cylindrowy, niezawodny Buick stał na dziedzińcu, zwrócony latarniami na bramę wjazdową.
- W imię Boże! - wojewoda rozlata­nemi rękami pomagał żonie zasiąść przy kierownicy.
- Ruszaj! - dodał odruchowo, lecz raptownie uderzył się w czoło:
- Ale gdzież Piotrowicz?
- Jestem - i głos radcy, jakby zduszony, doleciał niskiem echem z wnętrza sa­mochodu.
Wojewoda szarpnął drzwiczki. W aucie nikogo nie było.
- Nerwy odmawiają mi posłuszeństwa - wzdrygnął się wojewoda: - czy ja śnię? Gdzież pan jest? Przecież tu nikogo niema?
Siedzenie samochodu podniosło się zlekka, ukazując głowę radcy.
- Jestem tutaj. Uważam, że to najpewniejsza kryjówka. Tu mnie nikt z bandytów nie dostrzeże, a ja mam świetny punkt obserwacyjny. Niech pan wojewoda będzie spokojny. Wszystko w porządku.
Wojewoda po raz pierwszy zapewne dnia tego odetchął z głęboką ulgą.
- Co za genjalny pomysł! Nie zapomnę panu tego do śmierci, drogi, kochany pani Wiktorze.
I mocno uciskając wyciągniętą z pod siedzenia dłoń radcy, rzekł na pożegnanie:
- A więc raz jeszcze, w imię Boże!
Panie radco, w pańskich rękach los mojej żony. Halinko, czas najwyższy.
Buick bezszelestnie poderwał się z miejsca. Czerwone światełko mignęło w bramie i auto zakręciło w ulicę Uniwersytecką. Wojewoda ze spuszczoną głową, wolnym krokiem jął wstępować po schodach pałacu.

 

XIII

 

Minąwszy most Zarzeczny, wdarłszy się pod górę za Krzyżem i zostawiwszy za sobą ostatnie zabudowania miasta, wojewodzina zwiększyła szybkość swego Buicka na szosie nowowilejskiej do stu kilometrów. Kilka minut dzieliło ją od upragnionego mostu. Zawrotna szybkość stała się zbawienną dla ukrytego pod siedzeniem radcy: zgięty napół w niewygodnej pozycji, nie zdążył nawet zdać sobie z niej sprawy, gdy auto zatrzymało się w mocnem szarpnięciu o kilka metrów za mostem.
Z obu rowów przydrożnych wyłoniło się po dwie postacie: czterech niewyraźnych osobników otoczyło auto. Jakkolwiek wo­jewodzina spodziewała się - liczniejszej być może - bandy, efekt był zbyt silny. Kaszkiety nasunięte na oczy, brudne szaliki na szyjach, owłosione i nieogolone twarze i te charakterystyczne ruchy zawodowych bandytów - wszystko razem wywołało niespodziewany wstrząs.
- Panie Wiktorze - krzyknęła dzielna niewiasta, zdradzając tym okrzykiem, że ktoś jeszcze musi być w aucie.
Jeden z bandytów spojrzał na nią podejrzliwie:
- Paniusia, jak widzę, tego.. niebardzo wypełniła nasze warunki? To niedobrze. U nas to tak: albo wzajemne zaufanie i czysta gra, albo...
I ciemna lufa rewolweru zamigotała w świetle samochowych latarni. Wojewodzi­na krzyknęła po raz drugi, niemal spazmatycznie. Krzyk ten zmusił radcę do interwencji. Wylazł z pod siedzenia i otwierając drzwiczki, zapytał:
- Co się tu dzieje?
Dwie latarki elektryczne kazały mu zmrużyć oczy.
A, to pan radca - ozwał się jeden z bandytów: - szanowanie! Gdzież to się radca uplacował?
Wzrok bandyty padł na podniesione po­duszki siedzenia.
- To tak? Nie było tu pewnie wygodnie?
Ordynarny śmiech bandy złowrogim zgrzytem uderzył w uszy radcy i wojewodziny, która zdążyła już całkowicie wrócić do równowagi...
- No, szoruj radca pod poduszki, ale migiem! Już cię niema, siup!
Nie pozostało nic innego, jak poddać się presji bandytów. Radca Piotrowicz posłusznie wrócił do swej kryjówki
- Ty Józiuk, siadaj sobie wygodnie na poduszkach - rzekł jeden z szajki, jak widać, herszt - tylko uważaj, żebyś na­szego radcy nie uraził. Wiadomo, delikat­na osoba.
Gruby śmiech zawtórował tym sławom, herszt zaś zwrócił się do wojewodziny:
- Forsa jest? No, z rączki do rączki! Wojewodzina pośpiesznie oddała toreb­kę, której zawartość skrupulatnie przeliczono.
- Zgadza się. W porządku. Teraz pa­niusia pozwoli na dół, tak - tutaj - błotka niema, nóżki się nie ubrudzą.
Wojewodzina jak automat wypełniała rozkazy bandy.
- Antek i Franek do środka. Ja siądę przy kierownicy.
Bandyci zajęli miejsca. Nie ulegało wąt­pliwości, że mieli zamiar porwać auto, zostawiając wojewodzinę na bezludnej szosie, w ciemnościach nocy.
- Ale dziecko, dziecko? -- jęknęła wojewodzina drżącymi wargami.
- A cóż paniusia myślisz? Za kogo nas masz? My ludzie rzetelne. Mańka, dawaj bachora.
Na te słowa wyłoniła się z rowu postać obdartej dziewczyny, trzymająca przy pier­siach niemowlę.
- Widzisz, paniusia. Jeszcze karmili Agatkę, aby głodu nie zaznała. Mańka, sia­daj przy mnie.
Szybkim ruchem znalazła się Mańka przy herszcie bandy, który wszedł obecnie w obowiązki szofera. Auto ruszyło pędem z radcą Piotrowiczem pod siedzeniem.
Oszołomiona i zdezorjentowana całą sceną, która rozegrała się w tempie kinematograficznem, wojewodzina poczęła rozwijać łachmany, otulające ciałko niemowlęcia. Księżyc wyjrzał właśnie z za chmur. W jego seledynowem świetle wojewodzina przekonała się z przerażeniem, że nagie niemowlę było płci męskiej.
Nieszczęśliwa kobieta zemdlona osunęła się do rowu.

 

XIV.

 

Panna Felicja Romanowska*) lubiła na­miętnie konne wycieczki. Nałoży, bywało, żokejkę, w której jej tak do twarzy, czarny kubraczek, briczesy w kratkę i buty z ostrogami -dosiędzie rączego konia i hejże po błoniach z wiatrem w zawody.
Szosa nowowilejska stanowiła jej zwyczajną trasę dla swej .malowniczości w spadach i zakrętach, odsłaniających wciąz nowe widoki. Wdole wije się Wilenka wartkim nurtem, a w jej falach tłumy ką­piących się. Po drugiej stronie szosy lasy i zagajniki, tętniące śpiewem ptasząt. Szum wody, okrzyki pływaków, ptaszęcy świr­got, i powiewy wiatru mieszają się w dźwięczną symfonję, której przyjemnie posłuchać z góry. Panna Fela, bywało, podjedzie nieraz do urwistego brzegu Wilenki, przechyli się na siodle i osłaniając dłonią oczy, w które bije blask wody i słońca. zawoła:
- Hej, hej, dobrzy ludzie, a co wy tam robicie?
- Hej, hej, - odpowiadają - kąpiemy się, panienko!
- Panie Boże dopomóż! - odkrzyknie im panna Fela i popędzi konika.
Owego pamiętnego dnia majowego, kiedy wojewodzina otrzymała list od „Ludzi dobrej woli", panna Romanowska ruszyła samotnie w dalszą przejażdżkę.
Wyjechała w godzinach popołudniowych, około ósmej wieczór była w Mic­kunach, skąd po krótkim odpoczynku i lekkim posiłku, udała się w drogę powrotną do Wilna.
Noc już prawie zapadła. Tylko księżyc, przedzierając się przez skłębione chmury, zwiastujące burzę majową, oświetlał nie­kiedy opustoszałą już o tej porze szosę. Powietrze, naładowane elektrycznością, ociężało nieco, i spragnione płuca amazonki oddychały coraz trudniej. Koń niepokoił się, strzygąc od czasu do czasu uszami, jak to zwykle przed burzą bywa. Zwalniał więc kroku, to też panna Fela musiała go coraz częściej podniecać ostrogami.
Nagle, na ostrym zakręcie, za którym całe pole usiane jest w tem miejscu gliniankami, pełnemi brudnej i mętnej wody, wierzchowiec panny Feli zaczął parskać i chrapać, najwyraźniej wyczuwając niebezpieczeństwo. Nie pomogło przyjazne klepanie po jego giętkiej szyi i zachęcające słowa odważnej amazonki. Koń stanął raptownie, wrywając się kopytami w ziemię i chrapiąc nie miał zamiaru iść dalej.
- Ktoś tu musi być - szepnęła do siebie amazonka, postanawiając zbadać sy­tuację.
Zeskoczywszy elastycznie z siodła i puszczając luzem wierzchowca, panna Fela przesadziła rów, nad którym rosły niskie krzewy. Oczom jej przedstawił się drama­tyczny widok:
- Panie Wiktorze, co to ma znaczyć?

 


XV.

 


Jechaliśmy milcząc. Od Krzywego Koła Chevrolet wojewódzki ześlizgnął się z wyłączonym motorem, bezszelestnie z gór. Teraz pod górę. Huk motoru rozpraszał moje myśli: Jakiś policjant zwrócił uwagę na auto bez świateł. Począł dawać znaki, usiłu­jąc nas zatrzymać. Zwróciło to uwagę kilku przechodniów.
- Gazu, Giermanowicz!
Mój dzielny policjant odwrócił się z nad kierownicy i zrobił słuszną uwagę:
- Panie naczelniku, myślę włączyć światła przednie. Nikt nas nie zauważył jak wyjeżdżaliśmy z miasta. Teraz na szosie dużo chodzi taksówek i autobusów. Auto bez reflektorów więcej zwraca uwagi, a pod taką górę motor ryczy jak piekło.
- Macie słuszność, - odrzekłem. Że też mi to odrazu nie przyszło do głowy. Kiepski ze mnie policjant. Jechać będziemy mogli prędzej. Zwolna jęły mnie opanowywać refleksje. Świeży wiatr dmuchał nam w twarze, powiało ciepłem majowej nocy i wilgocią rosy jednocześnie. Usiadłem wygodniej na poduszkach i poczułem jakby osłabienie w kościach. - Po tylu wrażeniach, po nieprzespanych nocach. - Auto dudniło a stronami biegły topole, w blaskach reflektorów ich pnie wyłaniały się nagle, białe, niesamowite, z czarnej czeluści nocy i biegły, biegły. W takich chwilach, gdy za pół godziny rozegrać się może decydujący moment, najlepiej nie myśleć o niczem, a raczej myśleć o rzeczach postronnych, błahych. Chwilowe odprężenie nerwów, dobrze zrobi... Chciało mi
*)Autorka zaznacza„ że w rękopisie swojej powieści osobę nadobnej amazonki innem oznaczyła nazwiskiem, bardziej może znanem osobom występującym w powieści. W ostatniej jednak chwili doszedł ją gwałtowny sprzeciw tej osoby, która nie życzy sobie przejść do literatury. Panna Romanowska, chcąc dać przykład wyższości ponad przesądy, która kobiety, zajmujące się literaturą, cechować powinna, a jeśli chodzi o star­szą generację literatek, to wiemy, że cechuje -­ odważnie wprowadza siebie samą do zajmującej akcji.

się w tej chwili po­prostu marzyć. - Z tego stanu wyrwał mnie dziwny zapach, ostry zapach jakby perfum. Pociągnąłem nosem kilkakrotnie.
- Blum, gdzie się pan tak uperfumował?!
- Ja nie, panie naczelniku, to... może fryzjer.
- Dobrze się wam powodzi, jak widzę. W domu brzytwy nie macie?
Ale Blum odwrócił do mnie twarz pełną zakłopotania i wyrzutu zarazem.
- Panie naczelniku, jeszcze w domu przecie nie byłem!
- No, no, nagroda nas zato nie minie. - Tak jest panie naczelniku. - Odparł smętnie.
Spojrzałem po bokach.
- Giermanowicz, minęliśmy już Pusz­karnię?
- Juuuż! - doleciał mię głos z nad rozdygotanego motoru. Jeszcze jeden zakręt. Auto poszło ciszej. Wyprostowałem się i rękę machinalnie włożyłem do kieszeni.
- Przyznam, iż nie mam zaufania do belgijskich eNeFów. Piątkę wogóle za broń nie uważam, a raczej za straszak. Siódemka belgijska często zacina. Używam zawsze automatycznego pistoletu „Mauser” cal. 765. Ma świetny chwyt, kolbę drewnianą i po wystrzeleniu dziewięciu nabojów automa­tycznie nabija magazyn zapasowy. Teraz, ku swemu przerażeniu skonstatowałem: że nie zabrałem ze sobą drugiego magazynu. Nie było jednak czasu na rozmyślanie.
- To tu?
- Ta droga w prawo - szepnął Gracjanowski.
- Zgasić światła. Czy daleko jeszcze w bok?
- Możemy zawrócić. Droga miękka, idzie wdół. Pojedziemy bez motoru. Szkoda czasu na piechotę. - Objaśniał Giermanowicz.

 


XVI.

 

Auto zawróciło i po rozmiękłym piasku potoczyło się między gęstym sośniakiem i jedliną. Otwarłem drzwiczki i stanąłem prawą nogą na stopniu. Jednak piasek głęboki utrudniał jazdę. Stanęliśmy w kotlinie. Dosyć.
- Ale jak on stąd nawróci? - wtrącił Blum.
- Cicho, do djabła! Drzwiczek nie zamykać, żeby nie było trzasku. Maszynę zostawimy. Ja z Giermanowiczem i z psem przodem, wy z tyłu. - Wydałem te rozkazy szeptem. - Ten szept jednak raził moje własne ucho, taka cisza śmiertelna panowała wokół. Na niebie zbierały się ciem­ne chmury, zwiastując burzę. Postaliśmy chwilę. Nic. Śmiertelna cisza.
- Za mną...
Wąwóz stał się jeszcze głębszy. Nad głowami mieliśmy zbitą kopułę liści. Stąpa­liśmy jak widma po głębokim piachu. Nagle - co to ?! - wyraźnie szelest. Gracjanowski zbliżył twarz do mego ucha: „To nie, to Wilenka, rzeka". - Pomiędzy gęstwiną olch, krzaków leszczyny i młodych świerków zamajaczyła biała plama fabryki. Gracjanowski wysunął się naprzód, bo znał do­brze miejscowość. Obeszliśmy dokoła zabudowania. Żywej duszy. Wszędzie ciemno. Pies nie zaszczekał. Iskander ocierał mi się łbem o kolano, stąpał jak cień, ale nie okazywał zainteresowania. – Tu mieszka do­zorca.
Leciutko, stuk, stuk, kolbą rewolweru. Żadnej odpowiedzi.
Ach te męczące, męczące, policyjne dobijanie się do drzwi! Wieleż tracić trzeba nam energji, czasu, wiele wyładować nerwów! A jakiejż wprawy i znajomości ludzkiego głosu, wymaga, ta prosta na pozór czynność stukania do drzwi. Kto i jak się odezwie. Od tego zależy postępowanie policji. Albo mówi grzecznie i perswaduje, albo działa terorem, grozi, łomocze i wyłamuje drzwi.
Drugi raz, - mocniej: stuk, stuk. - ­Wreszcie głos kobiecy: „Kto tam?". Była to żona dozorcy. Długo trwały pertraktacje, zanim mi otworzyła. W tym czasie Giermanowicz stał od strony rzeki, Gracjanowki i Blum z drugiej, przy dwóch wejściach. Teraz Iskander węszył zajadle koło drzwi dozorcy. Żona otworzyła wreszcie. Męża niema, nikogo niema. - Co, dokąd poszedł ? Z wieczora do Nowej Wilejki. Gospodarza niema. Jest jeden robotnik, śpi w składzie:
- Stary ten człowiek nie umiał nic powiedzieć i wydawał się szczerze zdziwiony naszą wizytą. Rano przyjdą robotnicy, może oni co widzieli.
- Nie było tu nikogo?
- Nie słychać było.
- Gdzie telefon?
Dozorczyni zaprowadziła nas poprzez ciemne pokoje biura, składy, schody, na gó­rę do kancelarji. Słaby płomień świecy rzucał fantastyczne cienie. Iskander biegł pierwszy, później dreptała dozorczyni, zaczem ja, za mną Blum.
- Co to, elektryczności niema u was?
- Pogasła dlaczeguś dziś.
- Hm... Blum uważaj.
W kancelarji panował wzorowy porzą­dek. Na biurku stał telefon, a słuchawka… leżała odłożona na bibule. Jedno okno zlek­ka uchylone. Otwarłem je i spojrzałem w dół. Nie było wysoko... Oto wszystko. Ro­bić rewizję, szukać. Poco? Dobry policjant winien mieć intuicję. Intuicja mówiła mi, żeśmy albo przyjechali zapóźno, albo... Nie, tu stanowczo niema nikogo. Wystarczy spojrzeć na psa. Usiadł i gryzł palec tylnej nogi.
Jazda stąd! Prędko! Coś mię pchało ku szosie, byle szybciej ! Tylny bieg. Zapalić światła.

 


XVII.

 


To, co się stało następnie, przeszło moje wszystkie oczekiwania. Przy wjeździe na szosę spotkaliśmy postać kobiecą z dzieckiem na ręku. Twarz miała zastygłą w jakiejś niemej rozpaczy, a na policzkach roz­mazane ślady łez. To była wojewodzina. Opowiedziała wszystko. Ach, żeśmy tyle czasu stracili w tej przeklętej fabryce! Teraz gazu co sił do Nowej Wilejki. Na posterunek! Ani chwili do stracenia. Jednak około 8-miu minut musiałem zużytkować zanim na posterunku policyjnym wydałem niezbędne rozkazy. Zatelefonować do Wilna po auto dla wojewodziny; do komendy powiatowej o zarządzeniu pościgu; do Michaliszek i Świru o zatrzymanie każdego auta osobowego; bachora przesłać rano do Zakładu Dzieciątka Jezus; dać nam zaraz jednego policjanta z karabinem.
- Dowidzenia pani, przepraszam, ani sekundy dłużej na rozmowę!
Giermanowicz zdołał się już wywiedzieć, że w ciągu ostatniej godziny dwa auta przeszły przez miasteczko, ale obydwa skierowały się na trakt Połocki.
Boże, cóż za pech, prześladował mię cały dzień dzisiejszy! Teraz przejazd. Pociąg idzie, więc przejazd zamknięty automatycznie. Motor stoi przed szlabanem i warczy, drży cały, niecierpliwi się. Sekundy biegną. Zaczynam kląć, co mi się zdarza w chwilach niezwykłego zdenerwowania. Ten pociąg robi chyba półtora kilometra na godzinę! - Nareszcie! Dwie minuty straty. Prędzej, prędzej! Wykręcamy po jezdni, podskakujemy na wybojach. Straszny jest ten odcinek drogi.
- Zaraz wyjeżdżamy na szosę - mówi mundurowy.
Oto drugi przejazd, przelatujemy po szynach. Przed nami, w świetle reflektorów le­żała wstęga szosy, równiutka, prosta linja, ciągnie się gdzieś w tajemniczą nieskończoność i ginie w ciemnościach. - No, teraz!
Sześćdziesiąt, 70, 80;strzałka szybkości biegnie coraz dalej; dziewięćdziesiąt, sto... samochód przysiadł jakby do ziemi, wyrzucił kurz z pod opon i poleciał nisko, jak ptak sto dziesięć na godzinę. Przechylony poprzez karoserję patrzałem w dal.
Nagle Giermanowicz hamuje... Co się stało! Dlaczego wszyscy sięgnęli raptem po rewolwery? Już widzę dokładnie: przed nami w ciemności, czerwona latarka tylnego światła. Jakieś duże, osobowe auto stoi na szosie.

 


XVIII

 

Muszę się przyznać, z niekłamaną dumą,
że w wypadkach, jak teraz, wobec bezpośrednio grożącego niebezpieczeństwa, w oczekiwaniu stanowczej rozgrywki - opa­nowuję całkowicie swe nerwy i zdobywam się na zimną krew.
Stałem w samochodzie pochylony nad Giermanowiczem, prawą ręką trzymając za klamkę drzwiczek i szybko wydałem roz­kazy:
- Nie hamować maszyny! Pełnym gazem naprzód! Wszystkie reflektory! Dziesięć kroków od auta, stanąć! Wyskakiwać na boki i nie włazić w światło!
Żżuchch - ciężko stęknąwszy zarył się Chevrolet o kilka kroków przed tajemni­czem autem. Skoczyłem pierwszy z rewolwerem w ręku, przez rów na pole; za mną Iskander. Giermanowicz wyłączył motor i skoczył również w prawo. Pozostali w lewo. W ten sposób, sami ukryci w cieniu, oślepiając spodziewanych bandytów reflektorami, - mieliśmy dokładnie oświetlone pole widzenia. Nie było najmniejszej wątpliwo ści. Przed nami stał ciężki, wojewódzki Buick.
Ściskałem kolbę rewolweru. Byłem przy­gotowany na wszystko. Staliśmy tak chwilę, jak skamieniali w miejscu. Gdzieś z dala, z wilgotnych łąk, odezwał się derkacz, raz i drugi. Ale w Buicku wojewody panowała cisza. Niema nikogo. Auto najwidoczniej porzucono.
- Zgasić światła -- powiedziałem przygnębionym głosem. - Giermanowicz obejrzyjcie maszynę. Siadłem wyczerpany na stopniu. To te nieprzespane noce...
Starszy posterunkowy dotknął motoru. Próbował następnie różnych części, obejrzał koła, wreszcie zdał raport:
- Panie naczelniku, zabrakło im benzyny. Przebili opony i kiszki. Motor je­szcze ciepły. Tylko co zwiali.
W tej chwili przeraźliwa błyskawica roz­darła powietrze, padł grom. Zerwał się nagły wicher i rozszalała na dobre burza. Deszcz począł lać jak z cebra. - To nas otrzeźwiło. Wleźliśmy pod budę i jęli rozstrząsać sytuację spokojnie.

 


XIX

 


Bandyci zostawili auto i uciekli. Uciec mogli wprost, w lewo, lub wprawo, albo też uszli jakiś kawał szosą, by następnie skręcić. Poszukiwać ich w tej chwili w najbliższych zaroślach, jest rzeczą absurdalną. Wszędzie, w tej okolicy rozciągają się wielkie lasy. Łatwiejby znaleźć szpilkę w stogu siana. - A jak się przedstawia topografja terenu? W lewo od szosy, aż po linję kole­jową Wilno-Zemgale, suchy las szpilkowy, o gęstem podszyciu . W prawo, pola, łąki, rzeka Wilenka, następnie zbite masy leśne Nadleśnictwa Ławaryskiego. Tak nam obja­śniał policjant mundurowy.
- A więc? - zapytał Gracjanowski.
- A więc, mogli pójść zarówno w lewo, jak w prawo.
­Pełen rezygnacji zapaliłem papierosa, pierwszego od wyjazdu z Wilna i zagłębiwszy się w poduszkach, udawałem wobec swych podwładnych, że roję jakoweś genjalne plany podczas gdy właściwie w głowie mojej panowała pustka, zmęczenie, chęć snu i chaos. Co robić? - Blum prosił służbiście o ogień. Podałem mu ogarek.
I oto nas czterech, oficera, i dzielnych wywiadowców, skierował na właściwe tory jeden policjant mundurowy Komendy Powiatowej. Ten właśnie, któregośmy wzięli z Nowej Wilejki. Nazywał się Bilunas i znał doskonale miejscowy teren i stosunki. Powiedział tak:
- Ja radzę jechać do Mickun. 'I'am jest „nasz człowiek, trzyma herbaciarnię. On wie dużo. Jeżeli to jest taka znaczna szajka bandytów, on musi wiedzieć i wskaże. ­Wszyscy spojrzeli na mnie. Oczywiście kazałem jechać.

 


XX

 

Wincenty Bukowski trzymał herbaciarnię w Mickunach od lat 5-ciu. Mówiono o nim, że trudnił się przemytem, ale niech mu to idzie w niepamięć. Urodzony w Kobylni­ku, prowadził jakiś czas mały handelek na Zarzeczu w Wilnie, zwinął go przezornie jeszcze przed kryzysem. Gdzieś w tajemniczy sposób spławił teścia i kupił kawał gruntu w Mickunach. Spokojny w obejściu, poważny, ważył każde słowo zanim go z ust wypuścił. Każdego miał w zwyczaju obejrzeć od stóp do głów. Czynił przytem wrażenie człowieka godnego zaufania, bo w rezultacie mówił prosto i wyraźnie. -­Nie wiem dlaczego, miałem wrażenie, że ten człowiek wie o wszystkiem, choć nas o nic nie pytał, a tylko słuchał. Kazał podać herbaty. Herbaty - nie wódki. To dobrze świadczyło o jego intencjach. Sam wypił pół szklanki, otarł pot z pełnego, jak księżyc oblicza i zapytał wreszcie Bilunasa:
- Gdzie stało auto?
- Pomiędzy mniej więcej Ulitą i De­rzelami.
- Aha. - Włożył kapotę. Zmarszczyw­szy czoło spojrzał przez otwarte okno na niebo, następnie na zegarek. Za 20-cia dwunasta. Jeszcze raz obrzucił nas wszystkich wzrokiem i spytał po raz drugi:
- Broń panowie macie?
- Mamy - odrzekłem.
- Aha. To idziemy.
- Dokąd? - spytałem, trochę zniecierpliwiony jego kobylnicką flegmą.
Bukowski tylko nasunął czapkę na czoło i zwrócił się do Bilunasa.
- Tylnim chodam.

 


XXI

 


Gdyśmy uszli kawał drogi, po rozmiękłym po deszczu gruncie. Odezwał się znów niespodziewanie Bukowski.
Jeżeli ich niema w Muchnie, tedy są jeszcze w Borkach. Jeśli ni tu, ni tu, znaczysia dali się prosta leśnym trybam przez błota do Brzeźniaków. Daleka droga. Tam dziś nie zajdziem. Tylko panowie - zwrócił się nagle w moją stronę - żeb nicht nie wiedział, że ja w ta sprawa zamieszany. Ja ich znam.
Do miejsca będzie może ze trzy kilometry, aleśmy szli omal godzinę. Na wscho­dzie niebo jęło się już różowić, gdy ujrzeliśmy polanę. W kierunku zachodnim, koło rzeki widniały trzy zabudowania. Bliżej lasu samotna odryna. Nasz przewodnik stanął jak wryty i nakazał milczenie. Spoj­rzał dokładnie po okolicy, zatrzymał dłuższy wzrok na odrynie i szepnął:
- Jest. - Poczem cofnął się w głąb zarośli.
Zimny, jak ten wiosenny poranek, przeszedł mi dreszcz po kościach. Dreszcz decydującej minuty.
- Baczność chłopcy. Bilunas z karabi­nem i Blum od strony lasu. Kto będzie uciekał, walić prosto w łeb. Psa trzymajcie ze sobą. - Panowie, za mną.
Nie spojrzałem nawet na twarze towarzyszy. Wiem, że szli wiernie krok w krok. Minąwszy kilka krzaków leszczyny, ujrzeliśmy wolną przestrzeń, która dzieliła nas od odryny. Zupełnie milcząc przeszliśmy te kilkanaście metrów do ślepej ściany budynku. Giermanowicz przyłożył ucho. Nic, cisza. Czyżby znowu fiasko?
- A kto tam? - odezwał się nagle donośny głos, z frontu, od drzwi. Zamar­liśmy w bezruchu.
- Kto tam? - Znów ten sam głosi, raczej spokojny i dobrotliwy.
Giermanowicz -- pierwszy ruszył, wyjrzał z za węgła i podszedł do nawpół przymkniętych wierzei.
- A pan kto? - zapytał.
- Ja stróż - odpowiedział tenże dobrotliwy głos.
Znów napróżno! - pomyślałem - psia­kre... nagle - traach! Huknął strzał, po­czem drugi i chwila ciszy śmiertelnej. Ktoś zeskoczył z wysoka na trawę. Wypadliśmy z Gracjanowskim jednocześnie z za rogu. Giermanowicz leżał ukrywszy twarz w dłoniach. Ktoś się nad nim pochylał. Trach! trach! - dałem dwa strały z odległości trzech kroków. Mignęły w pomroce białka oczu, postać zachwiała się i runęła jak worek na ziemię. W tej chwili zeskoczyło z siana trzech ludzi.
- Ręce do góry! -- wrzasnąłem na całe gardło.
Gracjanowski podbiegł i strzelił wprost najbliższemu w piersi. Ten padł szeroko rozmachując rękami. Ale najbliższy jego towarzysz skoczył jak ryś, porwał wprawnym ruchem wywiadawcę za gardło i usi­łował obalić. W tej chwili drugi strzelił do mnie z obreza. Chybił. Nie zdążył zarepetować. Porwałem za lufę. Puścił karabin i ścisnął mi prawą rękę z rewolwerem. Dałem strzał w powietrze, ale jednocześnie uczułem straszne uderzenie butem w brzuch. Nie wypuszczając karabinu i rewolweru padłem nawznak. Bandyta skoczył do ucieczki. Traach! - piuu! - gwizdnęła kula. To strzelał Bilunas. Chybił. Traach - piwu! przeleciała druga nademną, ale bandyta już się skrył w zaroślach. Usiłowałem powstać. W tej chwili nadbiegł Blum. Nie zapomnę nigdy jego złowrogich oczu, które ujrzałem w ułamku sekundy. Podbiegł z tyłu do walczącego z Gracjanowskim bandyty, podniósł swą ciężką, niedźwiedzią rękę i trzasł straszliwie kolbą „nagana" w potylicę czaszki. - Przymkną­łem oczy. Po wszystkiem - pomyślałem.
W następnej chwili Blum pomagał mi wstać. Czułem ból w okolicach brzucha, ale przecież nie byłem nawet ranny. Już mogłem iść od biedy. Gorzej było z Giermanowiczem. Ten miał postrzelone prawe udo. Gracjanowski z Bilunasem trzymali go popod ręce.
Nagle, ze złożonego w odrynie siana, zsunęła się zwolna, zaczepiając i unosząc ponad kolana spódnicę, postać dziewczyny. Oparła się milcząc o bierwiona budynku. Patrzała dziwnie na nas, trochę zakłopotana, nachalna i wystraszona jednocześnie.
- Jak się nazywasz?
- Mańka.

 


XII

 

Panna Felicja Romanowska, którą zo­stawiliśmy w chwili, gdy ratowała znale­zionego na szosie nowowilejskiej radcę Piotrowicza, zachowała narazie milczenie o szczegółach nocnego spotkania. Zresztą, nie interesowało to nikogo, gdyż całe Wil­no zelektryzowane było porwaniem małej Agatki.
Wieść o nieszczęściu, które dotknęło dom wojewody, rozniosła się lotem błyska­wicy. Antoni Wendorf, sekretarz wojewody, telefonował natychmiast do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, skąd postanowiono wysłać specjalnego urzędnika, celem zbadania na miejscu okoliczności, w jakich por­wanie nastąpiło. Urzędnik wydziału sztuki, Tadeusz Łopalewski, na którym spoczywał obowiązek układania przemówień dla wszystkich wojewodów, przystąpił do skomponowania odpowiedniej, brzemiennej w myśli mowy, przeznaczonej do wygłoszenia przez wojewodę wobec urzędników, gdyż nazajutrz mieli się oni stawić w wielkiej sali konferencyjnej z kondolencjami.
- Panowie - powiedział im treściwie wojewoda - wiem, co was tu sprowadza. Dziękuję. Z głębi zbolałego serca dziękuję, mówiąc wam wszystkim staropolskie Bóg zapłać. Ale, panowie, mój ból ojcowski i wasze gorące uczucia winny ustąpić przed obowiązkiem obywatelskim i nakazem pra­cy, coraz intensywniejszej, coraz bardziej wytężonej pracy! Do pracy więc, panowie, do pracy!
- Do pracy! - pochwycili radośnie urzędnicy, i pokrzepieni na duchu podnio­słemi słowy, zabrali się energicznie do komentowania na najróżniejsze sposoby nieszczęśliwego wypadku.
Plotkom i domysłom nie było końca. Wysuwano najfantastyczniejsze przypuszczenia. Jedni sądzili, że porwanie ma podłoże wyraźnie romansowe. Inni zastanawiali się, czy nie jest to jakaś grubsza gra polityczna, od której zależeć może cała karjera lubia­nego przez wszystkich wojewody. Ma on, dzięki sympatji, którą się cieszy wśród urzędników, dużo wrogów w Warszawie. Kto wie, czy ktoś z jego przeciwników po­litycznych nie umaczał palców w całej aferze. Porwali Agatkę, licząc, że po tym fakcie w ministerstwie powiedzą Lackowi:
- Własnej córki upilnować nie mogłeś, a całego województwa chcesz pilnować? Nie, bratku,..
I pogonią w stan spoczynku.
- Przeciwnie - gorączkował się radca Hartung: - to właśnie najlepiej świadczy o wojewodzie! Jest dzień i noc tak zajęty sprawami państwowemi, że czasu nawet nie miał, aby za Agatką patrzeć.
- A na koj czort - wtrącił się naczelnik M. K. Pawlikowski: - na koj czort patrzeć wojewodzie za dzieckiem? Cóż on, mamka? niańka, czy co?
Naturalnie wspomniano porwanie synka Lindbergha i małego Lejbowicza, przeprowadzono pomiędzy temi faktami analogję, rzecz prosta nieistotną i zaciemniającą raczej sprawę. Jeden tylko mały i szustry radca Aleksander Trocki, zwany popularnie wśród kolegów Saszką, nie mówił nic i chodził z tajemniczą miną: on niby wie, ale nie powie. Palce zaś jego lewej ręki nie przestawały pieścić odznaki sportowej P.O.S., która widniała w klapie marynarki, zaszczytnie zdobyta po biegu na 10 kilometrów.
Wszystkie pisma wileńskie wystąpiły z nadzwyczajnemi dodatkami i artykułami na temat porwania i nieszczęścia, które spadło na rodzinę wojewody Lacka.
Eugenja Kobylińska Masiejewska, znana poetka, ogłosiła okolicznościowy wiersz. Nosił on tytuł „Żale wojewodziny" z podtytułem i dedykacją:
„Strapionej matce, zespolona z nią w macierzyńskiem uczuciu, wiersz ten "poświęcam".
Wiersz brzmiał jak następuje:
Na oknie deszczowa łuska
Chwieją się wgórze rolety,
A serce matki ból muska...
Agatko, gdzie ty?
Za oknem deszcz pada skośnie,
Chmurami mieni się szyba...
W pięciomiesięcznej swej wiośnie
Nie możesz zginąć chyba?
Po szybie krople wdół płyną,
Myśl pragnie za tobą pobiec...
Gdzie jesteś moja dziecino?
Odpowiedz matce, odpowiedz...
Szyba jest taka omglona,
Cień się na niebo położył...
Z tęsknoty mamże dziś skonać,
Czy we łzach żyć wciąż, o Boże!
Prawie jednocześnie ukazał się feljeton pióra najznakomitszej literatki wileńskiej Heleny Romer Ochenkowskiej.
- „Pamiętam - czytano w nim ze wzruszeniem - pamiętam, gdy po raz pierwszy znalazłam się w Krakowie. Było to w roku 1880. Dziesięcioletnia zaledwie, prze­śliczna dziewczynka, wywołująca zachwyty Wyspiańskiego, błąkałam się po ulicach i placach czarownego miasta, i już wówczas •w rojeniach dziecięcych widziałam swój uroczysty, ogólnopolski pogrzeb na Wawelu.
A idą posępni, a grają im dzwony żałobne - brzmiały mi w uszach nieśmiertelne słowa poety. Ach, jakże pragnęłam Wawelu! Był to wówczas szczyt moich marzeń. Błąkałam się więc po ulicach, zachodziłam czę­sto do domu państwa Zdziechowskich, gdzie na wspomnieniach pięciu Romerów spływał nam słodko czas. Gawędziliśmy o Alfredzie Romerze, znakomitym malarzu i rzeźbia­rzu; o Edwardzie, również malarzu; o nie­ustraszonym Janie, generale dywizji, zmar­łym w r. 1869; nakoniec o Eugenjuszu, ge­ografie, autorze świetnego „Atlasu geograficznego", i Michale, publicyście... Budziliśmy w duszach naszych wizję Wilna i cu­downej kaplicy Romerów w Trokach... Nie­powrotne, niezapomniane chwile...
„I właśnie, gdym tak raz biegła przez Planty z pensji SS. Sakramentek, doszedł mię cichy płacz dziecięcia. Obejrzałam się dokoła: nikogo wpobliżu nie było. Obejrzałam się raz jeszcze - płacz coraz wyraźniejszy, jakby zdołu pochodzący. Nachylam się - a w krzakach leży maleńka, prześliczna dziecina. Porwałam ją w ramiona, osypując pocałunkami. Nagle w alei uka­zał się nienawistny austrjacki policjant.
- Co tu panienka robi? - zapytał su­rowo: - czyje to dziecko?
- Moje! - zawołałam nie zdając sobie jeszcze sprawy z tego, że palnęłam głup­stwo: - znalazłam je właśnie w krzakach.
Policjant uśmiechnął się. Musiałam być rozkoszna w swej rozbrajającej naiwności.
- Psiakrew - rzekł brutalnie - znowu podrzutek!
- Podrzutek? - wyszeptałam w naj­wyższem zdumieniu, gdyż po raz pierwszy w życiu usłyszałam to słowo: - co to znaczy podrzutek?
- Niech panienka lepiej idzie do szkoły - skarcił mię stróż porządku publicznego, wyrywając z rąk kwilące niemowlę.... Oddalił się szybko, pozostawiając mię na pastwę pierwszego głębokiego przeżycia. Zrozumiałam wówczas cały ból matki, której odbierają dziecko, pojęłam tragedję niewinnej dzieciny, rzuconej gdzieś w krza­ki...
Chwila ta stanęła mi żywo w pamięci, dzisiaj, gdy dowiedziałam się o ciosie, któ­ry poraził miłą i kochaną panią Halinę Lackową... I jej Agatka, jak tamto dziecię kra­kowskie, przeżywa swą pierwszą tragedję opuszczenia i wydarcia z objęć kochającej matki. I ona, skamieniała w boleści mat­ka, miotana jest tem straszliwem uczuciem krzywdy, jakiej ja doznałam, gdy okrutna ręka obcego człowieka sięgnęła po maleń­stwo, które jeszcze przed chwilą tak czule pieściłam"...
Silne wrażenie wywołał również artykuł „Dziennika Wileńskiego".
„Głęboki upadek moralności, rozluźnienie obyczajów, załamanie się życia rodzin­nego i zachwianie podstaw religijno-etycznych - podkreślało to pismo - są dzisiaj objawem nagminnym, panoszącym się za­straszająco w naszem społeczeństwie. Nie będziemy wskazywali na przyczyny tego smutnego zjawiska, nie chcąc narażać się na jeszcze jedną konfiskatę. Ale każdy zdrowo myślący człowiek zrozumie, o co nam chodzi. I bez wytykania palcem wiemy, gdzie szukać źródła zła.
Gdyby nie uczucia humanitarne, które w tej chwili żywimy dla wojewody i jego rodziny, moglibyśmy zacytować pewne przysłowie. Kto mieczem wojuje, ten od miecza ginie - głosi stara narodowa prawda. Sa­nacja, w przymierzu z Wiślickim zapomnia­ła o niej. Zapomniała, że wszelki zły czyn człowieka musi się wreszcie przeciw niemu samemu zwrócić, że przekleństwo złego czynu prędzej czy później z nawiązką na głowę występną spadnie.
Zapewne - porwanie Agatki mrozi nam krew w żyłach i wywołuje okrzyk przerażenia na usta. Jednakowoż - władza, któ­ra faworyzuje Żydów, która tłumi wszelki odruch sumienia narodowego, wchodząc w konszachty z ciemnemi siłami, czyhającymi na zgubę narodu - władza taka nie zasłu­guje na współczucie. I gdybyśmy się dowiedzieli, że małą Agatkę porwano na mace (zważmy, że pascha żydowska przypada w roku bieżącym na dzień 14 maja, porwania zaś dokonano dnia 13-go zrana), nie zdziwilibyśmy się wcale. Fakt ten potwierdził­by tylko nasze słuszne przewidywania, którym niejednokrotnie, mimo represji, dajemy na tem miejscu wyraz i dawać go będziemy nieustraszenie"...

 


XXIII

 


Związek Pracy Obywatelskiej Kobiet, na którego czele stała sprężysta i państwo­wotwórczo nastawiona przewodnicząca dt. Z. Rostkowska, postanowił niezwłocznie przystąpić do odpowiedniego zamanifestowiania swych uczuć kobiecych i obywatelskich. Po dłuższej dyskusji uznano, że najlepszą formą wyrażenia wojewodzinie symatji i współczucia będzie ofiarowanie jej portretu porwanej Agatki. Z propozycją wykonania portretu zwrócono się do wybitnego malarza Kazimierza Kwiatkowskiego. Pewną przeszkodą była nieobecność Agatki, jednakowoż Związek Kobiet zdołał dy­skretnie (pod pozorem zawieszenia fotografji w sali Związku) uprosić wojewodzinę o podobiznę córeczki, i artysta zabrał się ochoczo do pracy. W kilka dni portret był gotów. Przedstawiał on, w stylu klasycyz­mu wileńskiego, maleństwo siedzące w wózku ze smoczkiem i buteleczką. Na widok portretu Agatki, naturalnej wielkości i jak żywej, wojewodzina wybuchnęła gorącym płaczem.
- Tyle serca, tyle serca - dziękowała przez łzy, ściskając dłonie zacnych kobiet: - jakże ja wam się za to wszystko odwdzięczę!
Niemniej żywo na smutne wydarzenie zareagowało Radjo wileńskie. Jego dyrek­tor p. Witold Hulewicz odbył niezwłocznie naradę z kierowniczką działu dziecięcego p. Haliną Hohendlingerówną. Postanowiono ogłaszać codziennie, w godzinach rannych i wieczorem, wezwania do społeczeństwa, nawołujące do poszukiwań Agatki, prócz tego zorganizowano specjalną audy­cję. P. Jerzy Ostrowski, znakomity pedagog, zaproszony w tym celu telegraficznie do Wilna, miał wypowiedzieć feljeton na temat porywania dzieci w świetle najnowszej pedagogiki, p. Witold Hulewicz wykonać dialog ze swoją córeczką p.t. „Dziecko pyta - ojciec odpowiada"; następnie p. Halina Hohendlingerówna będzie recytowała wiersze Witolda Hulewicza z cyklu o dziecku (tom p.t. „Lament królewski"), kończąc recytacje znanym wierszem „Dziecko śpi"; wreszcie p. Stanisław Węsławski, młody muzyk wileński, wykona na fortepianie własne kompozycje do „Rymów dziecięcych" Iłłakowiczówny, nakoniec prof. dr. Tadeusz Szeligowski odegra umyślnie skomponowaną symfonję heroiczną. Audycję zamknie gorący apel dyrektora Hulewicza do wszystkich radjosłuchaczów z prośbą o nadsyłanie listów i uwag w sprawie porwa­nia Agatki. Listy te, oprawione w piękny album i ofiarowane wojewodzinie, staną się konkretnym dowodem tego żywego udziału, jaki wzięła rodzina radjosłuchaczów w nieszczęściu, które spadło na rodzinę wo­jewody.
Projekt środy literackiej, poświęconej dziecku w literaturze polskiej, nie doszedł do skutku ze względu na oświadczenie pana Jerzego Wyszomirskiego (recenzenta „S ł o w a", który zgóry zapowiedział swój negatywny stosunek do podobnej imprezy, - natomiast Rada Wileńskich Zrzeszeń Artystycznych postanowiła w odpowiedni sposób zaznaczyć swoje stanowisko. Zwołane w lokalu Rady (Ostrobramska 9 m. 4 w podwórzu nalewo, pierwsze piętro) walne zebranie wszystkich stowarzyszeń, w skład jej wchodzących, powzięło następującą uchwałę:
- Rada Wileńskich Zrzeszeń Artystycznych, łącząca osiem wileńskich organizacyj (Związek Zawodowy Literatów Polskich, Wileńskie Towarzystwo Artystów Plastyków, Wileńskie Towarzystwo Filharmoniczne, Polskie Towarzystwo Muzyki Współczesnej, obie Filje Wileńskie Związku Artystów Scen Polskich, Koło Miłośników Wilna, Sekcja Artystyczna Towarzystwa Popierania Przemysłu Ludowego i Towarzystwo Bibljofilów Polskich w Wilnie) - powołana do stania na straży zagrożonej kultury polskiej na Wileńszczyźnie, znalazłszy się w obliczu niesłychanego faktu, jaki miał miejsce w dn. 13 maja w ogrodzie Bernardyńskim, pragnąc w związku z powyższem wyrazić swoje głębokie zaniepokojenie, uchwaliła na walnem zebraniu zrzeszonych orgarizacyj w dniu 15 maja roku 1933 co następuje:
1. Uznać porwanie córeczki JWPana Wojewody wileńskiego, Agatki Lackówny, za fakt nie podlegający najmniejszej wątpliwości;
2. Uznać w tym fakcie wyraźny zamach na całość i dobro kultury życia rodzinnego w Wilnie;
3. Uznać, że centralne władze państwowe winny bezwzględnie zabronić porywania dzieci w myśl odnośnych ustaw o opiece nad matką i dzieckiem;
4. Wyrazić JWPanu Wojewodzie wileńskiemu Jerzemu Lackowi najgłębsze współ czucie i zapewnienie najściślejszej jednomyślności;
5. Przesłać uchwałę niniejszą całej prasie polskiej z prośbą o przedrukowanie.
Prezydjum R.W.Z.A.: (-) Ludomir
Śleńdziński, prezes; (-) Witold Hulewicz, I wiceprezes; (-) Adam Wyleżyński, II. wiceprezes; (-) Tadeusz Szeligowski, sekretarz generalny; (-) Stanisław Węsławski, skarbnik..
Zdecydowane stanowisko Rady Zrzeszeń odbiło się szerokiem echem w mieście, budząc powszechne uznanie, największy jednak efekt osiągnęły trzy głosy, które pojawiły się na szpaltach „Słowa”. Był to artykuł wstępny Cata, notatka Walerja­na Charkiewicza i feljeton Jerzego Wyszomirskiego.

 

 

XXIV.

 


P. Manfred Kridl, profesor estetyki Uni­wersytetu Wileńskiego, przeczytawszy to zdanie, zerwał się z fotela. Spokojny i zrównoważony profesor nie mógł opanować irytacji.
- Nie, - zawołał - to kpiny! Najwyraźniejsze kpiny. Tak dalej być nie może. Trzeba dać szkołę tej pannicy.
Zdenerwowany w najwyższym stopniu, profesor zbiegł gwałtownie ze scho­dów, wpadł do trójki przed pocztą i zażądał biletu na Zwierzyniec.
- Szanowny pan będzie musiał prze­siąść się na jedynkę - rzekł uprzejmie konduktor, wydając mu bilet przesiadkowy.
- Psiakrew - zaklął automatyczne esteta - przez tę idjotkę pomyliłem linję. Wysiadłszy przy Rudnickim i oczeku­jąc jedynki, profesor ochłonął nieco. Majo­wy odwieczerz był prześliczny, i przez okna cukierni widziało się roześmiane twarze kobiece. Sam pan Sebastjan Rudnicki stał w otwartych drzwiach swego zakładu, z rękami jak zwykle założonemi wtył, zadowo­lony i życiu rady. Gromki, odbrzuszny, serdeczny śmiech Kazimierza Kwiatkowskiego słychać było aż na ulicy. Opowiadał on właśnie zebranemu przy stoliku towarzystwu, jak przyszły do niego baby, aby im namalować Agatkę. Opowiadanie musiało być wesołe, gdyż towarzystwo raz wraz wybuchało niepohamowanym śmiechem.
- A, idź ty - usłyszał jeszcze profesor głośny okrzyk i skoczył do jedynki, która właśnie nadjechała.
Otworzyła mu drzwi sarna panna Feli­cja Romanowska.
- Wiedziałam, że pan przyjdzie ­rzekła z czarującym uśmiechem.
- Wiedziałam -- zgrzytnął profesor, w którym znowu wezbrała irytacja: - ja myślę! Jak ktoś pakuje kogoś do powieści i każe mu wyprawiać idjotyczne sztuki, musi chyba wiedzieć, co robi. Moja droga pani, doprawdy nie rozumiem, o co pani chodzi. Siedzę spokojnie w gabinecie, je­stem właśnie po obiedzie, zapalam papierosa, biorę „Słowo"... Czytam. Dochodzę do ostatniego zdania rozdziału XXIII-go -­i nagle muszę się poderwać, wsiąść w trójkę zamiast jedynki i lecieć na zbity łeb na Zwierzyniec tylko dlatego, że pani zachciało się zrobić ze mnie bohatera rozdziału XXIV-go. Przyzna pani, że to - mówiąc uprzejmie - nie ma najmniejszego sensu.
Felicja Romanowska uśmiechnęła się raz jeszcze tym uśmiechem, który począł działać na zirytowanego profesora całkiem estetycznie, i poprosiła do swego buduaru.
- Niechże pan siada, drogi profesorze. O, tu na tapczanie, pod portretem Jamontta. Proszę papierosa. Napije się pan kawy? Po turecku oczywiście. Sam Genio Dobaczewski nauczył mię ją przyrządzać. Nie ma pan pojęcia, jaki to miły człowiek.
- Kto? - spytał w roztargnieniu profesor, siadając na wskazanem miejscu i za ciągając się Złotą Panią.
- Naturalnie, Dobaczewski. Dr Euge­njusz Dobaczewski. Ależ cóż pana do mnie sprowadza? Fruziu, kawy dla pana profesora.
- W jakiż sposób Dobaczewski nauczył panią kawy po turecku? - spytał profesor, odbiegając zwyczajem uczonych od tematu.
-- Leczyłam się u niego w zeszłym roku na oczy. Byłam wówczas przepracowana po egzaminach magisterskich. Wzrok mia­łam osłabiony. Radził właśnie czarną kawę, jak najwięcej czarnej kawy. I podał przepis kawy po turecku. Istotnie, znakomita. Niechże pan profesor pozwoli - dokończyła panna Felicja, podając swemu gościowi maleńką filiżankę z gęstym, wonnym napojem, który wniosła na stylowej tacy fertyczna Fruzia.
Oceniwszy bystrem estetycznem spojrzeniem tacę, kawę i Fruzię, profesor przystąpił do rzeczy.
- Proszę pani - zaczął - nic właściwie nie mam (w zasadzie) przeciw piran delicznemu sposobowi pisania, którym nas pani częstuje w swej powieści, aczkolwiek stwierdzić muszę, że nic w tem rewelacyjnego niema. Więcej nawet: motywy te są ­dostatecznie zużyte i zbanalizowane. Wprowadzenie autora do utworu jako bohatera również trąci myszką. Nie o to mi jednak chodzi.
Panna Felicja poruszyła się na swym pufie.
- Nie zabiorę pani dużo czasu - pośpieszył zapewnić ją profesor: - będę tre­ściwy. Pragnąłbym tylko zwrócić uwagę pani na pewne niewzruszone prawa estetyki, czy to empirycznej czy psychologicznej, których przekraczać żadnemu artyście niewolno.
- I jakież są to prawa? - spytała panna Felicja, wznosząc oczy dogóry, co było u niej zawsze oznaką lekkiego znu­dzenia.
- Eurytmja, symetrja i proporcja, droga pani. Szczególnie eurytmja, to znaczy ten rytm wewnętrzny, ta harmonja utajona, a przecie ogarniająca człowieka, ten określony i konieczny stosunek poszczególnych części składowych dzieła sztuki, bez którego piękno nie jest pięknem. Umiar, umiar, proszę pani. Wszystko musi być dostrojone, dopasowane, uzgodnione, rozwijające się drogą naturalną, uwarunkowaną koniecznością, że tak powiem, organiczną.
- Nie dostrzega więc pan eurytmji, jak pan się wyraża, i symetrji w mej powieści?
- Niestety, panno Felicjo, niestety. I zaraz dam pani konkretne przykłady. Czytam powieść pani, przyznaję, z pewnem zainteresowaniem. Zawszeć to przyjemnie, gdy człowiek natknie się to tu, to tam na znajomego. Ale kompozycja powieści pani, kompozycja! Niech pani weźmie choćby „Vorschule der Aesthetik" Fechnera i po­studjuje. Każda sytuacja, każda - powtarzam to z naciskiem - każdy wątek akcji musi być doprowadzony do końca. Dopie­ro potem wolno pisarzowi przystąpić do następnej sytuacji, do następnego motywu. Tego wymaga eurytmja i symetrja. Tym ­czasem, co się dzieje u pani? Wręcz przeciwnie. Weźmy naprzykład scenę w Zie­miańskiej, gdy komisarz Mańkowski roz­mawia z Kazimierzem Leczyckim. Rozma­wia, rozmawia i wychodzi. A co potem z Leczyckim?
- Leczycki wyjechał tego dnia do Pragi Czeskiej, gdzie nareszcie wystawili mu „Sztubę".
- Bardzo to piękne. Ale czytelnik nic o tem nie wie. Weźmy inną sytuację. Komisarz Mańkowski łapie bandytów. Tam kogoś postrzelili, tamten ucieka. Wszystko w porządku, i żadnych zarzutów scenie tej uczynić nie mogę. Prze­ciwnie, musiałbym ją nawet pochwalić, ze względu na dynamikę akcji i żywość batalistyczną. Ale dalej mamy moment, kiedy Mańkowski chwyta tę dziewczynę. Jakżeż jej tam?
- Mańka.
- Otóż to. Mańkę. Jak się nazywasz? - pyta. - Mańka - mówi ona. W po­rządku. I nagle, w tem miejscu buch, jak piorun. Przerywa pani w najbardziej emocjonującym momencie, aby opowiadać o tem, jakie wrażenia wywołało w Wilnie porwanie Agatki. Owszem, zgadzam się: opis ten jest potrzebny, Wilno, rzecz prosta, na wiadomość o porwaniu Agatki wywróciło się dogóry nogami. Jednakże należało naprzód zakończyć z bandytami, i dopiero potem przystąpić do innych wypadków. Jeszcze jeden przykład. Jedzie pani konno. Spotyka na szosie radcę Piotrowicza. ­Panie Wiktorze - pyta pani - co to ma znaczyć?. - I kropka. Nic, nic, ani słówka więcej. A przecie proporcja i symetrja wymagają, by opisała pani, skąd się tam radca wziął, co się z nim później stało, jak go pani ostatecznie wyratowała... Czytelnik musi o tem wiedzieć. Nakoniec ostatnia
sytuacja. Zapowiada pani w rozdziale XXIII-cim artykuł Cata - i nagle: ni stąd ni zowąd, wyciąga mnie pani z domu, po obiedzie, każe na łeb na szyję pędzić tutaj... I po co to wszystko, droga pani?
- Panie profesorze - uśmiechnęła się przewrotnie panna Felicja: - niechźe pan będzie szczery. Niech pan powie z ręką na sercu: o estetykę i symetrję panu chodzi czy o radcę?
Profesor pokręcił się na tapczanie i zakaszlał, gdyż zaciągnął się był zbyt moc­no papierosem. Spojrzał na autorkę i, widząc jej rozfiglowane oczy, wybuchnął śmiechem.
- Dajmy spokój tej rozmowie - rzekł - widzę, że przed panią nic się nie ukryje. Ale niech na przyszłość komponuje pani swoją powieść według niewzruszonych zasad estetyki empirycznej. Albowiem, publiczność...

 

XXV

 

Świt przedostawał się po przez brudne firanki herbaciarni Bukowskiego w Micku­nach. Leżałem na ceratowej kanapce, z gorącym okładem na brzuchu, ćmiąc jednego papierosa za drugim. Z zadymionego puła­pu, zbudzone pierwszemi promieniami słońca, zrywały się coraz nowe stada much. Ktoś rąbał drzewo na podwórku. Przyszedł Gracjanowski i zmienił mi okład. Kazałem otworzyć okna. Buchnęło rozkoszną świeżością wiosny, mokrych, po nocnej burzy, liści, powiało przyjemnym chłodem poranku. Teraz mogłem myśleć raźniej. Oczywiście domyśla się czytelnik, że oka nie zmrużyłem tej nocy.
Co było zrobione źle, a co dobrze? Czy nie popełniłem jakiej gaffy, z punktu widzenia policyjnego? Ach, niestety - tak. ­Zaraz, zaraz trzeba sobie to wszystko w głowie uporządkować. - Narazie posia­dam kilka zeznań, z których wynika: Bukowski utrzymuje za wiedzą policji i bez jej wiedzy, niewątpliwie też, tajemne sto­sunki ze światem przestępczym: Wiedziało bandzie „Rudego Griszki", który obrał sobie za punkt oparcia i kryjówkę puszcze Ławaryską. Jednym z etapów jego zbójeckich wypraw, miejscem narad, oraz prowizorycznem schronieniem - była owa odryna. O tem też wiedział Bukowski. Nie wiedział tylko, o ostatniej jego wyprawie, szantażu z dzieckiem itd., ale ze słów naszych, odrazu się domyślił, że to Griszki robota. - Więc dobrze. Zastaliśmy ich tam, według przewidywań Bukowskiego, i powinniśmy byli wszystkich aresztować. Tymcza­sem doszło do krwawej rozprawy. Natural­nie winę ponosi tu sam Giermanowicz, że za wcześnie wyskoczył i Gracjanowski, że w chwili, gdy ja krzyknąłem: „ręce do­góry!”, on strzelił do najbliższego bandyty. W ten sposób zmusił tych trzech do samoobrony. Hm, ale ja strzeliłem pierwszy. Stanowczo jestem za mało opanowany... A, przecież myślałem i chwaliłem się nawet. Ale zaraz: w rezultacie herszt bandy zwiał. Jeden jest zabity, uderzony przez Bluma ma pękniętą czaszkę, a strzelany przez Gracja­nowskiego ciężko ranny i majaczy. Ocalał tylko dlatego, że kula, która mogła mu przebić serce, ugrzęzła w egzemplarzu książki p. t. „Nowe formy Unji Kościelnej", którą bandyta schował do bocznej kieszeni. Nie mogą złożyć żadnych zeznań. W naszym ręku znajdują się trzy rewolwery, kij z sie­kierką„ „obrez”, przy jednym znaleziono dokument na imię Józefa Ambrożewicza o­raz elegancki letni garnitur. To wszystko. Pieniądze pozostały widocznie w ręku herszta. Lub może zostały gdzie ukryte? Wprawdzie mogłaby o tem poinformować nas owa Mańka, rzekomo nazwiskiem Pracu­tówna, rzekomo rodem z Ostrowca koło Gudogaj, rzekomo... Oto właśnie chodzi, że wszystko to jest „rzekomo", co ona zezna­ła, a przecież całokształt informacji polega tylko na jej zeznaniach. Czy można jej wierzyć? Ostatecznie nie jest wcale taka brzydka... Ach, jaki jestem zmęczony.

 

XXVI

 


Przerwał mi rozmyślania Blum.
- Panie naczelniku! Podwody gotowe dla tych rannych bandytów.
- Dobrze, jedźcie z nimi i z Bilunasem.
- Rozkaz.
Trzeba i mnie jechać. Czy potrafię z tym obolałym brzuchem kierować autem?
- Kazałem jednak, jeszcze raz zawezwać Mańkę. Może powie teraz coś więcej.
Przyszła zaspana. Jej jasne włosy były w nieładzie, ale w wyrazie twarzy poz­była się tego trochę lęku i zakłopotania, które okazywała w chwili aresztowania. Odpowiadała spokojnie. Nie siliła się nawet na tę sztuczną hardość. Miała niebieskie oczy i zlekka zadarty, kształtny nosek. Ale cóż z tego skoro nie dodała nic do poprzednich zeznań.
Opowiedziała, że spotkał ją na ulicy ,,Rudy" i zaproponował udział, w takiej „dziecinnej„ aferze. Że wytłumaczył jej cały plan szantażu, że można grubo zarobić, że tylko trzeba wytrzasnąć dziecko. Próbowała przeto „wypożyczyć" jakieś dziecko ze Żłobka p. Brensztejnowej, ale ją stam­tąd przepędzono. Więc zgłosiła się do Zakładu Dzieciątka Jezus, podała się za mat­kę, któregoś z niemowląt, o którem wiedziała, że miesiąc temu zostało podrzucone. Prosiła o dyskrecję i że teraz lepiej już się powodzi i chce zabrać dziecko do do­mu. Udało się. - Skąd telefonowali? Nie była przy telefonie. Pewnie albo z Młyna w Leoniszkach, albo z Kuczkuryszek.
- Czyj to był pomysł zaszantażowania wojewodziny?
- Musić samego Griszki.
- Jak dawno go znasz?
­- Jeszcze jak był szoferem.
To ty nie byłaś jego kochanką?
Wydęła wargi, trochę dumnie i figlarnie jednocześnie:
- Mam lepszego.
Dziwna dziewczyna. Nie uroniła ani jednej łzy, nie okazała współczucia, ani strachu na widok porozbijanych i poranionych swych współtowarzyszy. Na pytanie, czy ją to nic nie obchodzi, wzruszyła tylko ramionami. Pozatem nie przyznała się do żadnego przestępstwa, ani do kontaktu z tymi ludźmi. Raz jeden tylko się uśmiechnęła, jak opowiadała, skąd pochodzi ele­ganckie ubranie znalezione na odrynie. -­Przemilczam to opowiadanie.
- To mówisz, że masz przyjaciela, a gdzie on mieszka?
- Pojechał teraz do Kowna.

 


XXVII

 


Nić się urwała. Czy bandyci wyżyją, czy umrą, czy Mańka mówi prawdę, czy trochę kłamie, czy będą stwierdzone personalja, okoliczności, szczegóły - to wszystko ma znaczenie dla policji likwidującej przestępstwa, ale nie ma nic wspólnego z... porwaniem Agatki. Mańka pójdzie do cen­tralki, bandyci do szpitala i więzienia, prowadzone będzie żmudne śledztwo, ale A­gatki, Agatki... tajemnica porwania dziecka nie wyświetliła się, nie postąpiła o krok nawet naprzód.
Z ciężkiem westchnieniem zwlekłem się z ceratowej kanapki. Za chwilę siedziałem za kierownicą i patrzałem jak osobne kamienie szosy, przeistoczyły się w szosy wstęgę, która biegła, biegła, niknęła pod przedniemi kołami auta. Automatycznie naciskałem gaz. Byle prędzej do Wilna. Teraz zmęczenie: zdawało mi się, że nieprzespane noce, doznane wrażenia, emocje, szalone zmęczenie poprostu paruje ze mnie. Spać. Ach, wyspać się.
Padłem na łóżko.
Dzwonek, długi dzwonek telefoniczny. Otwarłem oczy i słyszę wciąż ten dzwonek. Teraz czuję, że słyszałem go również we śnie. Musiałem długo i mocno spać. Zrywam się na nogi:.
- Hallo!
Mówi Iwasiewicz. - Panie naczelniku, panie Mańkowski, dodzwonić się do pana niepodobna. Wojewoda szuka, komendant wojewódzki szuka. Pozatem ważne wiado­mości z Lidy...
- Z Lidy?! Co może być z Lidy?
- Niech pan zaraz przyjedzie do Pa­łacu. Wszystko się pan dowie.
Oczywiście po upływie pół godziny, nie tylko byłem w Pałacu, ale miałem już zda nie raportu z całej wyprawy Mickuńskiej poza sobą. Wyjaśniłem wojewodzie, że w myśl poprzednich przypuszczeń, banda nie miała nic wspólnego z porwaniem dziecka. To był zwyczajny szantaż.
- Oczywiście, pan komendant, - dodałem - zechce wyznaczyć kogoś innego do całkowitej likwidacji tej kryminalnej afery, o ile (tu się skłoniłem), życzeniem Pana Wojewody pozostaje chęć, bym nadal kierował sprawą tajemniczego zniknięcia córeczki.
- Więc pan sądzi - wtrącił wojewoda, - że ci bandyci o niczem właściwie nie wiedzą?
- Absolutnie, panie wojewodo!
- Dobrze więc. Hm... trochę pan stracił czasu. No, niechże pan Iwasiewicz po­wie teraz panu o swych nowinach.
Spojrzałem niechętnie w kierunku swe­go pomocnika. Stał z głową przechyloną na bok, zacierając ręce. Uśmiech bezdennej i poddańczej uprzejmości zamarł na jego twarzy.
- Tak jest, panie wojewodo... - zaczął,- i później co chwila powtarzał to zdanie. Mówił nie do mnie, jakkolwiek ja właściwie w pierwszym rzędzie powinienem był o tem wiedzieć. Zwracał się do wojewody, czasem z lekkiem odchyleniem w kierunku komendanta. - Otóż w czasie gdy bawiłem na wyprawie w Mickunach, nadszedł telefonogram z Lidy. Tamtejsi wywiadowcy, którzy roztoczyli baczną uwagę nad osobami przyjeżdżającemi z Wilna, zaobserwowali pewną dziewczy­nę i jegomościa, przybyłych rannym pociągiem z Wilna. Rysopis się zgadzał. Mamka wojewodziny i Walenty Góral. Nie aresztowano ich, a w myśl instrukcji, roztoczono tylko baczną obserwację. Wywiadowcy nie spuszczają z nich oka. - Iwasiewicz mówił zaokrąglonemi zdaniami i zdawało się, z każdem słowem stawał się bardziej uprzejmy.
- Co pan na to? ­
- Ja, panie wojewodo, jestem zdania, że już tam być powinienem.
- To jest bardzo cenna uwaga, panie Mańkowski. Ale jak pan to zrobi, skoro żaden pociąg w tej chwili nie odchodzi? .
Przyszła mi genjalna myśl. Telefon D. O. War.
Interwencja wojewody u władz wojskowych. Wydzielony oddział 5 pułku lotnicze go na Porubanku. Przecież jeden z tych dzielnych oficerów może mnie odwieźć ae­roplanem.

 


XXVIIII

 


Wyciągnięty z hangaru wojskowy dwupłatowiec puszczał motor. Aparat zadrżał. Trawa pod śmigłem poczęła falować i błyskała aksamitnie jak perski kobierzec. Huk i
wiatr. Lotnik usadowił się wreszcie. Huk spotężniał, zawirowała srebrzysta tarcza śruby, jedno, drugie pchnięcie naprzód, krrr.... aparat pobiegł na kółkach, oderwał się nagle od ziemi, prowadzony wprawną ręką, niemal pionowo wzleciał w niebiosa, wyprostował, położył na prawe skrzydło w wirażu i poleciał na południe.
Do Lidy przyleciałem w godzinach południowych. Czekało na mnie auto starościńskie i już byłem w komendzie policyjnej. Co, gdzie, jak? Proszę o dokładne informacje. - Młody podkomisarz podskoczył ku mnie z za stołu, z wyciągniętemi rękami. Widocznie poczerwieniał z emocji udzielenia mi jakichś niezwykłych nowin.
- Panie komendancie! (tytułował w ten sposób z powodu niezwykłego podnie­cenia). Mogę Panu powinszować! .Pan aresztował niejaką Marję Pracutównę?! Tak?
Zdębiałem. Co to ma do rzeczy? Dla­czego takie pytanie zadają mi tu, w Lidzie? Coś w tem musi być niezwykłego!
- Mańkę? ! ! Mów pan, na miłość Boga, prędzej, o co chodzi?!!
- Zaraz, zaraz, o wszystkiem się pan dowie. Tu, za drzwiami siedzi piastunka córeczki wojewody. Ona wszystko panu sama powie.
- Czyżby wreszcie! Mój Boże! Tylko poco ta lidzka policja wmieszała się w ca­łą sprawę i część splendoru, najwidoczniej, chce posiąść dla siebie.
- Wprowadzić prędzej !
Policjant wprowadził młodą kobietę. Miała twarz czerwoną od płaczu, ubranie w nieładzie. Widać było, że jest zupełnie złamana na duchu i ciele głębokiem, osobistem nieszczęściem. Opowiadanie swe przeplatała westchnieniami, ocieraniem łez, rozpaczliwemi okrzykami: „To on mnie do tego namówił! Bandyta, złodziej ! a wszystko dla tej szantrapy, dla tej złodziejki! -Opowiadanie jej było, jak już zaznaczyłem, niezmiernie długie, powikłane, pełne nie­potrzebnych szczegółów. Początkowo drżałem z niecierpliwości, ale...
Mamka małej Agatki wyznała więc, że Walenty Góral był istotnie jej kochankiem. Już od dłuższego czasu jednak, zabiegał o względy niejakiej Mańki Pracutówny. Do niej przyjeżdżał też na urlop z Krakowa. Z poprzednią jednak kochanką nie zrywał, ciągnąc z tej znajomości różnorakie korzyści materjalne. Wynajął rzeczywiście pokój na Św. Michalskim. Tam, zdradzona została kilkakrotnie Pracutówna. Wymawiał się, że to jego siostra. Niewątpliwie też Mańka wciągnęła go w świat przestępczy. Może też namawiała do kradzieży.
- Dla niej napewno, a nie dla mnie dodała ze szlochem - zdezerterował z wojska. Teraz widzę jego cały plan. Namówił mię do okradzenia kochanej mojej pani wojewodziny! Zabrał wszystkie moje oszczędności, ażeby uciec z tą... z tą... Mańką. Miała przyjechać tu do niego, do Lidy i później razem uciec. A ja o niczem nie wiedziałam, o, o... ! ! - łkała wycierając oczy rękawem.
- No i co, i co się stało?! - zapytałem gorączkowo.
- Dziś rano dowiedział się, że Mańkę aresztowano. Obebrał mnie ze wszystkiem. Zabrał i pieniądze, i broszkę, i bieliznę, i ubranie i wszystko. Uciekł!
- Od kogo się dowiedział?
- Nie wiem, tu przyjeżdżał jakiś z Wilna. Musić z ichnich kto. On powiedział. A później przyszedł do mnie, niby to żałował i wszystko mnie opowiadał, co i jak było, żeb ja jego została. Ale kiedy zobaczył, że pobiegłam na policję, wtedy i sam uciekł.
Zaczynałem tracić cierpliwość.
-- Ale Agatka, gdzie jest Agatka ?! Gdzie dziecko?!
Piastunka wytrzeszczyła oczy:
- Jaż nie wiem.
Opadłem ciężko na fotel:
- Więc wy naprawdę nie wiecie nic o porwaniu dziecka?!!
- A nic. Przysiąc mogę! Jak dziecko zginęło wtedy on mnie tem łatwiej namó­wił, żeby ukraść broszkę i uciec. - Ciebie - mówił - teraz będą podejrzewać. Jeszcze do kryminału wsadzą. Uciekaj, a już jak uciekasz, to i broszkę zachwyć ze sobą! Tak mówił.
- A on, on - zapytałem z drżeniem w głosie - czy też nic nie wie? To nie on porwał Agatkę?
- A gdzie tam ! Co takiemu po dziec­ku. Jemu tylko baby, aby lekka nażywa w głowie.
- A gdzież on, ten Góral teraz? - krzyknąłem omal, do podkomisarza.
- Niestety, zmylił ślady wywiadowców i znikł.

 


XXIX

 


Tak oto rozwiały się wszystkie nadzieje. Siedziałem pochylony nad biurkiem, a w głowie mi huczało, jak motor aeroplanu.
Więc najpewniejsze, zda się, poszlaki porwania - piastunka i jej przyjaciel, oka­zały się złudne. Więc oni nic nie mieli wspólnego z Agatką! Więc kto, kto, kto?! - chciało mi się krzyczeć. Obracałem nerwowo palcami po stole.
- Co robić? - rzekł grzecznie podkomisarz Winiarski. - Co robić? A ja myś­lałem, że pana ucieszę wiadomością. ­Rozłożył ręce. Będzie jeszcze czas do na­mysłu. Pójdziemy narazie do „Winogradowa", coś przekąsić.
Poszliśmy.
Jużeśmy sporo wychylili kieliszków, już wskazówki zegara przewaliły za pół­noc, gdy nagle do restauracji wszedł szybko mundurowy policjant, spojrzał po sali i szybkim krokiem skierował się między sto­likami do podkomisarza.

 


XXX

 


Wypadki następowały z szybkością na­kręcanego filmu.
Tego samego dnia, w którym komisarz Mańkowski odleciał aeroplanem do Lidy, wojewoda Lack postanowił po obiedzie nie zażywać tradycyjnej drzemki, a udać się do swego gabinetu służbowego w gmachu województwa. - Może - myślał - załatwienie kilku odleżałych spraw urzędowych, potrafi rozproszyć ciężkie myśli i skupić wewnętrzną energję ciała. Poszedł pieszo. Idąc, starał się stąpać na środek płyt chodnika, następnie tylko na szpary; później liczył własne kroki, ale żadna z tych rozrywek nie dała mu zadowolenia.
W gabinecie wyjął papierosy, jednak troska o los dziecka, stan żony, zdenerwowanie - nie pozwoliły mu pracować. Parę razy przemierzył pokój i stanął koło okna. Patrzał jak policjant na rogu Królewskiej spisywał protokuł biednej furmance chłopskiej za nieprzepisową jazdę. Odwrócił się. Spojrzał przez drugie, otwarte na plac. Milcząco stała Katedra, obstawiona rusztowaniami.
Wciąż to samo.- Z ciężkiem westchnieniem usiadł przy biurku, wyjął poraz dzie­siąty anonim komunistów i jeszcze raz go przeczytał.
- Naturalnie szantaż. Ale mamy jeszcze trochę czasu. Może Mańkowski przywiezie co z Lidy....
Przebiegł oczyma pismo: „wypuścić bo zabijemy". Nie, nigdy, nigdy nie poddam się temu terrorowi! zwłaszcza... że niema najmniejszej pewności, iż oni dziewczynkę porwali... A jutro znowu raut, ku uczczeniu 29-lecia powstania Komitetu Budowy Pomnika A. Mickiewicza. Ach, te rauty!
Nagle szybkie kroki dały się słyszeć w przyległym pokoju. Wszedł dyżurny urzędnik.
- Panie wojewodo! Prokurator Glass, w bardzo ważnej sprawie.
Nim wojewoda zdążył odpowiedzieć, prokurator już był w gabinecie. Własnoręcznie zamknął drzwi za urzędnikiem i podbiegł podniecony do stołu:
- Panie wojewodo! Pan kazał wypuś­cić dziś tych groźnych komunistów z Łuki­szek?! Dlaczego?!
Bezmierne zdumienie rozlało się na przy­bladłej twarzy wojewody.

 

XXXI

 

O pięć godzin wcześniej, od opisanej wyżej sceny, w służbowym gabinecie naczelnika więzienia zadźwięczał telefon.
Władze śledcze nie miały racji, mniemając, iż po aresztowaniu 3 wybitnych komunistów, główny Komitet "Parfji Zachodniej Białorusi został rozgromiony. Poza Marją Żeleńską, pozostało jeszcze dwóch wybitnych „techników" partji. Po dwu dniach daremnego wyczekiwania ma efekt listu, wystosowanego do wojewody, postanowili działać śmiało i energicznie. Z pewnego lokalu, gdzie znajdowała się wewnętrzna centrala telefoniczna, zadzwonili do naczelnika wię­zienia.
- Hallo, słucham.
- Czy to pan naczelnik? Tu mówi wojewoda. Proszę natychmiast zwolnić komunistów: Henryka D., Stefana J. i Marjana Żeleńskiego. Bez eskorty. Potrzebni są do wyśledzenia zakonspirowanej bojówki.. Nasi ajenci czekają ich koło więzienia i pójdą śladem. Tylko zaraz. - Urzędowe, tajne pismo w tej sprawie przeszlę później, wraz z pismem prokuratora.
- Rozkaz panie wojewodo - odpowiedział naczelnik więzienia.
„Udało się!” zdecydowali komuniści. Żeleńska, nie rozłączywszy się z telefonem więziennym, warowała przy aparacie. Zaraz będzie sprawdzać - oczekiwano. Naczelnik poprosi numer wojewody, Żeleńska będzie udawać „miejską”, jeden z komunistów - wojewodę i tym samym głosem po­twierdzi poprzedni rozkaz. Tak to było u­planowane.
Ale Żeleńska oczekiwała daremnie.
- Czyżby takim był naiwnym? - zagadnęła towarzysza.
Ten wzruszył tylko ramionami. Mijały minuty, kwadranse, godzina – nic. Telefon nie dzwonił. Zakłopotanie odbiło się na twa­rzach komunistów. – „Coś w tem musi być. Idźcie towarzyszu i pilnujcie na rogu Pańskiej, my zaś z towarzyszką Żeleńską jesz­cze poczekamy".
Tymczasem naczelnik więzienia czytał coś niecoś o Leonie Daudet i sposobach zwalniania więźniów przez telefon. Wiedział o tajnikach linij telefonicznych. Postanowił tedy rzeczywiście sprawdzić, ale:.. z innego aparatu. Zadzwonił.

 

XXXII

 

Sekretarz wojewody, Antoni Wendorff był dnia tego wyjątkowo przepracowany. Jutrzejszy raut wymagał olbrzymiego nakładu energji, sprawności, osobistej inicjatywy, którą lubił był w takich chwilach bły­skać, zdumiewając wokół zdolnościami organizacyjno - towarzyskiemi. Sporządzenie listy, zaproszenia... Potarł ręką pełne sku­pienia czoło - „Wojewoda już podpisał. Teraz..." Nagle zadzwonił telefon.
- Czy mogę mówić z wojewodą?
- Jest w tej chwili na bardzo ważnej konferencji. A kto prosi?
- Tu naczelnik więzienia. Czy to pan Wendorff? W takim razie może zechce pan mnie poinformawać, czy pan wojewoda dzwonił do mnie?
„Naczelnik więzienia... naczelnik więzienia... Boże, zapomniałem mu wysłać zaproszenie! -- przemknęło lotem błyskawicy przez głowę sekretarza. - Ale olśniła go jasna myśl: niewątpliwie w tej właśnie sprawie dzwonił wojewoda; jak on pa­mięta"!....
- Ależ oczywiście, panie naczelniku, dzwonił, dzwonił naturalnie. Ja bardzo przepraszam... Pan naczelnik w tej chwili otrzyma zaproszenie honorowe na raut ku uczczeniu 29-tej rocznicy Powstania Komitetu Budowy Pomnika Adama Mickiewicza w Wilnie
- Aaa - bardzo dziękuję.
- Proszę najuprzejmiej.
- Dowidzenia.
-Moje uszanowanie Panu Naczelnikowi Komuniści: Henryk D., Stefan J. i Mar­jan Żeleński opuścili więzienie na Łukiszkach punktualnie o godzinie wpół do dwunastej w dzień. Zwolnienie nastąpiło w sposób zgoła gwałtowny. Za murami uderzyło ich jasne słońce majowego południa. Na rogu ulicy Pańskiej oczekiwał z niecierpliwocią wysłany „technik" partyjny. Udali się natychmiast do zakonspirowanego lokalu, nie śledzeni przez żadnego z ajentów policyjnych. Posłano po Żeleńśką i drugiego to­warzysza: Przyniesiono zakąski i pół butelki „wyborowej". Gdy się wszyscy posilili, wystąpił Henryk D. i przybrawszy pozę mówcy wiecowego zaczął:
- Towarzysze! Pozwolicie, że teraz wyłożę wam cały plan działania...

 

XXXIII

 


W kwadrans po opuszczeniu więzienia przez komunistów, naczelnik więzienia otrzymał pięknie wykonane zaproszenie na raut jutrzejszy. Następnie czekał czas dłuższy, ale zapowiedziany przez wojewodę papier urzędowy nie nadchodził. Począł się już niecierpliwić. Kilkakrotnie spojrzał na zegarek. Niezadługo pora obiadowa. Nie chciał jednak opuszczać biura, zanim nie otrzyma pisma, ewentualnie spodziewał się nowego telefonu od wojewody. Obawiając się jednak trudzić go osobiście, nie dzwonił poraz drugi. Co robić? Lepiej już do prokuratora.
Prokurator Glass, dowiedziawszy się od naczelnika więzienia, pozwolił sobie przez telefon wyrazić swoje zdumienie, a nawet zaniepokojenie. Następnie prosił jeszcze raz o powtórzenie treści rozmowy z wojewodą. Zbiegł ze schodów, wskoczył do taksówki i kazał pojechać do pałacu, ażeby tego rodzaju sprawy nie wyjaśniać przez telefon. Nie zastawszy wojewody w pałacu, przybył do urzędu i został wprowadzony do gabinetu. Przez czas dłuższy wpatrywał się wojewoda w oblicze prokuratora, mrugając zlekka powiekami. Najwidoczniej, ogarnięty zdumieniem, nie mógł w pierwszej chwili zrozu­mieć, o co chodzi. Musiał mu prokurator dwa razy opowiadać, co słyszał od naczelnika więzienia. Opowiedział szczegółowo i treściwie, słusznie kładąc główny nacisk na rozmowę telefoniczną z Wendorffem.
Kazano natychmiast go wezwać. Gdy ten przybył do gabinetu, wojewoda, spojrzawszy na wystraszoną i zaaferowaną twarz sekretarza, nie czynił mu nawet wymówek, poprostu ogarnęła go apatja, kiwnął tylko parę razy głową i wyszeptał zduszonym głosem:
- Ach, panie Antoni, kochany panie An­toni, coś pan narobił... Bój się pan Boga...

 


XXXIV

 


- Psiakrew! - zakląłem w pasji: - Psiakrew!...
Właściwie zakląłem o wiele ordynarniej i w sposób bardziej wymyślny, ale to nie zmienia postaci rzeczy.
Znów się znajdowałem w swym gabinecie w Wilnie. Moja przyjemna kolacyjka w Lidzie, w towarzystwie podkomisarza poli­cji została przerwana, jak wiadomo, zjawieniem się policjanta, który powiadomił o telefonie z Wilna.
- Do telefonu proszą pana komisarza Mańkowskiego!...
Telefonował prokurator Glass:
- Niech pan natychmiast wraca do Wilna... Co?.. Pociągiem, aeroplanem, pieszo, konno, jak pan chce!. O dziesiątej najpóź­niej oczekuję pana... Nie mogę teraz mówić obszernie.. Otrzyma pan wyjątkowe pełno­mocnictwa.. Akcja zatacza coraz szersze kręgi... Komuniści wystosowali list do wo­jewody w znanej sprawie... Dziecko znajduje się u nich... Pan tak przypuszcza?.... Właśnie, właśnie... Ale to należy przedstawić niezwłocznie...
I oto jestem znów w Wilnie..
Zmobilizowałem wszystkich agentów, rzucając ich w różnych kierunkach, po­dług posiadanych przeze mnie adresów; nawiązałem łączność z komisarzem, przeprowadzającym na zlecenie prokuratora rewizje w mieszkaniach osób podejrzanych; - telefonowałem na wszystkie strony i sam przyjmowałem niezliczoną ilość telefonicznych meldunków, - słowem, kręciłem się jak w ukropie.
Nieliczne chwile wytchnienia wypełniałem coraz ordynarniejszemi wymyślaniami, sam zresztą nie wiem, pod czyim adresem! .
Byłem wściekły, jak cały legjon szewców, ogarniętych szewską pasją!...
Zwykle, nim się przystąpi do tropienia przestępcy, każdy poważny detektyw odtwarza w swej wyobraźni obraz zbrodni i opracowuje plan wykrycia z taką ścisłą logiką, że sam prof. Czeżowski mógłby poza­zdrościć! Niezawsze pierwotny plan jest trafny, wówczas uwzględnia się popełnio­ne błędy i tworzy się nową konstrukcję, również logiczną i konsekwentną w swem rozwinięciu. Ale jeżeli wszelkie nici rwą się haniebnie i człowiek rozprasza swą uwagę, próbując iść w kilku naraz sprzecznych ze sobą kierunkach, - zaczyna się skandal i męka.
Znajdowałem się właśnie w takiej denerwującej sytuacji. Pierwotny plan, uwzględniający zbrodnię mamki, wziął w łeb, - całkiem niepotrzebnie marnowałem czas tropiąc tę głupią babę, która i takby wpadła w ręce policji. Bandyci, których goniłem jednocześnie, dezorjentowali mnie swoją bezsensowną akcją i wkońcu wprowa­dzili mnie na jakieś idjotyczne manowce.
Teraz ci komuniści. Jak oni się przyplątali do całej afery, jaka mogła być ich rola w porwaniu Agatki, nie zdawałem sobie sprawy. Nie miałem wyraźnej, opracowanej do najmniejszych szczegółów, koncepcji. To było źle. To zwiastowało klęskę, lub przynajmniej szereg przykrych niespodzianek. Nie panowałem nad sytuacją. Tak, tak: dziś nie wstydzę się przyznać do tego, bo sprawa rzeczywiście była niepowszednia.
Płynąłem z prądem. Zjawili się komuniści, więc tropiłem ich, nie wiedząc gdzie zaprowadzi mnie ten trop. Próbowałem tylko tworzyć choć strzępy jakiej koncepcji, znaleźć jakąś myśl przewodnią.
Jeden miałem niezawodny pewnik: musiała gdzieś być jakaś kobieta. Nie sposób przypuścić, żeby porywający dziecko, nie mieli do pomocy jakiejś kobiety: mężczyzna gotów jest porwać samego djabła, ale niańczyć się z bachorem nie zgodzi się za nic. To jedno. Teraz, - jeżeli to jest spraw­ka komunistów, wówczas obecność kobiety tem bardziej jest nieunikniona: doświadczenie wykazuje, że komuniści mają szczególną słabość do płci pięknej, która się staje objektem kolektywizacji.
Kobieta. Musi być kobietą.
Muszę mieć tę kobietę.

 


XXXV

 

Dzwonek telefonu. Dlaczego telefon dzwoni nie jednakowo? Czasami jakoś intrygująco-tajemniczo, jak gdyby chciał już zawczasu przygotować do niespodzianki. Czy może tak się tylko zdaje? Nerwy, psiakrew, - nerwy!
- Hallo!... Słucham!
- Panie naczelniku. Mówię od Rudnic­kiego...
Iwasiewicz zniża głos prawie do szeptu:
- zdaje się jestem na tropie...
Na cały głos:
- Ach, czy trzeba tłumaczyć, że Gi­stedt jest wprost świetna!... Zachwycająca! Co? właśnie, właśnie: tak zgrabnej, .jak Gabrjelli..
Szeptem
- Ta, u której bywali Henryk D. i jego przyjaciele, siedzi tu... czeka na kogoś.. Milczenie.
- Hallo!.. Hallo!... Do djabła! Co za osioł ten Iwasiewicz!... Nie nauczył się do­tychczas treściwego składania meldunków! Kobieta.. Może ona?!..
Kapelusz, laska ze sztyletem w środku, -
jestem na ulicy. Auto mknie:..
U Rudnickiego pustki. O tej porze (jest czwarta po południu) prawie nikogo nie by­wa. Rozglądam się. Iwasiewicza niema. Ża­dnej kobiety. Jakiś pan czyta „ Muchę”. Dwaj inni cicho rozmawiają, - z wyglądu są to kupcy.
- Pan Iwasiewicz zostawił dla pana kartkę... - panna Zosia wyciąga rękę z małą kopertą do biletów wizytowych.
Rozrywam kopertę. Serwetka z bibułki, wymiętoszona, podarta na zgięciu.
Z trudem odczytuję:
„Wyszła r..zem z artystą R. Ja.imowi­czem. Idą w...erunku Zamkowej, zdaje s… na Ostrobramską, tak w...oskuję z ich roz­mowy".
Szereg liter nie do odczytania: zamiast nich - dziura. Wszystko można zrozumieć, ale nazwisko artysty, nazwisko! O kim właściwie mowa?
Wiem, że istnieje malarz Roman Jakimowicz, mieszkający na Piwnej, ale jest też i rzeźbiarz Rafał Jachimowicz, mieszkają­cy na Bazyljańskiej. Który z nich mógł się spotkać z domniemaną komunistką?
- Jak wyglądała ta pani i artysta, który był z nią?
Zosia nie wiele wie. Rozumiem: flirtowała z Iwasiewiczem!
I który z nich? Jakimowicz czy Jachimowicz? Do stu piorunów: Jakimowicz czy Jachimowicz??..
Tracę panowanie nad sobą... Ten Jachimowicz!... Cóż to za ananas! Nawet nazwisko splagjatował!.. Jak to Śleńdziński mo­że tolerować!..

 


XXXVI

 


Znów w swoim gabinecie.. Znów telefony, meldunki... Chaos w głowie. Rewizje przeprowadzone w mieszkaniu... nie dały pozytywnych wyników... Iwasiewicz nie daje znaku życia.. Agenci gadają bzdurstwa - byle gadać i wykazać się nadzwyczajną gorliwością... Ze wszystkich stron pytania: co i jak? Wojewoda, starosta, prokurator, komendant policji.. Co mogę im powiedzieć?... Piekło, jakiego już dawno w Wilnie nie było!..
Znów telefon.
- Tak, to ja.. Rozkaz panie prokurato­rze.. Co-o?.. Ależ to niemożliwe!.. Nie, nie dlatego. Owszem, wiem dobrze o jej znajomości z komunistami, ale... Przecież to będzie djabelska awantura!... Pan prokura­tor jest zbyt łaskaw dla mnie, ale szczerze wolałbym polecić komu innemu.. Zresztą, czy nie lepiejby było wziąć pod obserwa­cję... Rozkaz będzie wykonany!... Niezwłocznie zamelduję.
Gdy opuściłem słuchawkę telefonu i przypadkowo spojrzałem na ścianę, gdzie wisiało lustro, zobaczyłem przekrzywioną, spoconą, niesamowitą twarz.. Byłem to ja.
- Mańkowski! - jesteś skończonym osłem, że nawarzyłeś takiego piwa! - krzyknąłem w kierunku lustra! - sam przecież meldowałeś o stosunkach pani Ofenkowskiej z komunistami, masz za to!... Teraz będziesz miał przyjemność zaaresztowania tej pani i odprowadzenia na Łukiszki! .. Ciekaw jestem, jak się wywiążesz z tej zaszczytnej misji!..
Doprawdy, czułem szczerą nienawiść do tej głupiej małpy, którą widziałem w lustrze. Życzyłem jej jak najgorzej!...
Z trudem zapanowałem nad nerwami... Do licha! Przecież to prawdziwy obłęd. Meldunki moje były jak najściślejsze i dobrze uzasadnione, - dowodem ta decyzja prokuratora, kto wie, może już mam największy atut w ręku i zakończę wreszcie tę denerwującą grę.
Trudno służba, to nie są żarty...

 

XXXVII

 

Z uczuciem dawno niedoznawanego lę­ku posuwałem się do góry po schodach pewnego domu. Na bilecie wizytowym, przybitym do drzwi, odczytałem nazwisko znanej wileńskiej literatki. Za drzwiami rozległo się chrapliwe szczekanie psa. Zadzwo­niłem...
Drzwi otwarła sama pani Helena Ofenkowska, ubrana w ładną suknię wizytową. Widocznie miała gdzieś wyjść.
- Przepraszam panią bardzo... Jestem Mańkowski.
- Ach, wiele słyszałam o panu. Miło mi pana poznać... Pan prawdopodobnie chce... posłyszeć moje zdanie o porwaniu Agatki? Coprawda, ja już się wypowiedziałam w prasie, ale chętnie podzielę się z panem swemi spostrzeżeniami
- Co za sprytna niewiasta, - pomyślałem. - Właściwie pomyślałem: Co za spryt!.. Komuniści nie są jednak tak głupi. jeżeli obdarzyli ją swem zaufaniem!
- Pani! - rzekłem tonem oficjalnym: - Przychodzę do pani w sprawie służbo­wej. Mam polecenie od prokuratora...
Zakrztusiłem się nieco; później - jednym tchem:
- Mam rozkaz zaaresztowania pani ze względu na stosunki z komunistami!..
Pani Ofenkowska nagle zbladła, później zrobiła się niepokojąco czerwona. Bi­nokle na nosie zadygotały ze wściekłości. Mimowoli obejrzałem się naokoło. Wszędzie pełno było różnych drobiazgów: por­celanowych, drewnianych („regjonalnych"), glinianych, na kanapie leżał stos kolorowych poduszek, - przedmiotów jednak ciężkich nie zauważyłem. Odetchnąłem z ulgą.
Pani Ofenkowska zmierzyła mnie od stóp do głowy piorunującym wzrokiem:
- Czy pan zdaje sobie sprawę z tego, jakie ja mam stosunki? Bez żartów, mój panie!.. Prędzej pan wyleci ze swej posadki, prędzej wojewodę wyrzucą na łeb na szyję z województwa, niż stanie się mnie jaka krzywda!.. Ministrowie kark sobie skręcą, wszystkim oczy wydrapię...
- Ten program, proszę pani, jest mi bardzo dobrze znany! Właśnie przyjaciele pani pragną szczerze, aby pozlatywali ze swych stanowisk wojewodowie i ministrowie!.. Nie mogę się wdawać w dyskusję z panią. Czy zechce pani ulec woli prawa, czy też mam zastosować wobec pani środki represyjne?..
Pani Ofenkowska zamyśliła się. Nagle uśmiech rozjaśnił jej twarz:
- Proszę pana, czy mnie posadzą do prawdziwego więzienia? Na Łukiszki?
- Tak, proszę pani... Stąd, jak pani wie, bardzo niedaleko. ­
- To doskonale! Sławo daję, to jest wprost świetne!.. Pan się dziwi?.. Ach, to jest takie proste!.. Widzi pan, ja jestem tak sławna, że wszyscy dostają z zazdrości prawdziwego obłędu, - Hulewicz naprzy­kład... Każdy z tych pigmejów, tych koma­rów, tych... już nie powiem lepiej !.. stara się mi dokuczyć. Moje najlepsze dzieła bywają przemilczane w prasie...
- Przepraszam, sam czytałem bardzo pochlebne artykuły Walerjana Charkiewicza i Wandy Dobaczewskiej...
- Ach, to są żmije, jadowite żmije!..
Wyobraź pan sobie: artykuły, rzeczywiście pisali, ale nie chcieli zawiesić mego por­tretu w Związku Literatów! Czy to nie skandal? Portret prezydenta Mościckiego jest, marszałka Raczkiewicza - też, ale mego nie powiesili!..
- Przepraszam bardzo, niech się pani pośpieszy. Ja jestem tak zajęty...
- Jedna chwila, jedna chwileczka tylko!..
Nucąc jakąś wesołą melodję, pani Ofenkowska pakowała walizkę. Zauważyłem jakiś gruby tom:
- Pani bierze książki?
- Tak. To Urke-Nachalnik. Rozumie pan, dlaczego ja się cieszę ze swego aresz­tu?- Posiedzę trochę i napiszę takie dzieło, że cała Polska zdębieje!.. Jeżeli taki zbój, jak Urke potrafił zdobyć rozgłos, to przy moim talencie... Czy pan czytał moje dzieła?..
- Ja bardzo panią przepraszam...
- Już, już! Caca, Caca!
- Co, pani chce zabierać ze sobą to pasku... tego pieska, chciałem powiedzieć ?
- A jakże inaczej? Bez Cacy ja się nie ruszę wcale!
- Proszę pani, ja bardzo wątpię, żeby naczelnik więzienia zgodził się...
- Ja nie będę go się pytała!.. Co znowu! Nawet Gorgonowa ma pieska Kropel­kę w więzieniu, a ja nie mogę mieć?.. A zresztą, ja do Cacy nie mam zaufania: ona wiosną za dużo pozwala sobie!.. Już wyrzuciłam jedną służącą, bo nie dopilnowała. Okropne to było zdarzenie! Pan Brensztejn może to panu opowiedzieć: on widział!..
- Już nie protestuję... ­
Pani Helena Ofenkowska wzięła na smyczę Cacę, ja uprzejmie zabrałem walizkę, zdumiona służąca zamknęła za nami drzwi...
Kilkadziesiąt kroków i oto pani Ofenkowska, Caca i ja stanęliśmy u wrót wię­ziennych...
Trzy godziny.... Tylko trzy godziny. Ale to była już nie wieczność cała, lecz dwie wieczności!.. To było nie piekło, lecz piekło w kwadracie!..
Przyznam się szczerze, iż zaraz po odprowadzeniu pani Ofenkowskiej do więzienia, uciekłem nie czekając nawet na zakończenie niezbędnych formalności. Tak byłem szczęśliwy, że bez awantur załatwiłem sprawę aresztu, iż nie chciałem, aby się coś popsuło. Miałem przeczucie....
Ledwie przyszedłem z powrotem do bistra, aby się dowiedzieć o nowych meldun­kach, już naczelnik więzienia telefonował do mnie, jak sam zaznaczał, po raz trzeci:
- Panie, - krzyczał mi w ucho wściekłym głosem: - Panie!
- Co panu jest, panie naczelniku?
- Co jest? Co jest? To - że ja obłę­du dostanę! Pani Ofenkowska traktuje mnie, jakgdyby to ja byłem więźniem, a ona naczelnikiem więzienia! Krzyczy, hałasuje, żąda czegoś, okropność... Co ja mam z nią robić?...
- Niech pan naczelnik uspokoi ją i u­względni jej prośby, jeżeli są możliwe do wykonania...
Po półgodzinie:
- Panie, wojewoda nie chce przyjąć mojej dymisji, niech chociaż pan wstawi się za mną, bo oszaleję!..
- Co się stało?..
- Pani Ofenkawska zażądała, żeby ją posadzono dla studjów do wspólnej celi. Chciała obserwować typy kryminalne. Po­sadziłem do celi z kryminalistkami. Pani Ofenkowska zaczęła się rozpytywać, gdzie i jak która pracuje i wiele zarabia. Powstała bójka... Lekarz opatrunek zrobił…
- Co też pan zrobił najlepszego? Niech pan posadzi panią Ofenkowską do przestępczyń co się zowie, - te są cieka­wsze dla literatów....
Po godzinie:
- Pan ze mnie kpi! Ja nie pozwolę tak żartować! Pan jeszcze popamięta mnie!
- Panie naczelniku, co się stało nowego?
- Nowego! Niech pana djabli wezmą z tem nowem! Posłuchałem pana: posadzi­łem Ofenkowską z morderczyniami, a teraz mam piekło. Caca zachowała się nieprzyzwoicie, więc jedna aresztantka sprawiła jej tęgie lanie. Bójka powstała, co za po­tworna bójka!..
- Niech pan posadzi naszą literatkę z jakąś ideową komunistką....
Nie będę opowiadać, co było dalej.. Koszmar, istny koszmar!. W każdej celi, do której trafiała pani Ofenkowska, powstawały niebywałe awantury z niesamowi­tych wprost powodów.
Nie wiem, jakby się skończyła ta cała sprawa, bo chyba naczelnik więzienia do­stałby pomieszania zmysłów, ja zaś palnąłbym sobie w łeb, - gdyby nie interwencja Związku Literatów, na czele z Witoldem Hulewiczem.
Zarząd Związku zaznaczył, że aczkolwiek pani Helena Ofenkowska nie jest członkiem Związku jednak staje w jej obronie i gwarantuje, że posądzona o współudział z komunistami jest najzaszczytniej znaną patrjotką, jeśli zaś zawierała znajomości z komunistami, to tylko przez nieświadomość.
Na tem się zakończyła awantura z panią Heleną Ofenkowską.

 


XXXVIII.

 


Tymczasem upłynęło sporo dni. Areszty i rewizje nie dały pożądanego rezultatu. Główni prowodyrzy i ci trzej, co uciekli z więzienia, jakby się pod ziemię zapadli. Mojem zdaniem system masowych aresztów nie prowadzi do celu. Kierownicy ruchu komunistycznego konspirują się świetnie. Za­uważyłem to teraz, że wydają z lekkiem sercem na łup policji drobne pionki, szere­gowców, osobiście zaś rozporządzają tysiącznemi środkami, aby ujść bezpiecznie przed pościgiem. Przedewszystkiem- pieniądze. Dużo pieniędzy. Kiedyś próbowałem w tej sprawie wystosować cały memorjał do władz przełożonych. Poddałem w nim krytyce i rewizji dotychczasowy system walki z konspiracją komunistyczną. W od­powiedzi otrzymałem zlecenie likwidacji drobnej afery kryminalnej w Wołożynie...
Teraz więc czyniłem wszystko, co mi nakazywano, nie bawiąc się w mędrkowa­nie. Moje specjalne pełnomocnictwa i kompetencje, jakie uzyskałem dla odszukania porwanej córeczki wojewody - zda się zostały zawieszone. Całkowicie pochłonięty
wie zapomniałem. Bo czyż miało to jaki związek? Tylko dlatego, że wojewoda otrzymał wówczas ów list anonimowy? -­W prawdziwość jego treści nie wierzyłem ani przez jedną sekundę. Wojewoda nie wierzył zdaje się również. Ale była to ostatnia nadzieja, ostatnia nić, łącząca nas z porwaniem dziecka. Jakże złudna i naiwna! Tamte prysły, ledwieśmy je chcieli ująć wprawną ręką śledztwa. Ta - rozpływa się sama w bezowocnych poszukiwa­niach i aresztach.
W ciągu całego tego okresu nie komunikowałem się wcale z wojewodą. W końcu zadzwonił do mnie. Nie zastał w domu i wyznaczył audjencję.
Gdy przybyłem, słuchał z roztargnieniem raportu o aferze komunistycznej, rysując ołówkiem wzory na bibule. - Skończyłem.
- Wojewoda milczał przez czas dłuższy, nie patrząc na mnie. Pozwoliłem sobie na delikatne chrząknięcie. Wówczas spojrzał nagle na kalendarz, a następnie prosto w oczy:
- Panie Mańkowski. Czy pamięta pan, że pojutrze upływa termin dwutygodniowy, wyznaczony nam wówczas w anonimowym liście komunistów?
-W istocie, panie wojewodo, tak jest, ale...
- Co ale?
- Chciałem nadmienić, panie wojewo­do, że ci komuniści są już na wolności?..
- Więc co pan chciał nadmienić?

 


XXXIX.

 


Wracałem tak pochłonięty własnemi myślami, iż omal nie wpadłem pod autobus. Ładna historja: kierownik służby śledczej -roztargniony. Takiego sam wylałbym na zbity łeb. Ale cóż, wojewoda miał rację. Od tego przecież jestem, by coś wykombinować ułożyć plan, skonstruować jakąś tezę, działać, działać przedewszystkiem.
Wróciłem do domu rzucając palto na krzesło i natychmiast zauważyłem na biur­ku list. Adres na kopercie wypisany literami drukowanemi. - Aha, anonim. W samą porę! choć to. - Gorączkowo rozerwałem.
Znów rzekomo z ramienia Komunistycz­nej Partji Zachodniej Białorusi. Komitet Wykonawczy Partji zawiadamiał, że jakkolwiek, wojewoda nie usłuchał poprzedniego listu, komuniści sami zdołali się wydostać z murów więzienia: Mogliby obecnie zrobić wszystko, co się im podoba z porwanem dzieckiem, jednak z pewnych względów go­towi są do pertraktacyj. Do pertraktacji nie z wojewodą, a ze mną, z Mańkowskim. ­O ile żądaniom ich stanie się zadość - gotowi zwrócić Agatkę. W tym celu mam przy być dziś o pierwszej w nocy do hotelu Sokołowskiego. Wynająć numer na nazwisko Karpińskiego i oczekiwać telefonu. Dalej następowały stereotypowe wymagania, żebym nie próbował ich schwytać i przywoływać do pomocy policji, bo skończy się ze mną bardzo źle.
List przeczytałem dwa razy. Trzeba było rozważyć okoliczności: pochodził z tego samego źródła - to pewne. Dalej - w jakim celu został wysłany? Oni porwali dziecko, czy nie oni. 80 procent na sto, że nie oni. - Albo drogą szantażu, chcą wymusić jakieś nowe żądania, albo... dokonać na moją osobę zamachu. Więc iść czy nie iść?
Nie dlatego żebym się bał. O, nie. Zupełnie szczerze przyznaję, że się nie bałem, tylko jako oficer śledczy, musiałem rozważyć każdy krok, każde najdrobniejsze postanowienie. - Więc szantaż czy zamach? Może być jedno i drugie. Z 80-ciu pozostałych procentów 40 przemawia za szanta­żem, 40 za zamachem. Jeżeli szantaż - to iść, jeżeli zamach - nie. Ale istnieje jeszcze 20 procent możliwości, że posiadają Agatkę. Daje więc razem 60 przeciwko 40-tu, żeby iść. - Trzeba być ścisłym w swoich obliczeniach: Teraz, zawiadomić wojewodę, czy nie? - Myślałem nad tem całe trzy minuty. Postanowiłem nie zawiada­miać. Dalej kwestja ochrony osobistej: za­powiedzieli telefon, więc spotkanie nie na­stąpi w hotelu. Wyznaczą jakieś miejsce. Nie znając tego miejsca, trudno organizo­wać obławę. - Spojrzałem na zegarek piętnaście po piątej. Zadzwoniłem do urzędu
- Czy jest Blum? Do aparatu. Blum, pojedziecie najbliższym autobusem do Nowej Wilejki. Tam ucharakteryzujecie się na prowincjonalnego kupca. Pierwszym pociągiem z powrotem do Wilna. Wynająć konną dorożkę i zajechać do hotelu Sokołowskiego. Macie tam jaki paszport? co? Szymanowski. Niech będzie Szymanowski. Nie zapomnieć walizek. Broń też. Stanąć w numerze na pierwszem piętrze. Już, robić.
- Rozkaz.
- Poproście teraz aspiranta Iwasiewicza.
- Słucham.
- Panie Iwasiewicz: Gracjanowski i trzech wywiadowców. Pan osobiście dyżuruje całą noc przy aparacie w urzędzie. -­Pięciu mundurowych i pościgówka. Schować w bramie. Czekać telefonu i rozkazów koło 1-szej w nocy.

 


XL.

 

Miałem dużo czasu. Poszedłem się przejść. Ciągnęło mię coś do ogrodu Ber­nardyńskiego. Tu porwano Agatkę. Tak, właśnie tu. Zdawało mi się teraz, że było to dawno, bardzo dawno. Pochłaniała mnie myśl o dzisiejszej nocy. Dokuczliwa, jątrząca myśl. Czyżbym był zdenerwowany? Nie, swoim zwyczajem muszę tę myśl odpędzić i zająć się czemś błahem, powszedniem. Dać głowie wypocząć i rozerwać umysł.
Szum Wilenki dobrze mi zrobił. Nie mogłem się jednak przełamać, by co chwila nie patrzeć na zegarek. Co za głupie podniecenie.
Wieczorny chłód idący od rzeki orzeźwiał. Kolację zjadłem z apetytem w „Ziemiańskiej", wypiwszy zamiast wódki, dwa kieliszki francuskiego wina. - Już 11-ta!
Powróciłem do domu. Własny gabinet wydał mi się dziwnie przytulny. Obrzuci­łem wszystko dokoła spojrzeniem, jakbym się z nim żegnał. Et, śmieszne przypuszcze­nie. Ale! zapomniałem o najważniejszem!
Zawiadomiłem stację telefoniczną, żeby natychmiast zanotowała numer telefonu, który zadzwoni do hotelu Sokołowskiego, wzywający Karpińskiego. - To już zdaje się wszystko.
Opatrzyłem swój 9-ciostrzałowy mauser. Wsadziłem zapasowy magazyn do kieszeni i do palta ręczny granat. Bóg raczy wiedzieć...
O dwunastej byłem w hotelu. Przez ostrożność nie zapytałem o Szymanowskiego, zresztą przeczytałem to nazwisko na tablicy. Dziwnie obcy i wstrętny jest numer hotelowy. Co robić w przeciągu długiej, długiej godziny... Otwarłem okno i patrzałem, jak zwolna zamierał ruch miejski na ulicy Niemieckiej.
Nagle: stuk, stuk, do drzwi. Skoczyłem. Z gotowym rewolwerem podszedłem.
- Kto tam?
To nic, to tylko portjer przyszedł mnie zawiadomić, że wzywa telefon...
- Hallo, słucham.
- Czy to ajent Karpiński?
Jak Boga kocham, znam ten głos!
- Proszę natychmiast udać się na ulicę Zawalną, róg Nowogródzkiej. Tam stoi taksówka numer 44. Pamiętać, wyraźnie: 44. Wsiąść, szofer zawiezie.
Rozmowa skończona. - Ależ ja znam ten głos! - Prędko, prędko. Boże, jak ta „miejska"... Aha już:
- Proszę panią, jaki numer dzwonił?­ - prędko!
- Sto pięćdziesiąt pięć, - urząd śledczy, proszę pana.
Słuchawka wypadła mi z ręki. - Zdębiałem.

 

XLI

 


Oczywiście w tej chwili zadzwoniłem do urzędu. Iwasiewicz tkwił przy telefonie i służbiście się zameldował. Cała tajemnica, która wydała mi się przed sekundą tak niesamowitą, okazała się zwyczajnym tri­kiem w grze moich przeciwników.
- Kto dzwonił przed chwilą do hotelu Sokołowskiego?
- Ja, - odpowiedział mi spokojny głos Iwasiewicza.
Zaczynałem się już domyślać, a Iwasiewicz potwierdził te domysły. Mianowicie o godz. 12 w nocy zadzwonił doń głos męski, rzekomo z Komendy Policji. Podyktował rozkaz i kazał go przetelefonować pu­nktualnie o godzinie 1-szej pod wiadomym adresem i nazwiskiem. Nie znalazł w tem nic nadzwyczajnego, nic nie podejrzewał, więc wykonał rozkaz. - Odpowiedziałem tylko:
- Jesteś pan człowiekiem sumiennym, ale naiwnym. - Zaczem, w krótkich sło­wach wyjaśniłem całą aferę.
- Niech się pan orjentuje, - dodałem - Mam przy sobie Bluma i ryzykuję... niech mi pan nie przerywa swojemi obawami... ryzykuję udać się na miejsce. Po 20 minutach niech pan wysunie pościgówkę na róg Trockiej i Zawalnej, z Gracjanowskim i kilku ludźmi. Samemu proszę czekać dalszych rozkazów.
Jak to dobrze, że czułem się znów, jak to mówią, „w sosie". Wszelkie obawy, zdenerwowanie opadło ze mnie. Działać!
- Proszę poprosić pana Szymanowskiego - zwróciłem się do portjera. ­Ale obok wysunęła się postać nieznajome­go. Spojrzałem...
- Blum! Nie poznałem was. Świetnie. Pójdzie pan - mówiłem szeptem -- zaułkiem Lidzkim i wyjdzie na róg Zawalnej. Tam musi być w pobliżu samochód. Proszę wszystko obserwować. Zobaczy pan mnie. Ja pójdę od Zawalnej. W razie czego śpieszyć na pomoc i alarmować. Nasza pościgówka zaraz będzie na rogu Trockiej.
Blum wyszedł. Zaczekałem, aż trzasnęły za nim ciężkie drzwi hotelowe. Zapłaciłem rachunek i ruszyłem żwawym krokiem w kierunku przeznaczenia. Kroki te gło­śnem echem odbijały na pustej ulicy. Skręciłem na Zawalną, idąc lewą stroną. Nagle ujrzałem tylne czerwone światełko samochodu. Nie stał jednak po stronie ulicy Nowogródzkiej, a po przeciwnej, koło „Baru Handlowego". Podszedłem spokojnie, tylko trochę, troszeczkę, biło mi serce. Kolbę rewolweru ściskałem w kieszeni. Taksówka, ale... nie był to numer 44-ty. To był numer 167-my. Wewnątrz zamkniętej landoletty spał pomocnik. Szofer ziewał na przedniem siedzeniu.
-- Czy nie byto tu taksówki numer 44?
- Była, ot co tylko pojechała, może parę sekund temu, może pół minuty.

 

XLII

 

Aspirant Iwasiewicz wydał zaraz odnośne polecenia. Po dwudziestu minutach auto pościgowe ruszyło i stanęło na rogu Tockiej i Zawalnej, gasząc wszystkie światła. Gracjanowski przechadzał się po chodniku. Wszyscy zachowywali ciszę, ale czas upływał. Żadnego sygnału. Niebo się zlekka zaróżowiło. Przecież to najkrótsze noce.
Aspirant Iwasiewicz, zdenerwowany incydentem z telefonem, niespaną nocą, a najbardziej uwagami swego zwierzchnika, krążył po pokoju, oglądając własne paznokcie. Później usiadł, próbował czytać gazetę. Nie szło. Godziny mijały. Zegar uderzył dwa razy. Druga. „Zdrzemnąć się czy co?” - pomyślał. Ale i sen się go nie imał. Wpół do trzeciej. Za kwadrans trzecia. Jasno, dzień się robi. - „Co jest, u djabła!".
Piętnaście minut po trzeciej. Dłużej czekać nie podobna. Zawołał dyżurnego przodownika i posadził koło telefonu. Włożył pośpiesznie palto i prawie pobiegł na róg Trockiej i Zawalnej. Zdaleka już ujrzał pościgówkę. Zwolnił kroku.
- Co jest?
- Nic niema, panie aspirancie. Ruszył z trzema ludźmi na róg Nowo­gródzkiej. Nie był to dzień rynkowy. Sklepy, bramy, obydwa w tem miejscu położone „Bary" spały jeszcze w blaskach budzącego się dnia. Tylko nieliczni sprzedawcy jarzyn kręcili się koło swych bud. Tu i ówdzie przejechała furmanka chłopska, wóz ciężarowy, dorożka lub taksówka na dwo­rzec. Pozatem cisza i spokój. Obok otwarła się brama i wylazł pierwszy stróż z miotłą. Powiódł zaspanym wzrokiem, zepchnął czapkę na oczy przed ukośnemi promieniami słońca i jął się zamiatania.
- Co będziem tu stali, panie aspirancie, -- odezwał się wcale nieprzepisowo Gracjanowski. Najwidoczniej był zdenerwowany.
„,Porwali go" – pomyślał Iwasiewicz,
- „ani chybił, porwali. Ale gdzież jest Blum, w takim razie?.”
- Zaraz szukać taksówki numer 44-ry. Zatelefonować do wszystkich komisarjatów i na powiat.
Adresu szofera nie było się trudno do­wiedzieć. Mieszkał na Łosiówce.

 


XLIII

 

Jakież zdumienie ogarnęło Iwasiewicza,
gdy o godzinie w pół do szóstej rano przybyli do mieszkania szofera Kiercewicza, właściciela taksówki numer 44-ry! - Kiercewicz spał w najlepsze i długo nie mógł się zorjentować, o co chodzi. Bardziej sprytna, młoda jego żona wyjaśniła, że mąż jej już piąty dzień nie wyjeżdża, bo taksówka stoi w remoncie.
- Ot, jechał na dniach, z gośćmi do Słomianki, do Werek w nocy. Jeden siond za kierownica, niedarmo pjany. Jak dał się ob drzewa...
- Dobrze, dobrze, ale gdzie jest taksówka!
- Toż mówia w remoncie, na Mickiewicza, koło mostu, tam w warsztatach
- Wam musieli skraść taksówkę! ­- zawołał Iwasiewicz.
Szofer wtedy oprzytomniał. Nie zważając na molestowanie żony, ubrał się prędko, wciągnął długie buty, i siadł razem do auta policyjnego.
Pomknęli z Łosiówki wprost na Mickiewicza pod 66-ty, do warsztatu. Kiercewicz przez całą drogę nic nie mówił. Obawa utraty samochodu, utraty kawałka chleba, długi zaciągnięte wobec przedstawicielstwa, weksle, terminy, żona, dziecko w domu - te trapiące myśli opadły jego, tak nagle wyrwaną ze snu, głowę. Iwasiewicz też doń nie zagadywał, nie pytał. Poco? Zaraz się wszystko wyjaśni.
Warsztat był już otwarty.
Na dziedzińcu, na drewnianych kozłach stała karoserja taksówki numer 44-ry. Podwozie było całkowicie rozebrane. Nikt jej stąd nie ruszał od 5-ciu dni.

 


XLIV.

 

W godzinę potem Iwasiewicz zdał dokładny raport władzy przełożonej o wszy­stkiem co zaszło. Przedsięwzięte zastały należne środki i cała policja, zarówno miejska, jak i powiatowa postawiona na nogi.
- Tylko żadnych informacyj prasie!­ - zakonkludował komendant wojewódzki.
Aspirant Iwasiewicz przespał się trochę w południe i wieczorem zjawił się do biura.
- Co nowego?
- Nic takiego, panie aspirancie! - zameldował dyżurny. - Tylko tu ot meldu­nek. Właściciel hotelu Sokołowskiego zawiadomił 1-szy komisarjat, że wczoraj w dzień zatrzymał się u niego jakiś kupiec z prowincji, nazwiskiem Szymanowski. Wyszedł o 1-szej w nocy zostawił walizki i dziś do wieczora więcej nie powrócił.

 


XLV

 


Była zupełnie ciemno. Ocknąłem się i doprawdy nie wiedziałem, czy się obudziłem, czy śnię, czy coś innego się ze mną dzieje. Może już umarłem? Przedtem nim zacząłem myśleć, począłem czuć. To były niepowiązane wrażenia, nici wyobraźni biegnącej kędyś w przestrzeń, później się one plątały, wałkowały, tworzyły chaotyczny splot i zapadały w czarną otchłań. Dlaczego? Nie odczuwałem wyraźnego bólu fizycznego. Nie bolała mię specjalnie ani głowa, ani tułów, ani kończyny. Raczej ciało wraz z mózgiem i nerwami tworzyło jedną obolałą całość. Próbowałem naprzemian zamykać otwierać powieli, ale wrażenie wzrokowe było jednakie: nieprzenikniona ciemność. - Jak długo to trwało? Jak dawno jestem tu, gdzie jestem?
Wreszcie przyszła myśl, a z nią pierwsze wrażenie świadomości. I w tej chwili ból stał się bardziej dojmujący, chłód dokuczliwiej przenikał, charakterystyczne łamanie w kościach, jak w gorączce. Wtedy się poruszyłem i wtedy doznałem czegoś najgorszego: rozpacz! To jest takie uczucie bezpowrotnie utraconej przeszłości, coś co powrócić nie może, czego naprawić nie podobna. Wyraża się ono w jednem westchnieniu: „Ach, Boże, pocóż..." ­
W odpowiedzi na to westchnienie ktoś się poruszył w pobliżu.
Zamarłem. Wstrzymałem oddech. Nic. Cicho. Ciemno. Znów leżałem przez czas dłuższy. Gdym otworzył oczy, zdało mi się jakoby dookoła było nieco jaśniej. Może wzrok już przywykł do tej ciemnicy. Teraz uczyniłem nad sobą wielki wysiłek, postanowiłem skupić myśl i zdać sobie sprawę z sytuacji. Przedewszystkiem, gdzie jestem?
Zdaje mi się, że w jakowejś wilgotnej piwnicy. Czuć tu tęchlizną, zimnym murem piaskiem i spirytusem. - Po drugie jestem skrępowany. Poruszyłem ramionami. ­Tak, mocno związany sznurami. Dalej ciało jest straszliwie obolałe, czyli musiałem być pobity. Więc jak to było? Naraz przypomniałem sobie wszystko.
Rozmawiam z szoferem. Ten proponuje, że dogoni taksówkę numer... zaraz, jakiż to był numer.. aha - 44-ty. Ja stoję i waham się. Jestem niezdecydowany. Raptem słyszę czyjeś głosy, dochodzące z Baru. ­Odwracam się w tamtym kierunku. Drzwi się uchylają. Widzę postaci, ilu - nie pamiętam. Widzę, jak przez mgłę, wnętrze Baru, słabo oświetlone, zadymione. Idą ku mnie wyziewy alkoholu i mięsnych potraw.
Wtedy właśnie ktoś mnie uderzył w tył głowy, bardzo silnie. Tracę przytomność, w chwili, gdy wiele rąk wyciągniętych... Ale dlaczego się tak stało?- Już, już wiem. Telefon, komuniści, Agatka, wojewoda. Wiem wszystko teraz, prócz dwóch najważniejszych rzeczy : jak długo tu leżę i co się teraz ze mną stanie.
Z głębi piwnicy dochodzi szmer. Może to mysz. Regularny szmer, jakieś tarcie. Nie odzywam się i czuwam. Tarcie chwilami milknie, ale po pewnym czasie słyszę je jeszcze wyraźniej.

 

XLVI

 

Poszukiwania w ciągu dwóch dni nie dały rezultatu pozytywnego. W kilku miejscach na prowincji zatrzymano samochody, wszelako nie miały one nic wspólnego ze zniknięciem wybitnego oficera służby śledczej Mańkowskiego.
Nazajutrz wyświetlano tajemniczą histo­rję niejakiego Szymanowskiego, który się był zatrzymał w hotelu Sokołowskiego. Otwarto pozostawione przezeń walizki i okazało się, że są wypchane papierami, przeważnie najtańszą makulaturą gazet. Dowód osobisty, dostarczony przez portjera do urzędu śledczego, nietrudno było rozeznać. Faktem jest, że równocześnie z Mańkowskim zginął bez wieści starszy posterunko­wy służby śledczej Blum.
Zostali porwani, czy też zabici? Oto jest pytanie, które sobie zadawano w urzędach policyjnych. Wojewoda dowiedział się o całej sprawie w południe i wykazał wielką dozę opanowania. Zawezwał też odpowiedzialne jednostki władz bezpieczeństwa publicznego i odbył z niemi długą konferencję. Pan wojewoda łaskawie wyraził zdanie, iż jego przekonaniem obydwaj funkcjonarjusze policji nie zostali zabici, lecz porwani. Przedewszystkiem nie znaleziono zwłok, powtóre sam efekt morderstwa jest bez porównania bardziej znikomy, niż możliwość szantażu, wysuwania żądań, dyktowania warunków. A do tego właśnie dążą komuniści. Niestety, musiał przyznać, iż zaczęło się od porwania jego córeczki, ale widzimy w tem pewien system, pewien plan, groźne memento. Nie była porwana Agatka, córka Jerzego Lacka, ale córka wojewody wileńskiego, wysokiego urzędnika państwa. Istnieje absolutnie wyraźna łączność pomiędzy smutnym wypadkiem w ogrodzie Bernardyńskim i tajemniczem zniknięciem urzędnika i funkcjonarjusza władz bezpieczeństwa województwa.
W ten mniej więcej sposób zobrazował wojewoda sytuację, a zebrani na konferencji panowie, przekonani słusznie druzgocącą logiką zwierzchnika, uznali niezbity dowód dalekiego zasięgu III-ciej Międzynarodówki i jej groźnych ajentów.
Nazajutrz wpłynął na ręce wojewody trzeci zkolei anonim, pisany przez Komitet Wykonawczy Komunistycznej Partji Zachodniej Białorusi, który całkowicie potwierdzał tezy, przyjęte przez czynniki miarodajne. W liście tym, Komitet, powiadamiając o porwaniu dwóch urzędników policji, stawiał cały szereg żądań. Wspominał o córce wojewody, groził, domagał się, wysunął drugą listę aresztowanych komunistów którzy mieli być zwolnieni itd.

 

XLVII

 

Komunista Henryk D. był nieuchwytny…­
Zakrystjan kościoła Św. Teresy przy Ostrej Bramie wyszedł dnia tego do ogrodu poklasztornego, aby obejrzeć powierzone jego pieczy grządki warzywne. Nocy poprzedniej przeszła ponad Wilnem nawałnica. Lało jak z cebra. Burza, połączona z gradem, wichurą, deszczem. Wiele szkód poczyniła w polu, i w lesie, i w ogrodach, i w sadach. Zaniepokojony tem zakrystjan Lucjan Wilczyński czynił słusznie, oglądając grzędy jarzyn. Przeczucie wyrządzonego zła nie omyliło go. Tam, gdzie wczoraj jeszcze słały się szmaragdowym kobier­cem subtelne kity marchwi, tam w tej chwili ział otwór pusty, woda doń ,w nocy już spłynęła, dziwny i głęboki. Nawpół zasypany ziemią, ale sterczały zeń jakoweś cegły czy kamienie. Wziął do rąk łopatę i chciał grzędę naprawić. Ledwo jednak stanął mocno nogą, aż się zapadł po sam brzuch. Ze strachu pośpiesznie zarobił znak Krzyża Św. i gramolił się z powrotem. Znów zapadł był wyżej kolan. To go za­stanowiło. „To może skarb jaki"! Przebiegła myśl kusicielska. Odpędził ją jednak wnet, ale kopał już w głąb, sam sobie nie zdając sprawy, dlaczego to czynił.
Łopata natrafiła na mur. Cegła średniowieczna. Runęło przed nim trochę czarnej ziemi, otworzył się chodnik w głąb. Człowiek zgięty, mógł weń się wgramolić od biedy. – „Tfu, na stare lata taka ciekawość!” -splunął Wilczyński, ale się już nie cofał. Schylony w pałąk czołgał się w głąb lochu. Pod nogami twarda ziemia. Nad głową sklepienie z cegieł. Nawprost czarna czeluść lochu. Postąpił parę kroków --­zdjął go strach, niesamowity strach przed czemś okropnem, nadprzyrodzonem już się nie zdążył przeżegnać i biegł, gramolił się, lazł, po przez wilgotną ziemię, z powrotem ku górze, ku słońcu, ku światłu i starczym truchcikiem wprost do plebanji, by zawiadomić proboszcza.

 


XLVIII

 


Znów zapadłem w półsen. Koszmarne godziny wlekły się w mroku piwnicznym, a żaden odgłos nie dochodził z zewnątrz. Gdy się ocknąłem, po raz już nie wiem który, nie słyszałem szmeru i tarcia, natomiast najwyraźniej obok szelest czyichś kroków. Ktoś potrącił nogą butelkę. Poczułem niewysłowione pragnienie. Dźwięk szkła zbudził we mnie jedną tylko szaloną chęć: pić! Musiałem ciężko westchnąć, bo w następnej sekundzie wionął ku mnie oddech ludzki i zduszony głos zapytał:
- Kto tu leży?
Boże!!! To głos Bluma! Nie wierzyłem własnym uszom, a czytelnik zrozumie chyba radość; wszystkie jasności nadziei, błysły w obolałej głowie! Byłem znów przytomny. Powracałem do życia.
- Blum, to wy? Tu ja, Mańkowski. Blum porwał mnie w swe silne ręce. Drgającemi ze wzruszenia palcami rozwiązywał, szarpał więzy, targał mnie niemiłosiernie, wreszcie kawałkiem znalezionego szkła przepiłował sznury. Później podtrzymał mię, abym nie upadł, taki byłem wy­czerpany.
- Gdzie my jesteśmy?
- My, panie naczelniku, w piwnicy tego przeklętego Baru, na rogu Zawalnej i Lidzkiego zaułka. To znana „truszczoba". Porwali nas tej nocy, teraz musi być wieczór, albo i druga noc. Przez tyle godzin nie dali ani jeść, ani kropli wody, tfy! Przeklęte bolszewiki! - Zgrzytnął zębami. - Pan zna przecież ten bar? To jest melina kryminalna i polityczna. Zawsze mamy ją na oku, ale w ostatnich czasach, jakoś głu­cho. Mnie, panie naczelniku, - mówił ta­jemniczo - zdaje się, że któryś z na szych, z urzędu... z tym właścicielem Chajkinem wszedł w kombinację. To źle dla nas. Tak nigdy tu nas nie znajdą...
- A jak wyście tu trafili?
- Zwyczajnie. Szedłem według rozkazu zaułkiem Lidzkim. Ostrożnie i „splu­wę" miałem gotową. Sam nie wiem, jak to się stało, że nie zauważyłem zasadzki w bramie. Wyskoczyli. Jeden dał w łeb z tyłu. Straciłem przytomność, alem ją zaraz od zyskał. Zapóźno jednak, by się bronić. Tych drabów było sporo. Jeden taki silny żydłak, że samemu ledwo dałbym radę, choć pan naczelnik wie, że ja też nie chory...
- Wiem, wiem.
- Zarzucili mi na głowę jakiś worek, w usta wepchnęli szmatę. Miarkowałem jednak wszystko i wiem, że jesteśmy w tym barze.
- A jakeście zdołali się uwolnić z więzów?
- Zwyczajnie, panie naczelniku. Rzucili mnie na jakieś ostre kanty. Tarłem tak długo sznurem o wystający kamień, aż przepiłowałem sznur.
Teraz zaczęliśmy się naradzać co robić i jak stąd uciec. Była to bardzo głęboka piwnica. Zapewne miała ongiś okna u gó­ry, zwyczajnie, jak w suterynie, ale teraz zasypane ziemią od zewnątrz. Prócz tego zabite deskami od wewnątrz. Żadnej broni, żadnego narzędzia. Blum macał po ścianach, dotykał przedmiotów, obejrzał wszystko. Oczywiście, główną uwagę skupiliśmy na drzwi. Były zamknięte na klucz, możliwe, że na zasuwę, ale pozatem nie przedstawiały nic specjalnego. O rozbiciu zamka mowy być nie mogło, zbyt mocne też, by je wyłamać. Straciłem nadzieję, ale Blum majstrował długo koło zawiasów. Wprawdzie były po przeciwnej stronie, temniemniej wszakże, przy użyciu nadzwyczajnej siły fizycznej może dałyby się wysadzić. Byle tylko zamek był nieco ruchomy, byle się dały trochę przekręcić ukosnie. Wkońcu Blum znalazł na ziemi krótki kawałek żelaza. Ja miałem podsadzać drzwi od dołu, przy pomocy tej prowizorycznej dźwigni, zaś Blum, zmobilizowawszy
wszystkie siły, pchał drzwi ku górze i na­zewnątrz.

 


XLIX

 


O tej samej mniej więcej porze, a byto to (o czem Mańkowski nie mógł wiedzieć) jedenasta w nocy, przed Bar na rogu Zawalnej i Lidzkiego zajechała taksówka nr 167 i wysiadło z niej czterech ludzi, z których trzech było Żydów, a jeden Polak. Weszli śmiało do baru, każdy wypił przed bufetem kieliszek wódki, zagryzł śledziem i pokolei znikał niepostrzeżenie w dalszych apartamentach restauracji. Jeden i drugi gabinet były zajęte. Dochodziły z nich wesołe głosy, pijackie pomruki, drażniący wyuzdaniem śmiech kobiet, krzyki i brzęk szkła. Ale przybyli nie zwracali na to uwa­gi, nie zachodzili do żadnego gabinetu, nie szukali znajomych. Chyłkiem przemykali się pomiędzy stolikami w kierunku, gdzie małe drzwi prowadziły na korytarz, a z tamtych do mieszkania Lejby Chajkina.
Ostatni pokój urządzony był również na podobieństwo „gabinetu" czwartorzędnej restauracji. Ceratowa kanapka, trzy krzesła i stół zasłany papierem. Na ścianie nie odstępny oleodruk z jeleniem Schwarzwaldu czy Tyrolu. Tym razem krzeseł było o wiele ponad przepisową liczbę trzech. Krzeseł było osiem, wszystkie zajęte i dwóch ludzi siedziało prócz tego na kanapce. Przeważnie Żydzi. Wśród nich nasi znajomi: Henryk D., Stefan J. i Marjan Żeleński. - Okno prowadzące na podwórko, szczelnie zasłonięte szmatami. - Zebrani powitali hucznie wchodzących. Snać ocze­kiwano ich dawno, a bawiono się wesoło i opijano jakoweś „zwycięstwo".
Teraz czternastu ludzi zasiadło ciasnem kołem wokół brudnego stołu.
Pokój miał dwoje drzwi. Jedne, przez które weszli przybyli, prowadziły na korytarz i do restauracji. Otworzyły się niebawem i na progu ukazała się postać samego Lejby Chajkina. Przyniósł najtańsze piwo „Pupko. Browar Lidzki", szklanki, wódkę z czerwoną etykietką i zakąski. Dał znać, że wszystko spokojnie, poczem otworzył drugie drzwi. Wionęło stamtąd piwni­czną wilgocią. Spojrzał w dół na schody. Zamknął z powrotem i wrócił na swe stanowisko za bufetem.
Wówczas powstał z nad stołu towa­rzysz Henryk D. i jak wtedy, gdyśmy go słyszeli mówiącego w ścisłem gronie, po ucieczce z więzienia, odezwał się swym inteligenckim, czystym akcentem, jakby przemawiał zgoła na jakowymś wiecu akademickim, a nie w melinie czwartorzędnej restauracji na rogu Lidzkiego zaułka. Odez­wał się i zamilkł, aż nastała zupełna cisza. Powiódł po zebranych oczyma, zatrzymał' wzrok na barczystym, krępym żydzie; który zamarł posłusznie z ogonkiem śledzia w zębach, i głosem donośnym podjął na nowo przemowę:
- Towarzysze!..
Ani ja, ani Blum nie znaliśmy oczywiście rozkładu piwnicy, schodów, ani całego labiryntu wewnętrznych pomieszczeń domu. Około godziny pracowaliśmy nad wysadzeniem drzwi z zawiasów. Udało się. Górny zawias zeskoczył. Mogliśmy przez ukośny stwór przepchnąć się od biedy. Mnie posz­ło łatwo. Blum ze względu na swą tuszę, pchał się całą siłą, rozdarł ubranie, poranił twarz, palce, omal nie zwichnął nogi, ale się w końcu przepchał. - Natrafiliśmy dalej na ślepy mur, zaś na lewo wiodły wąskie kamienne schodki z żelazną balustra­dą. Ciemność wszędzie nieprzenikniona. Jednakże teraz dochodził nas wyraźnie, acz przygłuszony, gwar głosów męskich. Stąpając możliwie najciszej, pięliśmy się w górę po schodkach. Po piętnastu stopniach zakręcały. Teraz rozmowy na górze słychać już było lepiej, tuż przed nami. Tu znaczy muszą być jakieś drzwi zamknięte. Tak też było w istocie. Jeszcze dziesięć stopni i oto wymacałem ostrożnie framugi drzwi. Ze szpary u dołu błysk światła lampy. Wewnątrz musi być dużo ludzi, słychać chrząkanie, wytarcie nosa w palce, czasem brzęk naczynia, ale nadewszystko jeden wyraźny głos męski, który, mówi, mówi, mówi. ­
Przytknąłem ucho. Na chwilę zapomniałem o beznadziejnej sytuacji, w jakiej się znajduję, przejściach doby ubiegłej, o strasznem niebezpieczeństwie, które nam gro­zi, bo to, co usłyszałem, pochłonęło całą moją uwagę.

 


L

 


Proboszcz kościoła św. Teresy popijał smaczną kawusię (dużo śmietanki, mało kawy, czyli kawusia przewrotna, jak mawia J. M. rektor Parczewski), gdy przera­żony zakrystjan zaalarmował go wiadomością o niezwykłem odkryciu lochów w o­grodzie kościelnym.
- Wilczyńsiu kochany - skarcił go z uśmiechem zacny proboszcz: - jakże mo­żna straszyć ludzi?! No, i cóż wielkiego? Loch czy poprostu jakaś dziura w ziemi. Małoż to tego w Wilnie? A ty zaraz o upiorach, kościotrupach i bazyliszku, niczem pan profesor Limanowski. Ej, Wilczyńsiu, czasby zmądrzeć na stare lata...
Zrzędząc dobrotliwie, jak to miał we zwyczaju, proboszcz skierował się do o­grodu.
- Pokaż mi przynajmniej, jak ten loch wygląda. Oj, fantasto, fantasto!
Pobieżne oględziny miejsca nadwerężyły sceptycyzm księdza proboszcza.
- No, no - mruczał do siebie, wydostawszy się po krótkiej penetracji z podziemia: - w samej rzeczy, ktoby się tego spodziewał... Co się dzieje w tem Wilnie, co się dzieje! Tyle lat człowiek tu siedzi, każdy kamuszek - zda się - napamięć umie, i ot, patrzaj - jaka siurpryza. Dalibóg, niezwyczajny to loch. I kości są i skrzynka jakaś zamczysta... Nic, tylko nowe odkrycie. Wiesz co, Wilczyńsiu? Biegnij ty do pana konserwatora Lorentza... Pamiętasz, młodzieńki taki różowy na twarzy, co przychodził wciąż do nas, kiedy pan Słonecki kościół restaurował. Pamiętasz? Wypić, jak słyszałem, także potrafi. Biegnij do niego, do województwa, i powiedz co i jak.
W godzinę niespełna potem do ogrodu kościelnego przybyła komisja z konserwatorem Lorentzem na czele. Był prof. Limanowski, prof. Morelowski, znakomity historyk sztuki, p. starosta grodzki Kowalski jako reprezentant władzy administracyjnej, p. Marjan Szydłowski, dyrektor PAT-a, na koniec dwaj malarze - panowie Jerzy Hoppen i Kazimierz Kwiatkowski z watmanem, sangwiną, kredkami i sztalugami celem poczynienia in flagranti odpowied­nich rysunków. Po chwili stawił się również p. Jan Bułhak, profesor fotagrafiki U. S. B., z aparatem i kliszami.
Cudowny dzień majowy, odświeżony wczorajszą burzą i jakby wymyty ulew­nym deszczem, promieniał niewysłowionym urokiem wiosny. Perliste krople drżały jeszcze na trawach, zwilżając rosistością obuwie Komisji przedzierającej się przez krzewy i grzędy w kierunku zionącego tajemnicą lochu. Nie trzeba dodawać, w jakim nastroju członkowie komisji poczęli zstępować do podziemia. Dwa uczucia ożywiały jednozgodnie wszystkich: korne uwielbienie wobec nowego odkrycia, które być może stanie się epokowem w dziejach Wilna; i szlachetna duma, wypełniająca serca, że to oni przyczynią się swym pie­tyzmem, i skromnym wysiłkiem do wydobycia najaw tajemnicy przeszłości, zaklętej w tym oto lochu. Nawet profesor Limanowski, zwykle rozmowny i wybuchliwy, powściągnął tym razem swój temperament. Dostojny czar, powaga i majestat miejsca ogarnęły wszechwładnie członków komisji. Przesunąwszy się kolejno przez otwór, który przed paru godzinami wciągnął był swym lejem zakrystjana, komisja stłoczyła się w zamkniętej na kształt piwnicy ciasnej przestrzeni. Zaświeciły latarki elektryczne, i oczom badaczów ukazał się ów wąski chodnik, który tak przeraził Wilczyńsia. Chodnik był niski, ciasny i wąski: tylko na czworakach można było posuwać się nim.
- Trzebaby tu Iskandera - szepnął rozważnie starosta: - mam przeczucie, że to wszystko wiąże się jakoś ze sprawą nie odżałowanej Agatki.
- Cóż pan starosta nazywa ją nieodżałowaną? - obruszył się szeptem profe­sor Morelowski. - Jakby już była na tam­tym świecie. Poza tem, nic to jedno z dru­giem wspólnego mieć nie może. Sądząc z wyglądu i techniki wypalania cegły, przejście pochodzi niewątpliwie z wieku XIV, z czasów, przypuszczam, Świdrygiełły. Wnioskując zaś z twardości i masywności od­kopanej przez zakrystjana ziemi, zaglądano tu po raz ostatni w wieku XVII, kto wie, czy nie podczas najazdów Chowańskiego. W jakiż więc, pytam, sposób można by tu ukryć Agatkę?
- Pan profesor ma dobre oko - rzekł z uznaniem i podziwem p. Bułhak, stojąc na górze przechylony nad czarną głębią otworu: - że też odrazu pan profesor o­kreślił epokę! Istotnie, przypominam sobie, że w starych kronikach wyczytałem kiedyś o lochach, w których kryli się zakonnicy podczas napadów moskiewskich. Nie zwróciłem jednak na to większej uwagi. Czyżby to właśnie były te lochy?
- Panie profesorze, - odrzekł nie bez dumy profesor Morelowski: - dla histo­ryka sztuki wystarczy pomacanie z zamkniętemi oczyma jednej cegły, aby zrekonstruo­wać epokę. Niedaleko szukając, proszę wspomnieć historję gobelinów: po jednej nitce doszedłem wówczas do kłębka.
- Panowie tu gadu-gadu – przerwał sprężyście starosta: - a czas ucieka. Na­leży działać.
- Tak, tak. Co racja, to racja - przytwierdził dyrektor PAT-a, - ja z panami nie pójdę. Zwróćcie panowie uwagę na to, co mówi zakrystjan, że w korytarzyku, zaraz naprawo znajdują się szczątki ludzkie i jakaś skrzynia żelazna.
Po krótkiej naradzie zdecydowano ustawić się na czworakach w następującym porządku: w awangardzie prof. Morelowski, udzielający w miarę posuwania się informacyj historycznych; za nim prof. Limanowski, aby odpowiednio interpretować otrzymywane informacje; potem konserwator Lorentz, dwaj malarze, wreszcie zamykający pochód starosta z rewolwerem. Profesor Bułhak musiał niestety pozostać, gdyż w pośpiechu zapomniał był magnezji, ciemności zaś w lochu panowały tak gęste, iż pięć latarek elektrycznych, umocowanych na czołach badaczów, zaledwie oświetlało tył każdego z nich. Tylko la­tarka profesora Morelowskiego rzucała snop światła w czarną czeluść korytarzyka. Posadzka jego na szczęście była ceglasta, wędrówka więc nie nastręczała trudności. Jednakowoż czołganie się na czworakach męczyło. Ciężkie, woniejące stęchlizną powietrze, uderzało do głowy niczem mocne, omszałe wino.
- Posuwamy się w kierunku południowo - zachodnim - informował wódz wy­prawy: - uwaga! Chodnik zwęża się do wymiarów średniego tułowia męskiego. Głowy niżej...
W tej chwili doleciał uszu wszystkich stłumiony głos, jakby krótkie wycie czy też przeciągły ryk zwierzęcy. Profesor Limanowski zatrzymał się raptownie, uderza jąc w latarkę konserwatora. Kanserwator zaklął zcicha, powtórzył automatycznie ruch profesora. Ruch ten prawem inercji odezwał się na malarzach, aż dosięgnął starosty.
- Czort wie, co takiego! - wyrwało się z ust Kazimierza Kwiatkowskiego: -któż tam bałagani się!
- W kierunku południowo - zachodnim? - wykrzyknął tymczasem z entuzjastycznem zdumieniem profesor Limanowski: - czy słyszycie panowie ten ryk? Grodno leży na południowy zachód od Wilna! Czy wiecie, jaki jest herb Grodna? Czy słyszeliście o grodzieńskim jeleniu. Jeleń nas wzywa. Jesteśmy na drodze do miasta Batorego...
- Cholera - stękał Kwiatkowski: - ­mało mi latarki do mózgu nie wbił. Grodno nie Grodno, hajda dalej.
Pochód rozpoczął się na nowo.
- Stop, panowie - odezwał się w pewnej chwili prof. Morelowski: - wkracza­my, zdaje się, w wiek XIII. Cegła wydaje się coraz starsza, bardziej zwarta w swej strukturze i zamiast cementu spajana zwykłem wapnem. O, a to co takiego?
Światło latarki profesora padło na głuchą ścianę: korytarz skończył się.
- Musimy zbadać mur. Przypuszczam, że znajdziemy w nim słabsze miejsce, które da się rozwalić. Niepodobna, by lochy urwały się tutaj.
Obracając na wszystkie strony głową, aby oświetlać w ten sposób mur, i dotykając go lewą ręką, gdyż prawą, stojąc na czworakach musiał się podpierać, profesor zawołał nareszcie:
- Głową muru nie przebiję. Ale na szczęście jest tu luka. Trzeba podkopać.
- Czemże będziemy kopali? - zatroskał się konserwator: - nie wzięliśmy żadnych narzędzi.
- Nicby to nie pomogło. Niema miejsca na kilof - uspokajał prof. Morelowski - tu właściwie trzebaby jamniczki.
- A mówiłem, żeby wziąć Iskandera! - zawołał starosta, i po chwili namysłu dodał: - ja sądzę, że tylko naparłszy kolejno jeden na drugiego od końca, wspól­nym wysiłkiem rozwalimy ścianę.
- Dobrze panu staroście mówić, kiedy pan ostatni w szeregu : - zaoponował profesor Morelowski: Cała siła parcia skoncentruje się w ten sposób na mnie.
- Ale niema innej rady, profesorze, - krzyknął niecierpliwy Kwiatkowski: ­no, panowie! Raa-zom!
I nim profesor zdążył zorientować się, starosta wparł się w Kwiatkowskiego, Kwiatkowski w Hoppena, Hoppen w Lorentza, Lorentz w Limanowskiego, a Limanowiski całą siłą rozpędu w przewodnika wy­prawy. Rozległ się głuchy trzask spadających cegieł, wzbił się tuman pyłu. Mur nadspodziewanie ustąpił, i oczom wyprawy przedstawił się niezwykły widok.

 


LI.

 


W widoku tym zorjentowali się nieodrazu, stłukła się bowiem latarka profesora Morelowskiego. Fakt ten jest zrozumiały, zważywszy, iż pchnięcie w mur, spowodowane wysiłkiem pięciu tęgich mężczyzn, było dość znaczne. Na krótką więc chwilę zapanowała ciemność, gdyż następne latarki, umocowane na głowach pozostałych badaczów, oświetlały jak się rzekło, zaledwie tyły każdego z nich. Na szczęście korytarz w tem miejscu rozszerzył się nieco, i profesor Limanowski, wysunąwszy się naprzód, mógł ustawić się obok profesora Mo­relowskiego. Jego też latarka poczęła pełzać migotliwem światłem po wyrwie, uczynionej w murze. Profesor Morelowski wyciągnął się tymczasem na podłodze, przykładając głowę do zimnych cegieł, co sprawiło mu niejaką ulgę.
- Moi panowie - odezwał się profesor Limanowski - mam wrażenie, że przebity przez nas mur nie pochodzi z XIII-go wieku, jak utrzymywał szanowny kolega. Wątpię, czy przy największym wysiłku dalibyśmy radę średniowiecznym murom.
- Istotnie - wtrącił się konserwator Lorentz - mam pewne doświadczenie w dziedzinie murów. Rozwalać średniowiecz­ne budowle niełatwo. W zeszłym roku, podczas robót konserwatorskich na zamku trockim, gdy trzeba było zburzyć część starożytnych fundamentów, musieliśmy używać dynamitu. I to ledwie, ledwie wysadziliśmy je w powietrze.
- A pocoście wysadzali fundamenty - zapytał żywo profesor Morelowski, w którym instynkt historyka sztuki i kult zabytków wziął górę nad cierpieniem fizycznem: - niszczyć średniowieczne fundamenty to barbarzyństwo.
Potem - wyjaśnił konserwator -­zrekonstruowaliśmy w toku następnych prac fundament, przywracając mu pierwotny wygląd. Chodziło nam tylko o wzmoc­nienie go za pomocą żelbetonu. Stosowaliśmy tę samą metodę, którą obecnie stosuje Wąsowicz i Pekszo przy wzmacnianiu kolumn bazyliki.
- Oni jednakże nie burzą kolumn ­zauważył Jerzy Hoppen.
- Nie mogą, aczkolwiek przyśpieszyłoby to niezmiernie tempo pracy. Nie mogą, gdyż w razie zburzenia kolumn, runąłby dach bazyliki. W Trokach było co innego. Mieliśmy do czynienia tylko ze starym fundamentem, pozbawionym ścian i wiązadeł dachu. Zamiast podlewać go betonem, prościej było zburzyć go, wlać beton w grunt
i nanowo wznieść fundament ściśle według pierwotnego wzoru.
- Panowie tu gadu-gadu - doleciał ztyłu, dudniąc głucho, głos Kazimierza Kwiatkowskiego - a ja nic stąd nie widzę. Profesor Limanowski przypiął się do otworu i nikomu zajrzeć nie pozwala. Co tam profesor znalazł ciekawego?
- Proszę panów - zawołał profesor Limanowski, otrzeźwiony z ekstazy usły­szaną uwagą: - mur, który przebiliśmy nie jest wcale średniowieczny. To najzwyk­lejsza pruska ścianka, kto wie, czy nie wczoraj wzniesiona. Kolega Morelowski grubo się pomylił. Przekonajcie się panowie, i zobaczcie pokolei, co jest poza tą wyrwą.
W samej rzeczy była to pruska ściana, zbudowana lekko na jedną cegłę, przetykaną drewnianemi, dość zresztą cienkiemi, belkami. Nie ulegało wątpliwości, że jest świeżutka.
- Znaczy się - powiedział Kazimierz Kwiatkowski: - znaczy się tu są albo byli ludzie.
- W ciemności, moi panowie, może się człowiek omylić - bronił się profesor Mo­relowski: - latarka zgasła mi przecie.
- Nie kłóćmy się, panowie: - łagodził starosta: - ja chcę też zobaczyć.
Z trudem, tłocząc się na wąskiej przestrzeni, przeciskając się i cofając, ustępując sobie wzajemnie miejsca, badacze pokolei wsuwali głowy z latarkami do otworu. Snop światła padał wewnątrz, ukazując izbę piw­niczną, której podłoga znajdowała się na poziomie znacznie niższym niż korytarzyk.
Na środku jej stał duży stół, przykryty. Dookoła niego kilkanaście krzeseł. Całość czyniła wrażenie oficjalne, urzędowe i sztywne, przypominając stół posiedzeń w wielkiej sali konferencyjnej województwa. Manewrując odpowiednio latarkami, można było obejrzeć ściany i wszystkie kąty tej osobliwej piwnicy. Nalewo od widza, przy ścianie wznosiła się wielka szafa bibljoteczna.
- Najwyraźniej gdańska, zastosowana do potrzeb bibljotecznych - zwrócił uwa­gę profesor Morelowski, zaglądając przez głowę konserwatora.
Jednakże uwaga jego przeszła bez echa, gdyż badacze byli nadto zaabsorbowani niezwykłością widoku: czegoś podobnego nie spodziewali się nigdy w tych starożytnych podziemiach z czasów Świdrygiełły.
W lewym i prawym rogu piwnicy, naprzeciwko widza stały figury, na środku muru znajdowały się ciężkie, żelazne, zamczyste drzwi, wiodące, jak widać, do dalszych ubikacyj. Na ścianie z prawej strony wisiało kilkanaście portretów, które trudno było rozpoznać w niepewnem świetle latarek. U pułapu nad stołem wisiała lampa.
- Tu musi być elektryczność - szepnął starosta, i - rzecz dziwna - na słowo „elektryczność" ogarnął badaczów lęk. Dotychczas byli nieustraszeni, opanowani twórczą ciekawością przeniknięcia tajemnicy lochów. Znalazłszy się w obliczu dziwacznej, nieznajdującej żadnego logicznego uzasadnienia, piwnicy, doznali nagle owego wstrząsu psychicznego, który atakuje człowieka w przeczuciu niebezpieczeństwa czy nieszczęścia.
- Tfu ty czort - przerwał milczenie Kazimierz Kwiatkowski: - omamienie czy co? Gdzie my właściwie jesteśmy?
- Przepraszam bardzo, moi panowie, ale rozmowa wasza wydaje mi się bezprzedmiotową. Musimy radzić, jak znaleźć wyjście z sytuacji - rzekł pojednawczo Lorentz.
- Wyjście? - Kazimierz Kwiatkowski roześmiał się na całe gardło: - leziem z powrotem. Tylko już teraz pan starosta na przodku, a profesor Morelowski będzie zamykał pochód.
- Bez żartów, panie Kazimierzu ­skrzywił się w mdłym blasku profesor Mo­relowski: - sprawa jest całkiem poważna. Tu trzeba radzić.
- Tak radźcież sami.
I malarz przystąpił najspokojniej do zapalania papierosa.
- Bój się Boga! - wykrzyknął profesor Morelowski: - tu mogą być jakieś gazy!
Słowa profesora zagłuszył niespodziewany głos. Dobiegał on wyraźnie z poza owych żelaznych drzwi w piwnicy, i przypominał ni to krótkie wycie, ni to przeciągły syk. Dreszcz przeniknął członków komisji badawczej.
Jeden Kwiatkowski nie stracił kontenansu.
- Ot, panie profesorze, i pański jeleń ­zadowcipkował, zabierając się filozoficznie do zapalenia papierosa. Zapałka trzasnęła sucho, papieros rozżarzył się. Żaden wybuch nie nastąpił.
- No, panowie, powiedzcie, gdzie my jesteśmy - powtórzył pytanie niewzruszony malarz: - w pół drogi do Grodna, czy może już pod Grodnem samem. Co, panie profesorze?
W samej rzeczy, niełatwo było określić, gdzie znajdowała się wyprawa. Poczęto sprawdzać zegarki. Okazało się, że upłynęła godzina przeszło od chwili, gdy panowie zagłębili się w podziemia.
- Godzina? - zastanowił się Kwiatkowski : - tak na czworakach leząc, ile przejść w godzinę można? Jak pan sądzi, panie profesorze?
Prof. Morelowski, do którego było skie­rowane pytanie, zamyślił się:
- Przypuszczam, - rzekł po chwili ­że szliśmy w tempie dość szybkiem. Może pięć - sześć kilometrów na godzinę.
- Na czworakach to? na kolanach? Aj da profesor! Ja choć portki mam na kola­nach całkiem podarte, nie wiem, czy i kilometr przeszedłem.
Obserwacja Kwiatkowskiego była słuszna. Nie sposób, aby sześciu ludzi, posuwa­jąc się z trudem na czworakach, w ciemnym i wąskim korytarzu, uszło ponad kilometr.
- Uuuu - i znowu stłumiony ryk rozległ się echem z poza drzwi.
Panowie nastawili uszu.
-- Nie - krzyknął nagle starosta, powziąwszy ostateczną decyzję: - tak nie można! Róbcie, co chcecie, a ja lezę.
I odważnie począł przeciskać się przez wyrwę w murze.

 


LII.

 


Nie będę oczywiście przytaczał całej rozwlekłej mowy, słyszanej przezemnie pode drzwiami. (Nie potrafiłbym nawet odtworzyć całej tej demagogji). Wspomnę jedynie o faktach najistotniejszych, dotyczących bezpośrednio sprawy, prowadzonego śledztwa, no i... Agatki.
Przedewszystkiem więc Henryk D. (poznałem go odrazu po głosie) wykładał plan akcji terorystycznej. 'Twierdził, że dotychczasowa działalność demonstracyjna, jest niejako platoniczną i do celu nie prowadzi. Wydawanie konspiracyjnych druków, o­dezw, broszurek, wywieszanie transparentów - dobre było kiedyś. Dziś nikogo nie bierze. Wszyscy mają tego dość. Dlatego to właśnie przed kilku laty powstał projekt wydawania literatury komunistycznej legalnie. Pod płaszczykiem problemów społeczno-literackich, nowych prądów ideologicz­nych, uprawiano agitację, celem zbolszewizowania społeczeństwa i to tego bardziej wartościowego, „wierchuszek" jak ich nazywają w Moskwie, inteligencji i młodzieży.
- Ale cóż zrobić - mówił - kiedy i tego nikt już czytać nie chce.
Tłumów na ulicę wyprowadzić nie spo­sób. Ostatnie nadużycia, kradzieże, obra­canie gotówką partyjną na cele prywatne, tak zraziło warstwy robotnicze do partji, że nikt nam nie wierzy. - Pozostał zatem tylko system teroru.
Zabijanie, strzelanie z ukrycia nie daje odpowiedniego efektu.- „Łatwo jest wziąć na swój rachunek jakiegoś zabitego policjanta. Ale gdzie dowód, że uczynili to nasi bojowcy". - Każda banda terorystyczna może się do tego przyznać, nawet krymi­nalna".
„I oto niewidzialna, tajemnicza ręka wskazała nam kierunek, olśniła pomysłem, ktoś nieznany porwał dziecko wojewody...
Omal nie spadłem po tych słowach ze schodów. Najważniejsza, rewelacyjna wiadomość! Trąciłem nieznacznie Bluma w bok.
- Słyszycie, słyszycie wyraźnie!.... to nie oni porwali Agatkę!
Słuchałem dalej.
„A więc postanowiliśmy wyzyskać porwanie dziecka na swój rachunek, dalej porywać własnemi rękami, wybitnych urzędników, działaczy, polityków itd. Będziemy żądać okupu, grozić, wymuszać i trzymając nóż na gardłach ofiar - dyktować warunki jakie się spodoba.
Obecnie posiadamy w swem ręku wybitnego urzędnika policji i groźnego wy­wiadowcę. Wiecie, jak mieliśmy tego dokonać"...
Dowiedziałem się przeto całej prawdy; oto w obawie, aby nie aresztowano szofera, podano umyślnie fałszywy numer 44ty. Taksówka z naklejonym numerem 167 stała przed barem, a szofer powiedział, że widział, jak tamta odjechała. Ja miałem wsiąść i doganiać. Wtedy by mnie złapano. Punktem zbornym był las w Ponarach. Tam oczekiwało właśnie tych czterech przybyłych
- Ponieważ wahałem się i nie siadłem do taksówki, przeto porwano mnie do baru, a tamci nie doczekawszy wrócili.
- Co teraz z nim zrobimy? - Usły­szałem głos i przyznam szczerze, że oczekiwałem z niekłamaną ciekawością na odpowiedź.
- Ach, tysiące mam projektów! - odparł Henryk D.
„Ładna perspektywa" – pomyślałem
- A kogo teraz porwiemy?
- Co znaczy kogo! - odezwał się ja­kiś żyd. - Po mojemu tylko prezesa Izby Skarbowej Ratyńskiego.
Ale skarcił go głos Henryka D.
- Co wam jest, towarzyszu! Przecież to największy wróg burżuazyjnego, kapitalistycznego Wilna. Dopieroby się cieszyli ziemianie, kupcy, rzemieślnicy, przemy słowcy...
Nagle stało się.
Blum, podsłuchując pod drzwiami, w nader niewygodnej pozie, osunął się nagle; nie znalazł dla nogi oparcia i z hałasem począł spadać ze schodów. Głosy odrazu umilkły. W następnej sekundzie zgrzytnął klucz i snop jasnego światła oślepił mnie zupełnie. Jakieś ręce porwały mnie za gar­dło i ścisnęły mocno. Tymczasem Blum skoczył na nogi i całem ogromnem cielskiem, jak taranem, uderzył w ciżbę komunistów. W powietrzu mignęły pięście. Osaczyli go. Bronił się, odpychał, deptał, walił na oślep i przedzierał się ku następnym drzwiom.­ Wiedziałem, że jeśli uda się mu wydostać - jesteśmy obaj uratowani. Osobiście byłem zbyt wyczerpany i słaby, aby stawić opór. - Stefan J. zastąpił mu drogę, ale Blum pchnął go ze straszną siłą, otworzył drzwi i przeskoczył do korytarza. Zdala słyszałem stuk potrącanych mebli, gdzieś spadły talerze, krzyki, brzęk rozbitej szyby. -­Blum wypadł na ulicę.

 

LIII.

 

Nadzieje zawiodły. Dowiedziałem się później, że Blum odrazu zaalarmował całą ulicę, że wołał policji. Musiało jednak upłynąć kilkanaście minut, zanim przybyła pomoc. Tymczasem zamknięto lokal. Mnie ponownie związano, wsadzono brudną szmatę do ust i wszyscy komuniści wybiegli, niosąc mnie na rękach, na korytarz. Okazało się, że lokal miał trzy wejścia. Jedno od Zawal­nej, drugie od Zaułku Lidzkiego, trzecie zaś prowadziło z tyłu na małe podwórze. Tam pomiędzy składami, całym labiryntem małych domków, podwórek, ogródków, dosta­liśmy się w małą uliczkę. Nie mogłem się zorjentować w topografji. Znajdowaliśmy się w dzielnicy pomiędzy Zawalną, Niemiecką i Rudnicką. Typowe ghetto wileńskie. Ciemności sprzyjały ucieczce. W pewnem miejscu, przez dziurę w parkanie, dostaliś­my się do małego budynku. Tam mnie ukryto. - Leżałem z jakąś godzinę. Liczy­łem uderzenia własnego serca, wytężałem słuch. Każdy szmer budził nadzieję. Może już idzie ratunek? Ale cisza panowała piekielna. Później przyszli moi oprawcy i wynieśli, zupełnie inną drogą na ulicę. Była to Rudnicka. Stał kryty samochód. Wtłoczono mnie do środka. Zauważyłem, że pięciu pozostałych przy mnie komunistów było bardzo zdenerwowanych, (reszta rozbiegła się po wyjściu z baru),choć nic prawie ze sobą nie rozmawiali. Pojechaliśmy.
Teraz znów zawiązano mi oczy. Stara­łem się pamiętać kierunek. Wbrew oczekiwaniom, jazda trwała bardzo krótko. Kilka minut zaledwie... Gdzie to mogło być? - myślałem. - Bosaki, Bazyljańska, Ostrobramska?

 


LIII.

 


Znalazłszy się w tajemniczym piwnicznym gabinecie, starosta począł przede­wszystkiem szukać kontaktu elektrycznego. Dostrzegł go przy drzwiach żelaznych, z po za których dochodził ów niezrozumiały ryk. Oślepiające światło zalało gabinet. Może pięćset, może tysiąc świec liczyła żarówka, umieszczona u pułapu.
- Trudno przypuścić - pomyślał starosta - żeby oryginalni właściciele tej u­bikacji byli abonentami elektrowni. Napewno kradną światło, a inżynier Glatman ani domyśla się tego.
- Hej, panowie - zwrócił się głośno do towarzyszy - właźcie! Tu wcale nie straszno.
Członkowie wyprawy pokolei ładowali się do piwnicy. Nareszcie można było u­siąść wygodnie i rozprostować zmęczone czołganiem się nogi. Przyjemne uczucie spoczynku ogarnęło wszystkich. Niepokój zniknął, jakby go kto ręką odjął. W rogu, na etażerce zauważono papierosy, całe kolekcje monopolowe. Zapalono więc Triumf, Złotą Panią, najprzedniejsze Egipskie i Sfinksy. Aromatyczne wyroby Państwowego Monopolu wprawiły wszystkich w znakomity na­strój.
- Co to jest jednak dobry papieros - zauważył starosta, puszczając kłęby wonne­go dymu: -- człowiek czuje się jak nowonarodzone dziecię. Odświeżony, rześki, pełen ochoty do życia i radości. Niemasz, proszę panów, wyższej rozkoszy nad smaczny papieros.
- Szczególnie papieros monopolowy, ­dodał profesor Limanowski, zaciągając się Egipskim: - i, co najważniejsze, bezustni­kowy, w samospalającej się bibułce. Ekstaza obejmuje człowieka.
- Tak, tak - przywtórzył pan Jerzy Hoppen: - i pomyśleć, że mając tak znakomite, własne wyroby tytoniowe, tylu ludzi pali u nas szwarcówki. Ale z nami tak zawsze: cudze chwalimy, swego nie znamy, sami nie wiemy co posiadamy.
- Niestety, ma pan rację - pokiwał melancholijnie głową profesor Morelowski: -- to największa nasza wada narodowa, specjalnie, powiedziałbym, rozpleniona w Wilnie. Dziwne to miasto, które nigdy nie umiało ocenić ani swych wartości materjałowych, ani duchowych, ani też ludzi pracu­jących dla niego. Niewdzięczne, powiedziałbym, miasto.
Coś jakby smutek, coś jakby gorycz zabarwiło słowa profesora, i lekki cień padł na chwilę na całe towarzystwo, rozparte wygodnie dookoła stołu. Krótkie milczenie przerwał Kazimierz Kwiatkowski:
- Ruszajmy jednak dalej. Albo chodźmy spowrotem, bo tutaj nic nie wysiedzimy. - Zaraz, zaraz - zakrzątnął się starosta: - musimy zbadać tylko, gdzie właściwie jesteśmy.
Już pobieżna lustracja pokoju udowodni­ła niezbicie, że jest on kryjówką komunis­tyczną. Na ścianie wisiały portrety Lenina, "Trockiego, Dąbala, Brunona Jasieńskiego, Jana Kapały, Stalina, Marxa i wielu innych znakomitych działaczów komunizmu. Biblioteka wypełniona była publikacjami bolszewickiemi, a pod stołem leżały sterty ulotek, odezw i broszur wywrotowych.
- Jaczejka, jak pragnę zdrowia, jaczej­ka! - wykrzyknął uradowany starosta: ­i powiedzcie panowie, czy los nam nie sprzyja? A mówiłem, żeby wziąć Iskandra! Kto miał rację? Takie odkrycie, takie fenomenalne odkrycie! Co znaczą wszystkie Barbary wobec tego jądra zarazy komunistycznej, na które natrafiliśmy. Oj, weźmiemy się, weźmiemy do likwidacji!
I starosta uderzył się w piersi. W tym momencie za drzwiami rozległ się znowu ów tajemniczy głos, o którym panowie, za­jęci obserwacjami, zapomnieli zupełnie.
- Co to może być? - zapytał konser­wator.
Starosta przyłożył ucho do drzwi. ­- Wszyscy zastygli w oczekiwaniu.
Nasłuchawszy się, zbliżył się starosta na palcach i z palcem na ustach do towa­rzyszy.
- Niepotrzebnie rozmawialiśmy tak gło­śno - rzekł szeptem: - rozmowa mogła nas zdradzić: Jak myślicie, panowie, co nam wypada czynić?
- Poprostu zapytać, kto tam - palnął Kazimierz Kwiatkowski. I w samej rzeczy, była to jedyna zdrowa rada, wkroczyć bo­wiem do następnej ubikacji nie było sposobu, gdyż ciężkie, żelazne, zamknięte na wszystkie spusty drzwi broniły dostępu.
- Chyba, że tak - zgodził się starosta i przytknąwszy usta do dziurki od klucza zapytał:
- Kto tam?
- To ja, Mańkowski. Ratunku. Starosta odskoczył w najwyższej kon­sternacji.
- Moi panowie, moi panowie - począł wyrzucać z siebie gwałtownie, biegając tam i spowrotem po tej piwnicy, gdzie spotyka­ły ich jedna za drugą niespodzianki: - tam jest Mańkowski. Słyszycie? Mańkowski ! A mówiłem, że trzeba Iskandra, że to ma związek z Agatką! Nie chcieliście słuchać. Świdrygiełło był wam w głowie. Radźcież teraz, lecz pamiętajcie, że niema chwili do stracenia.
I nie czekając na opinję towarzyszów, starosta natychmiast począł wydawać dyspozycje:
- Panie Kazimierzu, pan jest najsilniejszy z nas wszystkich. Niech pan momentalnie wraca na powierzchnię ziemi tą samą drogą, którą przyszliśmy. Niech pan telefonuje do policji i do wydziału śledczego. Kil­ku wywiadowców, kilku mundurowych. Odpowiednie narzędzia do wywalania drzwi, instrumenty do rozpruwania kas ogniotrwa­łych, ewentualnie, gdyby nie znalazło się tego pod ręką, to paczkę wytrychów. Osta­tecznie nabój dynamitu. Zaklinam pana na wszystko, niech się pan śpieszy.
Co było robić? Istotnie, ratowanie Mańkowskiego stało się najpilniejszem zadaniem, i malarz, acz niezbyt chętnie, zapaliwszy latarkę, przecisnął się przez otwór i zniknął w czeluściach korytarza.
Starosta rozpoczął tymczasem krótką indagację Mańkowskiego.
- Hallo, panie Mańkowski! Tu mówi starosta grodzki Kowalski! Skąd się pan tu wziął?
- Poznaję pana po głosie, panie starosto - usłyszeli panowie stłumiony przez żelazne drzwi krzyk nieszczęsnego poszukiwacza Agatki: - skąd się pan tu wziął? Czy pana starostę porwali również komuniści? .
- Na miłość boską, nie krzycz pan tak, panie Mańkowski! Krzyk może nas zdradzić!
- Niech się pan nie obawia -- wrzeszczał Mańkowski: - nikogo tu niema. Ci dranie zamknęli mnie, a sami poszli. Z rozmowy wywnioskowałem, że posiedzenie ich odbędzie się dopiero wieczorem. A teraz która godzina, bo mi zabrali zegarek?
Była godzina 11 zrana. Czasu więc dość. Wyjaśniwszy w kilku słowach Mańkow­skiemu sytuację, starosta skolei dowiedział się od niego, jak wsadzony z zawiązanemi oczyma i kneblem w ustach do auta, został przewieziony w kierunku, jak przypuszczał, Ostrobramskiej, jak go wyniesiono z samochodu, prowadzono wdół po schodach w pi­wnicach, jak wreszcie uwolnionego z pęt, umieszczono w tym oto pokoju, gdzie się obecnie znajduje. Jest tu całkiem wygodnie: kanapa, stół, światło elektryczne, butelka piwa, trochę jedzenia i kilka numerów „Izwiestij". Wychodząc i zaryglowując drzwi, komuniści mówili coś o wieczornem posiedzeniu. - Mamy więc dużo czasu przed sobą - powiedział jeden z nich, i stąd Mańkowski wnosił, że nieprędko powrócą. Tak brzmiała jego relacja.
- To pan więc tak ryczał? - zapytał jeszcze starosta.
- A ja. Nie mogłem już z nudów wytrzymać.
Sytuacja wyjaśniała się potrochu. Pozostawała jednak kwestja najważniejsza: jaką ma łączność korytarz, odkryty przez zakrystjana, z tą kryjówką komunistów, do której trafił Mańkowski i na którą natknęła się przypadkowo wyprawa konserwatorska: -­ Była to rzeczywiście zagadka.
- Gdzież my, u djabła jesteśmy? ­rzucił pytanie profesor Limanowski, pytanie, które tylokrotnie powracało na usta członków wyprawy.
Z rozwiązaniem zagadki pośpieszył kon­serwator Lorentz. Milczał on dotychczas, lecz widać było, że myśl jego intensywnie pracuje. Usłyszawszy, że Mańkowski mówił o ulicy Ostrobramskiej i o prowadzeniu go wdół, po schodach i piwnicach, konserwator uderzył się w czoło.
- Sprawa jest całkiem jasna - powiedział.
Wszyscy panowie zwrócili na niego py­tające spojrzenia.

 


LIV.

 

Informacje konserwatora Lorentza były treściwe i ścisłe.
Przypomniał on sobie pewien fakt, który miał miejsce za czasów urzędowania w Wilnie konserwatora Jerzego Remera, a który skojarzył teraz trafnie z sytuacją, w jakiej znalazł się Mańkowski i wyprawa.
Otóż, konserwator Remer, badając kiedyś zabytki ulicy Ostrobramskiej, natrafił w pewnym domu, położonym w pobliżu ulicy Kolejowej, na pracownię stolarską. ­Mieściła się ona w podwórzu, w suterenie, która łączyła się z piwnicą. Przy bliższych oględzinach piwnicy stwierdził konserwator Remer, że łączy się ona skolei z lochem, oględziny zaś lochu dały zdumiewający rezultat: oto cała sieć tajemniczych przejść, korytarzy i przechodów prowadziła z niego na wszystkie strony. Nie ulegało wątpliwości, że pod ulicą Ostrobramską znajduje się labirynt lochów. Konserwator Remer zamierzał był przeprowadzić szczegółowe bada­nia tych lochów. Zwołano komisję specjali­stów i rozpoczęto prace przedwstępne. Jed­nakże zaniechano, gdyż rzeczoznawcy architekci orzekli, że rozkopywanie lochów może zagrozić całości domów, położonych wzdłuż Ostrobramskiej: zawalenie się ich byłoby nieuniknionem następstwem owych prac konserwatorsko - badawczych. Komi­sja więc postanowiła zamurować piwnicę stolarza i wzbronić do niej dostępu.
Według wszelkiego prawdopodobieństwa, loch odkryty przez zakrystjana był jedną z odnóg tamtych lochów. Komuniści zaś musieli wiedzieć o piwnicy stolarza i w jakiś sposób urządzili tam swoją jaczejkę.
Wyjaśnienie konserwatora Lorentza było niezmiernie przekonywujące. Starosta zdecydował, że należy natychmiast osaczyć dom przy ul. Ostrobramskiej i z dwóch stron zaatakować komunistów wówczas, gdy, zbiorą się oni, jak mówił Mańkowski, na wieczorne posiedzenie.
Wyprawa więc opuściła podziemia, zdecydowawszy, że Mańkowski powinien w nich pozostać, aby komuniści nie domyślili się, że są zdemaskowani. Tymczasem spenetruje się dom przy ulicy Ostrobramskiej, obsadzi się go agentami, ustawi się oddział policji w ogrodzie kościelnym przy wejściu do lochu i wieczorem ujmie się całą bandę.
Plan ten wykonano sprawnie. Szybko przeprowadzone śledztwo ujawniło, że stolarz oddawna już wyniósł się ze swej piw­nicy, w której mieszkali obecnie, jak oświadczył dozorca domu, jacyś bezrobotni. Dozorcę aresztowano. Wyśpiewał odrazu prawdę. Sam był w zmowie z komunistami. Po­kazał wywiadowcom piwnicę, tajne przejście do lochu i całe urządzenie przemyślnie zbudowanej pod ziemią kryjówki.
Wieczorem, gdy komuniści zaczęli schodzić się pojedyńczo na zebranie i gdy za ostatnim z nich zamknęły się drzwi piwnicy silny oddział policji wkroczył do kryjówki, drugi zaś jednocześnie uderzył od ogrodu kościelnego.
Banda dostała się w ręce sprawiedliwości. Ani jeden nie uciekł. Mańkowskiego wyzwolono nareszcie, i mógł on przystąpić do dalszych poszukiwań Agatki.

 


LV.

 

Mańkowski czuł się doszczętnie zgnębiony ciągłem niepowodzeniem. Niedość, że błąkał się po fałszywych drogach - on, wytrawny i doświadczony detektyw, rutynowa­ny policjant, bystry psycholog i znawca świata przestępczego, ale nadobitek taka kompromitacja, obrzydliwy „wpadunek", ośmieszający go i jako oficera policji i jako człowieka. Znaleźć się w rękach kilku komu­nistycznych chłystków, dać się związać, wywieźć, wpakować do lochu... Był to wypadek w jego karjerze policyjnej nienotowany. Mógłby przecie siedzieć w tym lochu Bóg wie, jak długo, gdyby nie zbieg okoliczności, gdyby nie burza, która wytworzyła wyrwę w ogrodzie kościelnym i wciągnęła w przypadkowy otwór zakrystjana. Mogli go w tym lochu zabić, i niktby się o tem nigdy nie dowiedział.
- Zabić? - pomyślał Mańkowski: -czort wie, czy nie byłoby to lepiej. Nie obnosiłbym po śmierci mojej hańby.
Dzielny komisarz był, jak widzimy, bliski rozpaczy. Objektywnie jednak sądząc, nie miał racji, niesłusznie potępiał siebie i wyolbrzymiał swoją klęskę. Naturalnie, sytuacja jego nie należała do przyjemnych. ­Trzeba wszakże przyznać, że zrobił co mógł, że wykazał dużo inicjatywy i energji, no, a jeśli powinęła mu się noga i dał się złapać komunistom - trudno: koń ma cztery dogi i też się potknie, cóż dopiero człowiek. Mańkowski w przypływie pesymizmu sądził siebie nadto surowo. Przesadzał. Najlepszym dowodem tego, iż nie stracił zaufania swych władz, było wezwanie, które na­tychmiast po uwolnieniu się z piwnicy, otrzymał od wojewody.
- Drogi panie - telefonował ojciec Agatki - cieszę się z całego serca, że się pan odnalazł. Byłem bardzo przejęty losem pana. Tu Agatka, myślałem, ginie; tu znowu Mańkowski. A do tego - wczoraj, niech pan sobie wyobrazi, zawieruszył się gdzieś na kilka godzin p. Jerzy Wyszomirski. Wy­szedł z domu do redakcji, miał rychło po­wrócić. Czekano na niego z obiadem kilka godzin, a jego niema. Telefonują do redakcji - wyszedł oddawna. Cała „Smorgonja" mało nie zwarjowała. Wie pan przecie, jakie naprężenie i zdenerwowanie panuje w mieście.
Proszono chłopaków z „Pionów”, aby pośredniczyli w pertraktacjach z komunistami. Maśliński i Putrament już się ugodzili. Tymczasem Wyszomirski przez roztargnienie, zamiast do domu wpadł do Stanisława, wie pan - Nowa Gospoda, róg Niemieckiej i Trockiej - spotkał się tam z profesorem Iwonem Jaworskim i doktorem Kenigsbergiem. Jak zamknęli się we trzech w gabinecie i zaczęli mówić o polityce - ta, powiadam panu, zapomnieli o Bożym świecie. Kenigsberg dostał ataku serca. Jak nic, przejechałby się na tamten świat. Trzeba go było wodą odlewać. Rozumie pan, co się działo... Alarm w całem mieście - niech Pan Bóg broni. Ach, panie Mańkowski, panie Mańkowski! Naprawdę, ja odchodzę od zmysłów. Niechże pan ratuje! Proszę do mnie natych­miast.
Po wysłuchaniu tej nieco przydługiej i chaotycznej opowieści, Mańkowski, ucieszony, że wojewoda darzy go nadal całkowitą ufnością, pośpieszył do pałacu.
Wszedł, jak zazwyczaj, bez meldowania. Minął szereg sal reprezentacyjnych i nie pu­kając do drzwi, wkroczył do gabinetu. Wo­jewody nie było w pokoju. Mańkowski usiadł przy biurku, zapalił. Wzrok jego padł na dużą fotografję Agatki, stojącą w pięknej ramce na biurku. Bukiet niezapominajek moknął obok w wazoniku.
Wziąwszy fotografję, komisarz począł wpatrywać się w nią odruchowo.
- Biedactwo ty moje, dziecino kochana! Gdzieś nam się podziała? W którą stronę, w którąś się krainę udała? Psiakrew - zmonitował się nagle - zaczynam cytować Kochanowskiego. Obłęd, na miły Bóg, obłęd...
Począł nerwowo biegać po pokoju i je­go wzrok uderzył o inną fotografję Agatki, wiszącą na ścianie. Odwrócił się, i na przeciwległej ścianie dostrzegł znowu powiększone portretowo zdjęcie Agatki.
Chciał uniknąć widoku tej dziecięcej twarzyczki, w której spojrzeniu czytał wyraźnie bolesny wyrzut. Ale wielkie oczy Agatki prześladowały go. Party niezrozumiałym nakazem, musiał wpatrywać się w nie, jak zahipnotyzowany.
- Boże mój ! - krzyknął nagle i przeraził się własnego głosu: - czy ja śnię? Nie, postokroć nie! Ależ tak! Napewno. Na­pewno! To nie ulega najmniejszej wątpliwości!
Olśniony niespodziewaną ideą, którą podsunęła mu fotografja dzieciątka, wybiegł jak warjat z pokoju, nie czekając na wojewodę.

 


LVI.

 

Doktor Eugenjusz Iszora, wybitny specjalista chorób dziecięcych, powstawał właśnie z lekkiej drzemki poobiedniej, gdy Mańkowski zakręcił tak mocno dzwonkiem, że go omało nie urwał.
- Doktora! Doktora! Czy doktor w domu? - zawrzeszczał komisarz, wpadając w palcie i kapeluszu do salonu.
- Jestem Mańkowski.
- Aaa.
- Pan wie kim jestem, a ja wiem, że pan jest, a raczej pan był lekarzem domo­wym p.p. wojewodostwa, lekarzem Agatki.
- Tak jest.
- Proszę pana, panie doktórze, tajemnicze zniknięcie Agatki, o którem mówi całe miasto, znajduje się w pańskich rękach, zależy od pana.
Dr. Iszora patrzył na szefa wileńskiej policji tajnej zaciekawionym, ale jakimś spokojnym wzrokiem.
-- A wie pan, że ja wiedziałem, że pan się do mnie zwróci.
Teraz zkolei zdziwił się Mańkowski.
- Wiedział pan, a.. dlaczego?
- Właśnie dlatego, dlaczego pan dziś przychodzi?
- A z czem ja przychodzę?
- Pan pewno, przed chwilą oglądał fotografję dziecka.
- Taak.
- I?
- I?
Obaj panowie spojrzeli na siebie.
- Doszedł pan do przekonania, że Agatka nie jest dzieckiem swoich rodziców, nie jest podobna ani do wojewody, ani do wojewodziny.
- Tak jest panie doktorze, właśnie.
- Mogę tylko potwierdzić pańskie przy puszczenia. Gorzej, kilkakrotnie brałem słuchawkę do ręki, mówiłem pański numer telefonu, a potem ją odkładałem. Walczył we mnie lekarski obowiązek dyskrecji, z chęcią przyjścia panu z pomocą.
- A więc stąd te dzwonki w moim te­lefonie, po których nikt się nie zgłaszał.
- Może. Panie komisarzu, ja na pańskie pytanie odpowiadać teraz muszę. Powiem panu odrazu wszystko, co wiem o tem. Ojciec i matka nie zdają sobie sprawy, że to nie ich dziecko. A jednak od pier­wszego dnia, kiedy mię do niego zawezwano, zapadło mi to podejrzenie. Potem ? ? robiłem różne obserwacje. Utwierdziły mi one w mojem przekonaniu. Oczywiście, nauka nie daje nam tu całkowitej pewności. Ale ja tę pewność noszę w sobie. Agatka, to dziecko jakichś tatarów krymskich, czy może litewskich. Jestem tego tak pewny, jak tego, że widzę tu pana.
Mańkowski odzyskał spokój, kryminaliści, bolszewicy, Henryk D., Mańka, zajścia z panią Ofenkowską, wszystko to odeszło na plan dalszy. Teraz przybliżała się ku niemu albo prawdziwa tragedja, albo jakaś pustka, być może komiczna pustka.
- Wojewoda tego nie wie, nie spostrzega, nie domyśla się?
- Nie, jestem tego zupełnie pewny, ani on, ani co ciekawsze, matka.
- Więc cóż to jest, co to może być - Widzi pan, mnie to dziwiło, że wojewodzina miała takie zdrowe dziecko. Nie chcę panu tu opowiadać różnych spostrzeżeń naszej wiedzy, ale taka kobieta, jak wojewodzina, musiałaby, mojem zdaniem, albo mieć bardzo słabowite dziecko, albo wprost wydać je martwe. Rozumie pan, że to są rzeczy niemiłe do opowiadania. Mówię z obowiązku, w przekonaniu, że to panu coś pomoże. Zresztą już nic więcej nie wiem. Wojewodzina przyjechała tu z Agatką, uważała ją za swoje dziecko. Wojewoda również. Oto wszystko, czem mogę panu służyć. Mogę zawiadomić wojewodę o naszej rozmowie i powtórzyć jemu także, jej treść.
- Nie, to zbyteczne.

 


LVIII.

 


Aczkolwiek informacje, otrzymane od d-ra Iszory mogły najzdrowszego człowie­ka przyprawić o zawrót głowy, do tego bowiem stopnia były fantastyczne i nieprawdopodobne, wyszedłem od niego w bajecznym humorze. Wiedziałem, że rozwiązanie tajemnicy jest już tylko kwestją najbliż­szych dni. Z właściwą mi szybkością myślenia i asocjacyj, stworzyłem plan operacyjny. Jego zasadnicze przesłanki przedsta­wiały się mniej więcej tak:
- Tatarskie dziecko. Oni o tem nie wiedzą. A więc odmieniec. Podrzutek. W jaki sposób można podrzucić dziecko, by znalazcy takiego dziecka nie wiedzieli, że to obce?
- Jadę do Krakowa!
I ta decyzja wprawiła mię w tak świetny­ humor, że ani spostrzegłem się, jak zaczą­łem pogwizdywać:
- Pojedziemy do Krakowa, rym cym cym...
Zaszedłem pełen najlepszych myśli do Ziemiańskiej, wypiłem z redaktorem Stanisławem Kodziem jeden i drugi kieliszek, przeprosiłem mecenasa Szyszkowskiego, że nie mogę przyjąć jego inwitacji do stoliku z braku czasu - załatwiłem się raz-dwa w domu z walizką, i byłem punktualnie o godzinie 23 na dworcu, aby zająć miejsce pociągu warszawskim. Przed odjazdem wysłałem wojewodzie krótki liścik: proszę o spokój i zimną krew.
Noc podróży przeleciała jak z bicza strzelił. Zamknąłem się w osobnym przedziale, wyciągnąłem zmęczone i niewyspane od tylu dni ciało, i ani obejrzałem się, kiedy pociąg stanął na dworcu warszawskim. Pokrzepiony snem, wyszedłem na miasto. Od roku nie byłem w Warszawie. Co za zmia­ny, co za zmiany! Jakże rośnie i rozwija się nasza Warszawka! Ruch całkiem europejski, kobiety zawsze prześliczne, gmachy i budowle wyrastają jak grzyby po deszczu. Bank na rogu Jerozolimskich i Nowego Świata zaimponował mi nie na żarty. To samo gmach telefonów na Poznańskiej. A IPS! kawiarnia i sale wystawowe. Rozpęd i twórczość w każdym calu .
Wzmocniony na duszy temi widokami i pełen otuchy, siadałem do pociągu krakowskiego.
- Jeszcze jakieś dziesięć godzin - myślałem - i będziesz jednym z najpopular­niejszych ludzi w Polsce. Ja ci to powiadam, Mańkowski.
Wiedząc, że jutrzejszy dzień wymagać będzie wielkiego wysiłku i napięcia nerwów postanowiłem zmusić się do snu, aby czuć się nazajutrz w najlepszej formie.

 


LIX

 


Kraków!
Kocham tę krawędź kościoła Panny Marji, która za mgłą ulicy Florjańskiej wita cię kiedy nocnym kurjerem przyjedziesz przed świtem do Krakowa.
Ale na rozkosze artystyczne czasu nie miałem.
W godzinę po przyjeździe siedziałem w kawiarni ,,Grand" i zajadałem okrągłe bułki, jakich w Wilnie niema i zapijałem się białą kawą.
Przedemną siedział mój kolega po fachu, urzędnik policyjny krakowski.
- Panie doktorze, mówił do mnie, tak jakbym był Iszorą i leczył dzieci, - panie doktorze, syczało ciągle koło mnie, aż mi się zdawało, że to dlatego, że przyjechałem w sprawie kliniki położniczej.
Prędko, prędko przeglądałem spis personelu kliniki, w której około 6 miesięcy temu pani Halinie Lackowej urodziła się Agatka.
Poczułem, że złe czasy, wpadunki, nieudane telefony już minęły. To tak, jak z weną i deweną. Teraz czułem, że mam wenę. Otóż i macie.
Anna Girlej, wyznanie mahometańskie, lat 34, zawód lekarz ginekolog.
- Panie doktorze! mówi do mnie ten krakowski urzędnik, - ja mam stosunki w tej klinice. Stamtąd wzywaliśmy pielęgniar­kę do Gorgonowej, kiedy miała Kropelkę. Ta Anna Girlej jest zastępcą lekarza. To mała klinika. Zresztą pan doktór sam łaskawie osądzi.
Wiedziałem, że sam osądzę. Ta Anna jest matką Agatki? Podsunęła własne dziecwo wojewodzinie. W klinikach to jest możliwe. Dzieci po urodzeniu, zostawiane są we wspólnej sypialce, bielizna ta sama. Jak można odróżnić swego bachora od jednocześnie narodzonego cudzego.
Godzina była ciągle wczesna.
- Proszę zadzwonić do kliniki, zapytać o Annę Girlej.
Urzędnik wraca.
- Pani Girlej dziś nie dyżurowała. Jest w domu: Salwator Gontyna 12.
Za 10 minut sam wspinam się na pagórek Salwatorski. Pachną krzewy w ogrodach tej kolonji urzędniczej. Zdumione widokiem wczesnego przechodnia, do tego nieznajo­mego, psy rzucają się na kraty, któremi oto­czone są ogródki.
Otóż i wielka aleja, wiodąca na kopiec Kościuszki. Otóż i Gontyna 12.
Otwiera mi służąca. Ze swego miejsca w przedpokoju widzę lustro w drugim pokoju, a w nim szatynkę siedzącą na krześle. Widzę, że ma cerę normalną, że jest przystojna, ale widzę także oczy skośne, zdradzające pochodzenie.
Widzę także, że szatynka nie wie, iż obserwuję ją w lustrze.
Podaję służącej swój bilet. Alfred Mań­kowski, szef policji tajnej m. Wilna. Służą­ca niesie bilet swej pani.
Nie! niema wątpliwości. Sekundę, ale ta sekunda była taka, że czuję, jak przez palto zabiło mi serce. Sekundę, czy część sekundy, ale widziałem strach bezzębny w tych oczach, widziałem rozpaczliwe skrzywienie tych ust.
Wchodzę bez pytania.
Przedemną opanowana, spokojna, dostojna szatynka.
- Może pani łaskawie...
Chcę powiedzieć „oddalić służącą". Ale widzę w jej oczach, że to zbyteczne. Służąca wychodzi. Pani Girlej zamyka drzwi.
- Pani zapewne domyśla się w jakiej sprawie przychodzę.
- Nie, nie mam pojęcia.
- Pani, mojem zadaniem jest sprawę wyjaśnić. Bądźmy szczerzy. Pani w dniu 1 grudnia 1932 r. zamieniła dziecko pani Lackowej, obecnej wojewodziny wileńskiej, podsuwając jej własną córeczkę. Następnie pani to dziecko porwała z Wilna. Nasze poszukiwania nie dały rezultatu, bo zawsze
jest trudno wynaleźć złoczyńcę, jeśli się ma do czynienia ze złoczyńcą z przypadku, z czynem kogoś, kto cieszy się szacunkiem, kto nie należy do sfery ludzi podejrzanych. Wtedy wszystkie metody policyjne zwykle zawodzą. Ale teraz wiemy, że to pani.
- Panie doktorze - mówi do mnie panna Girlej, - ja w dniu 1 grudnia byłam w kli­nice i właśnie obsługiwałam panią Lackową. Nie mogłam więc właśnie w tym czasie urodzić dziecka. To raz. Następnie wiem z gazet o porwaniu dziecka, było to 12 maja 1933 r. W tym to dniu u nas w Kra­kowie urodził się synek hrabiny Chreptowi­czowej i ja byłam przy tem obecna. To dwa. Po trzecie, gdyby śledztwo policyjne istotnie szło tym trybem, o którym pan mówi, to mi bardzo łatwo będzie dowieść, że nigdy dziecka nie miałam. To trzy.
- Pani pamięta połóg pani Lackowej? kto był wtedy jeszcze w klinice?
- Nie pamiętam.
- Zaraz pojedziemy do kliniki. - Była moja siostra.
Patrzę na pannę Girlej.
- Gdzie jest teraz pani siostra?
- W Paryżu.
- Pani siostra jest panną, pani jej dzie­cko oddała wojewodzinie, podczas, gdy dziecko wojewodziny zmarło.
- Nie panie, moja siostra jest mężatką, nazywa się Wierigin Korszun. Wyszła zamąż za emigranta rosyjskiego, człowieka zamożnego. W klinice urodziło się jej dziecko, które żyje i jest u rodziców w Paryżu. Zgodzi się pan, że byłoby absurdem przypuszczać, aby ktoś chciał zamienić dziecko swoje na cudze.
- To młoda osoba pani siostra?
- Lat 28.
- Pani koresponduje z nią?
- Tak.
- Młode matki wysyłają zawsze fotgrafje swych pociech. Może pani mi pokaże fotografję dziecka pani Wierigin Korszun.
- Proszę pana doktora - tu panna Girlej podniosła głos - pan mnie indagu­je w sprawie, która niema żadnego sensu. Sądzę, że dostatecznie panu sprawę wyjaśniłam. A teraz muszę iść do kliniki.
- Aby sobie przypomnieć, kto był w klinice 1 grudnia. Zapomniała pani przecież o rodzonej siostrze. Nie będzie to tak łatwo proszę pani. Ja nakaz aresztowania pani mam przy sobie. *)
Ale znów poczułem, że mam wenę. Oto na biurku panny Girlej, leży pocztówka z marką francuską. Odwracam ją, znajduję fotografję bobaska na ręku młodej, bardzo przystojnej, wystrojonej kobiety o skośnych oczach. Twarz bobaska nic mi nie mówi

*) Nie była to prawda.

coprawda, ale tak już jestem nastrojony, że czuję, że to dziecko wojewody.
Panna Girlej patrzy na mnie nieruchomo.
- A to co?
- ..Cukierki, które dostałam od Kriwoszejewa w Warszawie Niemcy chcieli zjeść na granicy... - czytam maczkiem napisane wyrazy po rosyjsku.
- To jest dziecko wojewody, -. mówię. Widzę, że teraz panna Girlej spojrzała na mnie z wyraźną pogardą.
- Ale panie, moja siostra jest Tatarką i to dziecko ma wyraźnie tatarskie rysy. Patrzę raz jeszcze, rzeczywiście – tu w tych małych oczkach... Ach Boże! Podnoszę na pannę Girlej twarz z uśmiechem, zrazu zawstydzonym, potem triumfującym, potem się kłaniam, potem pytam drwiąco:
- Pani wie, czemu się kłaniam?
- Niech Pan tego dowiedzie. Przed są­dami francuskiemi niech pan tego dowie­dzie.
- Przecież to jest Agatka na fotografii, porwana Agatka. Zaraz mogę pani dostarczyć fotografje z Wilna. Pani siostra ją porwała. Przyjechała za jakimś paszportem.
- Ale we Francji - odpowiada mi panna Girlej - są biegli. Ci biegli będą rozstrzygać, czy to dziecko wojewody, czy mojej siostry.
Prawda, zapomniałem o biegłych i o sprawiedliwości za pomocą biegłych. To istotnie może do niczego nie doprowadzić.
- Zresztą - kończy panna Girlej, z dziwną siłą - to nie jest dziecko pani wojewodziny.
Znów patrzę na nią zdziwiony.
- Więc cóż wojewodzinie po cudzem dziecku?
- Niech pani jej odda własne, albo niech pani powie, że ono umarło.
- Ja mówię, - poprawiła się panna Girlej, że dziecko na fotografji jest dzieckiem mojej siostry.
- Tak jest, proszę pani, to jest Agat­ka, dziecko pani siostry, ale gdzie jest dziecko wojewodziny? Umarło? żyje?
- Nie wiem tego, niech pan je szuka, przecież zostało porwane.
- Porwane przez pani siostrę.
- Nie.

 

LX.

 

Widziałem, że rozmowa z upartą Anną Girlej nie doprowadzi do niczego. Nie pod legało dla mnie żadnej wątpliwości„ iż jej siostra, pani Wierigin - Korszun porwała Agatkę, która - również niewątpliwe - była jej najrodzeńszą córką. Ale gdzie jest autentyczne dziecko wojewodziny?
Anna Girlej musi o tem wiedzieć. Z jej zachowania się, z pewności siebie, ze wzmianki o francuskim sądzie przysięgłych, z całej jej efronterji wnioskuję nieomylnie, że jest w posiadaniu tajemnicy. Jednak wydobyć ją z niej niema sposobu. Kazać aresztować? Na jakiej podstawie? Na podstawie tego, że ma fotografję siostry z Agatką na rękach? Śmieszne. Nie mogę kompromi­tować się.
I oto doszedłem do smutnego spostrzeżenia, że w chwili, gdy wszystkie nici zbie­gły się już w mych rękach, fatalny los plątał je znowu i rozpraszał. Na moment pod dałem się przygnębieniu. Lecz trzeba przecie działać.
Co mi pozostawało? W Krakowie nic nie osiągnę. Jedno tylko nasuwało się wyjście: jechać do Paryża. Rozmówić się z panią Wierigin - Korszun. Wyjaśnić skomplikowaną sytuację. Zażądać dziecka wojewodziny, jeśli je ma. Dowiedzieć się, gdzie ono ewentualnie przebywa. Czy żyje?
Tak. Tylko podróż do Paryża mogła przynieść rozwiązanie tej nieprawdopodob­nej historji.

 


LXI.

 


Państwo Wierigin - Korszun zajmowali wspaniały apartament przy avenue George V, naprzeciwko ambasady hiszpańskiej. Dzielnica, w której mieszkali - ów kom­pleks eleganckich avenues i bogatych pałaców pomiędzy placem Concorde, Champs Elysees, Łukiem Tryumfalnym i Sekwaną - dzielnica świadczyła, że państwo Wierigin - Korszun należą, jeśli nie do arystokracji, to do plutokracji wysokiej marki.
Znaleźć ich pałacyk nie było trudno: panna Girlej bynajmniej nie ukrywała ich adresu.
Przebrany, odświeżony, ogolony i w miarę możności dystyngowany - zadzwoniłem około południa do pałacu.
Francuszczyzna moja jest mocno kulawa, z wysiłkiem więc wytłumaczyłem loka­jowi, że chciałbym rozmówić się z jego panią. Niebardzo rozumiał, o co mi chodzi, to też uważałem, że najstosowniej będzie dać mu bilet wizytowy. Napisałem na nim przezornie po polsku: „Od panny Girlej z Krakowa".
Wpuszczono mię odrazu i pani Wierigin - Korszun wyszła do salonu na moje spotkanie. Z uśmiechem podała rękę i rzekła po polsku:
Witam pana. Polszczyzna moja nie jest doskonała. Tyle lat jednak mieszkałam w Rosji, na Kaukazie... Teraz we Francji.. Daruje mi pan, jeśli popełnię jaki błąd.
- Co znowu! Mówi pani przepięknie. Nie przypuszczałbym nigdy, sądząc z wymowy, że pani jest cudzoziemką.
- Dziękuję panu za łaskawą uprzejmość. Proszę, niech pan siada. I co pana sprowadza do nas aż z Wilna?.
Zdębiałem. Skąd ta piękna kobieta mo­że wiedzieć, że jadę z Wilna? Przecie na wizytówce podałem Kraków.
Pani Wierigin - Korszun domyśliła się z wyrazu mojej twarzy, że jestem zdziwiony.
- Poprostu otrzymałam wczoraj od siostry wyczerpujący list i informacje o panu. Oczywiście pocztą lotniczą. Pan zapewne jechał koleją?
W słowach jej zadźwięczała ironja, i to ukłuło mię niby żądło żmii. Ale opanowałem się natychmiast, i z twarzą zupełnie obojętną, nawet lekceważącą, powiedziałem:
- Skoro pani wie, nie będziemy owijali sprawy w bawełnę. Prosto więc, że tak powiem, z mostu. Gdzie dziecko wojewody?
Pani Wierigin - Korszun wstała.
- Proszę za mną, - rzekła krótko. Byłem nieco oszołomiony szybkością decyzji i zupełnym brakiem sprzeciwu.. Przygotowywałem się do ciężkiej walki, tymczasem wszystko idzie jak po maśle.
Udałem się za piękną gospodynią. Minęliśmy kilka wytwornych pokojów, rozkoszny buduar, i oto - oczom moim ukazał się oczekiwany, a przecie niespodziewany widok. Pokój dziecinny - jasny, biały, pełen słońca i wesela. Na olbrzymim, miękkim dywanie dwa cudowne dzieciątka pięciomiesięczne w asyście dwóch sympatycznych niań.
- To jest wasza, a właściwie moja Agatka. A to jest nasz, a właściwie wasz Ali. ­
- Ali? - pomyślałem, i dreszcz przebiegł mię od stóp do głów: - więc wojewodzina miała synka? Więc już zdążyli zrobić tu z niego tatarczuka?
Przyjrzałem się uważnie dwojgu dzieciom. Bawiły się w najlepsze, ani przypuszczając, jakie walki i niepokoje wzbudziły swemi maleńkiemi, różowemi osóbkami. Jakiż kontrast w ich twarzyczkach, i rysach! Czarna, skośnooka, mongolska Agatka i jasnowłosy, błękitnooki, słowiański Ali ! Nawet ślepy nie zawahałby się i wskazał na niego, jako na synka wojewodziny...
Usiadłem. Czułem, że mi się w głowie kręci. Mam Agatkę w rękach, znam Alego, mam sprawczynię wszystkich perypetyj. I, dalibóg, nic z tego nie rozumiem. Tak byłem wstrząśnięty doznanem wrażeniem, że nie zdołałem powstrzymać przekleństwa.
- Psiakrew! I po djabła pani dwoje dzieci! Co za awantury pani wyprawia! Pani Wierigin - Korszun uśmiechnęła się czarująco:
- Mogę to panu wyjaśnić. Proszę do jadalni. Jest właśnie godzina lunchu. Spo­żyje pan z nami śniadanie. Kieliszek wina dobrze panu zrobi. Pozna pan mego męża. Pomówimy.
I pięknym ruchem skierowała się do drzwi, a widząc, że ociągam się i nie mogę oderwać oczu od dwojga dzieci, dodała z nieporównanym wdziękiem:
- O, niech się pan nie obawia! Dzieci napewno nam nie uciekną.
Tyle gracji i subtelnej ironii brzmiało w jej słowach, że musiałem roześmiać się serdecznie.
- Ależ z pani ziółko - rzekłem niezbyt dwornie i z głową spuszczoną powlo­kłem się za tą niezwykłą kobietą do jadalni.

 


LXIII

 


Cheri - zwróciła się pani Wierigin-­Korszun do wchodzącego mężczyzny-drogi Izmaelu, oto pan Alfred Mańkowski, detektyw z Wilna, który przyjechał do nas w odwiedziny.
Powiedziała te słowa po francusku. - Pan wybaczy, ale mąż mój nie zna języka polskiego. Pochodzi z Tatarów rosyjskich, z Kaukazu. Ja jestem natomiast Tatarka polska. Jeśli panu nie zrobi różni­cy, będziemy mówili po rosyjsku.
Skłoniłem głowę na znak zgody, i wymieniłem mocny shackhand z Izmaelem Wierigin-Korszunem.
- Ależ nazwisko! - zaświtała mi nagle w mózgu dziwna asocjacja - Korszun! Nic dziwnego, że porwali tego... czort bierz, jak jego tam? - Alego...
I z uśmiechem zająłem wskazane miejsce.
Śniadanie było doskonałe. Narodowe potrawy tatarskie, jak szaszłyk i kumys, zakrapiane Moulin au vent, har­monijnie przeplatały się ze smakowitym pate de foie gros i krzepiącem nerwy vin tonique. Usiłowałem kilkakrotnie w ciągu śniadania nawiązać rozmowę o Alim i Agatce, jednak bezskutecznie.
- O, nie teraz - przerywali mi uprzejmie państwo Korszunowie - nie psujmy sobie apetytów. Przy papierosach i owocach będziemy mieli czas na rozmowę.
Dałem więc spokój, delektując się potrawami. Muszę wyznać szczerze, że jestem nielada smakosżem i rozkosze podniebienia cenię nade wszystko. Z pisarzy francuskich zawsze najwyżej stawiałem Bri­llan Savarin`a, wielkiego znawcę kuchni. Moim podwładnym powtarzałem nieraz, że wykwintna kuchnia jest dowodem najwyższej kultury. A taki Blum, naprzykład, nigdy nie miał zmysłu smaku. Jemu wystarczała kiełbasa z kapustą. I dlatego pozostał osłem...
Śniadanie tedy wprawiło mię w różowy ­humor. Z lekkim szmerkiem wstaliśmy od stołu, by przejść do pięknie urządzonej palarni. Pani domu opuściła nas, zapowiadając butelkę koniaku. Zaciągnęliśmy się cygarami.
- I tak - rozpoczął Wierigin Korszun, po rosyjsku - i tak, opowiem panu całą historję, która wydaje się nieprawdopodobna, a przecie jest prosta.
Nie będę przytaczał dosłownie długiej opowieści Korszuna. Oto jej, że tak powiem, esencja:
Wierigin Korszun ma brata. Jest ich tylko dwóch z rodu, ongi rozgałęzionego wiel­ce. Ojca nie mają oddawna. Ze starszego pokolenia Korszunów pozostał tylko stryj, fenomenalny bogacz, posiadacz akcyj T-wa Naftowego Baku, które szczęśliwym trafem wymienił jeszcze za czasów Kiereńskiego na akcje Standart Oil Company, i dzięki tej tranzakcji nietylko nie stracił majątku, lecz pomnożył go stokrotnie. Olbrzymie dobra w Brazylji z plantacjami kawy...
- Palą nią teraz w piecach - przebiegło mi przez głowę.
...Olbrzymie dobra w Brazylji, udział w kopalniach diamentów w Afryce południowej, majątki na południu Francji, willa w Amalfi, tereny łowieckie na Polesiu, pałac w Paryżu...
- Może pan sobie wyobrazić - informował pan Korszun.
- Pytanie! - pomyślałem, pochylając głowę z uznaniem.
Otóż, trzeba trafu, że stryj umarł miesiąc temu. Ale dwa lata przed śmiercią spo­rządził był testament. Olbrzymi swój majątek zapisuje nie żadnemu z dwóch braci Korszunów, ale temu synowi jednego z nich, który pierwszy przyjdzie na świat. Korszunowie byli wówczas jeszcze kawalerami. Dowiedziawszy się o oryginalnym (rozumie pan, stary dziwak) zapisie pożenili się nagwałt. Śluby ich były niemal tego samego dnia. I rozpoczął się osobliwy wyścig: kto pierwszy będzie miał syna? Pani Korszun, matka Agatki, poczuła się matką równocze­śnie z bratową. To było straszne. Sytuacja niesłychanie nerwowego oczekiwania. Syn czy córka? A jeżeli dwóch synów jednego dnia? A jeżeli dwie córki? - Coś okropnego... Wreszcie przychodzi rozwiązanie w owej klinice krakowskiej, gdzie siostra Kor­szunowej jest lekarzem..
Niech mi pan wierzy - rzekł z powagą pan lzmael - niech mi pan wierzy, pod słowem honoru: o zamianie dzieci nic nie wiedzieliśmy. Zrobiła to bez wiedzy mojej żony Anna, która wiedziała o testamencie stryja. To ona podmieniła dziecko nasze i wojewodziny wileńskiej, która niewiarogodnym zbiegiem okliczności, o tej samej godzinie powiła synka. Anna chciała nam oddać przysługę. Pragnęła, by nasz synek dziedziczył po stryju. Co do nas, byliśmy przekonani, że on jest naszym oryginalnym synem. Jedno, co nas stropiło - to jego słowiański typ. Ale, myśleliśmy... Kra­ków, Polska, Słowianie - może przez zapatrzenie? Zresztą, powiem szczerze: nie przywiązywaliśmy do tego żadnej wagi. Chodziło wszak o olbrzymi majątek. Zna pan wasze przysłowie: jak się zwał, tak się zwał, - byle się dobrze miał.
Opowiadanie pana Korszuna wyjaśniało sprawę. Z dalszego jego ciągu okazało się, że brat miał na szczęście córeczkę. Wszystko ułożyło się najpomyślniej. Stryj umarł przed miesiącem. Mały Ali został spadkobiercą. Jedno tylko zastrzeżenie: do czasu dojścia do pełnoletniości, Ali nie może roz­porządzać fortuną. Opiekunem jej jest jego ojciec.
- Rozumie pan - zakończył Korszun - że dopóki Ali nie osiągnie dwudziestego pierwszego roku życia, oddać go wojewo­dzie nie mogę w żadnym wypadku. To moje niewzruszone postanowienie.
Zdziwiło mnie nieco, że człowiek pory­wający cudze dzieci, może z takim spokojem o tem mówić i jeszcze dodawać coś o nierwzruszonem postanowieniu.
- Drogi panie - rzekłem znienacka - ­wystarczy, abym treść pańskiego zwierze­nia zameldował policji, i Ali będzie już w moich rękach.
- Osmanie - zwrócił się nagle po rosyjsku Korszun do lokaja, który stał cały czas przy drzwiach, a na którego obecność nie zwróciłem uwagi: - Osmanie, o czem mówiliśmy z tym panem?
- O, - rzekł Osman - polowania na Polesiu są pełne przygód i niespodzianek: O, takich żubrów jak w puszczy białowieskiej niema na całym świecie!
- A ten pan?
- O, - powiedział Osman, wznosząc oczy dogóry - o, ten pan dużo pił, smacz­nie pił. Osman przynosił trzy butelki koniaku.
Wściekłość moja nie miała granic.
- To jest nikczemność! - krzyknąłem, porywając się z fotela.
- Myślałem, że będziemy przyjaciółmi. - odpowiedział spokojnie Korszun: -­niechże pan łaskawie usiądzie. Niech pan pamięta przytem, że oprócz Osmana, który jest świadkiem naszej rozmowy, jest sąd francuski i rzeczoznawcy. Pan tu jest człowiekiem nieznanym. A ja mam miljony.
Usiadłem. Co miałem począć? Ten człowiek mówił prawdę. Siłą nicbym nie zyskał.
- Dobrze, - powiedziałem, opanowując się: - rozmawiajmy w dalszym ciągu. Teraz, niech mi pan wytłumaczy, dlaczego, mając Alego, porwaliście jeszcze Agatkę? Wojewodzina przyzwyczaiła się do niej, wierzyła, że to jej rodzone dziecko...
- Ma pan trochę racji - usłyszałem w odpowiedzi: - nie powiem, żebyśmy byli całkiem w porządku, porywając Agat­kę. Ale, niech pan zrozumie serca rodzicielskie. Przecież to nasze dziecko! To też, kiedy Anna po pewnym czasie zakomunikowa­ła nam, że zamieniła dzieci, żona moja nie mogła znaleźć spokoju. Jadę do Wilna – co począć? Musiałem zezwolić. Ali przyniósł nam płakała - wyproszę, a jak nie dadzą ­skradnę moją córkę. - Cóż miałem pomiljony, jednakowoż nie samemi miljonami człowiek żyje. Serce ma też swoje prawa - zakończył Korszun z westchnieniem.
- I ukradła - krzyknąłem - ukradła. - Tak jest. Pojechała do Wilna. Kilka dni mieszkała u Georges`a, obserwując ży­cie wojewodostwa. Chodziła do Bernardyńskiego ogrodu. Gdy niańka oddaliła się raz - porwała. Siadła w samolot. Przyleciała do Paryża. Trzeba przyznać, że to odważna kobieta.
Myślałem, że rozszarpię tego człowieka, który umiał o sprawach czułych i tragicz­nych mówić z niezamąconym spokojem.
- Cóż będzie teraz? - zapytałem w pasji.
- Jak pan już wie, oddać Alego nie możemy. Zresztą, pokochaliśmy go jak własne dziecko. Przemiły brzdąc. Oddamy go, gdy skończy lat dwadzieścia jeden, wówczas nie będzie już nam potrzebny. Agatki również nie możemy oddać - jest niezaprzeczoną naszą własnością.
- A więc? Pan kpi, mój panie !
- Mam wyjście z sytuacji. Niech wojewoda z żoną przyjadą do nas. Powiedzmy - w roli guwernera i bony do Alego, aby nie wzbudzić podejrzeń. Pozwolimy im opiekować się dzieckiem, jak tylko zaprag­ną. Mogą nawet osiąść z chłopcem w Brazylji na plantacjach kawy. Prócz tego wynagrodzenie miesięczne... no, niech będzie 50.000 franków. Myślę, że wystarczy? Ile też, ciekaw jestem, otrzymuje pan Lack jako wojewoda?
- Panie, dość żartów - rzekłem surowo - rodzeni rodzice jako guwernerzy! Wojewoda wileński z pałacu reprezentacyjnego do pokoju dziecinnego w charakterze metra! Czy pan zwarjował, mówiąc poprostu?
- Ani trochę. Niema innej rady. Zresz­tą niech pan zważy: 50.000 miesięcznie i plantacje kawy, i syn odzyskany. Tylko oczywiście, nikt nie może wiedzieć o tem, że Ali jest synem Lacka. Wychowanek, pojmuje pan, wy-cho-wa-nek! To jest conditio sine qua non.
- I pan ośmiela się jeszcze stawiać warunki? - powiedziałem z gorzkim uśmiechem.
- Trudno. Powtarzam: niema innego wyjścia.
Pan Korszun powstał.
- Najlepiej będzie, - oświadczył, -­jeśli pan przedstawi całą sprawę swoim mocodawcom. Niech oni zadecydują. Proszę mi wierzyć: pragnieniem mojem jest, byśmy jak najszybciej doszli do porozumienia.
Wyszedłem od Korszunów jak podcięty. Takiego pecha nigdy w życiu nie mia­łem. Wróciwszy do hotelu z głową napęczniałą ciężkiemi myślami, przystąpiłem do
pisania szczegółowej relacji, którą tegoż jeszcze dnia wysłałem do Wilna.
Powieść niniejsza może zakończyć się w dwojaki sposób:
albo:
W dwa tygodnie po opisanej rozmowie odbywał się w Wilnie uroczysty raut poże­gnalny.
albo:
Do pałacu Reprezentacyjnego w końcu lipca wojewoda Lack sprosił całe Wilno na chrzciny odzyskanego syna Jerzego, Józefa, Stanisława, Walerjana Lacka.

Koniec.


Nasz Czas